Salon
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Salon
Piętro wymagało zdecydowanie więcej pracy niż parter. Mieszkanie jest dość spore, szczególnie jak dla jednej osoby. Sam salon stanowi jego największą część. Podobnie jak całe mieszkanie utrzymany jest w jasnych kolorach. Znajduje się tu kominek z prostym gzymsem, na środku pomieszczenia kanapa z plamą, której nie udało się Yvette wywabić żadnym zaklęciem, z tego powodu właśnie cały mebel okryty jest narzutą. Stoi tu też fotel, regał z książkami, sporo roślin nie wymagających od niej za wiele oraz stolik kawowy, na którym o zgrozo zwykle podawana jest jednak herbata.
[bylobrzydkobedzieladnie]
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Ostatnio zmieniony przez Yvette Baudelaire dnia 02.02.21 13:43, w całości zmieniany 3 razy
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Słysząc żądanie Marcela, początkowo chciał go zbesztać. Czy on zwariował? Naprawdę wymagał od niego... Tego? Tego chciał?! Żeby musiał sobie przypominać recytację strażników, imiona i nazwiska, które były niektóre znajome, a niektóre całkiem obce - ale słyszał je, każde słowo po słowie. To nie były puste imiona, o których można było przeczytać gdzieś w gazecie, na liście gończym - te imion miały twarz, ciało, postać, głos. Historię. Za co zostali skazywani, za jakie głupstwa. Ile mieli lat... To wszystko docierało przez okno zimnej celi, odbijało się od ścian i docierało do jego uszu mimo, że nie chciał. Nie chciał słyszeć błagań ani nie chciał patrzeć na tych ludzi. Na te masy...
A teraz mimowolnie jego myśli powędrowały w tym kierunku. Pobladł, wyglądał jeszcze gorzej i jakby przez moment wydawał się bardziej nieobecny. Nie mógł wtedy uciec, nie potrafił się odciąć mimo prób. Ostatecznie wtedy patrzył przez to okno jak ci ludzie tam padali martwi. Część walczyła, część zupełnie się poddała, część była gdzieś na skraju pomiędzy, jakby mając ostatnie resztki nadzieji.
- Tak.. nie... Nie wiem. Marcel. To... - za dużo? Zbyt ciężkie? Nie wymagaj tego ode mnie?
Odwrócił twarz w bok, wbijając policzek w ramię. Nie chciał o tym myśleć - chciał wyrzucić te obrazy z głowy.
- Curhbert Mason. Ale... Konkretne... Nie wiem. Masz kogoś... Kogoś na myśli? - może dlatego pytał? Ktoś skończył w Tower, ktoś kogo znał? - Marcel, przestań. Nie chcę tego pamiętać, okej? Nie chcę... Po prostu. To była mieszanina. Ci ludzie... Część walczyła. Część nie. Wiesz, że zabili nastolatka? Młodszego od nas, za to że podał fałszywe nazwisko. Nie chcę wymagaj ode mnie tego, nie chcę - powiedział wręcz prosząco, wciąż nie patrząc na chłopaka. Chciał wyrzucić te myśli. Uspokoić, zapomnieć... Myśleć o czymś zupełnie innym. Nie było go w tej celi, nie musial tego słuchać.
- Nic o nich nie wiem. Posądzili mnie o kontakty z buntownikami w ministerstwie, zaczęli wypytywać... Oni nie pytali z podejrzeniem, że coś wiem, Marcel. Oni wiedzieli, że coś wiem. Musiałem im powiedzieć cokolwiek... Brali wszystko - mówił, w końcu odwracając wzrok do cyrkowca. Powoli i niepewnie.
Co ty byś zrobił na moim miejscu? Milczał? Zapierał się, że jesteś niewinny?
- Zmyśliłem nazwiska. Carter, Smith... Później imiona... Coś... O statkach, o Szkocji. To że uczyli młodych jak się bić, ci Carterowie cali. Mówiłem cokolwiek. Gdybym milczał... - rzucił ciszej, zaraz znów się odwracając na kanapie, tym razem tyłem do Marcela. Podkulił nogi, zamykając oczy. Tutaj ich nie było, tutaj nie mogli od niego niczego wymagać, a mimo to czuł się tak samo zaszczuty jak podczas przesłuchania. Tylko, że tym razem przez osobę, którą znał.
- Oczywiście, że nie mieszam! Marcel, kurwa... Skończ. Naprawdę tego chcesz? Mam ci opowiedzieć jak mnie skopali na tym pieprzonym placu, jak później obudziłem się dopiero w celi nie mogąc się nawet podnieść? A może mam ci streścić jak to jest być ślepym? Tego wymagasz? Doskonale, polecam w pełni być w pieprzonej ciemności, nie móc się ruszyć, nie mieć sił na opowiadanie niczego i słyszeć jak WYMAGAJĄ od ciebie kłamania. Jak dusisz się w smrodzie, jak nie możesz nawet zobaczyć twarzy tego pieprzonego komendanta. Możesz tylko klęczeć w lodowatej wodzie albo wisieć do góry nogami. Albo na zmianę, tak żebyś się nie znudził - mówił, chociaż głos mu drżał, momentami się łamiąc. Zacisnął pięści, czuł się źle. Okropnie. Chciał tego wszystkiego słuchać? Naprawdę tego teraz potrzebował?
- Mam ci odpowiadać jak ludzie na tym placu szli w ciszy, wiedząc że zaraz zdechnąć? A może jak niektórzy walczą i wyrywają się? Mimo, że nie są w stanie? O tym chcesz słuchać?
A teraz mimowolnie jego myśli powędrowały w tym kierunku. Pobladł, wyglądał jeszcze gorzej i jakby przez moment wydawał się bardziej nieobecny. Nie mógł wtedy uciec, nie potrafił się odciąć mimo prób. Ostatecznie wtedy patrzył przez to okno jak ci ludzie tam padali martwi. Część walczyła, część zupełnie się poddała, część była gdzieś na skraju pomiędzy, jakby mając ostatnie resztki nadzieji.
