Salon
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Salon
Piętro wymagało zdecydowanie więcej pracy niż parter. Mieszkanie jest dość spore, szczególnie jak dla jednej osoby. Sam salon stanowi jego największą część. Podobnie jak całe mieszkanie utrzymany jest w jasnych kolorach. Znajduje się tu kominek z prostym gzymsem, na środku pomieszczenia kanapa z plamą, której nie udało się Yvette wywabić żadnym zaklęciem, z tego powodu właśnie cały mebel okryty jest narzutą. Stoi tu też fotel, regał z książkami, sporo roślin nie wymagających od niej za wiele oraz stolik kawowy, na którym o zgrozo zwykle podawana jest jednak herbata.
[bylobrzydkobedzieladnie]
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Ostatnio zmieniony przez Yvette Baudelaire dnia 02.02.21 13:43, w całości zmieniany 3 razy
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
3 października 1957 r.
To prawie miesiąc. Miesiąc, a ona wciąż pamiętała szorstkość wilgotnych podłóg w Tower i smutne oczy Rubeusa Hagrida, który nigdy nie powinien się tam znaleźć. Złość wyparowała, rozpłynęła się między opustoszałymi uliczkami doków. Przełknęła ten los, pogodziła się z obrzydliwą przetwórnią ryb i wiecznym niewyspaniem. Śniła właściwie tylko na jawie, podtrzymując powieki niezmierzonymi pokładami determinacji. Wolę walki miała ogromną. Jedna noc za kratkami nie zdołała jej zniszczyć, ale widoki małych knypków ryczących po zaułkach, widok porozbijanych rodzin i zburzonych domostw bolał. To byli jej ludzie, jej społeczność, rodzina z portu. Wszyscy razem cierpieli w tej wojnie. Zostało ich niewielu, chowali się jak płochliwe myszy, które już nawet nie próbowały przechytrzyć kuguchara. Wydawało się, że dawny gwar nie powróci, a złoty rybak pośrodku portowego placu pozostanie już sam ze swymi marzeniami. Niby nic, łazili wszyscy do roboty, wschodzące słońce podglądali na statkach, przy ciężkich maszynach i kupach gnoju – każdy po prostu chciał przetrwać, ale rozpaczą spływały brukowe ścieżki. Krwią i rozpaczą. Londyn pozostawał opętany przez demoniczną władzę i jej bzdurną propagandę. Było dobrze? Chyba tym wylizanym paniczykom w srebrnych fotelach. Zjadali na obiad ośmiorniczki, popijali drogim czarodziejskim winem, a dzielnicę dalej dzieciaki marynarzy umierały z głodu. Tu wcale nie było tak dobrze, a Moss po prostu nie potrafiła tego znieść. Echo wojny do biedoty docierało najprędzej i najboleśniej. Wcale nie mogła myśleć o przyziemności, o własnych chudych ramionach i umęczonej twarzy, o niezgojonych ranach po ogniu, nawet o zjedzeniu przeklętego śniadania. Wciąż miała coś do zrobienia, wciąż czegoś potrzebowała lub ktoś potrzebował jej. Choć zniknęły z nadgarstków ślady po więziennych kajdanach, to uczucie rdzawego ciężaru pozostało. To jej uwłaczało. Uwłaczało jej, że została zaatakowana na swojej ziemi, bez powodu i z nienawiścią, której nie dało się wytłumaczyć w żaden sposób. Ona i Rubeus. Biedak przeżywał to jeszcze mocniej, bo i trzymali go tam dłużej. Ministerialny gnój był jak choroba, jak ten grzyb rozrastający się po piwnicach w Parszywym, tyle że akurat tutaj chodziło o wieże, o bogaczy, polityków, o scenopisarzy ludzkich losów. Wciąż rozważała, czy jest jakaś droga, czy jest nadzieja na to, by znów było normalnie. W tawernie śpiewali, ale znała ich zbyt dobrze, by nie zauważyć, że entuzjazm pieśni słabł i nawet dodatkowa butelka rumu nie pomagała. Do chrzanu, wszystko do chrzanu.
U Yvette szukała rozmowy, niewypowiedzianego pocieszenia, drobnej jasności w zamulonej portowej ciemności. Choć przez chwilę. Spodziewała się, że uzdrowicielka może mieć pełne ręce roboty. Nie zamierzała jej przeszkadzać. Prowadził ją gest koleżeński, nie myślała o ranach, nie potrzebowała zawinąć się w jej leczniczych bandażach. Niezobowiązująca rozmowa i chwila wytchnienia, tylko tyle, bo i do reszty spraw nigdy by się nie przyznała. Odważnie szła między znanymi na pamięć krzywymi kamienicami, a jej oczy obojętnie wręcz ślizgały się po pokruszonych kawałkach muru. Póki nie widziała kolejnych zwłok było dobrze. Pozornie. Wyglądało na to, że ogień w samej stolicy wygasał, a to zwiastować mogło triumf tych złych. Nie mieli pojęcia, jak bardzo się mylili, sądząc, że opanowali ten rejon, że przymusili marynarzy do posłuszeństwa. Tu ludzie chcieli wolności, chcieli pić jak swój ze swoim i dzielić się morską opowieścią. Na nic polityka, na nic durne obietnice, gdy w garnku brakowało choćby marchewki. Próżno szukać podporządkowania w tym rozbestwieniu, ale pogarszająca się nędza nie służyła głośnym hasłom. Nie wiedziała, co robić. I nie pamiętała ostatniego spokojnego wieczoru. Pustoszejąca tawerna mogła być kolejnym złym omenem.
– Yvette? – przerwała cisze, postukując lekko w drzwi do mieszkania w kamienicy. Wydawało jej się, że drgnęły jakby odczarowane. Może też dobrze im było w chwilowym spokoju. Nigdy nie ufała długiej ciszy. Zwiastowała burzę. W kieszeni płaszcza barmanki drzemał niuchacz, ściskając mocno jakiś stary wisior podwędzony już dawno temu. Tulił go jak dziecko tego ostatniego poszarpanego misia. – Jesteś zajęta? Żaden z nas pilny przypadek, ale mam nadzieje, że nam nie odmówisz. Przyniosłam Czarne Ale – obwieściła, a w drugiej kieszeni zabrzęczały butelki piwa. Tyle miała. Odkąd zaczęły narastać problemy z dostawami, pani Boyle pilnowała nawet flaszek w Parszywym. Symboliczny napitek, ale chociaż coś.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Oznajmienie, że miała ostatnio ręce pełne roboty było mocnym niedopowiedzeniem. Wojna zbierała swe żniwo. Niestety, dla niektórych nie było ratunku. Jedni zginęli w ogniu walk, niekoniecznie nawet opowiadając się za którąkolwiek stroną. Inni ze względu na swoją krew, bądź czyjeś chore widzimisię. A teraz na dodatek wielu ludziom groziła śmierć głodowa. Konflikt skutecznie zdziesiątkował portowe istnienia i nie tylko. Przybywając do Anglii nie spodziewała się być świadkiem takich wydarzeń, a co dopiero, że ona sama będzie brać w nich udział. Chciałaby zrobić więcej, ale nie wiele mogła sama ledwo wiążąc koniec z końcem. By skutecznie pomagać potrzebowała do tego środków. Wszystko swoje kosztowało, a szczególnie teraz, w obecnych czasach i w obecnej sytuacji. Potrzebowała zasobów, ingrediencji, eliksirów, durnych bandaży, nie mówiąc już nawet o jedzeniu dla osób, które musiały zostać pod jej opieką dłużej niż na opatrzenie ran. Dumni mieszkańcy portu nie chcieli niczego za darmo wiedząc, że to nie szpital, a lecznica. Yvette jednak nie miałaby sumienia odbierać komuś ostatniego, złamanego knuta, tym bardziej, że to ona sama często oferowała swą pomoc. W tej dzielnicy Londynu przysługa zawsze miała ogromne znaczenie, a teraz i jeszcze większe. Zamiast jej płacić wielu z jej pacjentów, bądź ich rodziny przynosili jej podarki - jedzenie, alkohol, materiał na bandaże, zioła. Wszyscy próbowali się odnaleźć jakoś w nowej rzeczywistości bojąc się tego, że jutro może być jeszcze gorsze.
Czuła i chyba nawet wyglądała o chociaż pięć lat starzej. Na pewno zagwarantowała sobie głębokie zmarszczki na czole od częstego marszczenia go w zadumie, bądź zmartwieniu. Nawet teraz to robiła siedząc na kanapie z założonymi na nią, zgiętymi nogami analizując zapiski w dzienniku leżącym jej na kolanach z rozpisanymi zapasami i rzeczami, których jej brakowało. Coraz przecierała oczy nie chcące z nią już dłużej współpracować. Zwykle wiedziała co robić, nawet w kryzysowych sytuacjach. Teraz? Teraz czuła tylko i wyłącznie bezsilność. Tęskniła za starym życiem. Nie tym we Francji, nie tym w Mungu, ale tym tutaj, w porcie. Zresztą jak oni wszyscy. Jej rozważania przerwało pukanie do drzwi, na którego dźwięk bez zawahania i większego zastanowienia chwyciła za różdżkę, którą jak szybko pochwyciła, tak szybko odłożyła z powrotem rozpoznając głos osoby za drzwiami. Wstała z kanapy rzucając może za mocno w jej stronę dziennikiem. Podchodząc do drzwi zaś starała się choć nieco poprawić włosy będące w istnie tragicznym stanie, jednakże bez większych skutków. Nie zwlekając chwili dłużej otworzyła drzwi z odpowiedzią na ustach.
- Mam czas. - Nikt nowy się nie zjawił w ciągu ostatnich godzin, wszyscy jej pacjenci na dole aktualnie wypoczywali, bądź spali, więc i ona korzystając z chwili spokoju udała się na górę odpocząć, a dokładnie przyrządzić sobie jakikolwiek obiad. Z samego rana udało jej się kupić kurę i kapustę, więc pewnie z tego spróbuje coś wyczarować. Ucieszyła się na widok Phillipy, choć nie miała zamiar ukrywać zdziwienia na jej widok. Ile się nie widziały? Praktycznie miesiąc? Nie tylko ona sama była przez ten cały czas zajęta. Uśmiechnęła się robiąc młodszej kobiecie miejsce w drzwiach by mogła swobodnie wejść przejść. - Wejdź. Nie wzgardzę o ile napijesz się ze mną. - Gdy tylko Phillipa przekroczyła drzwi Yvette zamknęła drzwi po czym zaprosiła ją na kanapę do salonu.
- Wyglądasz gorzej niż trup. - Stwierdziła pocieszająco badawczo przy tym skanując kobietę wzrokiem zauważając więcej niż tylko ewidentne oznaki niedożywienia i przemęczenia. Nie pofatygowała się po szklanki uznając, że te będą im niepotrzebne. Wygodnie rozsiadła się na kanapie w zdecydowanie nie przystający na salony sposób, tak jakby kogoś to w ogóle obchodziło, a swoją głowę, leniwie skierowała w stronę Philippy. - Powiesz mi co się stało? - Nie miała zamiaru ciągnąć jej za język. Phillipa wiedziała czego chciała, wiedziała czym chce się dzielić, to że w ogóle tu przyszła było już połową sukcesu. Każdy miał tu swoje sekrety, czy wewnętrzne demony. Jeśli będzie chciała to jej powie, jeśli nie to może Yv będzie mogła jej choć pomóc, czy w wyleczeniu ran, czy w zwykłej rozmowie o niczym, jakby za oknem świat się właśnie nie kończył.
Czuła i chyba nawet wyglądała o chociaż pięć lat starzej. Na pewno zagwarantowała sobie głębokie zmarszczki na czole od częstego marszczenia go w zadumie, bądź zmartwieniu. Nawet teraz to robiła siedząc na kanapie z założonymi na nią, zgiętymi nogami analizując zapiski w dzienniku leżącym jej na kolanach z rozpisanymi zapasami i rzeczami, których jej brakowało. Coraz przecierała oczy nie chcące z nią już dłużej współpracować. Zwykle wiedziała co robić, nawet w kryzysowych sytuacjach. Teraz? Teraz czuła tylko i wyłącznie bezsilność. Tęskniła za starym życiem. Nie tym we Francji, nie tym w Mungu, ale tym tutaj, w porcie. Zresztą jak oni wszyscy. Jej rozważania przerwało pukanie do drzwi, na którego dźwięk bez zawahania i większego zastanowienia chwyciła za różdżkę, którą jak szybko pochwyciła, tak szybko odłożyła z powrotem rozpoznając głos osoby za drzwiami. Wstała z kanapy rzucając może za mocno w jej stronę dziennikiem. Podchodząc do drzwi zaś starała się choć nieco poprawić włosy będące w istnie tragicznym stanie, jednakże bez większych skutków. Nie zwlekając chwili dłużej otworzyła drzwi z odpowiedzią na ustach.
- Mam czas. - Nikt nowy się nie zjawił w ciągu ostatnich godzin, wszyscy jej pacjenci na dole aktualnie wypoczywali, bądź spali, więc i ona korzystając z chwili spokoju udała się na górę odpocząć, a dokładnie przyrządzić sobie jakikolwiek obiad. Z samego rana udało jej się kupić kurę i kapustę, więc pewnie z tego spróbuje coś wyczarować. Ucieszyła się na widok Phillipy, choć nie miała zamiar ukrywać zdziwienia na jej widok. Ile się nie widziały? Praktycznie miesiąc? Nie tylko ona sama była przez ten cały czas zajęta. Uśmiechnęła się robiąc młodszej kobiecie miejsce w drzwiach by mogła swobodnie wejść przejść. - Wejdź. Nie wzgardzę o ile napijesz się ze mną. - Gdy tylko Phillipa przekroczyła drzwi Yvette zamknęła drzwi po czym zaprosiła ją na kanapę do salonu.
- Wyglądasz gorzej niż trup. - Stwierdziła pocieszająco badawczo przy tym skanując kobietę wzrokiem zauważając więcej niż tylko ewidentne oznaki niedożywienia i przemęczenia. Nie pofatygowała się po szklanki uznając, że te będą im niepotrzebne. Wygodnie rozsiadła się na kanapie w zdecydowanie nie przystający na salony sposób, tak jakby kogoś to w ogóle obchodziło, a swoją głowę, leniwie skierowała w stronę Philippy. - Powiesz mi co się stało? - Nie miała zamiaru ciągnąć jej za język. Phillipa wiedziała czego chciała, wiedziała czym chce się dzielić, to że w ogóle tu przyszła było już połową sukcesu. Każdy miał tu swoje sekrety, czy wewnętrzne demony. Jeśli będzie chciała to jej powie, jeśli nie to może Yv będzie mogła jej choć pomóc, czy w wyleczeniu ran, czy w zwykłej rozmowie o niczym, jakby za oknem świat się właśnie nie kończył.
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Ostatnio zmieniony przez Yvette Baudelaire dnia 08.08.21 16:25, w całości zmieniany 1 raz
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Miała czas. Jakże niesłychanie to brzmiało, jakże niemożliwie po zawieruchach z ostatnich tygodni, kiedy to napotykała kolejki pod portową lecznicą. Donosiła Yvette jedzenie przyszykowane w Parszywym. Spodziewała się, że uzdrowicielka nie miała chwili wytchnienia i z pewnością rzadko sypiała, kiedy tylko wciąż napływały informacje o rannych. To nie była rzeź, jeszcze nie teraz, ale wokoło działo się zbyt wiele. Medyków naprawdę brakowało, a ci, którzy pozostali, stawali się cenniejsi od złota. Nie jednak z tego względu dbała o kontakt kobietą. Zależało jej na dobrych relacjach z całym portowym światem, a okolice lecznicy były istotnym punktem dla wszystkich mieszkańców doków. Wielu czarodziejów krwi mugolskiej nie miało żadnego dostępu do miejskiego szpitala, nie mogło też liczyć na żadne wsparcie. Byli prześladowani, gnojeni, traktowani jak zło, jak ta wesz, której za wszelką cenę chciano się pozbyć z czystych ciał. Od kilku dni zaś władza w stolicy szczyciła się niesamowitym osiągnięciem: podobno Londyn został całkowicie oczyszczony. Moss drażniła każda taka wzmianka, choć miała świadomość, że jest w tym zbyt wiele prawdy, przed którą nie dało się uciekać w nieskończoność. Nie była ani ślepa, ani tak bezmyślna. Wiedziała, jak niewielu ich tutaj pozostało, jak bardzo drogi był każdy portowy druh, jak bardzo musieli się teraz trzymać razem. Choćby nie wiem co.
