Przed domem
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Makówka - przed domem
"I maczek tam wilczy
Kraśnieje wśród żyta,
I różą krzak głogu
Na miedzy zakwita."
Makówka uchodzi za jedno z bardziej kolorowych miejsc w Dolinie Godryka. Jest to mały dom z czerwonej cegły, usytuowany bliżej lasu w otoczeniu licznych pól i łąk pokrytych makami. Przed domem znajduje się ogród, w którym rosną w głównej mierze polne kwiaty oraz zioła, przez co wygląda raczej, jak bardzo gęsto porośnięta łąka ze ścieżkami prowadzącymi do drzwi. Makówka znajduje się w bliskim sąsiedztwie Kurnika i Rudery.Kraśnieje wśród żyta,
I różą krzak głogu
Na miedzy zakwita."
Abscondens
[bylobrzydkobedzieladnie]
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
Ostatnio zmieniony przez Julien de Lapin dnia 12.06.21 13:30, w całości zmieniany 1 raz
- Są praktyczniejsze - odparłem wzruszając tylko ramionami z uśmiechem - nie widać na nich tak brudu i plam - doprecyzowałem parskając rozbawiony własnymi spostrzeżeniami... ale szczerze? Taka prawda. Nie miałem zbyt wielu ciuchów, a gdyby miały pójść na zmarnowanie po jednym pobrudzeniu, to już zupełnie nie miałbym w czym chodzić. Szczególnie teraz, kiedy co chwilę coś naprawiałem i babrałem się w smarze. Poza tym czarny kolor był po prostu uniwersalny... Oczami wyobraźni już widziałem miny profesorów, gdybym ubrany tak jak w tej chwili przyszedł na Uniwersytet Londyński. Zaraz by mnie wyprosili z wykładu, albo co najmniej bym im po prostu podpadł, o nie, nie, dziękuję.
Ale teraz, kiedy nie miałem nawet jak uczęszczać na uczelnię i byłem po pracy... czemu nie? Wciąż bawił mnie kolor tych spodni.
...i Julkowe żarty z wróżenia z kart. Nawet parsknąłem śmiechem, kiedy przyznał, że moje przyjście wywróżył z kart. Ha! Wiedziałem! Tylko na ten cały "tarot" zmarszczyłem brwi i spojrzałem na chłopaka pytająco. Jeśli to nie były karty do gry, to niby do czego? I czy w ogóle powinienem wiedzieć takie rzeczy? Julian oznajmił, że “to tarot” takim tonem, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie, ale... no, dla mnie nie była. A “paź buław” nie mówił mi kompletnie nic, ale wciąż z tą samą miną kiwnąłem głową. Mogłem w końcu przyjąć do wiadomości, że typ na karcie był paziem, a nie waletem. Napiłem się jeszcze ziółek za to.
Nie sądziłem, że aż tyle dało się wyczytać z moich oczu, ale najwyraźniej widać było każdą moją myśl jak na dłoni... albo Julian po prostu umiał tak ze mnie czytać. Trochę niepewnie jednak zdradziłem mu pytanie, które od jakiegoś czasu chodziło mi po głowie. Nie wiedziałem czy będzie chciał jeszcze próbować. Jasne, tak powiedział tych kilka dni temu, ale... zrobiłem wtedy niezłą scenę, do tej pory było mi wstyd i... może tylko wtedy tak powiedział? Ale najwyraźniej nie miałem powodów do obaw, bo Julian zamiast się w jakiś sposób wykręcić z latania... uśmiechnął się i najpiękniej w świecie mnie na lot zaprosił. Aż sam nie powstrzymałem cisnącego mi się na usta uśmiechu. Tak, tak. Dziś pójdzie nam lepiej. Dzisiaj był na to dobry dzień, tak czułem, a zapał Juliana tylko mnie w tym przekonaniu utwierdzał.
- Z największą przyjemnością - odparłem podnosząc się i na wzór czarodzieja kłaniając się w pół (nie wyobrażałem sobie w jaki inny sposób miałbym to zrobić po jego oficjalnym zaproszeniu) i parsknąłem śmiechem, kiedy wziął mnie pod ramię już prowadząc do przedpokoju, gdzie zostawiłem buty i kurtkę. I skrzynkę z narzędziami, ale ona w tej chwili nie była taka ważna. Szybko się ogarnąłem z ciuchami i już byłem niemal w gotowości, kiedy... no właśnie. Trochę czułem tremę. Ta miotła naprawdę nie wyglądała na groźną, ale dywan na strychu stryjka również, nie?
Spojrzałem najpierw na nią, obecnie wyciągniętą w moją stronę, a później na Juliana. Tak, oswojenie się z nią tutaj teraz, a nie na zewnątrz podczas latania, to był dobry pomysł, ale... choć wyciągnąłem po nią rękę, w ostatniej chwili się zawahałem.
- A jak... no wiesz. A jak nie lubi takich jak ja? - zapytałem. Jak ożyje i zacznie mnie okładać po głowie? No... w sumie to nie najgorsze co mogłaby mi zrobić chyba... okładania po głowie się bardzo nie bałem. Odetchnąłem cicho i przysunąłem do niej rękę, jak do wielkiego obcego psa. Jakby mogła ją powąchać, nie wiem.
- Hej, Witko… - dorzuciłem niepewnie, kładąc na niej w końcu dłoń. Nie, nie odważyłem się jej jeszcze złapać, jakoś... wolałem się upewnić, że nie zacznie nagle wierzgać pod wpływem tylko mojego dotyku.
Ale teraz, kiedy nie miałem nawet jak uczęszczać na uczelnię i byłem po pracy... czemu nie? Wciąż bawił mnie kolor tych spodni.
...i Julkowe żarty z wróżenia z kart. Nawet parsknąłem śmiechem, kiedy przyznał, że moje przyjście wywróżył z kart. Ha! Wiedziałem! Tylko na ten cały "tarot" zmarszczyłem brwi i spojrzałem na chłopaka pytająco. Jeśli to nie były karty do gry, to niby do czego? I czy w ogóle powinienem wiedzieć takie rzeczy? Julian oznajmił, że “to tarot” takim tonem, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie, ale... no, dla mnie nie była. A “paź buław” nie mówił mi kompletnie nic, ale wciąż z tą samą miną kiwnąłem głową. Mogłem w końcu przyjąć do wiadomości, że typ na karcie był paziem, a nie waletem. Napiłem się jeszcze ziółek za to.
Nie sądziłem, że aż tyle dało się wyczytać z moich oczu, ale najwyraźniej widać było każdą moją myśl jak na dłoni... albo Julian po prostu umiał tak ze mnie czytać. Trochę niepewnie jednak zdradziłem mu pytanie, które od jakiegoś czasu chodziło mi po głowie. Nie wiedziałem czy będzie chciał jeszcze próbować. Jasne, tak powiedział tych kilka dni temu, ale... zrobiłem wtedy niezłą scenę, do tej pory było mi wstyd i... może tylko wtedy tak powiedział? Ale najwyraźniej nie miałem powodów do obaw, bo Julian zamiast się w jakiś sposób wykręcić z latania... uśmiechnął się i najpiękniej w świecie mnie na lot zaprosił. Aż sam nie powstrzymałem cisnącego mi się na usta uśmiechu. Tak, tak. Dziś pójdzie nam lepiej. Dzisiaj był na to dobry dzień, tak czułem, a zapał Juliana tylko mnie w tym przekonaniu utwierdzał.
- Z największą przyjemnością - odparłem podnosząc się i na wzór czarodzieja kłaniając się w pół (nie wyobrażałem sobie w jaki inny sposób miałbym to zrobić po jego oficjalnym zaproszeniu) i parsknąłem śmiechem, kiedy wziął mnie pod ramię już prowadząc do przedpokoju, gdzie zostawiłem buty i kurtkę. I skrzynkę z narzędziami, ale ona w tej chwili nie była taka ważna. Szybko się ogarnąłem z ciuchami i już byłem niemal w gotowości, kiedy... no właśnie. Trochę czułem tremę. Ta miotła naprawdę nie wyglądała na groźną, ale dywan na strychu stryjka również, nie?
Spojrzałem najpierw na nią, obecnie wyciągniętą w moją stronę, a później na Juliana. Tak, oswojenie się z nią tutaj teraz, a nie na zewnątrz podczas latania, to był dobry pomysł, ale... choć wyciągnąłem po nią rękę, w ostatniej chwili się zawahałem.
- A jak... no wiesz. A jak nie lubi takich jak ja? - zapytałem. Jak ożyje i zacznie mnie okładać po głowie? No... w sumie to nie najgorsze co mogłaby mi zrobić chyba... okładania po głowie się bardzo nie bałem. Odetchnąłem cicho i przysunąłem do niej rękę, jak do wielkiego obcego psa. Jakby mogła ją powąchać, nie wiem.
- Hej, Witko… - dorzuciłem niepewnie, kładąc na niej w końcu dłoń. Nie, nie odważyłem się jej jeszcze złapać, jakoś... wolałem się upewnić, że nie zacznie nagle wierzgać pod wpływem tylko mojego dotyku.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Pokiwał głową, dając tym samym znak, że rozumiał decyzję Botta, względem preferencji kolorystycznych. Cóż, on sam nigdy nie musiał zajmować się czymś, co skazywałoby go na zabrudzenie – chociaż… pewne sposoby wróżbiarstwa mogły się do tego przyczynić, lecz od czego były fartuchy? Ile razy ratowały go, gdy przelewał wosk, chociaż wtedy bardziej cierpiały jego dłonie. Rozgrzane świece lubiły lekko poparzyć i Julien wiedział o tym, aż za dobrze. – Sensowne i zrozumiałe. Pamiętaj jednak, że do twarzy ci w kolorach, panie Tęczo – zauważył, wciąż czując rozbawienie względem inscenizacji mającej miejsce kilka chwil temu.
Ciężko byłoby w ciągu paru minut przedstawić mugolowi, czym dokładnie był tarot, a także, na czym polegała cała sztuka wróżbiarstwa. On uczył się tego przez lata… właściwie od pierwszej wizji, zaczął poznawać znaczenie symboli. Cioteczka była nieocenioną nauczycielką i to jej zawdzięczał większość swej wiedzy, niemniej jednak szkoła, księgi i własna praktyka zrobiły swoje. Najciężej zwykle było odnaleźć się w kontekście, szczególnie gdy obiektywizm względem danej sytuacji uciekał, bo chciano wierzyć w coś zupełnie innego. De Lapin przez lata uczył się akceptowania rzeczywistości, a mimo to starał się zawsze doszukiwać pozytywów, nawet jeśli sytuacja rysowała się tragicznie. W tej chwili cieszył się, że tłumaczenia, jakie zaoferował przyjacielowi, wystarczyły. Być może z czasem wyjawi mu więcej, chociaż jak wtedy by zareagował? Musiał dokładnie przemyśleć, jak chciał to przekazać. Może i dobrze, że Alex oszczędził sobie przedstawianie go z wejścia, jako jasnowidza – przynajmniej został przyjęty bez zbędnych uprzedzeń. A może nie… Może tak miałby już to wszystko za sobą, chociaż jak zareagowałby Bott na kogoś takiego? Panikowałby? Pytał? Chyba przerastały go takie wyobrażenia, więc wolał skupić się na rzeczywistości, która stanowiła znacznie przyjemniejszy obraz. Uśmiechnięty i tęczowy, gotowy na kolejną przygodę.
Dopiero po uporaniu się z odzieniem, Julien spostrzegł zawahanie – nie tylko w głosie, lecz również w spojrzeniu i gestach. Zamrugał kilkakrotnie oczami, nie bardzo wiedząc, jak powinien odpowiedzieć na pytanie mugola. Nie znał się na miotlarstwie, aż tak dobrze, jednak to wszystko wydawało mu się mało prawdopodobnym scenariuszem. Zresztą miotła cioci była staruszką, która, choć wciąż prędka, tak nie płatała figli i słuchała się czarodzieja. Podobno była wykonana z jakiegoś posłusznego drewna – cokolwiek to znaczyło. – Jestem przekonany, że polubi. Ja cię lubię, Alex cię lubi… Ciebie nie da się nie lubić – podsumował absolutnie pewien swej racji, wciąż trzymając miotłę. Przyglądał się przez dłuższą chwilę, jak dłoń młodzieńca wędruje ku drewnianej rączce, zupełnie jak gdyby Bott chciał oswoić dzikie zwierzę. Kąciki ust drgnęły, gdy wreszcie mugol przywitał się z nowo poznanym środkiem transportu, zaś w tej samej chwili Julien poruszył lekko miotłą, bardzo delikatnie i ostrożnie, podejrzewając, że gwałtowniejsze manewry mogłyby wystraszyć przyjaciela. – Witaj, młodzieńcze! – wesolutki, podwyższony nieco głos, rozbrzmiewał między oddechami, a sam czarodziej, zaśmiał się do siebie. Wzniósł w końcu spojrzenie ze wstydliwej dłoni, na twarz mugola i rozpromienił się jeszcze bardziej, mając pewien pomysł – może głupi, może irracjonalny, lecz dokładnie podobnie robił już w teatrze. Lekko przesunął dłoń, tak aby położyć ją na ręce przyjaciela i upewnić jego chwyt; wsparcie w takich chwilach bywało najważniejsze, a przecież o to tutaj chodziło. – Daj się porwać, Louisie Bott – poprosił, wracając do swego zwykłego tonu, nieświadomie przyglądając mu się szczenięcym spojrzeniem i tym samym robiąc lekki krok do tyłu w kierunku drzwi, pociągając przyjaciela ze sobą na zewnątrz.