- Tak.. nie... Nie wiem. Marcel. To... - za dużo? Zbyt ciężkie? Nie wymagaj tego ode mnie?
Odwrócił twarz w bok, wbijając policzek w ramię. Nie chciał o tym myśleć - chciał wyrzucić te obrazy z głowy.
- Curhbert Mason. Ale... Konkretne... Nie wiem. Masz kogoś... Kogoś na myśli? - może dlatego pytał? Ktoś skończył w Tower, ktoś kogo znał? - Marcel, przestań. Nie chcę tego pamiętać, okej? Nie chcę... Po prostu. To była mieszanina. Ci ludzie... Część walczyła. Część nie. Wiesz, że zabili nastolatka? Młodszego od nas, za to że podał fałszywe nazwisko. Nie chcę wymagaj ode mnie tego, nie chcę - powiedział wręcz prosząco, wciąż nie patrząc na chłopaka. Chciał wyrzucić te myśli. Uspokoić, zapomnieć... Myśleć o czymś zupełnie innym. Nie było go w tej celi, nie musial tego słuchać.
- Nic o nich nie wiem. Posądzili mnie o kontakty z buntownikami w ministerstwie, zaczęli wypytywać... Oni nie pytali z podejrzeniem, że coś wiem, Marcel. Oni wiedzieli, że coś wiem. Musiałem im powiedzieć cokolwiek... Brali wszystko - mówił, w końcu odwracając wzrok do cyrkowca. Powoli i niepewnie.
Co ty byś zrobił na moim miejscu? Milczał? Zapierał się, że jesteś niewinny?
- Zmyśliłem nazwiska. Carter, Smith... Później imiona... Coś... O statkach, o Szkocji. To że uczyli młodych jak się bić, ci Carterowie cali. Mówiłem cokolwiek. Gdybym milczał... - rzucił ciszej, zaraz znów się odwracając na kanapie, tym razem tyłem do Marcela. Podkulił nogi, zamykając oczy. Tutaj ich nie było, tutaj nie mogli od niego niczego wymagać, a mimo to czuł się tak samo zaszczuty jak podczas przesłuchania. Tylko, że tym razem przez osobę, którą znał.
- Oczywiście, że nie mieszam! Marcel, kurwa... Skończ. Naprawdę tego chcesz? Mam ci opowiedzieć jak mnie skopali na tym pieprzonym placu, jak później obudziłem się dopiero w celi nie mogąc się nawet podnieść? A może mam ci streścić jak to jest być ślepym? Tego wymagasz? Doskonale, polecam w pełni być w pieprzonej ciemności, nie móc się ruszyć, nie mieć sił na opowiadanie niczego i słyszeć jak WYMAGAJĄ od ciebie kłamania. Jak dusisz się w smrodzie, jak nie możesz nawet zobaczyć twarzy tego pieprzonego komendanta. Możesz tylko klęczeć w lodowatej wodzie albo wisieć do góry nogami. Albo na zmianę, tak żebyś się nie znudził - mówił, chociaż głos mu drżał, momentami się łamiąc. Zacisnął pięści, czuł się źle. Okropnie. Chciał tego wszystkiego słuchać? Naprawdę tego teraz potrzebował?
- Mam ci odpowiadać jak ludzie na tym placu szli w ciszy, wiedząc że zaraz zdechnąć? A może jak niektórzy walczą i wyrywają się? Mimo, że nie są w stanie? O tym chcesz słuchać?
Cuthbert Mason. Zerwał się z fotela, zbierając ze stołu Yvette pierwsze lepsze pióro i zwitek papieru - był zapisany? nie zwracał uwagi - po czym usiadł z nim na podłodze, obok Thomasa, zapisując podane przez niego personalia. Cuthbert Mason.
- Kto jeszcze, Thomas? Skup się. Skup się, do cholery. Myślisz, że ktokolwiek wysłał ich rodzinom kondolencje? Myślisz, że ktokolwiek ich powiadomił o ich śmierci? Jesteś ich jedyną szansą, skup się i podaj mi imiona, wszystkie, które pamiętasz! - Nie interesował go słaby stan Thomasa, zapracował sobie na to, po liście, który od niego otrzymał, był na niego wściekły - i gniew to wszystko, na co mógł z jego strony liczyć. Ale on zapytał. Zapytał, czy miał na myśli kogoś konkretnego. Niech cię piorun, Thomas, nie chciałem mówić tego na głos. - Celine - wypowiedział w końcu jej imię, głos mu zadrżał. - Celine Lovegood - skapitulował, unosząc ku niemu niepewne spojrzenie - nieznacznie tylko obdarte z poprzedniej wrogości. Zabili nastolatka. Ta po prostu. Oczywiście, że zabili - jak tego chłopca z Prorokiem. Chłopca, któremu nie zdążył pomóc. Zacisnął powieki na kilka chwil. Świry. Popierdolone świry. Serce waliło mu jak dzwon, był wściekły, sam już nie wiedział, czy na Thomasa, czy na ten obrzydliwy ciąg zdarzeń, czy na zwyrodnialców, którzy dopchali się do władzy. - Jeśli przypomnisz sobie, jak miał na imię, ktoś może pożegna się z synem. Pochowa go, chociaż symbolicznie - wydusił z siebie w końcu, siląc się na spokój; wszelkimi siłami starając się pohamować wodze zbyt szybko galopujących emocji, jego głos wciąż drżał. Zwyrodnialcy. Gnidy. Skurwysyny. - Zrób to dla niego, Thomas - zażądał, znów gniewnie, nie panował nad tym. Nad niczym, co mówił. Nad niczym, co robił.