Podążyła za Yvette. Trzymała mocno poły płaszcza, jakby zamierzała zniwelować niesamowitą orkiestrę. Dźwięki wydostawały się ze wszystkich kieszeni: butelki, monety i kwiczący niuchacz. Ten ostatni wysunął pyszczek i spróbował podejrzeć, co się dzieje. Zawiesiła materiał na haku i wydobyła z niego niezbędne rzeczy. Piwo i stworzenie znalazły się blisko klatki piersiowej. Przeszła z nimi do salonu i skinęła wdzięcznie głową. – Nie wiadomo, kiedy znów przytrafi się taka okazja. I kiedy znów będę miała z czym przyjść – skwitowała nieco ponurawo, choć na koniec uśmiechnęła się dla tego lichego pocieszenia. Nie miała jeszcze depresyjnych myśli. Wiedziała, że wokół niej toczyło się mnóstwo paskudnych spraw, wiele rodzin dzień za dniem walczyło o przetrwanie. Ona tak naprawdę wciąż była wolna, wciąż mogła stąd zwiać, kiedy zrobić się zbyt gorąco. Tylko że wcale tego nie chciała. – To straszne, że mówię to ja – skomentowała dostępność alkoholu. – Brakuje wszystkiego, nawet do tawerny ładunki docierają mocno okrojone. Albo z dużym opóźnieniem – dopowiedziała jeszcze pełna jednak niewiary we własne słowa. Bo przecież to brzmiało jak absurd, niemożliwość, przeklęta ironia losu. – Szczęście, że w piwnicach mamy spore zapasy, musimy jednak oszczędnie nimi gospodarować. Ech, Yvette, chociaż to piwo zostało… - Westchnęła i rozejrzała się po wnętrzu saloniku. Było przyjemne, choć wciąż takie swojskie. Kącik dobra, azyl, ramiona drogiej uzdrowicielki, palce, którym mogła pozwolić się głaskać.
– Ostatnio nie nadążam trochę… za wszystkim. Zaatakował mnie w porcie patrol, mnie i Hagrida. Poznałaś go już? Zacny chłopina, wielki i silny. Prosty, ale o piekielnie dobrym sercu. Podnieśli na nas różdżki, byli genialni w tarczach, nie dałam im rady, łamali jego pięści. Wsadzili nas do Tower, kurwa mać. Przesłuchali nas i… - urwała, by złapać oddech i spokojnie usiąść niedaleko medyczki. Pogłaskała niuchacza, który ciekawsko wyglądał za gospodynią. – Mnie wypuścili, zmusili do rejestracji i kazali robić przez te tygodnie darmowo przy patroszeniu ryb – burknęła niezadowolona i aż na koniec mocniej ścisnęła wargi. – Jego trzymali z tydzień. Utknął tu, wrócił biedny… Nakazali mu pracować u Goyle’a – opowiedziała w skrócie, w zaufaniu. Nowy zarządca portu był im tu dobrze znany. Kapitan, postać rozpoznawalna, postać przez wielu szanowana, ale skoro tak chętnie podsunęli mu Hagridka, to pewnie dla nich pracował. Oczywiście. W innym wypadku nie poddaliby mu portu. – Łapię te pojedyncze chwilę wytchnienia. Jestem zmęczona, Yvette. Tyle razy mówię sobie, że mam dość, a potem podnoszę tyłek, zaciskam zęby i idę dalej. Wiem, że tak trzeba, ale to nie jest port, który poznałam – wyjaśniła, stawiając z charakterystycznym tupotem dwie butelki Czarnego Ale na stoliku. Knut zamrugał oczkami i wciśnął się mocniej pazurem w materiał jej swetra. Tkanina była wyraźnie zużyta, ale Moss w tej chwili wcale o tym nie myślała. – A jak ty sobie radzisz? – wydusiła wreszcie, drapiąc lekko stworzenie po karku. Złotko już całkiem radziło sobie z wypadami, więc teraz przyszła kolej na Knuta.
Podążyła za Yvette. Trzymała mocno poły płaszcza, jakby zamierzała zniwelować niesamowitą orkiestrę. Dźwięki wydostawały się ze wszystkich kieszeni: butelki, monety i kwiczący niuchacz. Ten ostatni wysunął pyszczek i spróbował podejrzeć, co się dzieje. Zawiesiła materiał na haku i wydobyła z niego niezbędne rzeczy. Piwo i stworzenie znalazły się blisko klatki piersiowej. Przeszła z nimi do salonu i skinęła wdzięcznie głową. – Nie wiadomo, kiedy znów przytrafi się taka okazja. I kiedy znów będę miała z czym przyjść – skwitowała nieco ponurawo, choć na koniec uśmiechnęła się dla tego lichego pocieszenia. Nie miała jeszcze depresyjnych myśli. Wiedziała, że wokół niej toczyło się mnóstwo paskudnych spraw, wiele rodzin dzień za dniem walczyło o przetrwanie. Ona tak naprawdę wciąż była wolna, wciąż mogła stąd zwiać, kiedy zrobić się zbyt gorąco. Tylko że wcale tego nie chciała. – To straszne, że mówię to ja – skomentowała dostępność alkoholu. – Brakuje wszystkiego, nawet do tawerny ładunki docierają mocno okrojone. Albo z dużym opóźnieniem – dopowiedziała jeszcze pełna jednak niewiary we własne słowa. Bo przecież to brzmiało jak absurd, niemożliwość, przeklęta ironia losu. – Szczęście, że w piwnicach mamy spore zapasy, musimy jednak oszczędnie nimi gospodarować. Ech, Yvette, chociaż to piwo zostało… - Westchnęła i rozejrzała się po wnętrzu saloniku. Było przyjemne, choć wciąż takie swojskie. Kącik dobra, azyl, ramiona drogiej uzdrowicielki, palce, którym mogła pozwolić się głaskać.
– Ostatnio nie nadążam trochę… za wszystkim. Zaatakował mnie w porcie patrol, mnie i Hagrida. Poznałaś go już? Zacny chłopina, wielki i silny. Prosty, ale o piekielnie dobrym sercu. Podnieśli na nas różdżki, byli genialni w tarczach, nie dałam im rady, łamali jego pięści. Wsadzili nas do Tower, kurwa mać. Przesłuchali nas i… - urwała, by złapać oddech i spokojnie usiąść niedaleko medyczki. Pogłaskała niuchacza, który ciekawsko wyglądał za gospodynią. – Mnie wypuścili, zmusili do rejestracji i kazali robić przez te tygodnie darmowo przy patroszeniu ryb – burknęła niezadowolona i aż na koniec mocniej ścisnęła wargi. – Jego trzymali z tydzień. Utknął tu, wrócił biedny… Nakazali mu pracować u Goyle’a – opowiedziała w skrócie, w zaufaniu. Nowy zarządca portu był im tu dobrze znany. Kapitan, postać rozpoznawalna, postać przez wielu szanowana, ale skoro tak chętnie podsunęli mu Hagridka, to pewnie dla nich pracował. Oczywiście. W innym wypadku nie poddaliby mu portu. – Łapię te pojedyncze chwilę wytchnienia. Jestem zmęczona, Yvette. Tyle razy mówię sobie, że mam dość, a potem podnoszę tyłek, zaciskam zęby i idę dalej. Wiem, że tak trzeba, ale to nie jest port, który poznałam – wyjaśniła, stawiając z charakterystycznym tupotem dwie butelki Czarnego Ale na stoliku. Knut zamrugał oczkami i wciśnął się mocniej pazurem w materiał jej swetra. Tkanina była wyraźnie zużyta, ale Moss w tej chwili wcale o tym nie myślała. – A jak ty sobie radzisz? – wydusiła wreszcie, drapiąc lekko stworzenie po karku. Złotko już całkiem radziło sobie z wypadami, więc teraz przyszła kolej na Knuta.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Czas zawsze był cenną walutą. W jej przypadku nigdy nie miał on jednak postaci galeonów, a życia. Każda minuta miała znaczenie, każda sekunda. Udało jej się opanować najgorszą sytuacje z rannymi, choć każdego dnia pojawiał się u niej ktoś nowy kim nowa władza postanowiła się pobawić. Nie rozumiała tego. Jak sprawianie bólu może przynosić komuś przyjemność? Osoba ta odnajduje w tym co robi ukojenie własnego bólu, podnosi swoją samoocenę, może jest chora psychicznie? Jako uzdrowiciel powinna widzieć to właśnie przez taki pryzmat, ale jako człowiek, który na własne oczy widział jak wszyscy ci ludzie konali, cierpieli, wyli z bólu, nie jest w stanie myśleć o nich inaczej jak o chorych skurwielach. Zastanawiała się co by było gdyby któryś z nich zjawił się w lecznicy chcąc uzyskać u niej pomoc. Przysięgała, że takową będzie udzielać wszystkim, a jednak trudno pozbyć jej się wrażenia jakoby po raz pierwszy w życiu miałaby zamachnąć się na czyjeś życie. Niewiele miało to wspólnego z etyką zawodową, ale z drugiej strony co ci ludzie mogli wiedzieć o jakiejkolwiek etyce? Czy oprawcy naprawdę zasługiwali, aby traktować je jak ich ofiary? Może nie jej było dane to oceniać, a jednak gdyby taka sytuacja faktycznie miała mieć miejsce, to ona właśnie musiałaby podjąć decyzje. Naprawdę doceniała to jak traktowali ją i co robili dla niej mieszkańcy portu. Na początku, gdy się tu zjawiła przyjęto ją nieufnie, ale zaskakująco ciepło. Lecznica była tu potrzebna, o czym zdawała sobie sprawę jeszcze przed odejściem z Munga. Nie każdy mógł zdobyć tam pomoc jakiej oczekiwał, nie każdy chciał aby ktoś rzucał mu oceniające spojrzenia, nie każdego było na to stać. A czym różnili się portowi mieszkańcy od tych innych dzielnic? Choć była czystokrwistą czarownicą wychowaną w taki, a nie inny sposób nie bała się ubrudzić sobie dłoni, nie zadawała miliona pytań nie chcąc wdawać się szczegóły, po prostu robiła swoje, nie chodziła po porcie jak mysz pod miotłą, nie stroniła od rozmów, a nawet zabawy z Parszywą ferajną, miała charakter, a to tu się ceni i szanuje. Nie był to jednak jednostronny układ. Ci wszyscy ludzie byli szalenie silni i odważni. Każdy ze swoim ogromnym bagażem doświadczeń szedł dalej przez życie nie oglądając się za siebie. Niekiedy była to walka o przetrwanie, innym razem styl życia. Kto by pomyślał, że w miejscu jak to odnajdzie samą siebie, dom? Na pewno nie ona. Philippa była jedną z tych osób w porcie w stosunku do której miała absolutną słabość. Szerzę ją lubiła - za charakter, intelekt, za ich rozmowy, za drobne gesty, które skrywały ogromną wartość. Nikt by się chyba nie spodziewał jak mieszkańcy portu mogą być bezinteresowni. Oczywiście unosili się honorem i jeśli ktoś robił coś dla nich oni odpłacali się tym samym, ale jeśli ktoś potrzebował pomocy zawsze się ktoś znalazł, aby takową zapewnić.
- Zawsze możesz przyjść bez niczego Philippa, nie oczekuje od ciebie podarków. - Bo i tak było. Od bezimiennego mieszkańca portu, który korzystał z jej usług niekiedy nie chciała nic w zamian, a miałaby czegoś oczekiwać po przyjściu kogoś do niej w towarzyskiej wizycie? - Tak w ogóle to zawsze miałaś tego niuchacza? - Z kobiety swój wzrok przeniosła na małego jegomościa rozglądającego się z zaciekawieniem po nowym otoczeniu. Ciekawie było zobaczyć Philippe z tak drobnym stworzeniem, z którym, przynajmniej na jej oko, tworzyli udany duet. Słuchając uważnie słów kobiety na temat zapasów, a raczej ich braków rzuciła morderczym spojrzeniem na przez chwile zapomniany dziennik. Nie było łatwo, nie ludziom z takiej klasy społecznej jak oni, a niestety nie zapowiadało się żeby miało być w jakimkolwiek stopniu lepiej. Nie wiadomo ile ta wojna jeszcze potrwa, czy w ogóle ją przeżyją, a nawet gdy ta się w końcu skończy, a oni wciąż będą dychać Anglia jeszcze przez długi czas będzie leczyć swe powojenne rany, a ludzie jeszcze długo będą bez jakichkolwiek środków do życia. Nie przerwała toku słów Philippy obawiając się, że gdy już to zrobi ta nie zechce kontynuować tematu. Nie miała pojęcia o tym co się wydarzyło. Nie miała pojęcia przez co przeszła i przechodziła Philippa. Pobyt w Tower... nawet nie potrafiła sobie tego wyobrazić. Jak okropnie musieli ich tam traktować. Słuchając kobiety wpatrywała się w nią zauważając jak pod siłą charakteru, podkrążonymi oczami, niezdrowo bladą cerą, szczuplejszą niż dotychczas sylwetką skrywa się przecież wciąż tak młoda kobieta, która nie powinna była doświadczyć takiego okrucieństwa losu. Ile razy może ona okazywać siłę zanim w końcu z niej opadnie? Ile jeszcze będzie musiała walczyć o przetrwanie? Ile okrucieństwa jeszcze zobaczy i doświadczy w swoim życiu? - Ja też nie rozpoznaje już tego miejsca, choć wiem, że to wciąż Nasz dom. - Ludzie portu są silni, ale teraz zdziesiątkowani, osłabieni przez nową władzę. Jak długo będą jeszcze w stanie trzymać się wspomnień dawnego domu i nadziei na lepsze jutro? Oby jak najdłużej. - Jakoś. - Odparła zdawkowo, choć w sumie całkiem trafnie. Nie było dobrze, ale jakoś to wszystko dalej funkcjonowało. - Pracy było i dalej jest od groma, brakuje mi zaopatrzenia, ale wciąż najgorzej jest z jedzeniem. Wiele z tych ludzi na dole straciło swoje rodziny, a nawet jeśli takowe mają, to te nie mogą sobie pozwolić, aby im cokolwiek donieść do zjedzenia. Staram się Philippa, ale nie wiem jak długo będę w stanie to jeszcze ciągnąć. Mogę leczyć ich rany, mogę dać im schronienie, ale nie będę w stanie zapewnić im niczego poza tym. - Bolało ją to, bolało ją to, że nie jest w stanie zająć się swoimi pacjentami od początku do końca tak jak należy. - Dlaczego od razu do mnie nie przyszłaś? - Zapytała niemal z wyrzutem. Na pewno była ranna. Wciąż może mieć jakieś obrażenia. Na co ona czekała? Dlaczego męczyć się bez powodu? Wstydziła się? Uniosła się dumą? Nie chciała współczucia? Albo nie miała nic, aby dać jej w zamian? Yvette nie chciała jednak niczego prócz zobaczenia Philippy w pełni zdrowia.