Ciężko byłoby w ciągu paru minut przedstawić mugolowi, czym dokładnie był tarot, a także, na czym polegała cała sztuka wróżbiarstwa. On uczył się tego przez lata… właściwie od pierwszej wizji, zaczął poznawać znaczenie symboli. Cioteczka była nieocenioną nauczycielką i to jej zawdzięczał większość swej wiedzy, niemniej jednak szkoła, księgi i własna praktyka zrobiły swoje. Najciężej zwykle było odnaleźć się w kontekście, szczególnie gdy obiektywizm względem danej sytuacji uciekał, bo chciano wierzyć w coś zupełnie innego. De Lapin przez lata uczył się akceptowania rzeczywistości, a mimo to starał się zawsze doszukiwać pozytywów, nawet jeśli sytuacja rysowała się tragicznie. W tej chwili cieszył się, że tłumaczenia, jakie zaoferował przyjacielowi, wystarczyły. Być może z czasem wyjawi mu więcej, chociaż jak wtedy by zareagował? Musiał dokładnie przemyśleć, jak chciał to przekazać. Może i dobrze, że Alex oszczędził sobie przedstawianie go z wejścia, jako jasnowidza – przynajmniej został przyjęty bez zbędnych uprzedzeń. A może nie… Może tak miałby już to wszystko za sobą, chociaż jak zareagowałby Bott na kogoś takiego? Panikowałby? Pytał? Chyba przerastały go takie wyobrażenia, więc wolał skupić się na rzeczywistości, która stanowiła znacznie przyjemniejszy obraz. Uśmiechnięty i tęczowy, gotowy na kolejną przygodę.
Dopiero po uporaniu się z odzieniem, Julien spostrzegł zawahanie – nie tylko w głosie, lecz również w spojrzeniu i gestach. Zamrugał kilkakrotnie oczami, nie bardzo wiedząc, jak powinien odpowiedzieć na pytanie mugola. Nie znał się na miotlarstwie, aż tak dobrze, jednak to wszystko wydawało mu się mało prawdopodobnym scenariuszem. Zresztą miotła cioci była staruszką, która, choć wciąż prędka, tak nie płatała figli i słuchała się czarodzieja. Podobno była wykonana z jakiegoś posłusznego drewna – cokolwiek to znaczyło. – Jestem przekonany, że polubi. Ja cię lubię, Alex cię lubi… Ciebie nie da się nie lubić – podsumował absolutnie pewien swej racji, wciąż trzymając miotłę. Przyglądał się przez dłuższą chwilę, jak dłoń młodzieńca wędruje ku drewnianej rączce, zupełnie jak gdyby Bott chciał oswoić dzikie zwierzę. Kąciki ust drgnęły, gdy wreszcie mugol przywitał się z nowo poznanym środkiem transportu, zaś w tej samej chwili Julien poruszył lekko miotłą, bardzo delikatnie i ostrożnie, podejrzewając, że gwałtowniejsze manewry mogłyby wystraszyć przyjaciela. – Witaj, młodzieńcze! – wesolutki, podwyższony nieco głos, rozbrzmiewał między oddechami, a sam czarodziej, zaśmiał się do siebie. Wzniósł w końcu spojrzenie ze wstydliwej dłoni, na twarz mugola i rozpromienił się jeszcze bardziej, mając pewien pomysł – może głupi, może irracjonalny, lecz dokładnie podobnie robił już w teatrze. Lekko przesunął dłoń, tak aby położyć ją na ręce przyjaciela i upewnić jego chwyt; wsparcie w takich chwilach bywało najważniejsze, a przecież o to tutaj chodziło. – Daj się porwać, Louisie Bott – poprosił, wracając do swego zwykłego tonu, nieświadomie przyglądając mu się szczenięcym spojrzeniem i tym samym robiąc lekki krok do tyłu w kierunku drzwi, pociągając przyjaciela ze sobą na zewnątrz.
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
Parsknąłem śmiechem kiedy nazwał mnie "panem Tęczą", ale pokiwałem przy tym głową.
- Zapamiętam - obiecałem wciąż rozbawiony. Może faktycznie następnym razem jak będę na zakupach, to postawię na inne kolory niż czarny? Kilka barwnych ubrań przecież nie zaszkodzi... Problem bardziej tkwił jednak w tym, że od dawna nie znalazłem okazji, żeby kupić sobie choćby nową parę skarpet (dlatego wciąż chodziłem w dziurawych), a co dopiero jakichś spodni czy innej koszuli. Co więcej: wcale nie zanosiło się, żeby miało się to w najbliższym czasie zmienić. Kasę trzeba było oszczędzać na jedzenie, a nie na kolorowe ciuchy, ot co. Ale kiedyś... jak się to wszystko skończy, to czemu nie?
Dobra, najważniejsze było teraz, żeby sobie nie wkręcić jak ostatnio, że ta miotła, ta zwykła, najzwyklejsza (latająca) miotła, to coś groźnego. Tak? To nie był ten dywan ze strychu wujka, to nie były mordercze ptaki, ani mechaniczne owady-zabawki. To było bardziej jak teleporty w kominkach czy "Obłędny" Rycerz... Dawniej przecież mnie to zachwycało, prawda? I nigdy mi się w tych środkach transportu czarodziejów nic nie stało...
Uniosłem spojrzenie na Julka i nie powstrzymałem się przed uśmiechnięciem, kiedy powiedział, że mnie się nie da nie lubić. Oj, znałem sporo przykładów, że jednak się dało, pewnie dlatego mnie to tak śmieszyło.
- To nieprawda... - odparłem wciąż z szerokim uśmiechem i rozbawieniem czającym się w oczach - miła nieprawda, ale wciąż nieprawda - dodałem. Szczerze mówiąc, nawet nie wiem kiedy uleciało ze mnie sporo obaw i stresu, ba, niemal o nich zapomniałem. A kiedy Julian postanowił wcielić się w rolę miotły i użyczyć jej swojego głosu, po prostu parsknąłem śmiechem. Pięknie udawał miotłę, nie ma co. A ta wcale nie zareagowała wrogo na mój dotyk, nie zaczęła wierzgać dziko, ani... nie wiem, co mogłaby zrobić miotła... złowróżbnie poruszyć witkami? Nie, nic nie zrobiła prócz przemówienia do mnie z pomocą Julka.
Poczułem jak chłopak chwyta mnie za rękę trzymającą trzonek miotły i spojrzałem na niego. Sam nie wiem, to było takie dziwne uczucie, jakby na chwilę Ziemia zaczęła się wolniej obracać wokół własnej osi, jakby wszystko zwolniło. Cały lęk ze mnie uleciał w momencie, a ja wpatrywałem się w te Julkowe oczy i po prostu... po prostu wiedziałem, że nie muszę się bać, że mogę mu po prostu zaufać, że nic złego się nie stanie. Hm, a może wcale czas nie zwolnił, tylko po prostu się zagapiłem z najdurniejszą miną świata? Niestety to chyba było to. Wprawdzie prędkość obrotowa Ziemi była lekko zmienna, ale...
Oprzytomniałem i uśmiechnąłem się głupkowato (twarz mi zdrętwiała czy co?). Jak miałem mu się nie dać porwać? Oczywiście, że się dałem i pociągnięty lekko ruszyłem z nim krok w krok na zewnątrz.
- Najpierw spróbujemy tak nisko...? - upewniłem się. - Muszę o czymś pamiętać? Co zrobić, żeby nie spaść? Nigdy nie latałem, nawet samolotem - przypomniałem mu tak na wszelki wypadek. Tego krótkiego lewitowania pod sufitem, które zaserwował mi stryjek to nie liczyłem.
Ale tak, teraz czułem głównie podekscytowanie. No, może lekkie podenerwowanie, ale głównie z okazji wizji znalezienia się w powietrzu. Latania. Poza tym skupiłem się już tylko na technicznych sprawach z tym związanych i to też wyraźnie mi pomagało.
- Zapamiętam - obiecałem wciąż rozbawiony. Może faktycznie następnym razem jak będę na zakupach, to postawię na inne kolory niż czarny? Kilka barwnych ubrań przecież nie zaszkodzi... Problem bardziej tkwił jednak w tym, że od dawna nie znalazłem okazji, żeby kupić sobie choćby nową parę skarpet (dlatego wciąż chodziłem w dziurawych), a co dopiero jakichś spodni czy innej koszuli. Co więcej: wcale nie zanosiło się, żeby miało się to w najbliższym czasie zmienić. Kasę trzeba było oszczędzać na jedzenie, a nie na kolorowe ciuchy, ot co. Ale kiedyś... jak się to wszystko skończy, to czemu nie?
Dobra, najważniejsze było teraz, żeby sobie nie wkręcić jak ostatnio, że ta miotła, ta zwykła, najzwyklejsza (latająca) miotła, to coś groźnego. Tak? To nie był ten dywan ze strychu wujka, to nie były mordercze ptaki, ani mechaniczne owady-zabawki. To było bardziej jak teleporty w kominkach czy "Obłędny" Rycerz... Dawniej przecież mnie to zachwycało, prawda? I nigdy mi się w tych środkach transportu czarodziejów nic nie stało...
Uniosłem spojrzenie na Julka i nie powstrzymałem się przed uśmiechnięciem, kiedy powiedział, że mnie się nie da nie lubić. Oj, znałem sporo przykładów, że jednak się dało, pewnie dlatego mnie to tak śmieszyło.
- To nieprawda... - odparłem wciąż z szerokim uśmiechem i rozbawieniem czającym się w oczach - miła nieprawda, ale wciąż nieprawda - dodałem. Szczerze mówiąc, nawet nie wiem kiedy uleciało ze mnie sporo obaw i stresu, ba, niemal o nich zapomniałem. A kiedy Julian postanowił wcielić się w rolę miotły i użyczyć jej swojego głosu, po prostu parsknąłem śmiechem. Pięknie udawał miotłę, nie ma co. A ta wcale nie zareagowała wrogo na mój dotyk, nie zaczęła wierzgać dziko, ani... nie wiem, co mogłaby zrobić miotła... złowróżbnie poruszyć witkami? Nie, nic nie zrobiła prócz przemówienia do mnie z pomocą Julka.
Poczułem jak chłopak chwyta mnie za rękę trzymającą trzonek miotły i spojrzałem na niego. Sam nie wiem, to było takie dziwne uczucie, jakby na chwilę Ziemia zaczęła się wolniej obracać wokół własnej osi, jakby wszystko zwolniło. Cały lęk ze mnie uleciał w momencie, a ja wpatrywałem się w te Julkowe oczy i po prostu... po prostu wiedziałem, że nie muszę się bać, że mogę mu po prostu zaufać, że nic złego się nie stanie. Hm, a może wcale czas nie zwolnił, tylko po prostu się zagapiłem z najdurniejszą miną świata? Niestety to chyba było to. Wprawdzie prędkość obrotowa Ziemi była lekko zmienna, ale...
Oprzytomniałem i uśmiechnąłem się głupkowato (twarz mi zdrętwiała czy co?). Jak miałem mu się nie dać porwać? Oczywiście, że się dałem i pociągnięty lekko ruszyłem z nim krok w krok na zewnątrz.
- Najpierw spróbujemy tak nisko...? - upewniłem się. - Muszę o czymś pamiętać? Co zrobić, żeby nie spaść? Nigdy nie latałem, nawet samolotem - przypomniałem mu tak na wszelki wypadek. Tego krótkiego lewitowania pod sufitem, które zaserwował mi stryjek to nie liczyłem.
Ale tak, teraz czułem głównie podekscytowanie. No, może lekkie podenerwowanie, ale głównie z okazji wizji znalezienia się w powietrzu. Latania. Poza tym skupiłem się już tylko na technicznych sprawach z tym związanych i to też wyraźnie mi pomagało.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
– Możesz też pożyczać ode mnie – rzucił, wskazując na ciuchy. Co prawda nie wiedział, jak wiele z nich pasowałoby jeszcze na Louisa, ale przecież za krótkie nogawki czy rękawy nie stanowiły sporego problemu. Chociaż łatwiej było ubierać się w drugą stronę - podobno, a mając w Dolinie córkę pana Becketta, jeszcze prościej było załatwić skrócenie czy przeszycie jakiegoś ubrania. Jednak o tym już nie wspominał.