- Czekaj, zwolnij. Chodziło o buntowników w ministerstwie czy o buntowników w Londynie? - Carter, Smith, te nazwiska też zapisał. - Kurwa, Thomas. Co jeśli ci ludzie żyją naprawdę? Zwaliłeś im psy na głowę? Mów, jakie podałeś imiona? - Statki, Szkocja, nie wyglądało to źle, dużo konkretów - zbieg okoliczności musiałby być okrutny. Nie przerywał potoku słów, jaki w końcu wylał się z Thomasa, nie próbował szukać z nim na siłę kontaktu, odwrócił się do niego tyłem - a Marcel nawet nie podniósł spojrzenia. Z każdym wypowiadanym przez niego słowem, w jego sercu rósł gniew, coraz większy, coraz silniejszy, coraz bardziej nieokiełznany. I wiedział już, że nie był to gniew skierowany przeciwko Thomasowi. Kiedy umilkł, zapadła cisza, a on nie odezwał się od razu. Nie był pewien, ile minęło czasu, każde pojedyncze uderzenie serca zdawało się odznaczać głuchym echem. Skopali go jak psa. Mogli go zabić - za co? Za nic pewnie. Jak każdego, jak bezdomnego kundla. Bo tyle dzisiaj znaczyli. Bo tyle dzisiaj warte było ich życie. Nie potrafił być delikatniejszy, nie w takiej chwili.
- Oni wszyscy przeszli przez to samo piekło co ty. Mogłeś być na ich miejscu. Pomóż ich zapamiętać. Chciałbyś, żeby ktoś powiedział o tym Jamesowi i Sheili - Chciał, żeby to on im o tym powiedział. Ale Thomas żył. Żył i będzie żyć, chociaż jeszcze nie wiedział jak miał do tego doprowadzić. Liczył na Maeve. Miał parę pomysłów. Czy mało Zakonników porzuciło dawne idee, ze strachu, z obaw, grzejąc teraz ciepłe posadki w Ministerstwie Magii? Czy ich przeszłości nie można było wyrzucić, strącając ich z pozycji? Na ich miejsca przyjdą kolejni, na niewiele się to zda, ale chociaż sprawiedliwości - stanie się zadość. Chociaż trochę. Więcej przecież nie mogli zrobić. - Tak, o tym chcę słuchać. O przebiegu egzekucji. O tym, co się tam wydarzyło. Możliwe, że jesteś jedynym świadkiem, Thomas - Wciąż nie rozumiał? - Pomogę ci. - Jak? Nie wiedział. Wiedział za mało. - Dojdziesz do siebie i wrócisz do domu. Do Jamesa i Sheili. Nie powiem im o tym cholernym liście, a ty ich nie zostawisz. Jeśli spierdolisz - dostaną twój list. Ja... Załatwię ci nazwiska, które podasz psom. Potrzebuję tylko czasu. - Chyba brzmiał pewniej, niż faktycznie się czuł. Nie wiedział, czy to się uda. Ale przecież nie zostawi tak Thomasa. Nie zostawi tak ich wszystkich. Obiecał Sheili, że się nimi zajmie.
- Kto jeszcze, Thomas? Skup się. Skup się, do cholery. Myślisz, że ktokolwiek wysłał ich rodzinom kondolencje? Myślisz, że ktokolwiek ich powiadomił o ich śmierci? Jesteś ich jedyną szansą, skup się i podaj mi imiona, wszystkie, które pamiętasz! - Nie interesował go słaby stan Thomasa, zapracował sobie na to, po liście, który od niego otrzymał, był na niego wściekły - i gniew to wszystko, na co mógł z jego strony liczyć. Ale on zapytał. Zapytał, czy miał na myśli kogoś konkretnego. Niech cię piorun, Thomas, nie chciałem mówić tego na głos. - Celine - wypowiedział w końcu jej imię, głos mu zadrżał. - Celine Lovegood - skapitulował, unosząc ku niemu niepewne spojrzenie - nieznacznie tylko obdarte z poprzedniej wrogości. Zabili nastolatka. Ta po prostu. Oczywiście, że zabili - jak tego chłopca z Prorokiem. Chłopca, któremu nie zdążył pomóc. Zacisnął powieki na kilka chwil. Świry. Popierdolone świry. Serce waliło mu jak dzwon, był wściekły, sam już nie wiedział, czy na Thomasa, czy na ten obrzydliwy ciąg zdarzeń, czy na zwyrodnialców, którzy dopchali się do władzy. - Jeśli przypomnisz sobie, jak miał na imię, ktoś może pożegna się z synem. Pochowa go, chociaż symbolicznie - wydusił z siebie w końcu, siląc się na spokój; wszelkimi siłami starając się pohamować wodze zbyt szybko galopujących emocji, jego głos wciąż drżał. Zwyrodnialcy. Gnidy. Skurwysyny. - Zrób to dla niego, Thomas - zażądał, znów gniewnie, nie panował nad tym. Nad niczym, co mówił. Nad niczym, co robił.
- Czekaj, zwolnij. Chodziło o buntowników w ministerstwie czy o buntowników w Londynie? - Carter, Smith, te nazwiska też zapisał. - Kurwa, Thomas. Co jeśli ci ludzie żyją naprawdę? Zwaliłeś im psy na głowę? Mów, jakie podałeś imiona? - Statki, Szkocja, nie wyglądało to źle, dużo konkretów - zbieg okoliczności musiałby być okrutny. Nie przerywał potoku słów, jaki w końcu wylał się z Thomasa, nie próbował szukać z nim na siłę kontaktu, odwrócił się do niego tyłem - a Marcel nawet nie podniósł spojrzenia. Z każdym wypowiadanym przez niego słowem, w jego sercu rósł gniew, coraz większy, coraz silniejszy, coraz bardziej nieokiełznany. I wiedział już, że nie był to gniew skierowany przeciwko Thomasowi. Kiedy umilkł, zapadła cisza, a on nie odezwał się od razu. Nie był pewien, ile minęło czasu, każde pojedyncze uderzenie serca zdawało się odznaczać głuchym echem. Skopali go jak psa. Mogli go zabić - za co? Za nic pewnie. Jak każdego, jak bezdomnego kundla. Bo tyle dzisiaj znaczyli. Bo tyle dzisiaj warte było ich życie. Nie potrafił być delikatniejszy, nie w takiej chwili.