- Zawsze możesz przyjść bez niczego Philippa, nie oczekuje od ciebie podarków. - Bo i tak było. Od bezimiennego mieszkańca portu, który korzystał z jej usług niekiedy nie chciała nic w zamian, a miałaby czegoś oczekiwać po przyjściu kogoś do niej w towarzyskiej wizycie? - Tak w ogóle to zawsze miałaś tego niuchacza? - Z kobiety swój wzrok przeniosła na małego jegomościa rozglądającego się z zaciekawieniem po nowym otoczeniu. Ciekawie było zobaczyć Philippe z tak drobnym stworzeniem, z którym, przynajmniej na jej oko, tworzyli udany duet. Słuchając uważnie słów kobiety na temat zapasów, a raczej ich braków rzuciła morderczym spojrzeniem na przez chwile zapomniany dziennik. Nie było łatwo, nie ludziom z takiej klasy społecznej jak oni, a niestety nie zapowiadało się żeby miało być w jakimkolwiek stopniu lepiej. Nie wiadomo ile ta wojna jeszcze potrwa, czy w ogóle ją przeżyją, a nawet gdy ta się w końcu skończy, a oni wciąż będą dychać Anglia jeszcze przez długi czas będzie leczyć swe powojenne rany, a ludzie jeszcze długo będą bez jakichkolwiek środków do życia. Nie przerwała toku słów Philippy obawiając się, że gdy już to zrobi ta nie zechce kontynuować tematu. Nie miała pojęcia o tym co się wydarzyło. Nie miała pojęcia przez co przeszła i przechodziła Philippa. Pobyt w Tower... nawet nie potrafiła sobie tego wyobrazić. Jak okropnie musieli ich tam traktować. Słuchając kobiety wpatrywała się w nią zauważając jak pod siłą charakteru, podkrążonymi oczami, niezdrowo bladą cerą, szczuplejszą niż dotychczas sylwetką skrywa się przecież wciąż tak młoda kobieta, która nie powinna była doświadczyć takiego okrucieństwa losu. Ile razy może ona okazywać siłę zanim w końcu z niej opadnie? Ile jeszcze będzie musiała walczyć o przetrwanie? Ile okrucieństwa jeszcze zobaczy i doświadczy w swoim życiu? - Ja też nie rozpoznaje już tego miejsca, choć wiem, że to wciąż Nasz dom. - Ludzie portu są silni, ale teraz zdziesiątkowani, osłabieni przez nową władzę. Jak długo będą jeszcze w stanie trzymać się wspomnień dawnego domu i nadziei na lepsze jutro? Oby jak najdłużej. - Jakoś. - Odparła zdawkowo, choć w sumie całkiem trafnie. Nie było dobrze, ale jakoś to wszystko dalej funkcjonowało. - Pracy było i dalej jest od groma, brakuje mi zaopatrzenia, ale wciąż najgorzej jest z jedzeniem. Wiele z tych ludzi na dole straciło swoje rodziny, a nawet jeśli takowe mają, to te nie mogą sobie pozwolić, aby im cokolwiek donieść do zjedzenia. Staram się Philippa, ale nie wiem jak długo będę w stanie to jeszcze ciągnąć. Mogę leczyć ich rany, mogę dać im schronienie, ale nie będę w stanie zapewnić im niczego poza tym. - Bolało ją to, bolało ją to, że nie jest w stanie zająć się swoimi pacjentami od początku do końca tak jak należy. - Dlaczego od razu do mnie nie przyszłaś? - Zapytała niemal z wyrzutem. Na pewno była ranna. Wciąż może mieć jakieś obrażenia. Na co ona czekała? Dlaczego męczyć się bez powodu? Wstydziła się? Uniosła się dumą? Nie chciała współczucia? Albo nie miała nic, aby dać jej w zamian? Yvette nie chciała jednak niczego prócz zobaczenia Philippy w pełni zdrowia.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
- Wciąż tak dobra Yvette – odpowiedziała, a jej twarz rozpromieniła się natychmiast. Zupełnie jakby sama obecność uzdrowicielki przeganiała z niej zmęczenie i bóle zaklęte gdzieś w dolinach ciała. Oczywiście, wiedziała o tym. Tutaj w porcie bardzo doceniano postać medyczki. Nie była stąd, ale to nie przeszkadzało w uznaniu jej za swoją, za tak bardzo tutejszą. Pojęła w mig klimat i społeczne wariacje, pojęła wszystkie burze i sztormy, nie bała się biedy i brudu, nie bała się wulgarności i może nawet tych niebezpiecznych widm, od których nie można było uwolnić się podczas wieczornych przechadzek po zachodnim porcie. Tutaj żyło się dobrze tym rdzennym, tym miejscowym lub dostatecznie zakorzenionym, choć lubiano też sprytne, wygadane gęby, z którymi można było prowadzić mniej lub bardziej legalne interesy i… którzy nie podpadali już na samym starcie. Wielu ich było. Tych takich przelotników, tych zabłądzonych. Jedni nie umieli się w tej grupie odnaleźć, kręcili nosem i zwiewali tam, gdzie pieprz rośnie, a ci drudzy zahaczali o doki aż nazbyt często. Yvette jednak odnalazła się tutaj. Moss jej zaufała, zaufali jej też inni. Dobrze było ją mieć przy sobie. W ostatnich miesiącach ran i zadrapań łapała więcej niż napiwków, choć starała się mimo tego trzymać fason i nie załamywać kolan.
Zaśmiała się ciszej na pytanie o niuchacza. Pogłaskała jego nieco ruchliwy łepek. Czyżby panna Baudelaire nie miała jeszcze przyjemności? Minione tygodnie przeleciały tak szybko, nawet nie wiedziała, kiedy ten chaos się zaczął i, co gorsza, nie było widać końca. Przez nędzne mieszkanko w dokach przewinęło się bardzo wiele osób i chyba jeszcze więcej nieoczywistych istot. Jak to wiec możliwe, że zabrakło tam jasnowłosej? Philippa bywała w tym mieszkaniu czasami chyba zbyt często. – Yvette, chyba mamy do nadrobienia jeszcze więcej, niż mi się zdaje. Wpadnij do nas kiedyś. Poznasz całą... rodzinę. Niuchacze mam trzy. Ja. Kiedyś były nędzną kupką sierści i upierdliwymi stworzeniami, a teraz nie wyobrażam sobie, by mogło ich zabraknąć. Nie wiem, są. Widok siebie w tej zgrai zwierząt to ostatnie, o co mogłabym siebie podejrzewać jeszcze rok temu – wyjaśniła, wzruszając lekko ramionami na koniec. Nie, jednak nie dowierzała w to wszystko, a jednak stało się. Nie przepadała za takimi stworzeniami, a dziś stały się pełnoprawnymi współlokatorami. – Zawsze możesz wpaść. Nawet powinnaś. Jak tylko znajdziesz trochę wytchnienia. Wprowadził się do mnie Bojczuk i mamy jeszcze psidwaka. Ech, przeklęty zwierzyniec – palnęła, tym razem żartobliwie wywracając oczami. Uśmiech na ustach wyrażał wszystko: było jej dobrze, choć bywała piekielnie nimi wszystkimi zirytowana. I obrażona również, oj, zdecydowanie.
Uporządkowanie głośno opowiedzianej historii, wyczesanie emocji zbyt falistych, zbyt podburzonych – to część planu, ale prędzej jakiś chwilowy opatrunek niż całkowite wyleczenie. Tego nawet nie pragnęła. Wiedziała, że nigdy nie będzie biernie na to wszystko pozwalała. Bezczelni policjanci panoszyli się tutaj, drażniąc mieszkańców, zaburzając naturalny portowy rytm. Ludzie już nie czuli się dobrze w swoich domach, a przecież nigdzie indziej nie chcieli być. Obiecała sobie, że przetrwa. Przetrwa choćby nie wiem co. I będzie wspierała wszystkich wokoło. Psidwacza mać. Może trochę po to ze sobą zebrała niuchacza. By móc przyszpilić go do piersi, by swym urokliwym wizerunkiem przegnał całe opary trujących myśli. Ona troszczyła się o niego, a on o nią. Tak to mogło działać, czy to już wymysł jej wariactwa? Być może nawdychała się za dużo martwych ryb. – Oczywiście, że nasz. Nawet jeśli ty i ja nie byłyśmy tu od zawsze. Nikt nie powinien nikomu wyrywać jego domu. Ta pustka jest cholernie otrzeźwiająca – wspomniała, odruchowo zerkając w stronę okna, za którym przecież chowały się kamienice, długie kominy fabryk i portowe budynki. To wszystko było znane i oswojone. One również do tej przestrzeni należały. Philippa zaś wiedziała, że rośnie w niej coś. Zbliżała się do granicy. Wykurzyć ją stąd będzie im bardzo trudno, choć już została zmuszona do tej rejestracji i odtąd chodzić miała jak w zegarku. Niedoczekanie. Wypuściła ze świstem powietrze z ust.
Wcale jej nie przekonał ten zdawkowy wstęp. Aż wyżej uniosła wyżej brew, przeczuwając, że mrok ostatnich miesięcy dotknął i Yvette. – Jeśli potrzebujesz jedzenia, to nie wahaj się prosić. Podzielimy się. To też nasi przyjaciela. Ty, ci tam na dole. Mogę pomyszkować w Parszywym i zobaczyć, czy dałoby radę zgarnąć trochę jedzenia. Nie wahaj się wołać. Coś zorganizuję, obiecuję ci – odpowiedziała pewnie. A kiedy Philippa mówiła, że coś zrobi, to faktycznie dotrzymywała słowa. Szczególnie w sprawach takich jak ta. Nie brakowało jej powodu, by karmić ją kłamstwami, ale za to miała bardzo dobrą motywację. Widziała smutek uzdrowicielki, jej wolę walki i niemożność dopełnienia tak ważnej sprawy. Tym mocniej powinni się wszyscy jednoczyć.
Po jej pytaniu otworzyła jedną i drugą butelkę piwa, a potem ścisnęła szkło w dłoniach i wychyliła w stronę ust. To był smak, którego zaraz zabraknie. Taniocha, ale jednak. – Musiałam się iść zarejestrować. Ochłonąć, nie wiem. Potrzebowałam też Keata. Trochę się popieprzyło. W zbyt wielu kwestiach. Domyślasz się, nie? Bo te wszystkie rany to nic w porównaniu z tym, jak czuł się przez ten tydzień Hagrid i… miałam za dużo myśli. A potem, dzięki tym cholernym służbistom, dwa razy więcej pracy – burknęła rozżalona i napiła się piwa. Nawet na ten toast nie miała siły. Było w ogóle co opijać?
Zaśmiała się ciszej na pytanie o niuchacza. Pogłaskała jego nieco ruchliwy łepek. Czyżby panna Baudelaire nie miała jeszcze przyjemności? Minione tygodnie przeleciały tak szybko, nawet nie wiedziała, kiedy ten chaos się zaczął i, co gorsza, nie było widać końca. Przez nędzne mieszkanko w dokach przewinęło się bardzo wiele osób i chyba jeszcze więcej nieoczywistych istot. Jak to wiec możliwe, że zabrakło tam jasnowłosej? Philippa bywała w tym mieszkaniu czasami chyba zbyt często. – Yvette, chyba mamy do nadrobienia jeszcze więcej, niż mi się zdaje. Wpadnij do nas kiedyś. Poznasz całą... rodzinę. Niuchacze mam trzy. Ja. Kiedyś były nędzną kupką sierści i upierdliwymi stworzeniami, a teraz nie wyobrażam sobie, by mogło ich zabraknąć. Nie wiem, są. Widok siebie w tej zgrai zwierząt to ostatnie, o co mogłabym siebie podejrzewać jeszcze rok temu – wyjaśniła, wzruszając lekko ramionami na koniec. Nie, jednak nie dowierzała w to wszystko, a jednak stało się. Nie przepadała za takimi stworzeniami, a dziś stały się pełnoprawnymi współlokatorami. – Zawsze możesz wpaść. Nawet powinnaś. Jak tylko znajdziesz trochę wytchnienia. Wprowadził się do mnie Bojczuk i mamy jeszcze psidwaka. Ech, przeklęty zwierzyniec – palnęła, tym razem żartobliwie wywracając oczami. Uśmiech na ustach wyrażał wszystko: było jej dobrze, choć bywała piekielnie nimi wszystkimi zirytowana. I obrażona również, oj, zdecydowanie.
Uporządkowanie głośno opowiedzianej historii, wyczesanie emocji zbyt falistych, zbyt podburzonych – to część planu, ale prędzej jakiś chwilowy opatrunek niż całkowite wyleczenie. Tego nawet nie pragnęła. Wiedziała, że nigdy nie będzie biernie na to wszystko pozwalała. Bezczelni policjanci panoszyli się tutaj, drażniąc mieszkańców, zaburzając naturalny portowy rytm. Ludzie już nie czuli się dobrze w swoich domach, a przecież nigdzie indziej nie chcieli być. Obiecała sobie, że przetrwa. Przetrwa choćby nie wiem co. I będzie wspierała wszystkich wokoło. Psidwacza mać. Może trochę po to ze sobą zebrała niuchacza. By móc przyszpilić go do piersi, by swym urokliwym wizerunkiem przegnał całe opary trujących myśli. Ona troszczyła się o niego, a on o nią. Tak to mogło działać, czy to już wymysł jej wariactwa? Być może nawdychała się za dużo martwych ryb. – Oczywiście, że nasz. Nawet jeśli ty i ja nie byłyśmy tu od zawsze. Nikt nie powinien nikomu wyrywać jego domu. Ta pustka jest cholernie otrzeźwiająca – wspomniała, odruchowo zerkając w stronę okna, za którym przecież chowały się kamienice, długie kominy fabryk i portowe budynki. To wszystko było znane i oswojone. One również do tej przestrzeni należały. Philippa zaś wiedziała, że rośnie w niej coś. Zbliżała się do granicy. Wykurzyć ją stąd będzie im bardzo trudno, choć już została zmuszona do tej rejestracji i odtąd chodzić miała jak w zegarku. Niedoczekanie. Wypuściła ze świstem powietrze z ust.
Wcale jej nie przekonał ten zdawkowy wstęp. Aż wyżej uniosła wyżej brew, przeczuwając, że mrok ostatnich miesięcy dotknął i Yvette. – Jeśli potrzebujesz jedzenia, to nie wahaj się prosić. Podzielimy się. To też nasi przyjaciela. Ty, ci tam na dole. Mogę pomyszkować w Parszywym i zobaczyć, czy dałoby radę zgarnąć trochę jedzenia. Nie wahaj się wołać. Coś zorganizuję, obiecuję ci – odpowiedziała pewnie. A kiedy Philippa mówiła, że coś zrobi, to faktycznie dotrzymywała słowa. Szczególnie w sprawach takich jak ta. Nie brakowało jej powodu, by karmić ją kłamstwami, ale za to miała bardzo dobrą motywację. Widziała smutek uzdrowicielki, jej wolę walki i niemożność dopełnienia tak ważnej sprawy. Tym mocniej powinni się wszyscy jednoczyć.
Po jej pytaniu otworzyła jedną i drugą butelkę piwa, a potem ścisnęła szkło w dłoniach i wychyliła w stronę ust. To był smak, którego zaraz zabraknie. Taniocha, ale jednak. – Musiałam się iść zarejestrować. Ochłonąć, nie wiem. Potrzebowałam też Keata. Trochę się popieprzyło. W zbyt wielu kwestiach. Domyślasz się, nie? Bo te wszystkie rany to nic w porównaniu z tym, jak czuł się przez ten tydzień Hagrid i… miałam za dużo myśli. A potem, dzięki tym cholernym służbistom, dwa razy więcej pracy – burknęła rozżalona i napiła się piwa. Nawet na ten toast nie miała siły. Było w ogóle co opijać?
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Czasem zapominała jak młoda była Philippa. Nie to, żeby ona sama była już niedołężną staruszką, ale nie o to jej chodziło. Bazując na tym jak się panna Moss zachowywała, co już przeszła, jak ciężko musiała pracować niebywałym wręcz było, że za tą zmęczoną twarzą, podkrążonymi oczami, które swoje już w życiu widziały, skrywała się tak młoda osoba. Nigdy nie miała łatwo, ale przynajmniej przed wojną, a przynajmniej przed wojną, która dotknęła port, dużo częściej się uśmiechała. Teraz nie miała ku temu za wielu powodów, a co dopiero sił. A jednak dzięki tym pokładą siły, które posiadała wciąż tu była, nieugięta, przepełniona złością na tą jawną niesprawiedliwość. Yvette również ją odczuwała. Czy życie było kiedykolwiek sprawiedliwe? Już od chwili narodzin można było zaobserwować jaki los potrafi mieć ciemne poczucie humoru. Co decydowało, że jedni rodzili się z wysokim statusem majątkowym, czystą krwią, szczęśliwą rodziną, a inni wręcz przeciwnie? Dlaczego wszyscy nie dostają tej samej szansy, tego samego startu? Dlaczego nie dopiero później spotykają ich konsekwencje swoich, zupełnie własnych wyborów? Co wpływa na to, że trafiamy na ludzi rujnujących Nam życie, a inni na takich co podają pomocną dłoń? Co decyduje o tym, iż niewinne dziecko umiera, a potwór w ludzkiej skórze dalej chodzi po tej ziemi? Chciałaby znać odpowiedzi na te pytania, chciałaby umieć to wyjaśnić sobie, Philippie. Może faktycznie ta niesprawiedliwość ma swój ukryty sens. A może nie ma go wcale, a złość odczuwana z jej powodu jest całkowicie usprawiedliwiona?
Zaskakiwało ją jak jedno wydarzenie potrafi się przerodzić w drugie. Ich wzajemny wpływ na siebie. Ona sama znalazła się w porcie właśnie z powodu wydarzeń, które nakładały się na siebie niczym piętra domku z kart. Odnalazła się jednak w nowej rzeczywistości. Pokochała to miejsce, klimat, większość tutejszych ludzi na co z początku nie liczyła. Wiele osób, w tym Philli okazało jej jednak dużo ciepła, wsparcia, a przede wszystkim zaufali jej. Nie sposób było nie odwdzięczyć się im tym samym. - Najwidoczniej. - Zaśmiała się krótko przyglądając się urokliwemu pyszczkowi małego niuchacza. - Pasuję ci to wiesz? Rzuć prace barmanki i załóż hodowle. -Jakoś nie wyobrażała sobie Philippy z całym zwierzyńcem, a jednak coś w tym jednak było. - Wpadnę na pewno. - Zapewnia słysząc kolejne zaproszenie padające z ust kobiety. I powinna. Po rejestracji różdżki może w teorii poruszać się już swobodnie po Londynie, choć akurat na to trzeba patrzeć przez palce. Ulice portu zawsze były niebezpieczne. Jedne pełne złodziejaszków, drugie jakiś prawdziwych szumowin, ale jak się wiedziało w gdzie chodzić i na co uważać można było być spokojnym. A teraz? Teraz to ludzie bali się własnego cienia. - Bojczuk? - Zapytała zdziwiona szczerze zaintrygowana. Oczywiście, że zauważyła te maślane oczka Johnnego, które robił w stronę Phillipy, ale wydawało jej się raczej, że jest on typem podrywacza, aniżeli... - To coś poważnego? - Nie chciała się wtrącać, ale naprawdę ostatnie czego Philippa teraz potrzebowała to złamane serce, którego oczywiście jej nie życzyła, ale wypadało ją przed tym ostrzec. Niby sama najlepiej wiedziała co dla niej jest najlepsze, ale lepiej dmuchać na zimne.