Julienowi trzeba było naprawdę wiele, aby stwierdził, że kogoś nie lubi. Zwykle po krzywdzie, dawał komuś kolejną szansę, a poza tym sama sytuacja z Alexem, który właściwie… zapomniał o nim – najlepszym przyjacielu – pokazała, że de Lapinowi potrzeba wiele do absolutnego zniechęcenia. Pokręcił głową, gotów kłócić się z Louisem, tylko po to, aby wyjaśnić mu, dlaczego uważa odwrotnie. – Non, non, non… Wejdę z tobą na wojenną ścieżkę, Louisie Bott, jeśli będziesz prawił takie okrutne przywary samemu sobie – wyrecytował teatralnie, a zaraz potem zawahanie pojawiło się w jego spojrzeniu. – Nonsens… nie mógłbym walczyć przeciwko komuś, kogo lubię – prychnął, raczej sam do siebie, niżeli do Botta, choć z pewnością to usłyszał. – Litości losie, wiedziesz mnie na manowce i wychodzę na półgłówka – dodał, praktycznie już nie myśląc o głównej idei problemu. Na szczęście w odsieczy przybyła miotła, która miała być królową dzisiejszego dnia.
Uważnie obserwował reakcję przyjaciela, głęboko wierząc, że gestem doda mu otuchy, a zaraz potem wyszczerzył się, zadowolony z tego, że najwyraźniej jego metoda działa. Trochę zgubił w tym wszystkim na moment samego siebie, tonąc w chłonięciu intrygującego widoku, jakim stał się Bott. Zaufał mu i czarodziej widział to w tym wręcz błogim spojrzeniu, a także w ruchu, który udało mu się wywołać. Jak to się mówi? Jeden mały krok dla czarodzieja, a wielki dla mugola? A może to odnosiło się do półolbrzymów, już nie pamiętał, jednak na pewno był dumny z Louisa; z siebie trochę też.
Krok za krokiem zbliżał się do drzwi, które uchylił wolną dłonią, puszczając tym samym miotłę z jednej strony, lecz zaraz potem poprawił chwyt i szedł tyłem, lekko oglądając się za ramię, aby nie wdepnąć w jakąś błotnistą niespodziankę. Gdy był pewien, że Louis trzyma miotłę dostatecznie mocno, sam puścił Witkę i podparł się pod boki, przyglądając się przyjacielowi. Wyglądał na całkiem zadowolonego, a panika, póki co nie wkradała się tam, gdzie nie powinno jej być od samego początku. – Dokładnie, najpierw musimy przetestować twoją równowagę i czy się utrzymasz – wyjaśnił, a po chwili zmarszczył brwi w zadumie. – Samolotem? Co to? – zapytał, chociaż w głowie pojawił mu się obraz tych wielkich balonów, jakie wykorzystywali mugole do latania nad miastem. Czy to był samolot? Samo-lot. Samo lata? To musiały być te balony!
Machnął po chwili ręką i postanowił odebrać miotłę, rzecz jasna w delikatny sposób. Przez chwilę chciał uraczyć przyjaciela śmieszną historią o pierwszym locie i siniakach z tym związanych, jednak w porę zdążył ugryźć się w język. Gdy usytuował się na miotle w wygodny sposób, niemal natychmiast zacisnął dłonie na drewnie i odepchnął się od ziemi, wznosząc się na kilka centymetrów. Wtedy też zdał sobie sprawę, że jego różdżka nie spoczywała w kieszeni, a zostawił ją pod stertą książek… no nic, najwyżej potem po nią pójdzie. Odchrząknął nieznacznie, prostując się i puszczając drewno. Podobnie, jak kilka dni temu, zaczął tłumaczyć przyjacielowi podstawy, choć teraz mógł coś pominąć, ale ostatecznie wydawało mu się, że przedstawił wszystko, co było istotne. W międzyczasie dopytywał również, czy wszystko było jasne, a także czy Bott miał jakiekolwiek pytania. Ostatecznie Julien opadł na ziemię i ściskając miotłę, przesunął się trochę do przodu, robiąc za sobą miejsce dla przyjaciela. – Wsiadaj, mon ami – uśmiechnął się wesoło, przy okazji odgarniając niesforne loki z czoła. Kontrolnie zerknął na trawy i krzaki wokół. Jeśli oboje się przewrócą, to przynajmniej będą mieli miękkie lądowanie. Właściwie to już kilkakrotnie latał w ten sposób, najczęściej z kolegami, ale zdarzały się również piękne damy, chociaż dla Juliena wydawało się to strasznie problematyczne, aby siadać jak one; obie nogi po jednej stronie… strasznie dziwna pozycja.
Julienowi trzeba było naprawdę wiele, aby stwierdził, że kogoś nie lubi. Zwykle po krzywdzie, dawał komuś kolejną szansę, a poza tym sama sytuacja z Alexem, który właściwie… zapomniał o nim – najlepszym przyjacielu – pokazała, że de Lapinowi potrzeba wiele do absolutnego zniechęcenia. Pokręcił głową, gotów kłócić się z Louisem, tylko po to, aby wyjaśnić mu, dlaczego uważa odwrotnie. – Non, non, non… Wejdę z tobą na wojenną ścieżkę, Louisie Bott, jeśli będziesz prawił takie okrutne przywary samemu sobie – wyrecytował teatralnie, a zaraz potem zawahanie pojawiło się w jego spojrzeniu. – Nonsens… nie mógłbym walczyć przeciwko komuś, kogo lubię – prychnął, raczej sam do siebie, niżeli do Botta, choć z pewnością to usłyszał. – Litości losie, wiedziesz mnie na manowce i wychodzę na półgłówka – dodał, praktycznie już nie myśląc o głównej idei problemu. Na szczęście w odsieczy przybyła miotła, która miała być królową dzisiejszego dnia.
Uważnie obserwował reakcję przyjaciela, głęboko wierząc, że gestem doda mu otuchy, a zaraz potem wyszczerzył się, zadowolony z tego, że najwyraźniej jego metoda działa. Trochę zgubił w tym wszystkim na moment samego siebie, tonąc w chłonięciu intrygującego widoku, jakim stał się Bott. Zaufał mu i czarodziej widział to w tym wręcz błogim spojrzeniu, a także w ruchu, który udało mu się wywołać. Jak to się mówi? Jeden mały krok dla czarodzieja, a wielki dla mugola? A może to odnosiło się do półolbrzymów, już nie pamiętał, jednak na pewno był dumny z Louisa; z siebie trochę też.
Krok za krokiem zbliżał się do drzwi, które uchylił wolną dłonią, puszczając tym samym miotłę z jednej strony, lecz zaraz potem poprawił chwyt i szedł tyłem, lekko oglądając się za ramię, aby nie wdepnąć w jakąś błotnistą niespodziankę. Gdy był pewien, że Louis trzyma miotłę dostatecznie mocno, sam puścił Witkę i podparł się pod boki, przyglądając się przyjacielowi. Wyglądał na całkiem zadowolonego, a panika, póki co nie wkradała się tam, gdzie nie powinno jej być od samego początku. – Dokładnie, najpierw musimy przetestować twoją równowagę i czy się utrzymasz – wyjaśnił, a po chwili zmarszczył brwi w zadumie. – Samolotem? Co to? – zapytał, chociaż w głowie pojawił mu się obraz tych wielkich balonów, jakie wykorzystywali mugole do latania nad miastem. Czy to był samolot? Samo-lot. Samo lata? To musiały być te balony!
Machnął po chwili ręką i postanowił odebrać miotłę, rzecz jasna w delikatny sposób. Przez chwilę chciał uraczyć przyjaciela śmieszną historią o pierwszym locie i siniakach z tym związanych, jednak w porę zdążył ugryźć się w język. Gdy usytuował się na miotle w wygodny sposób, niemal natychmiast zacisnął dłonie na drewnie i odepchnął się od ziemi, wznosząc się na kilka centymetrów. Wtedy też zdał sobie sprawę, że jego różdżka nie spoczywała w kieszeni, a zostawił ją pod stertą książek… no nic, najwyżej potem po nią pójdzie. Odchrząknął nieznacznie, prostując się i puszczając drewno. Podobnie, jak kilka dni temu, zaczął tłumaczyć przyjacielowi podstawy, choć teraz mógł coś pominąć, ale ostatecznie wydawało mu się, że przedstawił wszystko, co było istotne. W międzyczasie dopytywał również, czy wszystko było jasne, a także czy Bott miał jakiekolwiek pytania. Ostatecznie Julien opadł na ziemię i ściskając miotłę, przesunął się trochę do przodu, robiąc za sobą miejsce dla przyjaciela. – Wsiadaj, mon ami – uśmiechnął się wesoło, przy okazji odgarniając niesforne loki z czoła. Kontrolnie zerknął na trawy i krzaki wokół. Jeśli oboje się przewrócą, to przynajmniej będą mieli miękkie lądowanie. Właściwie to już kilkakrotnie latał w ten sposób, najczęściej z kolegami, ale zdarzały się również piękne damy, chociaż dla Juliena wydawało się to strasznie problematyczne, aby siadać jak one; obie nogi po jednej stronie… strasznie dziwna pozycja.
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
Uśmiechnąłem się na jego propozycję, a oczy błysnęły mi rozbawieniem, bo przecież obaj wiedzieliśmy, że większość jego ubrań byłaby na mnie za mała. Nie powiedziałem tego jednak na głos i doceniłem gest... Nawet wiedziałem, którą koszulkę mógłbym od niego pożyczyć więcej niż raz...
Z rozczuleniem słuchałem sprzeczającego się z samym sobą Juliana... zanim nagle nie uznał, że wychodzi na półgłówka. Zmarszczyłem wtedy brwi i pokręciłem głową tym razem z dezaprobatą.
- I kto tu sobie przypisuje okrutne przywary? - zacytowałem jego własne słowa unosząc znacząco brew. No, bardzo proszę, bez takich, panie de Lapin.
- ...Również nieprawdziwe tak swoją drogą - dodałem, co by nie miał wątpliwości, że nie uważałem go za głupiego. Zdecydowanie nie powinien tak nawet sugerować.
- Po prostu nie da się być kimś, kogo wszyscy lubią, to normalne - nie zgodziłem się z nim łagodnie. - I nie nazwałbym tego przywarą - dodałem. - Ale nie idź ze mną na wojenną ścieżkę, Julianie - poprosiłem, choć w oczach wciąż błyskały mi iskry rozbawienia, a nie powstrzymawszy się, po prostu wyciągnąłem do niego rękę i potarmosiłem go po głowie mierzwiąc mu włosy w przyjacielskim geście. I trochę też po to, żeby go udobruchać, bo przecież wcale nie chciałem się z nim kłócić.
- Nie miałbym z tobą najmniejszych szans - dodałem z uśmiechem, choć całkiem szczerze. A to, że nie umiałby walczyć z kimś, kogo lubi, absolutnie tego nie zmieniało... przecież sam też bym nie potrafił.
W sumie z boku to naprawdę musiało wyglądać zabawnie, kiedy Julian szedł tyłem ostrożnie stawiając krok za krokiem wraz ze mną trzymając miotłę i prowadząc mnie w ten sposób na zewnątrz, ale... działało. I to chyba było w tym wszystkim najważniejsze. Całe napięcie ze mnie uleciało, a ja się zdałem na Juliana i pozwoliłem mu działać. Tylko tyle. To naprawdę było aż tak proste? Wystarczyło, żebym odpuścił? Żebym przestał się bombardować natrętnymi myślami i obawami? Jakim cudem wcześniej mi się to nie udawało?
Wpatrywałem się w te jego zielone oczy i uśmiechałem z każdą chwilą coraz szerzej, bo i mnie cała ta sytuacja zaczęła bawić. Z Julkiem to była taka łatwizna, jak odszukanie na niebie Drogi Mlecznej w bezchmurną noc. Jak mogłem mieć z tym kiedyś problem?
W ten sposób, kiedy czarodziej puścił miotłę, ona wciąż tkwiła w moich zaciśniętych na niej pewnie palcach. Bułka z masłem.
Utrzymanie równowagi na czymś, co miało unosić się w powietrzu brzmiało jak pewne wyzwanie szczególnie dla kogoś, kto koordynację ruchową miał raczej na niskim poziomie i prawie zabił się podczas pierwszej samodzielnej jazdy na motocyklu... ale z drugiej strony wszystko da się wyćwiczyć, prawda? Skoro obecnie nie miałbym najmniejszego problemu z jazdą na motorze, to i z miotłą dam radę. Tym bardziej, że nie będę latać sam, prawda? To jak jazda na motocyklu jako pasażer... tak to sobie przynajmniej tłumaczyłem.