- Oni wszyscy przeszli przez to samo piekło co ty. Mogłeś być na ich miejscu. Pomóż ich zapamiętać. Chciałbyś, żeby ktoś powiedział o tym Jamesowi i Sheili - Chciał, żeby to on im o tym powiedział. Ale Thomas żył. Żył i będzie żyć, chociaż jeszcze nie wiedział jak miał do tego doprowadzić. Liczył na Maeve. Miał parę pomysłów. Czy mało Zakonników porzuciło dawne idee, ze strachu, z obaw, grzejąc teraz ciepłe posadki w Ministerstwie Magii? Czy ich przeszłości nie można było wyrzucić, strącając ich z pozycji? Na ich miejsca przyjdą kolejni, na niewiele się to zda, ale chociaż sprawiedliwości - stanie się zadość. Chociaż trochę. Więcej przecież nie mogli zrobić. - Tak, o tym chcę słuchać. O przebiegu egzekucji. O tym, co się tam wydarzyło. Możliwe, że jesteś jedynym świadkiem, Thomas - Wciąż nie rozumiał? - Pomogę ci. - Jak? Nie wiedział. Wiedział za mało. - Dojdziesz do siebie i wrócisz do domu. Do Jamesa i Sheili. Nie powiem im o tym cholernym liście, a ty ich nie zostawisz. Jeśli spierdolisz - dostaną twój list. Ja... Załatwię ci nazwiska, które podasz psom. Potrzebuję tylko czasu. - Chyba brzmiał pewniej, niż faktycznie się czuł. Nie wiedział, czy to się uda. Ale przecież nie zostawi tak Thomasa. Nie zostawi tak ich wszystkich. Obiecał Sheili, że się nimi zajmie.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
- Oczywiście, że nikt. Pewnie ich wrzucili do Tamizy albo niewiadomo gdzie - warknął na niego, ale nie był w stanie… Nie chciał. Nie od razu. Potrzebował na to momentu, dłuższej chwili. Nie chciał pamiętać tych nazwisk, tego pieprzonego Tower. Bał się, oczywiście że się bał! Bo tam, wśród tych nazwisk mógł być nie tylko on - tam mógł się znaleźć James, mogła się tam znaleźć Sheila czy Eve. Ba, może mógł usłyszeć nazwisko Vause, może… mogła tam skończyć siostra Eve? Lub mogło się okazać, że to któryś z jej braci przeżył, ale został tam skazany…
Nie chciał, nie potrafił. Nie tak od razu.
- Nie słyszałem Celine Lovegood… - powiedział po chwili, zamykając oczy. Nazwiska się mieszały między imionami, oczywiście że ich nie zapamiętywał - nie starał się. Nie chciał tego mieć w głowie, nie chciał żeby ta lista później budziła go w środku nocy.
- Zejdź ze mnie! - zawołał, słysząc jak Marcel znów naciska, mocniej zaciskając pięści. Nie był maszyną, nie potrafił tego wypluć od tak! Nie chciał nawet. Chciał o tym zapomnieć.
- W Anglii… W Szkocji dokładniej. Meghan, Samuel… Stephen. Mówiłem, że są w Szkocji, na Arran i w Ayr… Że chcą się przenieść z działaniami do Irlandii, do Wexford… Podawałem też nazwiska… Potter i Day… - rzucił, przełykając ślinę. Nie powie mu, że podał nazwisko tej dziewczyny… Zabiłby go na miejscu. Chociaż może to byłoby i lepiej? Z drugiej strony… I tak ją już mieli, jeśli o nią pytał. A może była po prostu zaginiona?
Wiedział, że czasem było łatwiej wiedzieć, że ktoś odszedł - że już nie żył. Ale nie był w stanie się skupić dokładnie - tak samo w celi. Nawet teraz odczuwał ból, nawet teraz wciąż nie czuł się dobrze tak w pełni, a co dopiero w celi. Chociaż ta cela stanowczo była przyjemniejsza od zgniłej i śmierdzącej wody, w której go przesłuchiwano.
Milczał dłuższą chwilę, starając się coś przypomnieć. Ci ludzie dla niego nic nie znaczyli, nie obchodzili go nawet. Zdechli - dobrze, przynajmniej nie był on. On żył… ale co miał zrobić z tym faktem? Jego dni były policzone. Nie zdechł dzisiaj, ale zdechnie w styczniu. Miał… miesiąc, lekko ponad. Kilka tygodni. Ścisnęło go w żołądku na samą myśl. Nie chciał o tym mówić Sheili i Jamesowi, ale jeśli ich zobaczy - będzie musiał. Będzie musiał im powiedzieć o wszystkim co miało miejsce.
Zmarszczył brwi słysząc słowa Marcela. Jakie nazwiska? Skąd on je chciał załatwić..? Ile miał czasu…
- Nie wydasz losowych ludzi. Nie jesteś taki, kogo chcesz się pozbyć? - jaki masz w tym cel, Marcel?, bo przecież dopiero co go zganił za wydawanie ludzi na śmierć, za zrzucanie im magipolicji na głowę, a sam co chciał robić? Czemu chciał to robić..?
- Czasu? To jest nas dwoje…- rzucił kpiąco. - Kazali mi się stawić w pierwszym tygodniu stycznia - dodał cicho, kręcąc lekko głową. - Napiszę ci te jebane nazwiska, ale muszę… muszę mieć moment. Nie pamiętam tego, nie słuchałem żeby zapamiętać. Też byś nie słuchał… - rzucił cicho, nie odwracając się jednak do niego.
Chociaż chciał pytać, skąd był taki pewny, że był w stanie mu pomóc. Co on mógł w tej sytuacji?
Nie chciał, nie potrafił. Nie tak od razu.
- Nie słyszałem Celine Lovegood… - powiedział po chwili, zamykając oczy. Nazwiska się mieszały między imionami, oczywiście że ich nie zapamiętywał - nie starał się. Nie chciał tego mieć w głowie, nie chciał żeby ta lista później budziła go w środku nocy.
- Zejdź ze mnie! - zawołał, słysząc jak Marcel znów naciska, mocniej zaciskając pięści. Nie był maszyną, nie potrafił tego wypluć od tak! Nie chciał nawet. Chciał o tym zapomnieć.