Dom... faktycznie czuła, że port jest jej domem. Miała już jeden, we Francji. Blisko morza i lasów. Pełnego słońca i młodzieńczej naiwności. Czuła zalążek domu we Francuskim porcie, gdzie po raz pierwszy usłyszała marynarskie szanty, gdzie po raz pierwszy wyleczyła komuś rany. Nie czuła się jak w domu w dworze męża, choć on i jej syn nieco rozjaśniali tamtejszą rzeczywistość. Nie czuła się jak w domu w za dużym, za bogato urządzonym domu w Anglii, po tym gdy straciła wszystko drogie jej sercu. Czy dziwić ją więc powinno, że to właśnie tu poczuła się jak u siebie, komfortowo, bezpiecznie, spokojnie? Zapewne tak, ale w życiu mało co jest oczywiste. Teraz jednak sama nie wiedziała co myśleć o tym miejscu. Niby takie jak wcześniej, a jednak całkowicie inne. Pytanie, czy kiedykolwiek port wróci do normy? Nie do takiej jakiej pamiętali, to pewne. Nie z sąsiadami zmuszonymi uciekać z własnych domów, bądź ich ciałami leżącymi na ulicach. Yvette targały podobne emocje co i młodszą kobietą. Nie miała najmniejszego zamiaru się stąd ruszać. Choćby waliło się, czy paliło. To nawet nie chodziło o konkretne miejsce, o sam port, a o ludzi. Dopóki ostatni osoba się stąd nie wyniesie i ona nie ma takiego najmniejszego zamiaru. Słysząc propozycję Philippy nie mogła ukryć uśmiechu na ustach. Ta dziewczyna zdecydowanie za dużo zmartwień brała na siebie, a jednak wciąż była gotowa wyciągnąć rękę do drugiej osoby. - Dziękuję ci, naprawdę to doceniam, ale na razie daję sobie radę. Pani Boyle wie na pewno najlepiej co zrobić z jedzeniem w Parszywym. Ale jeśli będę potrzebować pomocy będziesz pierwszą, która się o tym dowie. - Każdy miał teraz swoje zmartwienia, nie miała zamiaru na nikim żerować. I tak czuła się już winna w stosunku do niektórych rodzin swoich pacjentów. Mogła tylko mieć nadzieję, że ta wojna szybko się skończy. I ona sama uchyliła łyk ze swojej butelki słuchając dalszego ciągu tego co w ostatnim czasie przeszła Phillipa. - Ja zarejestrowałam się sama. Z moją krwią to nie problem, a nie chciałam mieć problemów i oglądać się za każdym razem za ramię. Zresztą, niech się tym papierkiem udławią. - Stwierdziła przez zęby wpatrując się uparcie w plamę na stoliku, na który zaraz odłożyła butelkę i w pełni odwróciła się w stronę Philippy. - Wciąż powinnaś była od razu przyjść do mnie. Wyleczyłabym cię, a tak tylko niepotrzebnie cierpisz. Co dokładnie ci zrobili? Masz wciąż jakieś rany? Blizny? Objawy? Rzucili na ciebie jakieś zaklęcie? - Czy była zła? Tak. Czy nie zamierzała jej stąd stąd wypuść bez ówczesnego zbadania? Tak.
Zaskakiwało ją jak jedno wydarzenie potrafi się przerodzić w drugie. Ich wzajemny wpływ na siebie. Ona sama znalazła się w porcie właśnie z powodu wydarzeń, które nakładały się na siebie niczym piętra domku z kart. Odnalazła się jednak w nowej rzeczywistości. Pokochała to miejsce, klimat, większość tutejszych ludzi na co z początku nie liczyła. Wiele osób, w tym Philli okazało jej jednak dużo ciepła, wsparcia, a przede wszystkim zaufali jej. Nie sposób było nie odwdzięczyć się im tym samym. - Najwidoczniej. - Zaśmiała się krótko przyglądając się urokliwemu pyszczkowi małego niuchacza. - Pasuję ci to wiesz? Rzuć prace barmanki i załóż hodowle. -Jakoś nie wyobrażała sobie Philippy z całym zwierzyńcem, a jednak coś w tym jednak było. - Wpadnę na pewno. - Zapewnia słysząc kolejne zaproszenie padające z ust kobiety. I powinna. Po rejestracji różdżki może w teorii poruszać się już swobodnie po Londynie, choć akurat na to trzeba patrzeć przez palce. Ulice portu zawsze były niebezpieczne. Jedne pełne złodziejaszków, drugie jakiś prawdziwych szumowin, ale jak się wiedziało w gdzie chodzić i na co uważać można było być spokojnym. A teraz? Teraz to ludzie bali się własnego cienia. - Bojczuk? - Zapytała zdziwiona szczerze zaintrygowana. Oczywiście, że zauważyła te maślane oczka Johnnego, które robił w stronę Phillipy, ale wydawało jej się raczej, że jest on typem podrywacza, aniżeli... - To coś poważnego? - Nie chciała się wtrącać, ale naprawdę ostatnie czego Philippa teraz potrzebowała to złamane serce, którego oczywiście jej nie życzyła, ale wypadało ją przed tym ostrzec. Niby sama najlepiej wiedziała co dla niej jest najlepsze, ale lepiej dmuchać na zimne.
Dom... faktycznie czuła, że port jest jej domem. Miała już jeden, we Francji. Blisko morza i lasów. Pełnego słońca i młodzieńczej naiwności. Czuła zalążek domu we Francuskim porcie, gdzie po raz pierwszy usłyszała marynarskie szanty, gdzie po raz pierwszy wyleczyła komuś rany. Nie czuła się jak w domu w dworze męża, choć on i jej syn nieco rozjaśniali tamtejszą rzeczywistość. Nie czuła się jak w domu w za dużym, za bogato urządzonym domu w Anglii, po tym gdy straciła wszystko drogie jej sercu. Czy dziwić ją więc powinno, że to właśnie tu poczuła się jak u siebie, komfortowo, bezpiecznie, spokojnie? Zapewne tak, ale w życiu mało co jest oczywiste. Teraz jednak sama nie wiedziała co myśleć o tym miejscu. Niby takie jak wcześniej, a jednak całkowicie inne. Pytanie, czy kiedykolwiek port wróci do normy? Nie do takiej jakiej pamiętali, to pewne. Nie z sąsiadami zmuszonymi uciekać z własnych domów, bądź ich ciałami leżącymi na ulicach. Yvette targały podobne emocje co i młodszą kobietą. Nie miała najmniejszego zamiaru się stąd ruszać. Choćby waliło się, czy paliło. To nawet nie chodziło o konkretne miejsce, o sam port, a o ludzi. Dopóki ostatni osoba się stąd nie wyniesie i ona nie ma takiego najmniejszego zamiaru. Słysząc propozycję Philippy nie mogła ukryć uśmiechu na ustach. Ta dziewczyna zdecydowanie za dużo zmartwień brała na siebie, a jednak wciąż była gotowa wyciągnąć rękę do drugiej osoby. - Dziękuję ci, naprawdę to doceniam, ale na razie daję sobie radę. Pani Boyle wie na pewno najlepiej co zrobić z jedzeniem w Parszywym. Ale jeśli będę potrzebować pomocy będziesz pierwszą, która się o tym dowie. - Każdy miał teraz swoje zmartwienia, nie miała zamiaru na nikim żerować. I tak czuła się już winna w stosunku do niektórych rodzin swoich pacjentów. Mogła tylko mieć nadzieję, że ta wojna szybko się skończy. I ona sama uchyliła łyk ze swojej butelki słuchając dalszego ciągu tego co w ostatnim czasie przeszła Phillipa. - Ja zarejestrowałam się sama. Z moją krwią to nie problem, a nie chciałam mieć problemów i oglądać się za każdym razem za ramię. Zresztą, niech się tym papierkiem udławią. - Stwierdziła przez zęby wpatrując się uparcie w plamę na stoliku, na który zaraz odłożyła butelkę i w pełni odwróciła się w stronę Philippy. - Wciąż powinnaś była od razu przyjść do mnie. Wyleczyłabym cię, a tak tylko niepotrzebnie cierpisz. Co dokładnie ci zrobili? Masz wciąż jakieś rany? Blizny? Objawy? Rzucili na ciebie jakieś zaklęcie? - Czy była zła? Tak. Czy nie zamierzała jej stąd stąd wypuść bez ówczesnego zbadania? Tak.
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Yvette nie zdawała sobie sprawy, co takiego mówiła. A może właśnie dobrze wiedziała? Może odciągnięcie Moss od spraw Parszywego, w które wciągnięta była aż do szpiku kości, wyszłoby jej na dobre. Niuchacze przecież były nową sprawą, dość intensywną i zaskakującą, a czasem nawet budzącą w niej pogardę do samej siebie. Nigdy w życiu przecież nie spodziewała się, że przyjdzie jej ukochać sobie jakiekolwiek futerkowe stworzenie. Że przyjdzie jej spędzać długie godziny przy tomach pełnych eksperckich wywodów na temat tego gatunku, tresury, opieki i pożywienia, że kiedykolwiek z jednego zagubionego złodziejaszka zrobią się nagle trzy, że powstanie stado dumnie zaznaczające swoje terytorium w jej ponurym salonie. W jej życiu, o wiele bardziej niż wszyscy przewijający się przez ten dom mężczyźni. Podobało jej się to, że nie wracała do pustki, że kwikanie rozrywało depresyjną ciszę. Mieszkała sama, choć też do czasu. Ewolucja, która rozpoczęła się wiele miesięcy temu, nie ustąpiła. Porywy serca wypaliły się okrutnie, ale nie zdołały jej potrzaskać. Nie na miliony odłamków, których później nie dałoby się ułożyć w całość. Zawsze się podnosiła i starała się iść z duchem czasu. Może tylko teraz nieco za głęboko zapuściła korzenie w dokach. Tylko że odpowiadało jej to, nie zamierzała niczego zmieniać, nikogo opuszczać, znikąd uciekać. Czuła się jak oczy i uszy tego miejsca, jak stąpający na palcach strażnik, jak wyrocznia, choć przecież nigdy nie miała wróżbiarskich talentów pani Boyle. Mimo to wydawało jej się, że rozgryzła to otoczenie na tyle dobrze, by cokolwiek mogło ją tak prawdziwie zaskoczyć w tym portowym siedlisku. Tak, była młoda, ale naznaczona ciężarem wielu doświadczeń. A wojna z tego wszystkiego wydawała się najbardziej upiornym, o wiele gorszym od lamentów dziecka zakleszczonego w ciasnych ścianach bidula. Tym razem pojmowała bowiem więcej i martwiła się o usadzone naokoło głowy, o dusze, których nie potrafiłaby opuścić, o których nie chciała zapominać. – Gdyby mnie zabrakło, zwiędłyby im gardła, Yvette – odparła nieskromnie, ale znała swoją wartość, wiedziała, ile znaczyła dla tawerny i jak bardzo przywiązane do niej były morskie wilki. – Kto jednak powiedział, że nie można ciągnąć jednego i drugiego? – pociągnęła temat, kończąc pytanie charakterystycznie ściśniętą powieką pod jednym okiem. Obietnica? Pokusa? Cokolwiek to było, sugestia wyraźnie wskazywała na to, że myśli Philippy krążyły nie od dziś po tych rejonach.
Wypowiedziane w tym tonie nazwisko przyjaciela wzbudziło garść ciekawości, również u Moss. Czyżby Yvette ujrzała pośród tych faktów coś dodatkowego? Barmanka uśmiechała się przez moment tajemniczo, dając jej czas na obudzenie wyobraźni. Nie ona pierwsza. Wszyscy dopytywali o więź z Johnatanem, o niesamowitą relację, która zakiełkowała jeszcze w sierocińcu. – Yvette, Johnatan to mój przyjaciel, brat, człowiek od wszystkiego. Nie zostawiłabym go pod mostem. Jesteśmy blisko, ale… - blisko na wszelkie możliwe sposoby. Tego jednak domyślali się wszyscy. Owa zażyłość jednak nigdy nie była tym romantycznym kochaniem z portowych historyjek. – To nie ten typ, nie mieszam się w takie akcje – odpowiedziała. Chciała pozbawić ją tego zmartwienia, ogołocić z troski, która mogłaby wyrosnąć niepotrzebnie. Troski czy nadziei? Ktokolwiek znał Moss dłużej, wiedział, że nie bywała zakochana. Że nie łamało się jej serce, nawet nie przez starego aurora, który zdołał wywołać w emocjach barmanki prawdziwy huragan. Nie przygniotło jej to, wyszła z uniesioną wysoko brodą, wyprostowana, dumna i silniejsza. Nie zamierzała drugi raz zablokować się w tej samej pułapce.
Nie mogła przestać, nie umiała się zatrzymać. Tak samo jak nie umiała stąd odejść, choć wszelkie znaki, głosy i senne mary wzywały do odnalezienia bezpiecznego azylu, póki jeszcze nie została tutaj uwieziona. Jej różdżkę śledzono, jej ruchy obserwowały ślizgające się za postukiwaniem obcasów cienie, nawet w najbardziej głośnych uliczkach dokowych. Jej widok nie dziwił, jej ciekawość również. Działała tak jak zawsze, chodziła tymi samymi drogami i rzucała tak samo zaczepne spojrzenia. Potrzebowała większej kontroli, wyostrzonych zmysłów, czujności, która nie przygasa ani na moment. Jeśli miała pilnować swojego terenu, to nie mogła przespać pierwszej lepszej bitwy. Tylko że z dnia na dzień było trudniej. Dowiadywała się o zniknięciach morskich druhów, o zatopionych statkach, o chorobie, która połknęła ulubioną rodzinę z Pont Street. Wiadomości o głodzie przestały robić już jakiekolwiek wrażenie. Śmierć wkraczała jak ta wskazówka czarnej codzienności, musiała się przesuwać do przodu, ale teraz mknęła zbyt pośpiesznie. Dlatego właśnie nie chciała marnować czasu na dręczące smutki, na przeciągające się rozmyślenia. Uratować ich mogło działanie, wzajemna pomoc. – Pani Boyle pilnować musi swoich zapasów bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej, ale nie jest potworem, nie zostawi swoich. Siedzimy w tym wszyscy razem, i razem się z tego wydostaniemy – zawyrokowała. Piana przelała się przez jej wargi, a za nią gorzki nieco smak. Tak samo tani jak kruszące się mury kamienic w porcie. – Udławią? To nie jest byle jaki papier. Chcą nas trzymać na smyczy. Myślisz, że po co to wszystko, Yvette? A co jeśli śledzą nasze czary? Co jeśli wiedzą, jakie zaklęcia rzucamy, gdzie, kiedy? Nigdy bym się nie zarejestrowała, gdyby nie przeklęte Tower. Nigdy. Czekałabym, aż po mnie przyjdą i zaprowadzą do ministerstwa siłą. No i tak się w sumie stało. Nie miałam wyboru. Nawet jakbym miała czystą krew, to nie zrobiłabym tego, ale rozumiem tych, którzy wybrali inaczej. Obecność policji magicznej na naszych ziemiach robi się drażniąca. A my chcemy żyć, robić to, co robiliśmy zawsze… - Westchnęła, głucho stawiając butelkę na stoliku. Niuchacz przymknął oczy wtulony. Zupełnie przywykł do mniej lub bardziej wzburzonego głosu Moss. – Poparzyli mnie. Moim własnym zaklęciem. Ich tarcze były śmiercionośne. Pochłaniały i odbijały wszystko. Nie miałam szans. Potem zjawiło się ich więcej. Trzymali nas w nieprzyjemnej celi, nałożyli te wstrętne kajdany. Poturbowali, ale nie aż tak bardzo. Wylizuję się, Yvette, a wiem, że ty masz przypadki znacznie pilniejsze – wyjaśniła, broniąc swojego stanowiska. – Nic mi nie jest – dodała ciszej. Teraz była po prostu przemęczona, przepracowana. I może po prostu głodna. Jak wszyscy.