- Samolot? - zdziwiłem się, choć pewnie nie powinienem, kiedy o to zapytał. - Latająca maszyna ze skrzydłami - wyjaśniłem najprościej jak umiałem, po czym oddałem mu miotłę i grzecznie zamieniłem się w słuch, kiedy znów powtarzał mi lekcję o lataniu, na której ostatnio nie uważałem tak jakbym tego chciał. Sama teoria nie brzmiała na skomplikowaną, ale nie potrafiłem wyjść z podziwu, że to się działo tak... samo. Nie było silnika, skrzyni biegów, wysokościomierzy, ciśnieniomierzy, sterów... tak jakby przedmiot sam wiedział o co chodzi właścicielowi. Niesamowite. Pod tym względem takie latanie wydawało się czymś prostym i tak też wyglądało, kiedy Julek tak po prostu wisiał sobie w powietrzu (nawet nie musiał się trzymać trzonka miotły!), czy kiedy Alex latał nad dachem Kurnika.
Pytań miałem całkiem sporo, ale większość zatrzymałem dla siebie. Nie miały w tej chwili specjalnego znaczenia, a były do tego stopnia techniczne i szczegółowe, że trochę wątpiłem czy Julian w ogóle będzie znał na nie odpowiedź. To tak jakbym przeciętnego kierowcę samochodu pytał o szczegóły działania silnika spalinowego - jeśli kogoś to nie interesowało, to po prostu nie będzie wiedział, to nie było potrzebne do prowadzenia pojazdu i tyle. To co musiałem wiedzieć na tą chwilę o miotle i lataniu, chyba wiedziałem, a jeśli nie, to zawsze mogłem dopytać w trakcie i tyle. Kiedy Julian znów stanął na ziemi i zrobił mi miejsce na miotle za sobą, poczułem lekką tremę. Przygryzłem lekko wargę, ale podszedłem do niego, wziąłem głęboki wdech i wydech i stanąłem okrakiem nad kijem od miotły. To brzmiało niedorzecznie w moim mugolskim umyśle, a jednak... miało sprawić, że będę latać.
- Ona w ogóle uciągnie naszą dwójkę? Nie będziemy za ciężcy? - wyrwało mi się pytanie, które teraz przyszło mi do głowy. Tak, było głupie, bo gdyby miała nas nie unieść, to Julian nie proponowałby wspólnego lotu... ale po prostu zaintrygowało mnie jaki udźwig może mieć taka niepozorna miotła.
- Ma w ogóle jakieś limity? - dodałem. Właściwie to jako przedmiotmag niezwykły, może nie miała żadnych?
Jeszcze raz odetchnąłem głęboko starając się oswoić z nową sytuacją, ale chyba było całkiem nieźle.
- Dobra, mów mi dokładnie co mam robić - powiedziałem już mentalnie przygotowany. Chyba. Generalnie postanowiłem się znów zdać całkowicie na niego i na jego polecenia. Jak się skupię na tym, to powinno być dobrze... prawda?
Z rozczuleniem słuchałem sprzeczającego się z samym sobą Juliana... zanim nagle nie uznał, że wychodzi na półgłówka. Zmarszczyłem wtedy brwi i pokręciłem głową tym razem z dezaprobatą.
- I kto tu sobie przypisuje okrutne przywary? - zacytowałem jego własne słowa unosząc znacząco brew. No, bardzo proszę, bez takich, panie de Lapin.
- ...Również nieprawdziwe tak swoją drogą - dodałem, co by nie miał wątpliwości, że nie uważałem go za głupiego. Zdecydowanie nie powinien tak nawet sugerować.
- Po prostu nie da się być kimś, kogo wszyscy lubią, to normalne - nie zgodziłem się z nim łagodnie. - I nie nazwałbym tego przywarą - dodałem. - Ale nie idź ze mną na wojenną ścieżkę, Julianie - poprosiłem, choć w oczach wciąż błyskały mi iskry rozbawienia, a nie powstrzymawszy się, po prostu wyciągnąłem do niego rękę i potarmosiłem go po głowie mierzwiąc mu włosy w przyjacielskim geście. I trochę też po to, żeby go udobruchać, bo przecież wcale nie chciałem się z nim kłócić.
- Nie miałbym z tobą najmniejszych szans - dodałem z uśmiechem, choć całkiem szczerze. A to, że nie umiałby walczyć z kimś, kogo lubi, absolutnie tego nie zmieniało... przecież sam też bym nie potrafił.
W sumie z boku to naprawdę musiało wyglądać zabawnie, kiedy Julian szedł tyłem ostrożnie stawiając krok za krokiem wraz ze mną trzymając miotłę i prowadząc mnie w ten sposób na zewnątrz, ale... działało. I to chyba było w tym wszystkim najważniejsze. Całe napięcie ze mnie uleciało, a ja się zdałem na Juliana i pozwoliłem mu działać. Tylko tyle. To naprawdę było aż tak proste? Wystarczyło, żebym odpuścił? Żebym przestał się bombardować natrętnymi myślami i obawami? Jakim cudem wcześniej mi się to nie udawało?
Wpatrywałem się w te jego zielone oczy i uśmiechałem z każdą chwilą coraz szerzej, bo i mnie cała ta sytuacja zaczęła bawić. Z Julkiem to była taka łatwizna, jak odszukanie na niebie Drogi Mlecznej w bezchmurną noc. Jak mogłem mieć z tym kiedyś problem?
W ten sposób, kiedy czarodziej puścił miotłę, ona wciąż tkwiła w moich zaciśniętych na niej pewnie palcach. Bułka z masłem.
Utrzymanie równowagi na czymś, co miało unosić się w powietrzu brzmiało jak pewne wyzwanie szczególnie dla kogoś, kto koordynację ruchową miał raczej na niskim poziomie i prawie zabił się podczas pierwszej samodzielnej jazdy na motocyklu... ale z drugiej strony wszystko da się wyćwiczyć, prawda? Skoro obecnie nie miałbym najmniejszego problemu z jazdą na motorze, to i z miotłą dam radę. Tym bardziej, że nie będę latać sam, prawda? To jak jazda na motocyklu jako pasażer... tak to sobie przynajmniej tłumaczyłem.
- Samolot? - zdziwiłem się, choć pewnie nie powinienem, kiedy o to zapytał. - Latająca maszyna ze skrzydłami - wyjaśniłem najprościej jak umiałem, po czym oddałem mu miotłę i grzecznie zamieniłem się w słuch, kiedy znów powtarzał mi lekcję o lataniu, na której ostatnio nie uważałem tak jakbym tego chciał. Sama teoria nie brzmiała na skomplikowaną, ale nie potrafiłem wyjść z podziwu, że to się działo tak... samo. Nie było silnika, skrzyni biegów, wysokościomierzy, ciśnieniomierzy, sterów... tak jakby przedmiot sam wiedział o co chodzi właścicielowi. Niesamowite. Pod tym względem takie latanie wydawało się czymś prostym i tak też wyglądało, kiedy Julek tak po prostu wisiał sobie w powietrzu (nawet nie musiał się trzymać trzonka miotły!), czy kiedy Alex latał nad dachem Kurnika.
Pytań miałem całkiem sporo, ale większość zatrzymałem dla siebie. Nie miały w tej chwili specjalnego znaczenia, a były do tego stopnia techniczne i szczegółowe, że trochę wątpiłem czy Julian w ogóle będzie znał na nie odpowiedź. To tak jakbym przeciętnego kierowcę samochodu pytał o szczegóły działania silnika spalinowego - jeśli kogoś to nie interesowało, to po prostu nie będzie wiedział, to nie było potrzebne do prowadzenia pojazdu i tyle. To co musiałem wiedzieć na tą chwilę o miotle i lataniu, chyba wiedziałem, a jeśli nie, to zawsze mogłem dopytać w trakcie i tyle. Kiedy Julian znów stanął na ziemi i zrobił mi miejsce na miotle za sobą, poczułem lekką tremę. Przygryzłem lekko wargę, ale podszedłem do niego, wziąłem głęboki wdech i wydech i stanąłem okrakiem nad kijem od miotły. To brzmiało niedorzecznie w moim mugolskim umyśle, a jednak... miało sprawić, że będę latać.
- Ona w ogóle uciągnie naszą dwójkę? Nie będziemy za ciężcy? - wyrwało mi się pytanie, które teraz przyszło mi do głowy. Tak, było głupie, bo gdyby miała nas nie unieść, to Julian nie proponowałby wspólnego lotu... ale po prostu zaintrygowało mnie jaki udźwig może mieć taka niepozorna miotła.
- Ma w ogóle jakieś limity? - dodałem. Właściwie to jako przedmiot
Jeszcze raz odetchnąłem głęboko starając się oswoić z nową sytuacją, ale chyba było całkiem nieźle.
- Dobra, mów mi dokładnie co mam robić - powiedziałem już mentalnie przygotowany. Chyba. Generalnie postanowiłem się znów zdać całkowicie na niego i na jego polecenia. Jak się skupię na tym, to powinno być dobrze... prawda?
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Jeśli kiedykolwiek zdarzyło się komuś dostrzec, jak wygląda szop, którego przyłapano na skradaniu się po werandzie, to z pewnością uznałby, że w tej chwili tak właśnie wyglądał Julien. Bott… zrobił szach-mat, na który młody czarodziej nawet nie miał riposty. Zamknął go w jego własnym błędnym kole, odwracając te wszystkie „mądre słowa” przeciw autorowi. I cóż mógł zrobić? Ano nic, Louis po prostu miał rację. Jedna z najgłupszych min na świecie wpełzła na lico młodego Francuza, a pauza w jego wypowiedzi trwała na tyle długo, aby mugol był w stanie kontynuować swoje słowne wojaże.
Przyjemny, ciepły dreszcz przebiegł po jego plecach na dźwięk słów, prawiących o tym, że te słowa były nieprawdziwe – te przywary. Julien… zawsze wmawiał sobie, że jest inteligentny i mądry, lecz tak na dobrą sprawę potrafił popełniać najróżniejsze głupstwa, wskazując tym samym, że wcale nie było tak, jak układał sobie rzeczywistość. Parsknął w końcu, a usta wygięły się w uśmiechu, aby zaraz za nim miał zawtórować lekko zduszony śmiech. Zapędzony w kozi róg, naprawdę nie wiedział, co miał powiedzieć. Oto nastał ten moment, gdy na krótką chwilę zabrakło Julienowi de Lapinowi słów. Natomiast kiedy miał już szansę na wyzbieranie się z tego szoku, ręka Louisa wylądowała na jego głowie. Przymknął lekko powieki, niczym ucieszony zwierzak i już właściwie nie miał nic więcej do dodania - spacyfikowany i można rzec, że „ugłaskany” w dosłownym znaczeniu tego słowa. Zaśmiał się znowu pod nosem, czując ponownie ten ciepły dreszcz, promieniujący wprost do płuc. – Miałbyś – dodał ostatecznie, zerkając spod rozczochranych włosów na Botta. – Na szczęście, jestem Francuzem, więc wycofam się w porę – zażartował, chociaż cenił własną nację. Nigdy nie unosił się dumą z powodu własnego pochodzenia, zresztą żartować można było z każdego kraju i jego stereotypów, a że Francuzi nie lubili walczyć… to samo mówiło przez siebie, dlaczego zachowanie Juliena było takie, a nie inne.
Głowa poety wbrew pozorom nie była bogata w wyniosłe myśli w tej chwili, a raczej te przyziemne, skupiające się usilnie na tym, aby zapewnić przyjacielowi jak najbardziej komfortowe warunki do zaakceptowania miotły. Inaczej natomiast było z samolotem… Skrzywił się w pierwszej chwili, słysząc, że jego teoria z balonem była nieprawdziwa, a potem odwołał się do wspomnień. Wielkie skrzydlate ptaki, które przecinały niebo smrodliwym dymem – czemu mugole nie mogli znaleźć czegoś, co dobrze by pachniało? Zresztą wyziewy z samochodów i innych dziwnych urządzeń, podobnie drażniły nos, a młody czarodziej niezbyt za tym przepadał. Być może był zbyt wrażliwy na zapachy, a może wyolbrzymiał. Ostatecznie kiwnął głową na znak tego, że przyjął do wiadomości czym były samoloty, chociaż podejrzliwie spojrzenie przemknęło po twarzy Botta jeszcze kilkakrotnie.