- W Anglii… W Szkocji dokładniej. Meghan, Samuel… Stephen. Mówiłem, że są w Szkocji, na Arran i w Ayr… Że chcą się przenieść z działaniami do Irlandii, do Wexford… Podawałem też nazwiska… Potter i Day… - rzucił, przełykając ślinę. Nie powie mu, że podał nazwisko tej dziewczyny… Zabiłby go na miejscu. Chociaż może to byłoby i lepiej? Z drugiej strony… I tak ją już mieli, jeśli o nią pytał. A może była po prostu zaginiona?
Wiedział, że czasem było łatwiej wiedzieć, że ktoś odszedł - że już nie żył. Ale nie był w stanie się skupić dokładnie - tak samo w celi. Nawet teraz odczuwał ból, nawet teraz wciąż nie czuł się dobrze tak w pełni, a co dopiero w celi. Chociaż ta cela stanowczo była przyjemniejsza od zgniłej i śmierdzącej wody, w której go przesłuchiwano.
Milczał dłuższą chwilę, starając się coś przypomnieć. Ci ludzie dla niego nic nie znaczyli, nie obchodzili go nawet. Zdechli - dobrze, przynajmniej nie był on. On żył… ale co miał zrobić z tym faktem? Jego dni były policzone. Nie zdechł dzisiaj, ale zdechnie w styczniu. Miał… miesiąc, lekko ponad. Kilka tygodni. Ścisnęło go w żołądku na samą myśl. Nie chciał o tym mówić Sheili i Jamesowi, ale jeśli ich zobaczy - będzie musiał. Będzie musiał im powiedzieć o wszystkim co miało miejsce.
Zmarszczył brwi słysząc słowa Marcela. Jakie nazwiska? Skąd on je chciał załatwić..? Ile miał czasu…
- Nie wydasz losowych ludzi. Nie jesteś taki, kogo chcesz się pozbyć? - jaki masz w tym cel, Marcel?, bo przecież dopiero co go zganił za wydawanie ludzi na śmierć, za zrzucanie im magipolicji na głowę, a sam co chciał robić? Czemu chciał to robić..?
- Czasu? To jest nas dwoje…- rzucił kpiąco. - Kazali mi się stawić w pierwszym tygodniu stycznia - dodał cicho, kręcąc lekko głową. - Napiszę ci te jebane nazwiska, ale muszę… muszę mieć moment. Nie pamiętam tego, nie słuchałem żeby zapamiętać. Też byś nie słuchał… - rzucił cicho, nie odwracając się jednak do niego.
Chociaż chciał pytać, skąd był taki pewny, że był w stanie mu pomóc. Co on mógł w tej sytuacji?
Nie słyszał Celine Lovegood: Marcel poczuł ulgę, mimo wszystko boleśnie ściskającą serce, nie miał żadnej pewności, czy Celine wciąż była w Tower, czy żyła, czy nie została stracona, ale wiedział przynajmniej, ze nie zabito jej wtedy. Ile jej jeszcze zostało czasu, tydzień, miesiąc, dwa? Za co stracili wszystkich tamtych ludzi? Za nic - tak ja za nic mogli stracić Celine. Im mocniej denerwował się Thomas, tym mocniej denerwował się on sam, nie potrafił zrozumieć jego emocji, zbyt mocno kierowany własnymi - to los tych wszystkich ludzi interesował go bardziej niż Thomas. Thomas wstanie za kilka dni, stracił jedno życie z dziewięciu. Przetrwa, jak zawsze. Jak przy każdym nieszczęściu, które sprowadził.
- Weź się w garść - rzucił bezdusznie, nim zaczął spisywać wszystkie przekazane przez niego informacje: imiona, nazwiska, szczegóły, nazwy miejscowości. Szczęśliwie - Thomas nie zapomniał przynajmniej tych imion, które sam wsypał. Szansa, ze te informacje pokrywały się z rzeczywistością, była chyba żadna, ale z drugiej strony - czy gdyby się nie pokrywały, czy wtedy wypuszczono by go do domu tak po prostu? Musieli to przecież sprawdzić, a skoro Doe wciąż żył... nawet nie chciał o tym myśleć. Ale to nie był wcale czas na myślenie - to był czas na działanie. Nie zamierzał spełnić prośby, którą Thoams złożył mu w liście, ale przecież wiedział, że musiał mu pomóc. Bez tego naprawdę prędzej czy później - zostanie pojmany. Jeszcze nie dostrzegał, w jak bardzo ryzykowną grę zamierzał zagrać. Nie wyda losowych ludzi, oczywiście, że nie. Sam zresztą nie wyda nikogo, nie miał takich konszachtów, znał jednak kogoś, o kim wiedział, że podejmie tę decyzję za niego. Musiał ją tylko przekonać, że Thomas był tego warty - czy był gotów za niego ręczyć? Nie był, nigdy nie będzie. Nie potrafił mu zaufać, nie po tym, co się wydarzyło. Ale i tak to zrobi. Nie dla niego, dla Sheili.
- Nie ucierpi na tym nikt niewinny - odpowiedział w końcu, wymijająco, bo tego jednego był pewien. Nikogo nie poprosi o to, by oddał cudze życie za życie Thomasa, on nie był tego wart. Nigdy nie będzie tego wart. Ale skoro przeżył tamto - skoro wrócił - musiał żyć, a prawa do życia nikt nie mógł mu odebrać. - Masz lepszy pomysł, Thomas? To - wyciągnął z kieszeni wymięty list, który od niego dostał - jest twój lepszy pomysł? - Ostra nuta nie zniknęła z tonu jego głosu, nawet teraz, kiedy jego dawny przyjaciel wydawał się zwyczajnie skrzywdzony i zmęczony. Marcel zdawał się tego nie dostrzegać - skupiony na konieczności działania. Szybkiego działania, mimo wszystko pojmował sens kpiny Thomasa, ale to niczego nie ułatwiało. - Nikogo nie chce się pozbyć. Miałeś dostarczyć nazwiska, więc to zrobisz, a oni dadzą ci spokój. Mam przyjaciół, Thomas. Porozmawiam z nimi. Załatwię to. Po prostu nie ładuj się w kłopoty do tego czasu - W jego głosie wybrzmiewała determinacja, nie przeszło mu przez myśl, że mogło by się nie udać. Musialo się udać. Wstał, obchodząc kanapę, żeby znaleźć się znów naprzeciw niego - i zmusić go, by spojrzał na niego, zamiast odwracać się do niego plecami kolejny raz. Wyciągnął w jego stronę w pół zapisaną nazwiskami kartkę razem z piórem, które zabrał od Yvette. - Skup się. To może być przepustka do twojej wolności - Czy zgodzą się mu pomóc bezinteresownie? Nie wiedział, ale karta przetargowa nie zaszkodzi. Jeśli podejmować ryzyko - to za kogoś, kto był tego warty. Thomas nie był i nic nie mogło tego zmienić. A on, on musiał zdobyć to wsparcie mimo to. - Proszę - dodał, nie drgnęła ni jego sylwetka, ni wyciągnięte ramię, ni dłoń trzymająca papier, zdeterminowane spojrzenie szukało jego źrenic. - Nie możesz czekać - Chciał chwili dla siebie, ale przecież dobrze wiedział, że nie mieli czasu.