Wypowiedziane w tym tonie nazwisko przyjaciela wzbudziło garść ciekawości, również u Moss. Czyżby Yvette ujrzała pośród tych faktów coś dodatkowego? Barmanka uśmiechała się przez moment tajemniczo, dając jej czas na obudzenie wyobraźni. Nie ona pierwsza. Wszyscy dopytywali o więź z Johnatanem, o niesamowitą relację, która zakiełkowała jeszcze w sierocińcu. – Yvette, Johnatan to mój przyjaciel, brat, człowiek od wszystkiego. Nie zostawiłabym go pod mostem. Jesteśmy blisko, ale… - blisko na wszelkie możliwe sposoby. Tego jednak domyślali się wszyscy. Owa zażyłość jednak nigdy nie była tym romantycznym kochaniem z portowych historyjek. – To nie ten typ, nie mieszam się w takie akcje – odpowiedziała. Chciała pozbawić ją tego zmartwienia, ogołocić z troski, która mogłaby wyrosnąć niepotrzebnie. Troski czy nadziei? Ktokolwiek znał Moss dłużej, wiedział, że nie bywała zakochana. Że nie łamało się jej serce, nawet nie przez starego aurora, który zdołał wywołać w emocjach barmanki prawdziwy huragan. Nie przygniotło jej to, wyszła z uniesioną wysoko brodą, wyprostowana, dumna i silniejsza. Nie zamierzała drugi raz zablokować się w tej samej pułapce.
Nie mogła przestać, nie umiała się zatrzymać. Tak samo jak nie umiała stąd odejść, choć wszelkie znaki, głosy i senne mary wzywały do odnalezienia bezpiecznego azylu, póki jeszcze nie została tutaj uwieziona. Jej różdżkę śledzono, jej ruchy obserwowały ślizgające się za postukiwaniem obcasów cienie, nawet w najbardziej głośnych uliczkach dokowych. Jej widok nie dziwił, jej ciekawość również. Działała tak jak zawsze, chodziła tymi samymi drogami i rzucała tak samo zaczepne spojrzenia. Potrzebowała większej kontroli, wyostrzonych zmysłów, czujności, która nie przygasa ani na moment. Jeśli miała pilnować swojego terenu, to nie mogła przespać pierwszej lepszej bitwy. Tylko że z dnia na dzień było trudniej. Dowiadywała się o zniknięciach morskich druhów, o zatopionych statkach, o chorobie, która połknęła ulubioną rodzinę z Pont Street. Wiadomości o głodzie przestały robić już jakiekolwiek wrażenie. Śmierć wkraczała jak ta wskazówka czarnej codzienności, musiała się przesuwać do przodu, ale teraz mknęła zbyt pośpiesznie. Dlatego właśnie nie chciała marnować czasu na dręczące smutki, na przeciągające się rozmyślenia. Uratować ich mogło działanie, wzajemna pomoc. – Pani Boyle pilnować musi swoich zapasów bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej, ale nie jest potworem, nie zostawi swoich. Siedzimy w tym wszyscy razem, i razem się z tego wydostaniemy – zawyrokowała. Piana przelała się przez jej wargi, a za nią gorzki nieco smak. Tak samo tani jak kruszące się mury kamienic w porcie. – Udławią? To nie jest byle jaki papier. Chcą nas trzymać na smyczy. Myślisz, że po co to wszystko, Yvette? A co jeśli śledzą nasze czary? Co jeśli wiedzą, jakie zaklęcia rzucamy, gdzie, kiedy? Nigdy bym się nie zarejestrowała, gdyby nie przeklęte Tower. Nigdy. Czekałabym, aż po mnie przyjdą i zaprowadzą do ministerstwa siłą. No i tak się w sumie stało. Nie miałam wyboru. Nawet jakbym miała czystą krew, to nie zrobiłabym tego, ale rozumiem tych, którzy wybrali inaczej. Obecność policji magicznej na naszych ziemiach robi się drażniąca. A my chcemy żyć, robić to, co robiliśmy zawsze… - Westchnęła, głucho stawiając butelkę na stoliku. Niuchacz przymknął oczy wtulony. Zupełnie przywykł do mniej lub bardziej wzburzonego głosu Moss. – Poparzyli mnie. Moim własnym zaklęciem. Ich tarcze były śmiercionośne. Pochłaniały i odbijały wszystko. Nie miałam szans. Potem zjawiło się ich więcej. Trzymali nas w nieprzyjemnej celi, nałożyli te wstrętne kajdany. Poturbowali, ale nie aż tak bardzo. Wylizuję się, Yvette, a wiem, że ty masz przypadki znacznie pilniejsze – wyjaśniła, broniąc swojego stanowiska. – Nic mi nie jest – dodała ciszej. Teraz była po prostu przemęczona, przepracowana. I może po prostu głodna. Jak wszyscy.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Wierzyła, że Philippa mogła spełniać się w wielu innych zawodach jeśli tylko miała na to ochotę. Jest zdolna i inteligentna, na pewno by sobie poradziła. To nie jednak o to w tym wszystkim chodziło. Nie jej możliwości były tu istotne, a ograniczenia. Yvette miała łatwy start. Mogła mierzyć wysoko. Pójść na kurs jaki by tylko chciała, czy nawet założyć własną działalność. I choć może i musiała włożyć w to wszystko ogromne pokłady swojej własnej pracy, tak inni wcale nie dostawali takiej szansy. Gdyby Philippa jednak kiedykolwiek zechciałaby odejść z portu lub po prostu zająć się czymś innym było to oczywiście możliwe, ale i tu pojawiały się przeszkody, przede wszystkim te finansowe. Choć kto wie, może gdy to wszystko w końcu się kiedyś skończy Moss zadziwi ich wszystkich? Mogła jej tego jedynie szczerze życzyć, a w razie potrzeby jej w tym pomóc. Yvette sama wybrała takie a nie inne życie, gdy Philippa większego wyboru w tejże sferze nie miała. To nie znaczyło jednak, że takie życie mogło jej nie odpowiadać. O ile z Fran sytuacja była od razu jasna, że ta nie czuje się tu jak w domu, że chce rozwijać skrzydła w dziedzinie, którą kocha, tak Philippa miała bardziej praktyczne spojrzenie na to wszystko, no i przede wszystkim kochała tom dziwaczne miejsce. Uwagę Moss skwitowała śmiechem i kiwnięciem głowy przyznając jej niejako racje. - Byłabyś kobietą biznesu. Kto wie, może tak się dorobisz, że kiedyś skończysz jako kapitan własnego statku, albo jako właściciel własnej knajpy, choć nie wiem co na to powiedziałaby Pani Boyle. - Pomarzyć i pośmiać się zawsze można, niewiele więcej im pozostało. Mogła mieć nadzieję na przyjście lepszych czasów, mogła się okłamywać, że te nadejść mogą nawet jutro, ale prawda była taka, że każdego dnia te nadzieje traciły na swej mocy. Patrząc na to co się dzieje, cierpienie tych ludzi, myśl o tym co jeszcze może się wydarzyć i jakie konsekwencje za sobą pociągnąć...
Słysząc tłumaczenie Philippy uniosła sugestywnie brew. Jakoś nie chciało jej się w to wierzyć, ale nie miała zamiaru ciągnąć tego tematu. Moss była dorosłą, inteligentną kobietą. Sama wiedziała co jest dla niej dobre i jak daleko może się posunąć. A Johnny, no cóż Johnny, to Johnny. Nie skrzywdzi jej, a przynajmniej nie świadomie. Sama Yvette nie czułaby się nawet na miejscu, aby w razie potrzeby doradzić cokolwiek Philippie, bo choć była od niej starsza, niegdyś żonata, to zapewne mniej doświadczona jeśli chodziło o związki, czy jak twierdziła kobieta siedząca obok niej - ich brak.
Wszyscy dusili się w tej całej nowej rzeczywistości. Nie była ona już tą starą, szarą codziennością. Dzień przepełnił mrok, znudzenie zastąpił strach, piwo krew, ale to ta cholerna niepewność była najgorsza. Skąd miała wiedzieć czy może za chwilę nie zjawią się tu szmalcownicy i dla przykładu nie spalą tego miejsca? Każdego dnia błagała w duchu by Boyle nie dowiedział się, że pomagała i zresztą pomaga dalej mugolaką, co gorsze, żeby nie dowiedział się, że pomagała i mugolą. Wtedy nawet status krwi jej nie pomoże. Ani jej, ani jej pacjentom, ani temu miejscu, a może i nawet osobą jej bliskim. Ucieczka jednak nie wchodziła w grę. Nie była tchórzem, nie odwracała się od swoich problemów, stawiała im czoła. Nie mieszkała tu może aż tak długo, ale to jest jej dom, jej ludzie i dopóki ostatnia osoba stąd nie zniknie ona też nie. Lepiej, aby do tego nigdy nie doszło. Podobnie jak i Philippa wierzyła, że wyłącznie zjednoczeni mogą sobie z tym wszystkim poradzić. Nie wykluczała, że nie skończy się to wyłącznie na wzajemnej pomocy, możliwe że w którymś momencie będą musieli w końcu stanąć do walki. Może i nie o przekonania, ale o to miejsce, o tutejsze rodziny, o nich samych. - Oczywiście, że nie. Doceniam to Philippa, naprawdę. I jeśli przestanę sobie dawać radę zwrócę się o pomoc. - Zapewniła ze słyszalną w głosie wdzięcznością. Nie chciała nic odbierać tym, którzy za wiele sami nie mieli do zaoferowania. Czasy są takie, a nie inne. Przeczuwała jednak, że faktycznie w którymś momencie przestanie sobie radzić. Gdyby to chodziło o utrzymanie tylko i wyłącznie siebie? Jakoś by to było. Ale utrzymanie tego miejsca? Jeszcze miała środki, ale gdy ludzie przestaną jej płacić, podarowywać ingrediencje, jedzenie, czy inne rzeczy, które mogą się przydać może być źle. To jednak było zmartwienie na później.
W ciszy wysłuchała młodszej kobiety chcąc, aby chociaż w słowach dała upust swej frustracji. Oczywiście, że Yvette wiedziała, że nie chodzi o sam papierek, co jednak mogli zrobić? Byli bezradni wobec całej tej sytuacji. Oni kontra system, nowy, lepszy, czystokrwisty porządek. - Oczywiście, że śledzą. A przynajmniej mogą jeśli tylko zajdzie taka potrzeba. Chcą mieć pełną kontrolę nad tym co się dzieje w Londynie, nad tym co się dzieje w całej Wielkiej Brytanii. Chcą zrobić porządek z każdym kto nie będzie tańczył tak jak oni zagrają. - Chcą złapać tych, którzy mogą mieć coś wspólnego z ruchem oporu, może nawet liczą, że w ten sposób ktoś ich do nich doprowadzi. Na dobrą sprawę to cholera wie co jeszcze mogą knuć. Oczywiście, ze chcieli normalnie żyć, ale czy było to obecnie możliwe? Udawanie, że nic się nie dzieje, przystosowywanie się do nowej rzeczywistości to jedno wielkie kłamstwo. - Cholerne dranie. - Wyrwało jej się słysząc kolejne słowa Moss. Zacisnęła szczękę w złości kręcąc głową nie chcąc wierzyć własnym uszom. Jakim prawem ktoś może robić takie rzeczy drugiej osobie? Ich prawem, w tym cały problem. Byli bezkarni. Mogli robić co tylko chcieli i z kim tylko chcieli. Słysząc ostatnie słowa kobiety ponownie wbiła w nią swój wzrok. - Nie obraź się, ale to ja będę decydować, który przypadek jest pilniejszy. Nie jesteś kotem Philippa. Nie masz dziewięciu żyć, nie wyliżesz się tak po prostu z takimi obrażeniami, nie kiedy jesteś tak osłabiona. Teraz chcę zobaczyć twoje obrażenia i nie mów mi, że nie muszę tego robić, czy że wcale nie są takie złe. Niech mnie Merlin kopnie, ale dopóki nie dasz mi ich zobaczyć i samej zadecydować nie wypuszczę cię stąd tak łatwo. - Choć swą wypowiedź zaczęła w dość stanowczym i szorstkim tonie, tak pod jej koniec na jej ustach zawitał delikatny uśmiech, a oczy wypełniła szczera troska. Naprawdę martwiła się o Philippę i o jej stan zdrowia. Powinna była przyjść do niej z tym od razu, ale lepiej później niż wcale.
Słysząc tłumaczenie Philippy uniosła sugestywnie brew. Jakoś nie chciało jej się w to wierzyć, ale nie miała zamiaru ciągnąć tego tematu. Moss była dorosłą, inteligentną kobietą. Sama wiedziała co jest dla niej dobre i jak daleko może się posunąć. A Johnny, no cóż Johnny, to Johnny. Nie skrzywdzi jej, a przynajmniej nie świadomie. Sama Yvette nie czułaby się nawet na miejscu, aby w razie potrzeby doradzić cokolwiek Philippie, bo choć była od niej starsza, niegdyś żonata, to zapewne mniej doświadczona jeśli chodziło o związki, czy jak twierdziła kobieta siedząca obok niej - ich brak.
Wszyscy dusili się w tej całej nowej rzeczywistości. Nie była ona już tą starą, szarą codziennością. Dzień przepełnił mrok, znudzenie zastąpił strach, piwo krew, ale to ta cholerna niepewność była najgorsza. Skąd miała wiedzieć czy może za chwilę nie zjawią się tu szmalcownicy i dla przykładu nie spalą tego miejsca? Każdego dnia błagała w duchu by Boyle nie dowiedział się, że pomagała i zresztą pomaga dalej mugolaką, co gorsze, żeby nie dowiedział się, że pomagała i mugolą. Wtedy nawet status krwi jej nie pomoże. Ani jej, ani jej pacjentom, ani temu miejscu, a może i nawet osobą jej bliskim. Ucieczka jednak nie wchodziła w grę. Nie była tchórzem, nie odwracała się od swoich problemów, stawiała im czoła. Nie mieszkała tu może aż tak długo, ale to jest jej dom, jej ludzie i dopóki ostatnia osoba stąd nie zniknie ona też nie. Lepiej, aby do tego nigdy nie doszło. Podobnie jak i Philippa wierzyła, że wyłącznie zjednoczeni mogą sobie z tym wszystkim poradzić. Nie wykluczała, że nie skończy się to wyłącznie na wzajemnej pomocy, możliwe że w którymś momencie będą musieli w końcu stanąć do walki. Może i nie o przekonania, ale o to miejsce, o tutejsze rodziny, o nich samych. - Oczywiście, że nie. Doceniam to Philippa, naprawdę. I jeśli przestanę sobie dawać radę zwrócę się o pomoc. - Zapewniła ze słyszalną w głosie wdzięcznością. Nie chciała nic odbierać tym, którzy za wiele sami nie mieli do zaoferowania. Czasy są takie, a nie inne. Przeczuwała jednak, że faktycznie w którymś momencie przestanie sobie radzić. Gdyby to chodziło o utrzymanie tylko i wyłącznie siebie? Jakoś by to było. Ale utrzymanie tego miejsca? Jeszcze miała środki, ale gdy ludzie przestaną jej płacić, podarowywać ingrediencje, jedzenie, czy inne rzeczy, które mogą się przydać może być źle. To jednak było zmartwienie na później.
W ciszy wysłuchała młodszej kobiety chcąc, aby chociaż w słowach dała upust swej frustracji. Oczywiście, że Yvette wiedziała, że nie chodzi o sam papierek, co jednak mogli zrobić? Byli bezradni wobec całej tej sytuacji. Oni kontra system, nowy, lepszy, czystokrwisty porządek. - Oczywiście, że śledzą. A przynajmniej mogą jeśli tylko zajdzie taka potrzeba. Chcą mieć pełną kontrolę nad tym co się dzieje w Londynie, nad tym co się dzieje w całej Wielkiej Brytanii. Chcą zrobić porządek z każdym kto nie będzie tańczył tak jak oni zagrają. - Chcą złapać tych, którzy mogą mieć coś wspólnego z ruchem oporu, może nawet liczą, że w ten sposób ktoś ich do nich doprowadzi. Na dobrą sprawę to cholera wie co jeszcze mogą knuć. Oczywiście, ze chcieli normalnie żyć, ale czy było to obecnie możliwe? Udawanie, że nic się nie dzieje, przystosowywanie się do nowej rzeczywistości to jedno wielkie kłamstwo. - Cholerne dranie. - Wyrwało jej się słysząc kolejne słowa Moss. Zacisnęła szczękę w złości kręcąc głową nie chcąc wierzyć własnym uszom. Jakim prawem ktoś może robić takie rzeczy drugiej osobie? Ich prawem, w tym cały problem. Byli bezkarni. Mogli robić co tylko chcieli i z kim tylko chcieli. Słysząc ostatnie słowa kobiety ponownie wbiła w nią swój wzrok. - Nie obraź się, ale to ja będę decydować, który przypadek jest pilniejszy. Nie jesteś kotem Philippa. Nie masz dziewięciu żyć, nie wyliżesz się tak po prostu z takimi obrażeniami, nie kiedy jesteś tak osłabiona. Teraz chcę zobaczyć twoje obrażenia i nie mów mi, że nie muszę tego robić, czy że wcale nie są takie złe. Niech mnie Merlin kopnie, ale dopóki nie dasz mi ich zobaczyć i samej zadecydować nie wypuszczę cię stąd tak łatwo. - Choć swą wypowiedź zaczęła w dość stanowczym i szorstkim tonie, tak pod jej koniec na jej ustach zawitał delikatny uśmiech, a oczy wypełniła szczera troska. Naprawdę martwiła się o Philippę i o jej stan zdrowia. Powinna była przyjść do niej z tym od razu, ale lepiej później niż wcale.