Powiedział tyle, ile wiedział i to, co wydawało mu się istotne, a obserwowanie, z jaką ostrożnością Louis podchodził do miotły, było istnym spektaklem cieszący oczy – choć ostrożny, tak odważny. - Udźwignie, oczywiście, że tak. Znaczy… są specjalnie dedykowane miotły dla rodzin, widziałem niegdyś ulotkę, lecz ta wystarczy nam w zupełności! – a przynajmniej taką miał nadzieję, bo na Witce jeszcze we dwójkę nie latał. Chociaż cioteczka podobno latała na niej, ze swoimi przyjaciółkami, tak… nie, właściwie to Julien nie ważył więcej niż własna ciotka, a Louis też nie wyglądał na kogoś, kto mógłby połamać miotłę swym ciężarem. - Limity… Ojej… tego nie wiem, nigdy nie interesowałem się, aż tak bardzo miotłami. Natomiast wielokrotnie latałem w ten sposób z… różnymi osobami – stwierdził, wciąż zerkając za siebie. Zastanawiał się, czy ktokolwiek z angielskich przyjaciół byłby w stanie odpowiedzieć na pytania Louisa w tej kwestii, niestety obecni znajomi de Lapina byli dość ciasnym kręgiem, który ostatecznie nie zawierał w sobie nikogo, kto byłby znawcą mioteł.
- Możesz mnie trzymać w pasie lub za ramiona, jak ci będzie wygodniej, nie krępuj się w niczym. Natomiast upraszam cię, Louisie, abyś nie próbował mnie zrzucić, dobrze? Jeśli poczujesz, że się chwiejesz, powiedz natychmiast i wylądujemy. I przysuń się do mnie, bo zlecisz – zauważył, samemu lekko przesuwając się do przodu. Chociaż… może bezpieczniej byłoby nie pochylać się, aż tak bardzo? Nie chciał się jednak cofać, zależało mu na pełnej swobodzie Louisa. Powtórka sprzed paru dni nie wchodziła w grę, a Julien postawił sobie za cel, aby nie doprowadzić kolejny raz do paniki przyjaciela. Nawet jeśli miało się to wiązać z rzadszym używaniem magii. – Nie pochylaj się na boki i nie patrz za bardzo w dół, skup się na równowadze i tym, co widzisz nad moim ramieniem, w porządku? – upewnił się, zerkając kontrolnie na Botta. Uśmiechnął się do niego pokrzepiająco, wierząc w niego – że poradzi sobie, że odkryje, iż nie ma w tym nic strasznego, że będzie mógł przełamać się choć trochę do magii. – Gotowy? – upewnił się, a potem odwrócił się do przodu i zacisnął dłonie na trzonku miotły. Trochę dziwnie siedziało się bliżej przodu, jednak nie było na co, aż tak bardzo narzekać. Odepchnął się stopami od podłoża i miotła zawisła na niemal dwa, może trzy centymetry do góry, dzięki czemu Louis wciąż mógł czubkami butów dotykać podłoża. – Trzymaj się – upomniał przyjaciela, parskając lekko śmiechem i wzleciał jeszcze kilka centymetrów do góry, tak aby mugol mógł swobodnie machać nogami, bez zahaczania o podłoże. Nie było to wysoko, raczej na tyle ile pozwalały dziecięce miotły gdy mali czarodzieje uczyli się latać. – I jak? – zagaił, obracając głowę do tyłu, jednocześnie próbując złapać ciemne, ciepłe spojrzenie przyjaciela.
Przyjemny, ciepły dreszcz przebiegł po jego plecach na dźwięk słów, prawiących o tym, że te słowa były nieprawdziwe – te przywary. Julien… zawsze wmawiał sobie, że jest inteligentny i mądry, lecz tak na dobrą sprawę potrafił popełniać najróżniejsze głupstwa, wskazując tym samym, że wcale nie było tak, jak układał sobie rzeczywistość. Parsknął w końcu, a usta wygięły się w uśmiechu, aby zaraz za nim miał zawtórować lekko zduszony śmiech. Zapędzony w kozi róg, naprawdę nie wiedział, co miał powiedzieć. Oto nastał ten moment, gdy na krótką chwilę zabrakło Julienowi de Lapinowi słów. Natomiast kiedy miał już szansę na wyzbieranie się z tego szoku, ręka Louisa wylądowała na jego głowie. Przymknął lekko powieki, niczym ucieszony zwierzak i już właściwie nie miał nic więcej do dodania - spacyfikowany i można rzec, że „ugłaskany” w dosłownym znaczeniu tego słowa. Zaśmiał się znowu pod nosem, czując ponownie ten ciepły dreszcz, promieniujący wprost do płuc. – Miałbyś – dodał ostatecznie, zerkając spod rozczochranych włosów na Botta. – Na szczęście, jestem Francuzem, więc wycofam się w porę – zażartował, chociaż cenił własną nację. Nigdy nie unosił się dumą z powodu własnego pochodzenia, zresztą żartować można było z każdego kraju i jego stereotypów, a że Francuzi nie lubili walczyć… to samo mówiło przez siebie, dlaczego zachowanie Juliena było takie, a nie inne.
Głowa poety wbrew pozorom nie była bogata w wyniosłe myśli w tej chwili, a raczej te przyziemne, skupiające się usilnie na tym, aby zapewnić przyjacielowi jak najbardziej komfortowe warunki do zaakceptowania miotły. Inaczej natomiast było z samolotem… Skrzywił się w pierwszej chwili, słysząc, że jego teoria z balonem była nieprawdziwa, a potem odwołał się do wspomnień. Wielkie skrzydlate ptaki, które przecinały niebo smrodliwym dymem – czemu mugole nie mogli znaleźć czegoś, co dobrze by pachniało? Zresztą wyziewy z samochodów i innych dziwnych urządzeń, podobnie drażniły nos, a młody czarodziej niezbyt za tym przepadał. Być może był zbyt wrażliwy na zapachy, a może wyolbrzymiał. Ostatecznie kiwnął głową na znak tego, że przyjął do wiadomości czym były samoloty, chociaż podejrzliwie spojrzenie przemknęło po twarzy Botta jeszcze kilkakrotnie.
Powiedział tyle, ile wiedział i to, co wydawało mu się istotne, a obserwowanie, z jaką ostrożnością Louis podchodził do miotły, było istnym spektaklem cieszący oczy – choć ostrożny, tak odważny. - Udźwignie, oczywiście, że tak. Znaczy… są specjalnie dedykowane miotły dla rodzin, widziałem niegdyś ulotkę, lecz ta wystarczy nam w zupełności! – a przynajmniej taką miał nadzieję, bo na Witce jeszcze we dwójkę nie latał. Chociaż cioteczka podobno latała na niej, ze swoimi przyjaciółkami, tak… nie, właściwie to Julien nie ważył więcej niż własna ciotka, a Louis też nie wyglądał na kogoś, kto mógłby połamać miotłę swym ciężarem. - Limity… Ojej… tego nie wiem, nigdy nie interesowałem się, aż tak bardzo miotłami. Natomiast wielokrotnie latałem w ten sposób z… różnymi osobami – stwierdził, wciąż zerkając za siebie. Zastanawiał się, czy ktokolwiek z angielskich przyjaciół byłby w stanie odpowiedzieć na pytania Louisa w tej kwestii, niestety obecni znajomi de Lapina byli dość ciasnym kręgiem, który ostatecznie nie zawierał w sobie nikogo, kto byłby znawcą mioteł.
- Możesz mnie trzymać w pasie lub za ramiona, jak ci będzie wygodniej, nie krępuj się w niczym. Natomiast upraszam cię, Louisie, abyś nie próbował mnie zrzucić, dobrze? Jeśli poczujesz, że się chwiejesz, powiedz natychmiast i wylądujemy. I przysuń się do mnie, bo zlecisz – zauważył, samemu lekko przesuwając się do przodu. Chociaż… może bezpieczniej byłoby nie pochylać się, aż tak bardzo? Nie chciał się jednak cofać, zależało mu na pełnej swobodzie Louisa. Powtórka sprzed paru dni nie wchodziła w grę, a Julien postawił sobie za cel, aby nie doprowadzić kolejny raz do paniki przyjaciela. Nawet jeśli miało się to wiązać z rzadszym używaniem magii. – Nie pochylaj się na boki i nie patrz za bardzo w dół, skup się na równowadze i tym, co widzisz nad moim ramieniem, w porządku? – upewnił się, zerkając kontrolnie na Botta. Uśmiechnął się do niego pokrzepiająco, wierząc w niego – że poradzi sobie, że odkryje, iż nie ma w tym nic strasznego, że będzie mógł przełamać się choć trochę do magii. – Gotowy? – upewnił się, a potem odwrócił się do przodu i zacisnął dłonie na trzonku miotły. Trochę dziwnie siedziało się bliżej przodu, jednak nie było na co, aż tak bardzo narzekać. Odepchnął się stopami od podłoża i miotła zawisła na niemal dwa, może trzy centymetry do góry, dzięki czemu Louis wciąż mógł czubkami butów dotykać podłoża. – Trzymaj się – upomniał przyjaciela, parskając lekko śmiechem i wzleciał jeszcze kilka centymetrów do góry, tak aby mugol mógł swobodnie machać nogami, bez zahaczania o podłoże. Nie było to wysoko, raczej na tyle ile pozwalały dziecięce miotły gdy mali czarodzieje uczyli się latać. – I jak? – zagaił, obracając głowę do tyłu, jednocześnie próbując złapać ciemne, ciepłe spojrzenie przyjaciela.
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
Parsknąłem cicho śmiechem na to jego "wycofywanie się w porę". Wychodziło na to, że do walki (szczególnie między sobą) paliliśmy się w takim samym stopniu... czyli wcale, ale to chyba akurat całkiem dobrze. Tym bardziej, że w obecnym przedsięwzięciu musieliśmy sobie wzajemnie zaufać. I póki co szło nam to gładko - wyszliśmy na zewnątrz, rozmawialiśmy jak gdybym wcale nie trzymał w ręce magicznego przedmiotu... wprawdzie wciąż nie wykazującego żadnych niezwykłych zdolności, ale mimo to, to wciąż były postępy, tak?
Grymas na twarzy Juliana po tym jak opisałem latające maszyny, wychwyciłem niemal momentalnie. Uśmiechnąłem się, bo trochę mnie to rozbawiło - nasze kompletnie inne podejścia do sprawy.
- Nie lubisz samolotów - bardziej stwierdziłem niż zapytałem przyglądając mu się z wciąż tym samym uśmiechem. - Wiesz, do tej pory sądziłem, że tylko dzięki nim kiedyś będę mógł latać - powiedziałem. Jako zupełnie zwykły chłopak miałem raczej mocno ograniczony wybór, jeśli chodziło o spełnienie marzenia o lataniu. No, tak mi się wydawało... aż do ostatnich dni, aż do propozycji Juliana.
Tak jak przypuszczałem wchodzenie w techniczne szczegóły działania latających mioteł w tej chwili nie było najlepszym pomysłem. Musiało mi więc wystarczyć (i wystarczyło!) zapewnienie, że Witka nas udźwignie i że Julek latał już w ten sposób z innymi. To ostatnie mnie dodatkowo uspokoiło i mogliśmy przejść o krok dalej. Słuchałem uważnie instrukcji i starałem się do nich stosować, ale kiedy Julian wspomniał o zrzucaniu go z miotły jak na rozkaz wszystko się we mnie zbuntowało i zmarszczyłem brwi.
- Julian - odezwałem się poważnie i zaskakująco stanowczo jak na mnie, przerywając mu przy okazji. Ta jedna rzecz jednak musiała być wypowiedziana i tak samo jasna dla niego jak i dla mnie. Bo co do jednego miałem absolutną pewność:
- Nigdy bym czegoś takiego nie zrobił - oświadczyłem. Nawet pod wpływem ataku paniki (a nie miałem zamiaru do niego w ogóle dopuścić) prędzej sam bym zeskoczył z miotły, niż zrobił krzywdę Julkowi. Niż zrobił krzywdę komukolwiek... z nim na czele. I bardzo chciałem, żeby o tym wiedział i żeby czuł się przy mnie... bezpieczny. Po prostu. Mimo tych moich durnych odpałów, których tak nienawidziłem.
Potem już mu nie przeszkadzałem w instruktażu. Przysunąłem się nieco bliżej, kiedy o tym wspomniał, choć wciąż starałem się zachować jakąś taką... nie wiem, stosowną odległość(?), a ręce w pierwszej chwili położyłem mu na ramionach, ale szybko przeniosłem je jednak na jego pas, bo jakoś w ten sposób było wygodniej. I właściwie nie trzymałem się Juliana, nie było jeszcze takiej potrzeby, tak?
Miałem patrzeć przed siebie i się nie wiercić - w porządku, to wszystko było zrozumiałe. Kiwałem głową raz po raz, choć chłopak w dużej mierze i tak tego nie widział stojąc do mnie tyłem. Dopiero kiedy się odwrócił, przytaknąłem jeszcze dwukrotnie.