- Weź się w garść - rzucił bezdusznie, nim zaczął spisywać wszystkie przekazane przez niego informacje: imiona, nazwiska, szczegóły, nazwy miejscowości. Szczęśliwie - Thomas nie zapomniał przynajmniej tych imion, które sam wsypał. Szansa, ze te informacje pokrywały się z rzeczywistością, była chyba żadna, ale z drugiej strony - czy gdyby się nie pokrywały, czy wtedy wypuszczono by go do domu tak po prostu? Musieli to przecież sprawdzić, a skoro Doe wciąż żył... nawet nie chciał o tym myśleć. Ale to nie był wcale czas na myślenie - to był czas na działanie. Nie zamierzał spełnić prośby, którą Thoams złożył mu w liście, ale przecież wiedział, że musiał mu pomóc. Bez tego naprawdę prędzej czy później - zostanie pojmany. Jeszcze nie dostrzegał, w jak bardzo ryzykowną grę zamierzał zagrać. Nie wyda losowych ludzi, oczywiście, że nie. Sam zresztą nie wyda nikogo, nie miał takich konszachtów, znał jednak kogoś, o kim wiedział, że podejmie tę decyzję za niego. Musiał ją tylko przekonać, że Thomas był tego warty - czy był gotów za niego ręczyć? Nie był, nigdy nie będzie. Nie potrafił mu zaufać, nie po tym, co się wydarzyło. Ale i tak to zrobi. Nie dla niego, dla Sheili.
- Nie ucierpi na tym nikt niewinny - odpowiedział w końcu, wymijająco, bo tego jednego był pewien. Nikogo nie poprosi o to, by oddał cudze życie za życie Thomasa, on nie był tego wart. Nigdy nie będzie tego wart. Ale skoro przeżył tamto - skoro wrócił - musiał żyć, a prawa do życia nikt nie mógł mu odebrać. - Masz lepszy pomysł, Thomas? To - wyciągnął z kieszeni wymięty list, który od niego dostał - jest twój lepszy pomysł? - Ostra nuta nie zniknęła z tonu jego głosu, nawet teraz, kiedy jego dawny przyjaciel wydawał się zwyczajnie skrzywdzony i zmęczony. Marcel zdawał się tego nie dostrzegać - skupiony na konieczności działania. Szybkiego działania, mimo wszystko pojmował sens kpiny Thomasa, ale to niczego nie ułatwiało. - Nikogo nie chce się pozbyć. Miałeś dostarczyć nazwiska, więc to zrobisz, a oni dadzą ci spokój. Mam przyjaciół, Thomas. Porozmawiam z nimi. Załatwię to. Po prostu nie ładuj się w kłopoty do tego czasu - W jego głosie wybrzmiewała determinacja, nie przeszło mu przez myśl, że mogło by się nie udać. Musialo się udać. Wstał, obchodząc kanapę, żeby znaleźć się znów naprzeciw niego - i zmusić go, by spojrzał na niego, zamiast odwracać się do niego plecami kolejny raz. Wyciągnął w jego stronę w pół zapisaną nazwiskami kartkę razem z piórem, które zabrał od Yvette. - Skup się. To może być przepustka do twojej wolności - Czy zgodzą się mu pomóc bezinteresownie? Nie wiedział, ale karta przetargowa nie zaszkodzi. Jeśli podejmować ryzyko - to za kogoś, kto był tego warty. Thomas nie był i nic nie mogło tego zmienić. A on, on musiał zdobyć to wsparcie mimo to. - Proszę - dodał, nie drgnęła ni jego sylwetka, ni wyciągnięte ramię, ni dłoń trzymająca papier, zdeterminowane spojrzenie szukało jego źrenic. - Nie możesz czekać - Chciał chwili dla siebie, ale przecież dobrze wiedział, że nie mieli czasu.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
- Nie mam lepszego pomysłu! Myślisz, że miałem lepszy pomysł kiedy mnie wyprowadzili z tego jebanego ministerstwa? Albo kiedy mi dali ultimatum na donoszenie lub egzekucje? A mimo to zobacz, kurwa, mam takie jebane szczęście, że jakoś to zadziałało… - od razu warknął, wciąż niezadowolony, wciąż zmieszany, wciąż jeszcze zmęczony. Oczywiście, że Marcel miał rację, że to był idiotyczny plan - nie mógł tak postąpić, nie mógł zostawić Jamesa i Sheili, nie mógł ich zawieść ponownie w ten sposób. Po prostu nie. Musiał wymyślić co innego, ale jednocześnie znów czuł, ze cokolwiek by nie wymyślił jedynie bardziej narazi swoją rodzinę na niebezpieczeństwo. Znowu. A nie chciał tego robić! Nie mógł liczyć na to, że wiecznie jego szczęście będzie ratować jego bliskich - bo jedno to liczyć na łut tej magicznej siły w tym, że jemu się nic nie stanie, ale już zupełnie innym było poleganie na niej, aby broniła jego rodzeństwo. O to musiał zatroszczyć się sam, żeby być pewnym, że nic im nie będzie.