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Pani Boyle? Zrozumiałaby. Tę myśl przywołała zupełnie naturalne, to dość pewne potwierdzenie. Starszej wróżbitce zawdzięczała bardzo wiele. One jej dała siłę, wiarę, szansę i miejsce, w którym dorosła, dochodząc jednak do czegoś. Czegoś więcej niż kolejna przechwycona kromka chleba czy zwój szmat, w których można odszukać choć trochę ciepła. Na wizję wypowiedziane przez Yvette uśmiechnęła się jedynie, dość tajemniczo. Czasami rozważała to wszystko zbyt poważnie: własny port, własny dom, własna tawerna i życie gdzieś daleko od burego Londynu. Zawsze walczyła o coś więcej i tym razem również, choć nie do końca wiedziała, do czego ją to doprowadzi. Finał pozostawał odległy, jak wielka, przysłonięta niewiadoma. Jedno jednak wiedziała – nie mogła stać bezczynnie, nie mogła po prostu robić tego, co zawsze i udawać, że nie czuje bólu otoczenia, że nie słyszy rozpaczy w głosach, że nie wie o burczących brzuchach i niezagojonych ranach. Choć to wszystko było, teraz zdawało się wołać jeszcze wyraźniej. A może dopiero w tej wojennej dobie nauczyła się nowego patrzenia?
Podejrzewała, że nosiły ze sobą bagaż dość różnych doświadczeń. Yvette pojęła rolę żony, a tej Phils zapewne nigdy nie odkryje – nigdy nawet nie spróbuje. Znała wiele historii, powierzały jej je portowe dziewczęta, przyjaciół z Londynu i nie tylko. Czasem wycierała ich łzy, dolewała wina, a potem pchała w silne ramiona męskiego pocieszenia. O podobne pocieszenie nie ośmieliła się jednak poprosić, ani nawet do niego przyznać wraz z ostatnim doświadczeniem. Nie był nim jednak zawadiacki Johnatan, nie był nim wąsaty Morgan czy chłopcy z Parszywego – ich wszystkich kochała, ale nie tak. Minione smutki przeciągały się namolnie wraz z nieobecnością człowieka, na którego naprawdę liczyła, który, o zgrozo, niestety zabrał ze sobą kawałek jej. I sama temu była winna. Nikt więcej, tylko ona i podziurawiony kawałek bariery. Tamtędy przedostały się emocje wzbudzającej największy strach i największe pragnienie. A teraz? Teraz nie miały żadnego znaczenia, bo od kilku dni żyła jeszcze czymś innym. Zimny dreszcz przyległ do skóry na ramionach. Odruchowo pogłaskała się wzdłuż nich, jakby próbowała strzepnąć tę nieprzyjemność. Popatrzyła gdzieś w bok, na ścianę, pomiędzy meble a daleko od oczu cudownej uzdrowicielki. Ta zdawała się wiedzieć, czytać ze śladów umęczonego ciała o wiele więcej, niż Moss miała siłę opowiedzieć. W jej energię wplątało się ostre uczucie bezradności. Nie znosiła tego, nie godziła się na to. Reagowała czasami gniewem. Czy jednak z furii dokerzy nie wyprowadzali największych ataków? Philippa Moss była wojowniczką. Czuła ją w sobie, głośną i ruchliwą. Nieustraszoną, choć zdolną potknąć się o całkiem nieprzewidzianą przeszkodę.
– A niech się tylko dowiem, że jest inaczej – odpowiedziała niby groźnie, nieco zawadiacko. Wyraźne, pozorowane na niebezpieczne spojrzenie prześlizgnęło się po uczynnej medyczce. Nie zadzieraj ze mną, Ybettte, miała ochotę powiedzieć, ale ostatecznie zareagowała naturalnym, szczerym uśmiechem, który próbował pozbyć się przywołanej przed chwilą grozy. Kobiety takie jak one musiały być dzielne, zaradne, musiały trzymać w ryzach to, co ukochały. Moss wiedziała, jak trudno było poprosić o pomoc i przyznać się do wyłamującej się kontroli. Przecież sama walczyła z równie irytującym uczuciem. Wojna nie pozostawiała na nich suchej nitki. Zagrabiony przez ministerialny rygor port musiał tańczyć tak, jak mu zagrano, a przecież miał swoje odwieczne melodie i im też przysięgał wierność. Były to trudne czasy dla wszystkich, dumę należało przełknąć – i mówiła to ta, która próbowała podnosić się z kolan bez niczyjej pomocy. I jednocześnie opiekować się całą dokową zgrają, choćby nie wiem co.
Choć wiedziała, że dziś nie mieli tyle samo mocy, nie zamierzała temu przyklaskiwać. Poddawanie się posłuszne bezprawnym wybrykom i samowolkom zidiociałych funkcjonariuszy tylko dodawałoby im wiary w to, że mogą być panami świata, że mogą dyktować warunki. Mogli? Teraz niestety tak. Moss nie była aż tak zaślepiona, by nie wiedzieć, że dysponowali potężnymi siłami, skoro podporządkowali sobie całą stolicę. Nowy zarządca Goyle, wszędzie patrole i hasła na cześć władzy, która wyzwała surowe zasady, która wykurzyła stąd mugoli i mugolaków. Do tego należało podejść z głową, ale fala uczuć czasami unosiła zbyt prędko, a wtedy nie było już mowy o odwrocie. – Niech więc tak zrobią. A wtedy nie zostanie tu nikt. Powybijają albo wygonią nas wszystkich. Londyn umrze. O ile już nie kona – stwierdziła ponuro. Nieco zamyślona poczuła ciężar tej chwili, właśnie tego momentu, gdy świat na ich oczach przeobrażał się w jakiś koszmar. Brat przestał być bratem, a kłamstwo budowało między ludźmi mury nienawiści. Trzymała się swoich, choć dobrze było też zanurzyć ucho i oko nieco dalej. Istniały sprawdzone drogi do ludzi sprzyjających nowym porządkom. Pozyskanie informacji zawsze było w cenie. Nie tylko tej złotej.
Spojrzenie Philippy stało się bardziej miękkie, nieco smutnawe, gdy tylko Yvette okazała ogrom tej troski. Padły słowa ważne. Zupełnie jakby budziła Philippę z nieco naiwnych snów, podcinała skrzydła i jednoczenie ratowała życie. Upomnienie nie wynikało ze złych zamiarów. Dobrze wiedziała, że wygląda jak wrak. Przez tamtą walkę, przez pracę, przez utracone dziecko – ledwie kilka dni temu. Była blada, a w oczach brakowało czujnego, wyraźnego światła. Pokiwała powoli głową. Już dość bycia upartą. Rozpięła guziki sukienki. – W porządku. Jestem cała twoja. Przestaję już walczyć, pozwolę ci na wszystko – skapitulowała, a kolejne kawałki ciała odsłaniały przed uzdrowicielką swoje tajemnice. Najgorsze jednak pozostawało niewidoczne. To też najbardziej paliło. Rany w podbrzuszu i te zaklęte głęboko w myśli.
Dziękuję, Yvette.
zt
Podejrzewała, że nosiły ze sobą bagaż dość różnych doświadczeń. Yvette pojęła rolę żony, a tej Phils zapewne nigdy nie odkryje – nigdy nawet nie spróbuje. Znała wiele historii, powierzały jej je portowe dziewczęta, przyjaciół z Londynu i nie tylko. Czasem wycierała ich łzy, dolewała wina, a potem pchała w silne ramiona męskiego pocieszenia. O podobne pocieszenie nie ośmieliła się jednak poprosić, ani nawet do niego przyznać wraz z ostatnim doświadczeniem. Nie był nim jednak zawadiacki Johnatan, nie był nim wąsaty Morgan czy chłopcy z Parszywego – ich wszystkich kochała, ale nie tak. Minione smutki przeciągały się namolnie wraz z nieobecnością człowieka, na którego naprawdę liczyła, który, o zgrozo, niestety zabrał ze sobą kawałek jej. I sama temu była winna. Nikt więcej, tylko ona i podziurawiony kawałek bariery. Tamtędy przedostały się emocje wzbudzającej największy strach i największe pragnienie. A teraz? Teraz nie miały żadnego znaczenia, bo od kilku dni żyła jeszcze czymś innym. Zimny dreszcz przyległ do skóry na ramionach. Odruchowo pogłaskała się wzdłuż nich, jakby próbowała strzepnąć tę nieprzyjemność. Popatrzyła gdzieś w bok, na ścianę, pomiędzy meble a daleko od oczu cudownej uzdrowicielki. Ta zdawała się wiedzieć, czytać ze śladów umęczonego ciała o wiele więcej, niż Moss miała siłę opowiedzieć. W jej energię wplątało się ostre uczucie bezradności. Nie znosiła tego, nie godziła się na to. Reagowała czasami gniewem. Czy jednak z furii dokerzy nie wyprowadzali największych ataków? Philippa Moss była wojowniczką. Czuła ją w sobie, głośną i ruchliwą. Nieustraszoną, choć zdolną potknąć się o całkiem nieprzewidzianą przeszkodę.
– A niech się tylko dowiem, że jest inaczej – odpowiedziała niby groźnie, nieco zawadiacko. Wyraźne, pozorowane na niebezpieczne spojrzenie prześlizgnęło się po uczynnej medyczce. Nie zadzieraj ze mną, Ybettte, miała ochotę powiedzieć, ale ostatecznie zareagowała naturalnym, szczerym uśmiechem, który próbował pozbyć się przywołanej przed chwilą grozy. Kobiety takie jak one musiały być dzielne, zaradne, musiały trzymać w ryzach to, co ukochały. Moss wiedziała, jak trudno było poprosić o pomoc i przyznać się do wyłamującej się kontroli. Przecież sama walczyła z równie irytującym uczuciem. Wojna nie pozostawiała na nich suchej nitki. Zagrabiony przez ministerialny rygor port musiał tańczyć tak, jak mu zagrano, a przecież miał swoje odwieczne melodie i im też przysięgał wierność. Były to trudne czasy dla wszystkich, dumę należało przełknąć – i mówiła to ta, która próbowała podnosić się z kolan bez niczyjej pomocy. I jednocześnie opiekować się całą dokową zgrają, choćby nie wiem co.
Choć wiedziała, że dziś nie mieli tyle samo mocy, nie zamierzała temu przyklaskiwać. Poddawanie się posłuszne bezprawnym wybrykom i samowolkom zidiociałych funkcjonariuszy tylko dodawałoby im wiary w to, że mogą być panami świata, że mogą dyktować warunki. Mogli? Teraz niestety tak. Moss nie była aż tak zaślepiona, by nie wiedzieć, że dysponowali potężnymi siłami, skoro podporządkowali sobie całą stolicę. Nowy zarządca Goyle, wszędzie patrole i hasła na cześć władzy, która wyzwała surowe zasady, która wykurzyła stąd mugoli i mugolaków. Do tego należało podejść z głową, ale fala uczuć czasami unosiła zbyt prędko, a wtedy nie było już mowy o odwrocie. – Niech więc tak zrobią. A wtedy nie zostanie tu nikt. Powybijają albo wygonią nas wszystkich. Londyn umrze. O ile już nie kona – stwierdziła ponuro. Nieco zamyślona poczuła ciężar tej chwili, właśnie tego momentu, gdy świat na ich oczach przeobrażał się w jakiś koszmar. Brat przestał być bratem, a kłamstwo budowało między ludźmi mury nienawiści. Trzymała się swoich, choć dobrze było też zanurzyć ucho i oko nieco dalej. Istniały sprawdzone drogi do ludzi sprzyjających nowym porządkom. Pozyskanie informacji zawsze było w cenie. Nie tylko tej złotej.
Spojrzenie Philippy stało się bardziej miękkie, nieco smutnawe, gdy tylko Yvette okazała ogrom tej troski. Padły słowa ważne. Zupełnie jakby budziła Philippę z nieco naiwnych snów, podcinała skrzydła i jednoczenie ratowała życie. Upomnienie nie wynikało ze złych zamiarów. Dobrze wiedziała, że wygląda jak wrak. Przez tamtą walkę, przez pracę, przez utracone dziecko – ledwie kilka dni temu. Była blada, a w oczach brakowało czujnego, wyraźnego światła. Pokiwała powoli głową. Już dość bycia upartą. Rozpięła guziki sukienki. – W porządku. Jestem cała twoja. Przestaję już walczyć, pozwolę ci na wszystko – skapitulowała, a kolejne kawałki ciała odsłaniały przed uzdrowicielką swoje tajemnice. Najgorsze jednak pozostawało niewidoczne. To też najbardziej paliło. Rany w podbrzuszu i te zaklęte głęboko w myśli.
Dziękuję, Yvette.
zt
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Słowa Philippy sprawiły, iż na jej ustach wykwitł pełen szczerego rozbawienia uśmiech, który ukryła jednak uchylając kolejny łyk piwa. Często zastanawiała się co by było gdyby. Nie żałowała swojej decyzji o założeniu lecznicy, o zostawieniu wygód za sobą i sięgnięcia po nieznane. Było trudno, teraz jeszcze bardziej niż kiedykolwiek, ale nie miała zamiaru odpuszczać. Nie skorzystała z propozycji rodziców o powrocie do Francji, tej brata o zamieszkaniu razem z jego rodziną, czy o Arturze, który był gotów zawsze jej pomóc. W końcu, po tylu latach życia jako cień człowieka odżyła i to właśnie tu. Jak więc miała to po prostu zostawić za sobą? Choć raz już to zrobiła, czyż nie? Czy w przyszłości chciała dla siebie innego życia podobnego do tego z ich czczych rozważań? Czy miała nadzieję, ciche pragnienie? Chyba jak wszyscy, choć u niej przybierało ono całkowicie inną formę niż to Philippy i w porównaniu do tego jej, to Yvette nie miało prawa się ziścić. Różniły się. Charakterem, doświadczeniem, czy nawet wyglądem. Łączyło je jednak zaskakująco dużo, ideały, upór i ta przeklęta, zgubna duma. Wiedziała, że obie będą walczyć o to miejsce, ludzi, choć zapewne na różniące się od siebie sposoby. Patrząc na drobną, stłamszoną, złą na świat szatynkę z tak ogromną wolą walki w sercu nie mogła czuć niczego innego, a dumę. Choć młodsza kobieta mogła wyglądać jakby miała zaraz się złamać, pęknąć pod naporem tego całego okropieństwa i zmęczenia, to było to dalekie od prawdy. Ta dziewczyna nie dawała łatwo za wygraną. Wierzyła, że tak długo jak będą się trzymać wszyscy razem, wspierać, pomagać sobie, będą w stanie to jakoś przetrwać. Pytanie jednak, czy chodziło im o przeżycie, czy życie? Mogli zacisnąć zęby, zgrywać posłusznych obywateli nowego porządku, wykonywać ich polecenia, ale ani ona, ani siedząca obok niej kobieta tego nie chciały. Na ile jednak starczy im jeszcze sił? Jak długo to jeszcze wszystko będzie trwało? Jaką formę przybierze? To właśnie ta jedna wielka niewiadoma była najgorsza. Co będzie jutro? Co może stać się dzisiaj? Czy świat zacznie płonąć, a może już się dopala? Niemoc irytowała jak mało co. Zupełnie jak kamyk w bucie uciskający na stopę przy każdym stawianym kroku. Zdejmujesz but, potrząsasz nim kilka razy, zakładasz ponownie, a ten mały upierdliwiec wciąż tam jest. - Już dawno zaczął gnić, ale tak długo jak ktoś będzie chciał go odbudować, tak długo jak my żyjemy, wszyscy Ci którzy musieli odejść, a chcieliby wrócić, Londyn nie jest stracony. - Anglia nie jest stracona, port nie jest stracony. Piękne słowa, ale ile było w nich prawdy? Co mogli zrobić? Nie mieli ludzi, środków. Wielu wciąż usilnie próbowało zachować swoją neutralność, ale na Merlina, czy naprawdę można być w tej całej sytuacji bezstronnym? Już nie. Słysząc szatynkę odłożyła ponownie butelkę na stoliku, wstała, aby bacznym okiem i ciepłymi dłońmi sunąć po ranach na jej ciele tworzących mapę... do czego? Czy cokolwiek było tego warte? Tego bezsensownego okrucieństwa, cierpienia, przelanych łez i krwi? Pochwyciła różdżkę w dłoń i bez zbędnych słów wzięła się do pracy.