Tak, chyba byłem gotowy. Wziąłem jeszcze głęboki wdech na uspokojenie i... odbiliśmy się od ziemi i unieśliśmy w powietrze. Odruchowo przytrzymałem się mocniej Julka i przysunąłem do jego pleców bardziej. Nie, że ze strachu, tylko... no... mimo, że wciąż jeszcze czułem czubkami butów ziemię, to jednak praktycznie rzecz biorąc straciłem grunt pod stopami, tak? Instynktownie zgarbiłem się jeszcze bardziej niż zwykle i... chyba wstrzymałem oddech starając się dzięki temu ani drgnąć, żeby przypadkiem nie zrzucić nas obu z miotły. O oddychaniu przypomniałem sobie dopiero kiedy Julek się odezwał uświadamiając mnie, że chyba luzuję uchwyt swoich rąk. Zaczerpnąłem wtedy powietrza i już niczym się nie przejmując porządnie objąłem go po prostu w pasie.
Wznieśliśmy się jeszcze wyżej. Niewysoko, wyżej umiałem chyba skoczyć, ale... wciąż jeszcze nie przywykłem do tego dziwacznego odczucia i trochę zesztywniały bałem się poruszyć choćby w najmniejszym nawet stopniu. Dobra, w moim spojrzeniu czaił się strach, kiedy Julek odwrócił do mnie głowę, a ja znów wstrzymałem oddech, ale... to zdecydowanie nie był ten strach, którego doświadczyłem parę dni temu. Nie, tu bardziej chodziło o nową sytuację, wciąż nie do końca komfortową, i o to, że jeszcze nie wiedziałem na ile mogę sobie pozwolić na tej miotle, żeby nie spowodować katastrofy lotniczej. Potrzebowałem czasu, żeby wiedzieć czy mogę choćby rozluźnić trochę napięte obecnie mięśnie, albo czy mogę kiwnąć głową lub normalnie głęboko oddychać. W końcu miało być bez wiercenia się, prawda? No i pamiętałem jeszcze to uczucie ze snu, kiedy jedno machnięcie ręką sprawiło, że zawirowałem w powietrzu jak piórko na wietrze.
- Dziwnie... - odpowiedziałem przeciągle na jego pytanie. - Ale nie jest źle - dodałem, żeby wiedział, że nie było jeszcze konieczności lądowania. Zresztą jego spojrzenie trochę mnie uspokoiło. On zdawał się tym wszystkim niespecjalnie przejmować, więc może ja też nie powinienem? Skoro był spokojny, to znaczy, że wszystko było w porządku, tak?
- Trochę jak siedzenie na gałęzi w wietrzny dzień? - dorzuciłem i nawet uśmiechnąłem się lekko. Może nie tak pewnie jakbym tego chciał, ale zawsze, nie?
Odetchnąłem jeszcze raz powoli oswajając się z tym uczuciem. Nie było źle, naprawdę. Owszem, serce biło mi mocniej i szybciej, ale do akceptowalnego poziomu, a obecność Juliana i to, że był tak blisko, działało na mnie po prostu kojąco. Ufałem mu.
Grymas na twarzy Juliana po tym jak opisałem latające maszyny, wychwyciłem niemal momentalnie. Uśmiechnąłem się, bo trochę mnie to rozbawiło - nasze kompletnie inne podejścia do sprawy.
- Nie lubisz samolotów - bardziej stwierdziłem niż zapytałem przyglądając mu się z wciąż tym samym uśmiechem. - Wiesz, do tej pory sądziłem, że tylko dzięki nim kiedyś będę mógł latać - powiedziałem. Jako zupełnie zwykły chłopak miałem raczej mocno ograniczony wybór, jeśli chodziło o spełnienie marzenia o lataniu. No, tak mi się wydawało... aż do ostatnich dni, aż do propozycji Juliana.
Tak jak przypuszczałem wchodzenie w techniczne szczegóły działania latających mioteł w tej chwili nie było najlepszym pomysłem. Musiało mi więc wystarczyć (i wystarczyło!) zapewnienie, że Witka nas udźwignie i że Julek latał już w ten sposób z innymi. To ostatnie mnie dodatkowo uspokoiło i mogliśmy przejść o krok dalej. Słuchałem uważnie instrukcji i starałem się do nich stosować, ale kiedy Julian wspomniał o zrzucaniu go z miotły jak na rozkaz wszystko się we mnie zbuntowało i zmarszczyłem brwi.
- Julian - odezwałem się poważnie i zaskakująco stanowczo jak na mnie, przerywając mu przy okazji. Ta jedna rzecz jednak musiała być wypowiedziana i tak samo jasna dla niego jak i dla mnie. Bo co do jednego miałem absolutną pewność:
- Nigdy bym czegoś takiego nie zrobił - oświadczyłem. Nawet pod wpływem ataku paniki (a nie miałem zamiaru do niego w ogóle dopuścić) prędzej sam bym zeskoczył z miotły, niż zrobił krzywdę Julkowi. Niż zrobił krzywdę komukolwiek... z nim na czele. I bardzo chciałem, żeby o tym wiedział i żeby czuł się przy mnie... bezpieczny. Po prostu. Mimo tych moich durnych odpałów, których tak nienawidziłem.
Potem już mu nie przeszkadzałem w instruktażu. Przysunąłem się nieco bliżej, kiedy o tym wspomniał, choć wciąż starałem się zachować jakąś taką... nie wiem, stosowną odległość(?), a ręce w pierwszej chwili położyłem mu na ramionach, ale szybko przeniosłem je jednak na jego pas, bo jakoś w ten sposób było wygodniej. I właściwie nie trzymałem się Juliana, nie było jeszcze takiej potrzeby, tak?
Miałem patrzeć przed siebie i się nie wiercić - w porządku, to wszystko było zrozumiałe. Kiwałem głową raz po raz, choć chłopak w dużej mierze i tak tego nie widział stojąc do mnie tyłem. Dopiero kiedy się odwrócił, przytaknąłem jeszcze dwukrotnie.
Tak, chyba byłem gotowy. Wziąłem jeszcze głęboki wdech na uspokojenie i... odbiliśmy się od ziemi i unieśliśmy w powietrze. Odruchowo przytrzymałem się mocniej Julka i przysunąłem do jego pleców bardziej. Nie, że ze strachu, tylko... no... mimo, że wciąż jeszcze czułem czubkami butów ziemię, to jednak praktycznie rzecz biorąc straciłem grunt pod stopami, tak? Instynktownie zgarbiłem się jeszcze bardziej niż zwykle i... chyba wstrzymałem oddech starając się dzięki temu ani drgnąć, żeby przypadkiem nie zrzucić nas obu z miotły. O oddychaniu przypomniałem sobie dopiero kiedy Julek się odezwał uświadamiając mnie, że chyba luzuję uchwyt swoich rąk. Zaczerpnąłem wtedy powietrza i już niczym się nie przejmując porządnie objąłem go po prostu w pasie.
Wznieśliśmy się jeszcze wyżej. Niewysoko, wyżej umiałem chyba skoczyć, ale... wciąż jeszcze nie przywykłem do tego dziwacznego odczucia i trochę zesztywniały bałem się poruszyć choćby w najmniejszym nawet stopniu. Dobra, w moim spojrzeniu czaił się strach, kiedy Julek odwrócił do mnie głowę, a ja znów wstrzymałem oddech, ale... to zdecydowanie nie był ten strach, którego doświadczyłem parę dni temu. Nie, tu bardziej chodziło o nową sytuację, wciąż nie do końca komfortową, i o to, że jeszcze nie wiedziałem na ile mogę sobie pozwolić na tej miotle, żeby nie spowodować katastrofy lotniczej. Potrzebowałem czasu, żeby wiedzieć czy mogę choćby rozluźnić trochę napięte obecnie mięśnie, albo czy mogę kiwnąć głową lub normalnie głęboko oddychać. W końcu miało być bez wiercenia się, prawda? No i pamiętałem jeszcze to uczucie ze snu, kiedy jedno machnięcie ręką sprawiło, że zawirowałem w powietrzu jak piórko na wietrze.
- Dziwnie... - odpowiedziałem przeciągle na jego pytanie. - Ale nie jest źle - dodałem, żeby wiedział, że nie było jeszcze konieczności lądowania. Zresztą jego spojrzenie trochę mnie uspokoiło. On zdawał się tym wszystkim niespecjalnie przejmować, więc może ja też nie powinienem? Skoro był spokojny, to znaczy, że wszystko było w porządku, tak?
- Trochę jak siedzenie na gałęzi w wietrzny dzień? - dorzuciłem i nawet uśmiechnąłem się lekko. Może nie tak pewnie jakbym tego chciał, ale zawsze, nie?
Odetchnąłem jeszcze raz powoli oswajając się z tym uczuciem. Nie było źle, naprawdę. Owszem, serce biło mi mocniej i szybciej, ale do akceptowalnego poziomu, a obecność Juliana i to, że był tak blisko, działało na mnie po prostu kojąco. Ufałem mu.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Kiwnął pojedynczo głową na stwierdzenie o samolotach, wszak cóż więcej mógł rzec? Nie przepadał za nimi, a tuszowanie kłamstwami, że było inaczej mogło prowadzić do nieszczerości - przecież to ona niszczyła zaufanie między ludźmi. Nawet w tak prozaicznych sytuacjach kłamstwo nie miało sensu, przynajmniej według czarodzieja. – Jest wiele sposobów na latanie – zauważył, całkowicie najwyraźniej pomijając fakt tego, do czego pił jego niemagiczny przyjaciel. – Parę zaklęć to umożliwia, podobno ugryzienie jakiegoś magicznego owada też powoduje lewitowanie, właściwie są takie konie ze skrzydłami, na nich też można latać. Ciągnęły karoce, którymi wraz z Lexem lataliśmy do szkoły… – zamyślił się, starając wygrzebać ze wspomnień inne sposoby magicznego lotnictwa. O dywanie już nie wspominał, skoro o tym już raz Bottowi mówił. – I jakiś eliksir chyba też na to pozwalał – dodał w dalszych rozważaniach, a jego oczy błądziły gdzieś nad czupryną Louisa, jakby tam właśnie Francuz miał spostrzec swe zapiski wspomnień z dawnych lat, gdy jego wiedza była świeższa i nienaznaczona piętnem czasu.
Słysząc poważne słowa Botta wzniósł brwi do góry, wyraźnie zdziwiony i przez dłuższą chwilę przypatrywał mu się bez słowa. W jego oczach zajaśniało coś bardzo dziwnego, niczym promień słońca, który postanowił przemknąć przez zielone gałązki pachnącego, letniego lasu, aby opaść wreszcie na omszałe skały, zroszone wilgocią ciepłego deszczu. Kąciki ust drgnęły ku górze, aż wreszcie, twarz rozluźniła się przybierając chyba jeden z najbardziej potulnych wyrazów, które młody Francuz był w stanie przybrać. – Wierzę ci z całego serca, Louisie. Wybacz, że coś takiego insynuowałem – podkreślił, kładąc lekko dłoń na piersi i chyląc głowę w przepraszającym geście.
Cieszyło go z jaką łatwością Bott dostosował się do instrukcji i tylko Merlin wiedział czy była to zasługa odpowiedniego wytłumaczenia wszystkiego co należało wytłumaczyć przez młodego jasnowidza czy może sam mugol poradził sobie z tymi wszystkimi przeciwnościami w tak wyśmienity sposób. Przez kilka chwil było tak normalnie i zwyczajnie, dokładnie tak jak wtedy gdy latał nad Paryżem z Pascalem czy Pierrem, lecz gdy Louis objął ramionami pas Juliena, ten przez chwilę miał wrażenie, jak gdyby coś chciało mu o czymś przypomnieć, jednak nie miał prawda dowiedzieć się o czym. Zerknął na owinięte wokół niego dłonie i uśmiechnął się lekko, a potem kontynuował zaznajamianie mugola z lotem na miotle.
– Très bien – wysnuł, ciesząc się, jakoby „nie było źle”. Chociaż po spięciu jakie odczuwał mimowolnie za sobą, odnosił wrażenie, że mogło być ciut gorzej, niż w słowach Botta. Niemniej jednak uśmiechnął się ciepło, zerkając do tyłu i puścił się jedną ręką trzonka, aby poprawić kołnierzyk golfu, który delikatnie łaskotał go pod brodą. – Rozluźnij się, Lou. Narobisz sobie… jak to się mówi po angielsku… zakwasów? – rzucił niezobowiązująco, łapiąc ponownie miotłę oburącz i zaśmiał się leciutko ze słów przyjaciela. – Bardzo adekwatne porównanie – wysnuł cicho Francuz, mając wrażenie, że Bott w jakiś sposób zmieniał swoje słownictwo, gdy z nim przebywał. A może tylko mu się zdawało gdy doszukiwał się pięknych słów? – Wzlecimy ciut wyżej, a potem zrobimy kilka okrążeń po polu, dobrze? – upewnił się, zerkając do tyłu, jednak sądził, że panika Lousia dziś uskoczyła w cień, tworząc miejsce dla nowych, wspaniałych wspomnień. Delikatnym ruchem zmusił miotłę do wzlecenia jeszcze odrobinę do góry, a potem ruszył powoli w kierunku pól rozciągającej się wokół Makówki. Niewiele zastanawiał się nad tym co sam dziś czuł, raczej dążył do tego, aby zapewnić bezpieczne zapoznanie się z lotem dla mugola, toteż całkowicie odrzucał już plątaninę myśli, która mogła wić się w kłębach rozedrganych emocji. Dziwny spokój kierował jego ruchami – latał na miotle tak wiele razy, że jedynym stresującym czynnikiem mogła być panika w mugolu, lecz… Julien ufał mu.