- Łatwo ci powiedzieć. Przypominam, że próbowałem być „dobrym obywatelem” - rzucił znów, robiąc w powietrzu rzeczywiście nawias palcami. Bo jak inaczej miał nazwać chęć rejestracji różdżki? Żeby nie natrafili na kłopoty…
Nawet jeśli chciał podczas tej rejestracji skłamać to nie były to przecież kłamstwa, które mogłyby wyrządzić komuś większą lub mniejszą krzywdę. One były… niewinne. Po prostu.
Zgarnął jednak już po chwili papier, nie patrząc jednak na niego. Nie chciał, bo nie chciał znów się czuć, że ktoś miał rację wyrzucając mu, że znowu popełniał błąd. Jego całe życie było jednym wielkim błędem, ot co! Tylko sprowadzał na innych kłopoty. Nawet umrzeć nie potrafił porządnie, bo jakieś siły wyższe się zmówiły i uznały, że to nie jest los dla niego.
Mimo to po prostu spisał nazwiska. Te, które pamiętał - starał się i zajęło to więcej czasu niż by chciał, ale milczał. Skreślał, poprawiał, czasem zapisywał je ponownie po dłuższym namyśle. Nie pamiętał wszystkich, nie starał się ich zapamiętać przecież, bo nie chciał, aby one go nawiedzały. Przychodziły w nocy, kiedy próbował spać i robiły mu wyrzuty, że powinien być między nimi - bo czym był lepszy od tych, którzy tam zginęli? W kłamaniu na pewno, skoro się wyłgał.
- Już, idź. Jeśli coś sobie przypomnę to wyślę ci sowę - warknął do Marcela, wciskając mu papier w dłoń. - I nie mów im jeszcze… Jamesowi i Sheili. Wrócę do domu, ale… potrzebuję dnia lub dwóch, nie chcę im się tak pokazać, bo bardziej się zmartwią - dodał, nie mając nawet pojęcia czy Marcel się zgodzi na to. Z drugiej strony - czym ryzykował? Jeśli rzeczywiście Thomas by zniknął, Carrington miał w kieszeni list udowadniający jakim był tchórzem. Mógł w prosty sposób jeszcze bardziej namieszać, do tego pani Baudelaire prawdopodobnie potwierdziłaby, że najstarszy z Doe zjawił się u niej po Tower.
- Łatwo ci powiedzieć. Przypominam, że próbowałem być „dobrym obywatelem” - rzucił znów, robiąc w powietrzu rzeczywiście nawias palcami. Bo jak inaczej miał nazwać chęć rejestracji różdżki? Żeby nie natrafili na kłopoty…
Nawet jeśli chciał podczas tej rejestracji skłamać to nie były to przecież kłamstwa, które mogłyby wyrządzić komuś większą lub mniejszą krzywdę. One były… niewinne. Po prostu.
Zgarnął jednak już po chwili papier, nie patrząc jednak na niego. Nie chciał, bo nie chciał znów się czuć, że ktoś miał rację wyrzucając mu, że znowu popełniał błąd. Jego całe życie było jednym wielkim błędem, ot co! Tylko sprowadzał na innych kłopoty. Nawet umrzeć nie potrafił porządnie, bo jakieś siły wyższe się zmówiły i uznały, że to nie jest los dla niego.
Mimo to po prostu spisał nazwiska. Te, które pamiętał - starał się i zajęło to więcej czasu niż by chciał, ale milczał. Skreślał, poprawiał, czasem zapisywał je ponownie po dłuższym namyśle. Nie pamiętał wszystkich, nie starał się ich zapamiętać przecież, bo nie chciał, aby one go nawiedzały. Przychodziły w nocy, kiedy próbował spać i robiły mu wyrzuty, że powinien być między nimi - bo czym był lepszy od tych, którzy tam zginęli? W kłamaniu na pewno, skoro się wyłgał.
- Już, idź. Jeśli coś sobie przypomnę to wyślę ci sowę - warknął do Marcela, wciskając mu papier w dłoń. - I nie mów im jeszcze… Jamesowi i Sheili. Wrócę do domu, ale… potrzebuję dnia lub dwóch, nie chcę im się tak pokazać, bo bardziej się zmartwią - dodał, nie mając nawet pojęcia czy Marcel się zgodzi na to. Z drugiej strony - czym ryzykował? Jeśli rzeczywiście Thomas by zniknął, Carrington miał w kieszeni list udowadniający jakim był tchórzem. Mógł w prosty sposób jeszcze bardziej namieszać, do tego pani Baudelaire prawdopodobnie potwierdziłaby, że najstarszy z Doe zjawił się u niej po Tower.
Jebane szczęście - mógł mu dać jebane szczęście, wepchnąć mu je w gębę, tak głęboko, że aż wyjdzie tyłem, a po drodze zadławi się trzy razy; Marcel był przekonany, że dla wszystkich lepiej byłoby, gdyby Thomas tutaj nie wracał - dla stęsknionej Sheili, która wierzyła przecież w jego rozsądek, dla Jamesa, który latami mamił się wspomnieniem starszego brata, wzoru cnót i ideału, oto co dostali w zamian, tchórzliwego szczura, który woli ponownie uciec, niż stawić czoła problemom - zawodząc i łamiąc serca wszystkim tych, których obiecywał już więcej nie ranić.
- Po prostu przestań myśleć! - odparował niemal od razu, krzykiem pół tonu przewyższającego jego; jak to było możliwe, że wszystie nieszczęścia świata zawsze skupiały się przy nim? Był lepem na kłopoty - ale takim się nikt nie rodził - ściągał na siebie te problemy nie bez powodu. - Nie możesz przez kilka cholernych tygodni nie sprowadzać kłopotów na nikogo dookoła siebie?! Nie możesz na kilka pieprzonych chwil unikać wszystkich ludzi, z którymi masz niewyrównane rachunki?! Nawet nie próbuj pieprzyć, że uwzięli się na ciebie, bo jesteś Cyganem, sam się w to wszystko władowałeś! - Był zły, nie panował nad słowami, które wypowiadał; był wściekły, bo Thomas naprawdę mógł, naprawdę chciał zrobić to, o czym napisał w liście. Naprawdę po tym wszystkim potrafiłby ich znów zostawić. Od splunięcia na brzmienie magicznego epitetu dobrego obywatela powstrzymało go tylko to, że znajdowali się w mieszkaniu pani Baudelaire.