Bądź silna, Philippa.
|zt
Bądź silna, Philippa.
|zt
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
27.XI
Nie spodziewał się go zobaczyć tak szybko. Ile minęło? Kilka godzin od wysłania sowy? Od jego wyjścia z Tower, od tego jak zjawił się w ogóle i Yvette. Nie wiedział też czego miałby się spodziewać po Marcelu... Czego chciał, znowu go pobić? Jakby kobieta, u której teraz przebywali miała na to pozwolić... Chociaż z pewnością to, że Marcel tutaj był nie zwiastowało niczego dobrego. Od razu po nim było widać.
Yvette ich zostawiła samych, schodząc na dół do lecznicy, aby mieli moment dla siebie, chociaż Thomas nie był pewny czy chciał mieć ten moment z kolegą. Nie potrzebował go przecież... Wysłał mu list, wszystko było w nim jasne, prawda?
- Wyduś to z siebie. Coś było nie jasne w liście? - zapytał w końcu, odwracając wzrok w bok. Wyglądał już na pewno nieco lepiej niż jak zjawił się pod drzwiami uzdrowicielki. Nie powinien się tutaj zjawiać wcale... Widział już, że popełnił błąd. Powinien wynosić się z Londynu od razu, ale... Nie mógł ryzykować, że Sheili się coś stanie przez to, że dzielili nazwisko i ministerstwo miało tę informację! Zjebał to po całości. - Zresztą, zanim cokolwiek powiesz, weź pod uwagę jedną rzecz. W styczniu będę trupem tak czy siak. Czy powiesz im teraz, że mnie zabito, czy dowiedzą się za miesiąc, nie zrobi im to w tym momencie różnicy, a będą bezpieczni - dodał, bo tak naprawdę to wszystko co mógł w tym momencie zrobić dla nich. Był zły, smutny i przerażony. Wszystko na raz! Zaciskał palce na nogawce, wciąż siedząc na kanapie z wyciągniętą nogą tak, aby kolano odpoczywało. W końcu już dzisiaj je przeciążył raz, musiał na nie uważać.
Nie chciał myśleć o tym, o co prosił Marcela w liście - i to że tę prośbę znów ponawiał. To nie tak, że to mu przychodziło łatwo czy sprawiało przyjemność, ale to było czymś co musiał zrobić. Zresztą, co mu teraz nie pasowało? Marcel sam mówił, że nie powinien wracać. To teraz nie wróci - jeszcze nie było przecież za późno. James, Sheila i Eve jeszcze nie widzieli, gdzie był...
- Jeśli mnie chcesz pobić to śmiało, ale wzgardzisz pracą pani Baudelaire i tylko jej dołożysz jej więcej. Ale mogę cię zapewnić, że w Tower cię wyręczyli - mówił, bo co z tego, że już i tak wyglądał lepiej, skoro braki w uzębieniu były wciąż widoczne, wciąż było widać że był marniejszy i przygaszony mimo, że próbował się uśmiechać. Bał się tego, co mogłoby się stać z jego rodziną... Jeśli zostaliby złapani. Teraz znowu mają problemy i to znowu przez niego, a jedyne co zrobił to poszedł do ministerstwa zarejestrować tę jebaną różdżkę!
Oparł się w końcu na kanapie, spoglądając na Marcela ze zrezygnowaniem. Bał się, był zmęczony chociaż przynajmniej nie był już tak obolały czy głodny. Zawsze był tchórzem, a teraz znów miał ogon na sobie - i wszystko znów toczyło się wokół ucieczki, a zostaniem na miejscu... I co miał zrobić, co wybrać?
Mógł donieść na buntowników, na zakon - poszukać jakichś informacji na ich temat, ale był pewny, że ci ludzie z Tower to ten typ czarodzieja, z którym już miał do czynienia. Oni tego nie lubili, że ktoś próbował im zrobić na złość czy oszukać. Dostaną informacje, dostaną co chcieli i go zabiją - dokładnie tak się stanie. Wiedział, czuł to w żołądku za każdym razem, kiedy o tym myślał. Wszystko go ściskało ze stresu, podchodziło do gardła.
Zabiją mnie. Jeśli dowiedzą się o Sheili, Eve i Jamesie... Ich też zabiją. Na brodę Merlina, Marcel po prostu przekaż o co cię proszę! James też się wtedy kłócił ze mną, dwa lata temu... I jak to się skończyło?! Jak raz nie dyskutujcie idioci
.. myślał z mieszkanką przerażenia i zrezygnowania wpatrując się w blondyna. Zacznie na niego krzyczeć, znowu go zwyzywa? Był zmęczony tym. Miał po prostu dość.
Nie spodziewał się go zobaczyć tak szybko. Ile minęło? Kilka godzin od wysłania sowy? Od jego wyjścia z Tower, od tego jak zjawił się w ogóle i Yvette. Nie wiedział też czego miałby się spodziewać po Marcelu... Czego chciał, znowu go pobić? Jakby kobieta, u której teraz przebywali miała na to pozwolić... Chociaż z pewnością to, że Marcel tutaj był nie zwiastowało niczego dobrego. Od razu po nim było widać.
Yvette ich zostawiła samych, schodząc na dół do lecznicy, aby mieli moment dla siebie, chociaż Thomas nie był pewny czy chciał mieć ten moment z kolegą. Nie potrzebował go przecież... Wysłał mu list, wszystko było w nim jasne, prawda?
- Wyduś to z siebie. Coś było nie jasne w liście? - zapytał w końcu, odwracając wzrok w bok. Wyglądał już na pewno nieco lepiej niż jak zjawił się pod drzwiami uzdrowicielki. Nie powinien się tutaj zjawiać wcale... Widział już, że popełnił błąd. Powinien wynosić się z Londynu od razu, ale... Nie mógł ryzykować, że Sheili się coś stanie przez to, że dzielili nazwisko i ministerstwo miało tę informację! Zjebał to po całości. - Zresztą, zanim cokolwiek powiesz, weź pod uwagę jedną rzecz. W styczniu będę trupem tak czy siak. Czy powiesz im teraz, że mnie zabito, czy dowiedzą się za miesiąc, nie zrobi im to w tym momencie różnicy, a będą bezpieczni - dodał, bo tak naprawdę to wszystko co mógł w tym momencie zrobić dla nich. Był zły, smutny i przerażony. Wszystko na raz! Zaciskał palce na nogawce, wciąż siedząc na kanapie z wyciągniętą nogą tak, aby kolano odpoczywało. W końcu już dzisiaj je przeciążył raz, musiał na nie uważać.
Nie chciał myśleć o tym, o co prosił Marcela w liście - i to że tę prośbę znów ponawiał. To nie tak, że to mu przychodziło łatwo czy sprawiało przyjemność, ale to było czymś co musiał zrobić. Zresztą, co mu teraz nie pasowało? Marcel sam mówił, że nie powinien wracać. To teraz nie wróci - jeszcze nie było przecież za późno. James, Sheila i Eve jeszcze nie widzieli, gdzie był...
- Jeśli mnie chcesz pobić to śmiało, ale wzgardzisz pracą pani Baudelaire i tylko jej dołożysz jej więcej. Ale mogę cię zapewnić, że w Tower cię wyręczyli - mówił, bo co z tego, że już i tak wyglądał lepiej, skoro braki w uzębieniu były wciąż widoczne, wciąż było widać że był marniejszy i przygaszony mimo, że próbował się uśmiechać. Bał się tego, co mogłoby się stać z jego rodziną... Jeśli zostaliby złapani. Teraz znowu mają problemy i to znowu przez niego, a jedyne co zrobił to poszedł do ministerstwa zarejestrować tę jebaną różdżkę!
Oparł się w końcu na kanapie, spoglądając na Marcela ze zrezygnowaniem. Bał się, był zmęczony chociaż przynajmniej nie był już tak obolały czy głodny. Zawsze był tchórzem, a teraz znów miał ogon na sobie - i wszystko znów toczyło się wokół ucieczki, a zostaniem na miejscu... I co miał zrobić, co wybrać?
Mógł donieść na buntowników, na zakon - poszukać jakichś informacji na ich temat, ale był pewny, że ci ludzie z Tower to ten typ czarodzieja, z którym już miał do czynienia. Oni tego nie lubili, że ktoś próbował im zrobić na złość czy oszukać. Dostaną informacje, dostaną co chcieli i go zabiją - dokładnie tak się stanie. Wiedział, czuł to w żołądku za każdym razem, kiedy o tym myślał. Wszystko go ściskało ze stresu, podchodziło do gardła.
Zabiją mnie. Jeśli dowiedzą się o Sheili, Eve i Jamesie... Ich też zabiją. Na brodę Merlina, Marcel po prostu przekaż o co cię proszę! James też się wtedy kłócił ze mną, dwa lata temu... I jak to się skończyło?! Jak raz nie dyskutujcie idioci
.. myślał z mieszkanką przerażenia i zrezygnowania wpatrując się w blondyna. Zacznie na niego krzyczeć, znowu go zwyzywa? Był zmęczony tym. Miał po prostu dość.
Był na treningu, kiedy sowa zostawiła na parapecie jego wagonu list od Thomasa; przeczytał go w trakcie odpoczynku po, nad posiłkiem, wodząc spojrzeniem po w pośpiechu kreślonych literach - aż się w nim zagotowało. Przeczytał go może trzy, może pięć razy, wyżywając nerwy na gryzionej w zębach rybie i miętolonych widelcem ziemniakach, ostatecznie mnąc papier w zaciśniętej pięści. Długo wytrzymał, ile minęło? Miesiąc? Pieprzony sukinsyn. Porwał kurtkę i w kilka susów znalazł się poza Areną, zmierzając prosto do Yvette. Wymienił jej nazwisko, musiał leżeć u niej.
Przekaż im, że mnie zabili.
No chyba nie.
Obejrzał się za Yvette, wciąż milcząc, kiedy uzdrowicielka zostawiła ich samych - i milczał, póki nie usłyszał, jak zatrzaskują się za nią drzwi.
- Co było nie tak - powtórzył za nim, nie siadając, stał nad nim, aż go nosiło, przeszedł parę kroków tam i z powrotem, powtarzając: - Co było nie tak?! - Nie panując nad głosem, który wnet przeobraził się w słowa wykrzyczane mu prosto w twarz. - Pytasz mnie, co było nie tak w twoim cholernym liście?! - Nie wierzył w to. Po prostu nie wierzył. Wsparł ramiona na biodrach, zamykając oczy, biorąc głęboki oddech. Jeden, drugi, trzeci. Nie był w stanie. - Ani, kurwa, słowa - zanegował jego durny pomysł, unosząc w jego stronę lewą rękę - ostrzegawczo. - Powtórzysz to jeszcze raz, to, przysięgam, wpierdolę ci tak, że będziesz błagał o powrót do tego cholernego pierdla - zastrzegł, lojalnie, bo zwykł być lojalnym. Dłuższą chwilę zastanawiał się, czy przyjść do niego, czy do Jamesa. Rachunek był prosty: miał pewność, że godzinę później znajdzie również Jamesa. Co do Thomasa - pewnego nie było już nic.
- Odbiorę jej roboty, jak sam cię w końcu zabiję, dupku! - warknął do niego, z taką zajadłością, że każde słowo zdawał się wyrzucać z ust jak krople połkniętej trucizny. Jadu. Może i tym były. Na dole rozległ się rumor, czy to Yvette? Powinien być ciszej. - Miałeś tu nie wracać. Nigdy nie wracać! - wykrzyczał mu zatem w twarz szeptem, rzucając się w jego stronę; pięść zacisnęła się na koszuli przy piersi, twarz znalazła się naprzeciw twarzy. - Wiesz dlaczego, ty skończony idioto? Właśnie dlatego - dlatego, że wszyscy wiedzieli, że jeśli wrócisz, to tylko po to, żeby zranić ich jeszcze raz. Minąłby kolejny rok, dwa, pięć, w końcu by o tobie zapomnieli. Sheila poszłaby do przodu. James by cię pochował. Ułożyliby sobie życie, nie oglądając się więcej za tobą. Ale ty musiałeś to wszystko schrzanić i wrócić. A teraz zamierzasz zrobić dokładnie to, czego można się było po tobie spodziewać: spierdolić. Nie, Thomas. Słyszysz mnie? Nie. Dość spierdalania. Mam twój list. List w którym piszesz, że żyjesz. Jeśli znikniesz choć na pół dnia, pokażę go Sheili, żeby wiedziała, że jesteś skończonym dupkiem. Że po prostu ich zostawiłeś. Znowu. Miałeś tu nie wracać, ale już to zrobiłeś, więc, kurwa, miej w sobie na tyle cywilnej odwagi, żeby wypić piwo, którego sam naważyłeś zamiast znowu spierdalać przed kłopotami, które sam sprowadziłeś i to nie tylko na swoją głowę! Nie zrobisz tego drugi raz, Thomas, nie pozwolę ci na to! - Nie pohamował podniesionego głosu w ostatnim słowie, bo w głowie mu się nie mieściło, jak można było być takim idiotą. Puścił go, opadając na fotel obok, przez chwilę chowając głowę w dłoniach; krew zbyt mocno pulsowała mu w skroni, szumiała w uszach. Nie potrafił skupić myśli.
Przekaż im, że mnie zabili.
No chyba nie.
Obejrzał się za Yvette, wciąż milcząc, kiedy uzdrowicielka zostawiła ich samych - i milczał, póki nie usłyszał, jak zatrzaskują się za nią drzwi.
- Co było nie tak - powtórzył za nim, nie siadając, stał nad nim, aż go nosiło, przeszedł parę kroków tam i z powrotem, powtarzając: - Co było nie tak?! - Nie panując nad głosem, który wnet przeobraził się w słowa wykrzyczane mu prosto w twarz. - Pytasz mnie, co było nie tak w twoim cholernym liście?! - Nie wierzył w to. Po prostu nie wierzył. Wsparł ramiona na biodrach, zamykając oczy, biorąc głęboki oddech. Jeden, drugi, trzeci. Nie był w stanie. - Ani, kurwa, słowa - zanegował jego durny pomysł, unosząc w jego stronę lewą rękę - ostrzegawczo. - Powtórzysz to jeszcze raz, to, przysięgam, wpierdolę ci tak, że będziesz błagał o powrót do tego cholernego pierdla - zastrzegł, lojalnie, bo zwykł być lojalnym. Dłuższą chwilę zastanawiał się, czy przyjść do niego, czy do Jamesa. Rachunek był prosty: miał pewność, że godzinę później znajdzie również Jamesa. Co do Thomasa - pewnego nie było już nic.
- Odbiorę jej roboty, jak sam cię w końcu zabiję, dupku! - warknął do niego, z taką zajadłością, że każde słowo zdawał się wyrzucać z ust jak krople połkniętej trucizny. Jadu. Może i tym były. Na dole rozległ się rumor, czy to Yvette? Powinien być ciszej. - Miałeś tu nie wracać. Nigdy nie wracać! - wykrzyczał mu zatem w twarz szeptem, rzucając się w jego stronę; pięść zacisnęła się na koszuli przy piersi, twarz znalazła się naprzeciw twarzy. - Wiesz dlaczego, ty skończony idioto? Właśnie dlatego - dlatego, że wszyscy wiedzieli, że jeśli wrócisz, to tylko po to, żeby zranić ich jeszcze raz. Minąłby kolejny rok, dwa, pięć, w końcu by o tobie zapomnieli. Sheila poszłaby do przodu. James by cię pochował. Ułożyliby sobie życie, nie oglądając się więcej za tobą. Ale ty musiałeś to wszystko schrzanić i wrócić. A teraz zamierzasz zrobić dokładnie to, czego można się było po tobie spodziewać: spierdolić. Nie, Thomas. Słyszysz mnie? Nie. Dość spierdalania. Mam twój list. List w którym piszesz, że żyjesz. Jeśli znikniesz choć na pół dnia, pokażę go Sheili, żeby wiedziała, że jesteś skończonym dupkiem. Że po prostu ich zostawiłeś. Znowu. Miałeś tu nie wracać, ale już to zrobiłeś, więc, kurwa, miej w sobie na tyle cywilnej odwagi, żeby wypić piwo, którego sam naważyłeś zamiast znowu spierdalać przed kłopotami, które sam sprowadziłeś i to nie tylko na swoją głowę! Nie zrobisz tego drugi raz, Thomas, nie pozwolę ci na to! - Nie pohamował podniesionego głosu w ostatnim słowie, bo w głowie mu się nie mieściło, jak można było być takim idiotą. Puścił go, opadając na fotel obok, przez chwilę chowając głowę w dłoniach; krew zbyt mocno pulsowała mu w skroni, szumiała w uszach. Nie potrafił skupić myśli.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Krzyk Marcela nawet nie robił na nim wrażenia. Pokrzyczy, pogrozi… Co mu to da? Co mu da krzyczenie na trupa? Thomas wiedział, że jeśli wróci w styczniu do Tower to będzie martwy. Wiedział o tym aż za dobrze. I słusznie jeśli go zabiją… nawet nie rozumiał, dlaczego starał się tak bardzo wychodzić. Po prostu się bał… Nie potrafił nawet zdechnąć, bo się bał! Doskonale, był wściekły sam na siebie.