A potem już tylko liczył się lot.
| ztx2
Słysząc poważne słowa Botta wzniósł brwi do góry, wyraźnie zdziwiony i przez dłuższą chwilę przypatrywał mu się bez słowa. W jego oczach zajaśniało coś bardzo dziwnego, niczym promień słońca, który postanowił przemknąć przez zielone gałązki pachnącego, letniego lasu, aby opaść wreszcie na omszałe skały, zroszone wilgocią ciepłego deszczu. Kąciki ust drgnęły ku górze, aż wreszcie, twarz rozluźniła się przybierając chyba jeden z najbardziej potulnych wyrazów, które młody Francuz był w stanie przybrać. – Wierzę ci z całego serca, Louisie. Wybacz, że coś takiego insynuowałem – podkreślił, kładąc lekko dłoń na piersi i chyląc głowę w przepraszającym geście.
Cieszyło go z jaką łatwością Bott dostosował się do instrukcji i tylko Merlin wiedział czy była to zasługa odpowiedniego wytłumaczenia wszystkiego co należało wytłumaczyć przez młodego jasnowidza czy może sam mugol poradził sobie z tymi wszystkimi przeciwnościami w tak wyśmienity sposób. Przez kilka chwil było tak normalnie i zwyczajnie, dokładnie tak jak wtedy gdy latał nad Paryżem z Pascalem czy Pierrem, lecz gdy Louis objął ramionami pas Juliena, ten przez chwilę miał wrażenie, jak gdyby coś chciało mu o czymś przypomnieć, jednak nie miał prawda dowiedzieć się o czym. Zerknął na owinięte wokół niego dłonie i uśmiechnął się lekko, a potem kontynuował zaznajamianie mugola z lotem na miotle.
– Très bien – wysnuł, ciesząc się, jakoby „nie było źle”. Chociaż po spięciu jakie odczuwał mimowolnie za sobą, odnosił wrażenie, że mogło być ciut gorzej, niż w słowach Botta. Niemniej jednak uśmiechnął się ciepło, zerkając do tyłu i puścił się jedną ręką trzonka, aby poprawić kołnierzyk golfu, który delikatnie łaskotał go pod brodą. – Rozluźnij się, Lou. Narobisz sobie… jak to się mówi po angielsku… zakwasów? – rzucił niezobowiązująco, łapiąc ponownie miotłę oburącz i zaśmiał się leciutko ze słów przyjaciela. – Bardzo adekwatne porównanie – wysnuł cicho Francuz, mając wrażenie, że Bott w jakiś sposób zmieniał swoje słownictwo, gdy z nim przebywał. A może tylko mu się zdawało gdy doszukiwał się pięknych słów? – Wzlecimy ciut wyżej, a potem zrobimy kilka okrążeń po polu, dobrze? – upewnił się, zerkając do tyłu, jednak sądził, że panika Lousia dziś uskoczyła w cień, tworząc miejsce dla nowych, wspaniałych wspomnień. Delikatnym ruchem zmusił miotłę do wzlecenia jeszcze odrobinę do góry, a potem ruszył powoli w kierunku pól rozciągającej się wokół Makówki. Niewiele zastanawiał się nad tym co sam dziś czuł, raczej dążył do tego, aby zapewnić bezpieczne zapoznanie się z lotem dla mugola, toteż całkowicie odrzucał już plątaninę myśli, która mogła wić się w kłębach rozedrganych emocji. Dziwny spokój kierował jego ruchami – latał na miotle tak wiele razy, że jedynym stresującym czynnikiem mogła być panika w mugolu, lecz… Julien ufał mu.
A potem już tylko liczył się lot.
| ztx2
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
2 grudnia '57
By odwiedzić Juliena Trixie nie musiała nawet wsiadać na rower. Los chciał, że Beckettowie byli jego najbliższymi i właściwie jedynymi sąsiadami, nie licząc całej leśnej fauny, która mogła nadciągać do Makówki od drugiej strony płotu; i choć wystarczyło jedynie wspiąć się na drewno oraz przeskoczyć na graniczącą ziemię, czarownica nie mogła odmówić sobie rozprostowania nóg podczas dość uroczego grudniowego poranka.
Wiatr mniej dokuczliwie świszczał dziś w uszach, a z jasnoszarych chmur wiszących na niebie nie zdążyła jeszcze spaść żadna kropla, lejąc wodę w dziury w chodnikach i topiąc uśpione ogrodowe roślinności w swoim bogatym, ale niekoniecznie potrzebnym dobrodziejstwie. Dzięki temu, na szczęście, przejażdżka kilkoma znanymi ulicami skutecznie odegnała od Beckettówny widmo snu nadciągającego po nieprzespanej nocy; nie chciała zalec teraz na kanapie i chrapać w salonie, zbyt wiele miała przecież do zrobienia, zbyt wiele zapasów do przeliczenia i krawieckich obowiązków do dopilnowania, by pozwolić sobie na dodatkowe marnotrawienie czasu. Co to, to nie. Najpierw krótka wizyta u de Lapina, a potem z powrotem do pracy!
Gdy zmęczenie wreszcie zakradło się do nierozciągniętych uprzednio mięśni, Trixie skręciła w kierunku rodzinnej alejki i zaparkowała tuż przy furtce Makówki, nie zawróciwszy sobie głowy zabezpieczeniem dwuśladowca łańcuchem przed potencjalną kradzieżą. W Dolinie wszyscy znali jej błękitną machinę dopracowaną własnoręcznie przez Steviego, żaden z dzieciaków nie śmiałby zwędzić jej rydwanu, a zagubieni rabusie rzadko kiedy wędrowali w aż tak odległe zakątki miejscowości. Beckett wydobyła jeszcze z wiklinowego koszyka pakunek owinięty w biały papier i otworzyła przed sobą bramkę, od razu wchodząc na ścieżkę prowadzącą w kierunku rdzawego koloru drzwi.
Nie bez powodu zwano to miejsce najbardziej kolorowym w całej Dolinie. Przypominało raczej zaczarowany ogród niż zwykłą działkę, obrośnięty gęstymi łąkami i kwiatami podczas cieplejszych sezonów. Teraz ostała się jedynie wysoka trawa i mech wystający spomiędzy kamieni ciągnących się aż do progu, przed którym Trix stanęła po krótkiej chwili spaceru, pukając w rude drewno. Nie obwieszczała wcześniej swojego nadejścia, mogło zdarzyć się tak, że Juliena nie będzie w domu, ale szczerze liczyła na to, że zaspał przez znakomitą porcję poranka i nie zdążył jeszcze ruszyć w... Jakąkolwiek podróż, której oddawać mógł się jasnowidz.
- Słyszę kroki, Juleczku, otwieraj. Nie masz dokąd uciec - zawołała przez drzwi, uśmiechnięta i rumiana od porannego chłodu podkreślonego kolarską wycieczką. Większą część jej twarzy przysłaniał jednak szalik, którego niemalże wierną replikę miała przewieszoną przez ramię - w ramach dodatkowego prezentu i wsparcia na zimę. De Lapin miał tendencję do chodzenia z głową w chmurach, lub raczej w poezji, więc potencjalnie mógł nawet nie zadbać o swoją zimową garderobę, by potem smarkać Beckettom w salonie prosząc o rosół. Rosół, który ona będzie gotować.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Trixie, Trixie, Trixie. Urocza, wygadana i pewna swego Trixie. Julien wodził za nią spojrzeniem, gdy pan Beckett nie patrzył, nie mogąc być obojętnym na jej figlarne uśmiechy i istną igraszkę, tlącą się płomyczkiem w czekoladowych oczach. A może były deserem? Płonącym, który roztapiał nie sam siebie, a serce nieszczęśnika, na które padał? Merlin wiedział chyba jedyny, dlaczego myślał o niej cały wczorajszy wieczór, niemal kłócąc się ze szklaną kulą o niespodziewane przybycie. Owszem, mieszkali w sąsiedztwie, jednakże to on zwykł przybywać do Beckettów. Jednak posłuchał się wróżb poświadczających o niechybnym przybyciu młodej niewiasty do Makówkowej chatki. Uprzątnął względnie nocną porą salonik, a nawet zadbał o to, by w zlewie nie zostały na noc filiżanki – wzorując się na zaklęciach Alexandra, którymi w pierwszych dniach października, jeszcze wtedy Gwardzista Zakonu Feniksa, uraczył uprzątnąć sień.
Jednak miało być tak pięknie, a wyszło jak zawsze. Rozbudził go charakterystyczny dźwięk roweru sunącego kołem po podłożu, gdy wpadł przez rozchylone nocą okno sypialni. Zawiasy szwankowały i przy każdym bardziej porywistym wietrze, gdy młody jasnowidz zapominał o szczelnym zamknięciu okiennic, okno uchylało się, wpuszczając mróz do pomieszczenia. A w Makówce i tak bywało już zimno! Przeklęte kłody, wydawały się na złość dogasać nad ranem, prześladując, przyzwyczajonego do ciepła bijącego od teatru, młodzieńca. Trixie. Zerwał się z łóżka, niemal uderzając o nocną szafkę, a zaplątane prześcieradło, skutecznie utrudniło mu, wydostanie się z pieleszy. Zapomniał o rozpiętych nocą guzikach koszuli, pozwalając, aby odbite przez sen wisiorki prezentowały się na klatce piersiowej w całej swojej okazałości. Zaś pierwowzory pobrzękiwały tajemniczo z każdym krokiem, który przybliżał młodzieńca do drzwi frontowych. Tylko wcześniej musiał uporać się z wszędobylskim chłodem i stopniami schodów. Dlaczego nie wymyślono czegoś prostszego od schodów? Może winien zamontować sobie ślizgawkę? Zgarniając po drodze drewno berchemii machnął kilkakrotnie, podnosząc temperaturę na parterze, zaś kolejna iskra magii błysnęła w kierunku kominka, gdzie dogasające kłody ponownie stanęły w płomieniach, strzelając iskrami, by już chwilę potem roznosić po domostwie ciepło. Słyszę kroki, Juleczku, otwieraj. Nie masz dokąd uciec. Sobą średnio się przejmował, ale jak miał ją ugościć w takim chłodzie? Przecież Stevie wyśle go świstoklikiem na czubek jakiejś wielkiej góry, jeżeli pannę Beckett dotknie przez niego przeziębienie! Nic z tym jednak więcej zrobić nie mógł, toteż parsknął po prostu śmiechem, otwierając wreszcie drzwi, które zajęczały gorzej niżeli stara wiedźma, próbująca wspiąć się na miotłę. – Przed tobą nie śmiałbym uciekać, Mademoiselle – stwierdził na powitanie, lecz z animuszu wybił go chłód uderzający w rozchełstane odzienie. Wzdrygnął się, a skóra zjeżyła się niczym u oskubanej gąski – zdecydowanie nie był fanem zimy. Zaprosił kobietę gestem do wnętrza chatki, a gdy ta przestąpiła próg, natychmiast zamknął za nią drzwi, żałując, że nie pomyślał o założeniu skarpet, nim zbiegł na dół. – N-napijesz się cz-czegoś? – zagaił, nie mogąc powstrzymać szczękających od chłodu zębów. Jednocześnie powiódł dłonie do koszuli, zapinając guziki – krzywo, bo krzywo, ale jednak. – A może jesteś głodna? Ranek dopiero nas zaszczycił – mruknął zaspanym głosem, próbując zlokalizować zegarek, wszak możliwe, że to, co było dla niego rankiem, było dla innych południem?