- To wstyd być dobrym obywatelem w państwie bezprawia - przyznał ze złością, wciąż podniesionym głosem, skierowanym już nie tylko przeciwko Thomasowi - ale i przeciwko wszystkim niesprawiedliwościom wszechświata. Nic z tego nie miało prawa potoczyć się w taki sposób - przecież o tym wiedział. Przecież jego też zamknęli, chociaż pan Carrington poświadczył po nim prawdę. Zamknęli go za nic - jak bezpańskiego psa, odciętego od pomocy, od rodziny, od możliwości wołania pomocy. Może to świadomość tego sprawiła, że pożałował przynajmniej części wypowiedzianych słów - nie powiedział jednak nic, kiedy Thomas w ciszy zaczął spisywać zapamiętane nazwiska. Cisza wydawała się gęsta i nieprzyjemna, duszna, w jakiś sposób za głośna. Szuranie pióra po papierze - było za głośne. Czuł, że powinien ją przerwać, może wycofać niektóre z wypowiedzianych słów, może przeprosić. Ale nie zrobił tego. Odebrał od niego zapisaną kartkę, nie reagując na jego warkot - pobieżnie przejrzał nazwiska, przenosząc wzrok na druha dopiero, gdy ten się odezwał. Zawahał się, słysząc jego prośbę. Sheili by nie powiedział, to złamałoby jej serce. James powinien wiedzieć, był za nią odpowiedzialny. Musiał być świadomy. Czy te wszystkie gorzkie słowa, stan Thomasa, wspomnienia z własnego uwięzienia, czy to one budziły jego wyrzuty sumienia?
- Masz czas do jutra. Daj znać przynajmniej Jamesowi, gdzie jesteś. Do jutra - powtórzył ostro, wyobrażał sobie, co działo się u nich w domu, jak przerażona była już Sheila. To nie mogło wyglądać w ten sposób. - Zdrowiej, Thomas - dodał, nieco łagodniej, po krótkiej chwili zawahania. Skinął głową, kiedy go wyprosił, powoli wycofując się do wyjścia - wciąż na niego patrzył, jakby chciał, jakby próbował wydusić z siebie kolejne słowa. Ostatecznie jednak nie powiedział nic, wkrótce bez słowa znikając za drzwiami.
/zt x2
- Po prostu przestań myśleć! - odparował niemal od razu, krzykiem pół tonu przewyższającego jego; jak to było możliwe, że wszystie nieszczęścia świata zawsze skupiały się przy nim? Był lepem na kłopoty - ale takim się nikt nie rodził - ściągał na siebie te problemy nie bez powodu. - Nie możesz przez kilka cholernych tygodni nie sprowadzać kłopotów na nikogo dookoła siebie?! Nie możesz na kilka pieprzonych chwil unikać wszystkich ludzi, z którymi masz niewyrównane rachunki?! Nawet nie próbuj pieprzyć, że uwzięli się na ciebie, bo jesteś Cyganem, sam się w to wszystko władowałeś! - Był zły, nie panował nad słowami, które wypowiadał; był wściekły, bo Thomas naprawdę mógł, naprawdę chciał zrobić to, o czym napisał w liście. Naprawdę po tym wszystkim potrafiłby ich znów zostawić. Od splunięcia na brzmienie magicznego epitetu dobrego obywatela powstrzymało go tylko to, że znajdowali się w mieszkaniu pani Baudelaire.
- To wstyd być dobrym obywatelem w państwie bezprawia - przyznał ze złością, wciąż podniesionym głosem, skierowanym już nie tylko przeciwko Thomasowi - ale i przeciwko wszystkim niesprawiedliwościom wszechświata. Nic z tego nie miało prawa potoczyć się w taki sposób - przecież o tym wiedział. Przecież jego też zamknęli, chociaż pan Carrington poświadczył po nim prawdę. Zamknęli go za nic - jak bezpańskiego psa, odciętego od pomocy, od rodziny, od możliwości wołania pomocy. Może to świadomość tego sprawiła, że pożałował przynajmniej części wypowiedzianych słów - nie powiedział jednak nic, kiedy Thomas w ciszy zaczął spisywać zapamiętane nazwiska. Cisza wydawała się gęsta i nieprzyjemna, duszna, w jakiś sposób za głośna. Szuranie pióra po papierze - było za głośne. Czuł, że powinien ją przerwać, może wycofać niektóre z wypowiedzianych słów, może przeprosić. Ale nie zrobił tego. Odebrał od niego zapisaną kartkę, nie reagując na jego warkot - pobieżnie przejrzał nazwiska, przenosząc wzrok na druha dopiero, gdy ten się odezwał. Zawahał się, słysząc jego prośbę. Sheili by nie powiedział, to złamałoby jej serce. James powinien wiedzieć, był za nią odpowiedzialny. Musiał być świadomy. Czy te wszystkie gorzkie słowa, stan Thomasa, wspomnienia z własnego uwięzienia, czy to one budziły jego wyrzuty sumienia?
- Masz czas do jutra. Daj znać przynajmniej Jamesowi, gdzie jesteś. Do jutra - powtórzył ostro, wyobrażał sobie, co działo się u nich w domu, jak przerażona była już Sheila. To nie mogło wyglądać w ten sposób. - Zdrowiej, Thomas - dodał, nieco łagodniej, po krótkiej chwili zawahania. Skinął głową, kiedy go wyprosił, powoli wycofując się do wyjścia - wciąż na niego patrzył, jakby chciał, jakby próbował wydusić z siebie kolejne słowa. Ostatecznie jednak nie powiedział nic, wkrótce bez słowa znikając za drzwiami.
/zt x2
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Strona 2 z 2 • 1, 2
Salon
Szybka odpowiedź