Dał mu się wygadać i wykrzyczeć. Co miał zrobić? Dyskutować z nim i się wykłócać? Zawołać „oh, w sumie masz rację, może się jednak zbiorę do kupy”? Nie rozumiał, oczywiście, że nie rozumiał! Miał jedno zadanie, poprosił go o jedną jedyną rzecz.
Ścisnął mu się żołądek znów. Co miał powiedzieć? Jeszcze chciał mu coś wyrzucać? Jeszcze więcej?
Spojrzał na niego zmęczony w końcu, kiedy Marcel wyrzucił wszystko siebie. Nie silił się na uśmiech. Otworzył usta, już chciał coś powiedzieć… Ale zrezygnował. Chyba pierwszy raz przy Marcelu. Zawsze przecież gadał, zawsze coś opowiadał i żartował, niezależnie czy sytuacja była na miejscu czy nie - taki już był. Ale teraz nie wiedział co powiedzieć - i nie miał siły do tego.
Miał mu się tłumaczyć? Z czego? Nie słuchał… Nie chciał słuchać. Gdyby chciał to by posłuchał i by zrozumiał, dlaczego go o to prosił! Ale Marcel chciał słuchać tylko siebie w tym momencie. Może nie powinien mu odpowiadać? Może powinien po prostu milczeć. W końcu to wszystko co chciał mu przekazać, napisał mu w liście. To było wszystko.
A mimo to Marcel nie mógł dla niego zrobić nawet tej jednej rzeczy.
- Cały dzień mieli egzekucje. Cały sznur więźniów, nazwisko po nazwisku za pierdoły. Nastolatek, stary, dorosły… Każdego jak leci - powiedział, kiedy Marcel usiadł w fotelu, kiedy odczekał kilka dobrych minut jak nie kilkanaście. - Miałem tam być. Na tej egzekucji jako… Oh, jak to powiedzieli? Atrakcja. Chyba, że okazałbym się przydatny, więc… po prostu… obiecałem, że będę donosił. Chcą informacji o jakiś buntownikach, całym tym pieprzonym zakonie feniksa - powiedział, zamykając oczy. Miał w nosie to wszystko, tę całą pieprzoną wojnę. To nie był jego interes.
- Chcesz, żebym nie uciekał? Okej. Nie uciekam. Zostanę - powiedział, po chwili podnosząc wzrok na blondyna. Był zmęczony tym uciekaniem. Jeśli nie ucieknie, zginie. Może powinien? Może powinien… po prostu dać się zabić?
- W styczniu mam się pojawić w Tower. Znajdą mnie tak czy siak. Proszę, zabij mnie, oszczędzisz im roboty. Myślisz, że wyjdę stamtąd żywy? Rzucą mnie na plac do skatowania dla zabawy strażnikom - dodał, marszcząc brwi. Był tego niemalże pewny. Tak skończy jeśli tutaj zostanie… I mógł to ściągnąć na swoją rodzinę a tego nie chciał.
Podkulił zaraz nogi na kanapę.
- Chcesz, żebym poszedł teraz powiedzieć Sheili i Jamesowi, że został mi miesiąc życia? Że jeśli… jeśli nie uciekniemy z Londynu to umrę? Nie będę ich stąd wyrywał. James nie chciał uciekać wtedy, nie będzie chciał uciekać teraz… Więc co mi zostaje? Zostać tu? Możesz mnie równie dobrze zabić. Co im zrobi za różnicę czy mnie ktoś zajebie dzisiaj czy w styczniu - rzucił w końcu, odwracając wzrok i rozglądając się po mieszkaniu uzdrowicielki.
Dał mu się wygadać i wykrzyczeć. Co miał zrobić? Dyskutować z nim i się wykłócać? Zawołać „oh, w sumie masz rację, może się jednak zbiorę do kupy”? Nie rozumiał, oczywiście, że nie rozumiał! Miał jedno zadanie, poprosił go o jedną jedyną rzecz.
Ścisnął mu się żołądek znów. Co miał powiedzieć? Jeszcze chciał mu coś wyrzucać? Jeszcze więcej?
Spojrzał na niego zmęczony w końcu, kiedy Marcel wyrzucił wszystko siebie. Nie silił się na uśmiech. Otworzył usta, już chciał coś powiedzieć… Ale zrezygnował. Chyba pierwszy raz przy Marcelu. Zawsze przecież gadał, zawsze coś opowiadał i żartował, niezależnie czy sytuacja była na miejscu czy nie - taki już był. Ale teraz nie wiedział co powiedzieć - i nie miał siły do tego.
Miał mu się tłumaczyć? Z czego? Nie słuchał… Nie chciał słuchać. Gdyby chciał to by posłuchał i by zrozumiał, dlaczego go o to prosił! Ale Marcel chciał słuchać tylko siebie w tym momencie. Może nie powinien mu odpowiadać? Może powinien po prostu milczeć. W końcu to wszystko co chciał mu przekazać, napisał mu w liście. To było wszystko.
A mimo to Marcel nie mógł dla niego zrobić nawet tej jednej rzeczy.
- Cały dzień mieli egzekucje. Cały sznur więźniów, nazwisko po nazwisku za pierdoły. Nastolatek, stary, dorosły… Każdego jak leci - powiedział, kiedy Marcel usiadł w fotelu, kiedy odczekał kilka dobrych minut jak nie kilkanaście. - Miałem tam być. Na tej egzekucji jako… Oh, jak to powiedzieli? Atrakcja. Chyba, że okazałbym się przydatny, więc… po prostu… obiecałem, że będę donosił. Chcą informacji o jakiś buntownikach, całym tym pieprzonym zakonie feniksa - powiedział, zamykając oczy. Miał w nosie to wszystko, tę całą pieprzoną wojnę. To nie był jego interes.
- Chcesz, żebym nie uciekał? Okej. Nie uciekam. Zostanę - powiedział, po chwili podnosząc wzrok na blondyna. Był zmęczony tym uciekaniem. Jeśli nie ucieknie, zginie. Może powinien? Może powinien… po prostu dać się zabić?
- W styczniu mam się pojawić w Tower. Znajdą mnie tak czy siak. Proszę, zabij mnie, oszczędzisz im roboty. Myślisz, że wyjdę stamtąd żywy? Rzucą mnie na plac do skatowania dla zabawy strażnikom - dodał, marszcząc brwi. Był tego niemalże pewny. Tak skończy jeśli tutaj zostanie… I mógł to ściągnąć na swoją rodzinę a tego nie chciał.
Podkulił zaraz nogi na kanapę.
- Chcesz, żebym poszedł teraz powiedzieć Sheili i Jamesowi, że został mi miesiąc życia? Że jeśli… jeśli nie uciekniemy z Londynu to umrę? Nie będę ich stąd wyrywał. James nie chciał uciekać wtedy, nie będzie chciał uciekać teraz… Więc co mi zostaje? Zostać tu? Możesz mnie równie dobrze zabić. Co im zrobi za różnicę czy mnie ktoś zajebie dzisiaj czy w styczniu - rzucił w końcu, odwracając wzrok i rozglądając się po mieszkaniu uzdrowicielki.
Sekundy zamieniały się w chwile, a chwile w minuty, każde uderzenie serca niosło kolejne, każdy ciężki oddech nie ułatwiał uchwycić kolejnego; szum w uszach jedynie przybierał na sile, tępe pulsowanie skroni nie zanikało. Nie poruszył się ani pół cala w trakcie trwającej między nimi ciszy, tak jak nie poruszył się, kiedy Thomas zabrał wreszcie głos. Wplótł dłonie we włosy, wspierając się o kolana łokciami, gdy szumiąca krew zalewała go coraz mocniej.
Egzekucje. Sznur więźniów. Nastolatek, młody, dorosły. Atrakcja. Thomas czy ktoś inny, cierpieli niewinni. Czy ktokolwiek z nich zasłużył sobie na śmierć? Jego myśli mimowolnie pomknęły ku pięknej dziewczynie zamkniętej za kratami, wodniste oczy zaczerwieniły się z bezradności, a palce mocniej zacisnęły na kosmykach włosów; usta zadrżały, ale na skrytych nie dało się tego dostrzec. Zginęłaś tam, Celine?
- Opowiedz mi - rzucił, zażądał właściwie, nie prosił, jego głos nie stracił ni pół tonu ostrości. - Opowiedz mi wszystko, co wiesz i wszystko, co widziałeś. Ze szczegółami. Skup się, Thomas, kto tam zginął? Ilu ludzi? Słyszałeś nazwiska? Dlaczego ich zabili? - Jesteś teraz cholernym szpiclem, to chociaż naucz się mówić.
Szpiclem, zgodził się donosić na Zakon Feniksa - i mówił to tu i teraz, przed nim. Potarł skronie. Nie wiedział, ale czy to cokolwiek zmieniało? Nigdy nie miał o Thomasie dobrego zdania, nigdy nie spodziewałby się, że jego nie wydałby w podobnej sytuacji. Ale z tego co mówił - próbował ocalić życie. Wszelkimi sposobami. Marcel wybrałby śmierć - czy na pewno?
- Wiesz coś o nich? Możesz im coś donieść? - zapytał, dopiero teraz unosząc spojrzenie na Thomasa. Poważne. Całkowicie poważne, chciałby, by było kamienne, ale nie potrafił pohamować emocji, trudnych do zidentyfikowania, ale silnych, tak silnych, jakie towarzyszyły mu od przekroczenia tego progu. Musiał go z tego wyciągnąć - ale przede wszystkim musiał nie pozwolić mu zrobić krzywdy nikomu, kto rzeczywiście należał do Zakonu Feniksa. Jeśli miał okazje zdobyć te informacje przed Ministerstwem Magii, zrobi z nich użytek. - Przestań chrzanić te farmazony! Nawet sobie nie wyobrażasz, jaką mam ochotę cię zatłuc, zanim oni to zrobią - gołymi rękami - warknął ze złością, znów chwytając się za skronie, myśl, idioto, myśl, co można jeszcze zrobić. Jeśli Ministerstwo Magii będzie go szukać, to go znajdzie. Na ile mu na nim zależało - trudno powiedzieć. Mógł pomóc mu się ukryć, ale to niczego nie zmieniało, musiał żyć normalnie. Dla Sheili. Dla Jamesa. - Thomas, czy ty naprawdę nie jesteś w stanie wytrzymać pieprzonego miesiąca bez spierdolenia czegokolwiek?! - Wyprostował się gwałtownie, opadając na tylne oparcie fotela. Czy Maeve mogła mu pomóc? Czy będzie wiedziała, co robić? Potrzebował więcej czasu.
- Teraz to ty tam nawet nie dopełzniesz - odparował z nie mniejszą złością, Thomas ledwo żył. Yvette zdążyła się nim zająć, ale nie musiał przyglądać się mu długo, by pojąć, że było poważnie. - Przestań lamentować i skup się. Skup się na wszystkim, co możesz mi powiedzieć, Thomas. Sekunda po sekundzie. Wszystkim, rozumiesz? Mam nadzieję, że nie walnęli cię tam w głowę i nie masz kłopotów z pamięcią. - Wbił w niego spojrzenie jasnych zimnych tęczówek. Ostre i nieustępliwe. - Dlaczego poprosili cię o donoszenie na Zakon Feniksa? - Wiesz coś o nim? Zasugerowałeś, że możesz wiedzieć? Oni tak uznali? - Jesteś cholernym tchórzem, nie mieszasz się w takie rzeczy. Teraz ci się zachciało bawić w wojnę? Chyba nie obiecałeś im od czapy, że zdobędziesz informacje na tematy, o których nic nie wiesz? - Nie zrobiłeś tego, prawda? Nawet ty nie jesteś takim idiotą.
Egzekucje. Sznur więźniów. Nastolatek, młody, dorosły. Atrakcja. Thomas czy ktoś inny, cierpieli niewinni. Czy ktokolwiek z nich zasłużył sobie na śmierć? Jego myśli mimowolnie pomknęły ku pięknej dziewczynie zamkniętej za kratami, wodniste oczy zaczerwieniły się z bezradności, a palce mocniej zacisnęły na kosmykach włosów; usta zadrżały, ale na skrytych nie dało się tego dostrzec. Zginęłaś tam, Celine?
- Opowiedz mi - rzucił, zażądał właściwie, nie prosił, jego głos nie stracił ni pół tonu ostrości. - Opowiedz mi wszystko, co wiesz i wszystko, co widziałeś. Ze szczegółami. Skup się, Thomas, kto tam zginął? Ilu ludzi? Słyszałeś nazwiska? Dlaczego ich zabili? - Jesteś teraz cholernym szpiclem, to chociaż naucz się mówić.
Szpiclem, zgodził się donosić na Zakon Feniksa - i mówił to tu i teraz, przed nim. Potarł skronie. Nie wiedział, ale czy to cokolwiek zmieniało? Nigdy nie miał o Thomasie dobrego zdania, nigdy nie spodziewałby się, że jego nie wydałby w podobnej sytuacji. Ale z tego co mówił - próbował ocalić życie. Wszelkimi sposobami. Marcel wybrałby śmierć - czy na pewno?
- Wiesz coś o nich? Możesz im coś donieść? - zapytał, dopiero teraz unosząc spojrzenie na Thomasa. Poważne. Całkowicie poważne, chciałby, by było kamienne, ale nie potrafił pohamować emocji, trudnych do zidentyfikowania, ale silnych, tak silnych, jakie towarzyszyły mu od przekroczenia tego progu. Musiał go z tego wyciągnąć - ale przede wszystkim musiał nie pozwolić mu zrobić krzywdy nikomu, kto rzeczywiście należał do Zakonu Feniksa. Jeśli miał okazje zdobyć te informacje przed Ministerstwem Magii, zrobi z nich użytek. - Przestań chrzanić te farmazony! Nawet sobie nie wyobrażasz, jaką mam ochotę cię zatłuc, zanim oni to zrobią - gołymi rękami - warknął ze złością, znów chwytając się za skronie, myśl, idioto, myśl, co można jeszcze zrobić. Jeśli Ministerstwo Magii będzie go szukać, to go znajdzie. Na ile mu na nim zależało - trudno powiedzieć. Mógł pomóc mu się ukryć, ale to niczego nie zmieniało, musiał żyć normalnie. Dla Sheili. Dla Jamesa. - Thomas, czy ty naprawdę nie jesteś w stanie wytrzymać pieprzonego miesiąca bez spierdolenia czegokolwiek?! - Wyprostował się gwałtownie, opadając na tylne oparcie fotela. Czy Maeve mogła mu pomóc? Czy będzie wiedziała, co robić? Potrzebował więcej czasu.
- Teraz to ty tam nawet nie dopełzniesz - odparował z nie mniejszą złością, Thomas ledwo żył. Yvette zdążyła się nim zająć, ale nie musiał przyglądać się mu długo, by pojąć, że było poważnie. - Przestań lamentować i skup się. Skup się na wszystkim, co możesz mi powiedzieć, Thomas. Sekunda po sekundzie. Wszystkim, rozumiesz? Mam nadzieję, że nie walnęli cię tam w głowę i nie masz kłopotów z pamięcią. - Wbił w niego spojrzenie jasnych zimnych tęczówek. Ostre i nieustępliwe. - Dlaczego poprosili cię o donoszenie na Zakon Feniksa? - Wiesz coś o nim? Zasugerowałeś, że możesz wiedzieć? Oni tak uznali? - Jesteś cholernym tchórzem, nie mieszasz się w takie rzeczy. Teraz ci się zachciało bawić w wojnę? Chyba nie obiecałeś im od czapy, że zdobędziesz informacje na tematy, o których nic nie wiesz? - Nie zrobiłeś tego, prawda? Nawet ty nie jesteś takim idiotą.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Strona 1 z 2 • 1, 2
Salon
Szybka odpowiedź