Jednak miało być tak pięknie, a wyszło jak zawsze. Rozbudził go charakterystyczny dźwięk roweru sunącego kołem po podłożu, gdy wpadł przez rozchylone nocą okno sypialni. Zawiasy szwankowały i przy każdym bardziej porywistym wietrze, gdy młody jasnowidz zapominał o szczelnym zamknięciu okiennic, okno uchylało się, wpuszczając mróz do pomieszczenia. A w Makówce i tak bywało już zimno! Przeklęte kłody, wydawały się na złość dogasać nad ranem, prześladując, przyzwyczajonego do ciepła bijącego od teatru, młodzieńca. Trixie. Zerwał się z łóżka, niemal uderzając o nocną szafkę, a zaplątane prześcieradło, skutecznie utrudniło mu, wydostanie się z pieleszy. Zapomniał o rozpiętych nocą guzikach koszuli, pozwalając, aby odbite przez sen wisiorki prezentowały się na klatce piersiowej w całej swojej okazałości. Zaś pierwowzory pobrzękiwały tajemniczo z każdym krokiem, który przybliżał młodzieńca do drzwi frontowych. Tylko wcześniej musiał uporać się z wszędobylskim chłodem i stopniami schodów. Dlaczego nie wymyślono czegoś prostszego od schodów? Może winien zamontować sobie ślizgawkę? Zgarniając po drodze drewno berchemii machnął kilkakrotnie, podnosząc temperaturę na parterze, zaś kolejna iskra magii błysnęła w kierunku kominka, gdzie dogasające kłody ponownie stanęły w płomieniach, strzelając iskrami, by już chwilę potem roznosić po domostwie ciepło. Słyszę kroki, Juleczku, otwieraj. Nie masz dokąd uciec. Sobą średnio się przejmował, ale jak miał ją ugościć w takim chłodzie? Przecież Stevie wyśle go świstoklikiem na czubek jakiejś wielkiej góry, jeżeli pannę Beckett dotknie przez niego przeziębienie! Nic z tym jednak więcej zrobić nie mógł, toteż parsknął po prostu śmiechem, otwierając wreszcie drzwi, które zajęczały gorzej niżeli stara wiedźma, próbująca wspiąć się na miotłę. – Przed tobą nie śmiałbym uciekać, Mademoiselle – stwierdził na powitanie, lecz z animuszu wybił go chłód uderzający w rozchełstane odzienie. Wzdrygnął się, a skóra zjeżyła się niczym u oskubanej gąski – zdecydowanie nie był fanem zimy. Zaprosił kobietę gestem do wnętrza chatki, a gdy ta przestąpiła próg, natychmiast zamknął za nią drzwi, żałując, że nie pomyślał o założeniu skarpet, nim zbiegł na dół. – N-napijesz się cz-czegoś? – zagaił, nie mogąc powstrzymać szczękających od chłodu zębów. Jednocześnie powiódł dłonie do koszuli, zapinając guziki – krzywo, bo krzywo, ale jednak. – A może jesteś głodna? Ranek dopiero nas zaszczycił – mruknął zaspanym głosem, próbując zlokalizować zegarek, wszak możliwe, że to, co było dla niego rankiem, było dla innych południem?
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
Drzwi otwarły się przed nią tuż po symfonii stworzonej z niepokojąco galopujących dźwięków dochodzących z wnętrza Makówki i o ile Trixie podejrzewała, że zaspał, to widok Juliena w tak malowniczym nieładzie sprawił, że nawet jej policzki pokryły się delikatnym rumieńcem. Z reguły trudno było wprawić ją w zażenowanie. Czy to ta pomięta, nieco rozpięta koszula? Czy może wciąż zaspane oczy i ciemne loki wciąż noszące ślady nocnego rozespania? Cokolwiek by to było, Beckett poczuła w kościach, że jeśli jej ojciec stał teraz w kuchennym oknie i spoglądał na to, co działo się u sąsiada, otrzyma od niego solidne kazanie po powrocie do domu.
Na szczęście czarownica straciła rezon tylko na chwilę i już niebawem na jej twarz powrócił krnąbrny uśmiech; pakunek w brązowym papierze ostrożnie przytrzymała łokciem i sięgnęła po szalik, by zapleść go wokół szyi de Lapina. Z wewnątrz domu uderzyło w nią zimno pokrewne temu panującemu na zewnątrz, polana w kominku co prawda paliły się chętnie, ale do ogrzania dość sporego metrażu potrzebowały czasu.
- Mam nadzieję, że nie przeszkodziłam ci z jakąś muzą - rzuciła złośliwie i poklepała go po zawiązanym szaliku, następnie wkraczając do środka. Jej niekoniecznie eleganckie myśli prędko sięgnęły w kierunku konkretnych skojarzeń na widok wróżbity w tym stanie, a skoro rumieniec zawitał na jej policzkach, Trix naturalnie zapragnęła odwdzięczyć mu się tym samym. Może to chociaż rozgrzeje go trochę bardziej w panującym dookoła chłodzie; profilaktycznie nie zdjęła jeszcze płaszcza w Makówce, zsunęła jedynie buty ze stóp, zostając w grubych, zimowych skarpetach rdzawego koloru. Pasowały do koloru ścian! - Masz herbatę? Albo chociaż gorące mleko? Strasznie tu zimno, wietrzysz na noc? - kaskada pytań wydostała się z gardła, a dłonie potarły ramiona. Nawet w kurtce było jej chłodno, a widok Juliena stojącego przed nią jedynie w piżamie i szaliku przyprawiał o dodatkowe dreszcze. Beckettówna pokręciła głową z niedowierzaniem i podreptała do kuchni, na jednym z blatów rozkładając to, co przyniosła w enigmatycznej paczce. - No tak nie do końca. Ranek trwa już od kilku godzin, Juleczku - zauważyła z parsknięciem, odpakowawszy kilka kanapek zrobionych z chleba razowego. Część z nich przyrządziła z białym serem, a część z pasztetem; w tym miesiącu nie udało jej się dostać na targu żółtego serca, za którym tęskniła swoim łakomym sercem, więc musieli obejść się bez niego. Szkoda. - Śniadanie prawie do łóżka, co? - stwierdziła Beckettówna z uśmiechem, sięgając do znajomej szafki po dwa talerze. Rządziła się, ale wynikało to ze znajomości jej sąsiada: wiedziała, że z kuchnią radził sobie średnio, jeszcze gorzej z gotowaniem jako takim, a jej daleko było do chęci stania się członkiem kulinarnych eksperymentów de Lapina, przynajmniej dzisiaj. - Masz jakieś owoce? - zapytała i spojrzała na niego wyczekująco, w tym samym czasie nałożywszy każdemu z nich po kilka małych kanapek.
Na szczęście czarownica straciła rezon tylko na chwilę i już niebawem na jej twarz powrócił krnąbrny uśmiech; pakunek w brązowym papierze ostrożnie przytrzymała łokciem i sięgnęła po szalik, by zapleść go wokół szyi de Lapina. Z wewnątrz domu uderzyło w nią zimno pokrewne temu panującemu na zewnątrz, polana w kominku co prawda paliły się chętnie, ale do ogrzania dość sporego metrażu potrzebowały czasu.
- Mam nadzieję, że nie przeszkodziłam ci z jakąś muzą - rzuciła złośliwie i poklepała go po zawiązanym szaliku, następnie wkraczając do środka. Jej niekoniecznie eleganckie myśli prędko sięgnęły w kierunku konkretnych skojarzeń na widok wróżbity w tym stanie, a skoro rumieniec zawitał na jej policzkach, Trix naturalnie zapragnęła odwdzięczyć mu się tym samym. Może to chociaż rozgrzeje go trochę bardziej w panującym dookoła chłodzie; profilaktycznie nie zdjęła jeszcze płaszcza w Makówce, zsunęła jedynie buty ze stóp, zostając w grubych, zimowych skarpetach rdzawego koloru. Pasowały do koloru ścian! - Masz herbatę? Albo chociaż gorące mleko? Strasznie tu zimno, wietrzysz na noc? - kaskada pytań wydostała się z gardła, a dłonie potarły ramiona. Nawet w kurtce było jej chłodno, a widok Juliena stojącego przed nią jedynie w piżamie i szaliku przyprawiał o dodatkowe dreszcze. Beckettówna pokręciła głową z niedowierzaniem i podreptała do kuchni, na jednym z blatów rozkładając to, co przyniosła w enigmatycznej paczce. - No tak nie do końca. Ranek trwa już od kilku godzin, Juleczku - zauważyła z parsknięciem, odpakowawszy kilka kanapek zrobionych z chleba razowego. Część z nich przyrządziła z białym serem, a część z pasztetem; w tym miesiącu nie udało jej się dostać na targu żółtego serca, za którym tęskniła swoim łakomym sercem, więc musieli obejść się bez niego. Szkoda. - Śniadanie prawie do łóżka, co? - stwierdziła Beckettówna z uśmiechem, sięgając do znajomej szafki po dwa talerze. Rządziła się, ale wynikało to ze znajomości jej sąsiada: wiedziała, że z kuchnią radził sobie średnio, jeszcze gorzej z gotowaniem jako takim, a jej daleko było do chęci stania się członkiem kulinarnych eksperymentów de Lapina, przynajmniej dzisiaj. - Masz jakieś owoce? - zapytała i spojrzała na niego wyczekująco, w tym samym czasie nałożywszy każdemu z nich po kilka małych kanapek.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Odgarnął lekkim ruchem loki z twarzy, by przyjrzeć się tej, która postanowiła nawiedzić go swą czarowną osobą. Nim jednak zdążył się cofnąć, już oplotła go materiałem, przejmując pieczę nad całym domostwem. Przemknął opuszkami palców po szaliku owiniętym wokół własnej szyi. Niczym lasso lub pętla, która miała usidlić go w objęciach młodej Beckettówny? Kolejna mentalna smycz, na którą przystawał, oddając absolut swego istnienia w czyjeś dłonie, tylko po to, by nie dostrzec, jak wielu już siebie zawierzył. Miał podziękować, miał zapytać, miał wiele w głowie, lecz zderzenie ze słowami naczelnej złośnicy Doliny Godryka, skonfundowało go niemal tak samo, jak sama wizyta. – Muzą? – uniósł brew do góry, nie do końca potrafiąc powędrować zaspanym umysłem ścieżyną wiodącą ku zawstydzeniu, na jaką chciała go najwyraźniej wepchnąć niesforna diablica. – Nic nie pisałem, jeśli o to pytasz. Spałem – stwierdził, dziarsko maszerując własnym torem rozumowania. Wszak przecież spotkania z muzami Apolla było działaniem twórczym, a on pióra nie trzymał od wczorajszego południa. Wzruszył więc bezwiednie ramionami, niewinny niczym kwiat, przekrzywiając głowę, by wreszcie dostrzec rumiane policzki. Pewnie od chłodu… brakowało, aby zaczerwienił jej się jeszcze nos. I prawie, jak na zawołanie, sama zdołała zaznaczyć fakt wszędobylskiej niskiej temperatury. Ciche westchnienie uleciało z warg czarodzieja, a dłoń chciała powędrować do różdżki spoczywającej w kieszeni piżamy, tylko… kolejne podnoszenie temperatury? Przecież nie zrobi czarami tropików z brytyjskiego chłodu. – Coś winienem znaleźć – stwierdził, chociaż herbaty na pewno nie miał. Co innego zioła wszelakie, podwieszone pod sufitem w kuchni, oprószające raz za razem loki jasnowidza, gdy łamał kolejną gałązkę. A mleko? Gdzieś było… tylko gdzie? Zaś temat wietrzenia wyminął, podobnie jak zdjęte przez czarownicę buty, nie siląc się na ich przykładne ułożenia. Mogły znajdować się, gdzie chciały, a on – oczywiście będąc do bólu sobą – nie miał z tym żadnego problemu. Podobnie, jak z zagarnianiem przestrzeni przed Trixie, czującej się w Makówce niemal, jak we własnym domu. Wędrując po przedpokoju zabrał puchaty koc, leżący na jednej z półeczek. Ciepły o kolorach kwitnącego w szczerym polu lata, przepełnionego złotymi kłosami i zielenią krzewów, i drzew rosnących na uboczu, mogących dać umęczonym rolnikom zbawienny cień, odgradzający ich od południcy kuszącej. A czy Trixie nie była wszak południcą? Chciwie łypiąca kuszącym spojrzeniem, niczym do żłobu, by porywać niejednego młodzieńca w tany! Uśmiechnął się pod nosem, na to wyobrażenie, lecz kocem się nie okrywał, gdyż nie planował otulać siebie – on mógł marznąć i kichać w przeciwieństwie do gości. – Kilka godzin w tę czy we w tę, w Szanghaju już pewnie mają wieczór, a na Bahamach świt – stwierdził, wzruszając ramionami. – Ranek zależy od tego, gdzie go usytuujemy. Dlaczego nie mógłby być o ósmej wieczorem? – rzucił, zadumanym tonem podążając za czarownicą, nie zastanawiając się, gdzie właściwie podążała. Najpewniej nawet jeśli chciałaby prywatności, skręcając za uchylone drzwi łazienki, on błądząc po przestworzach zamyślenia, wlazłby za nią, orientując się w przestrzeni po fakcie. Przystanął oparty o szafkę, a wzrok powędrował łapczywie na pakunek. Kanapki. Czym sobie zasłużył na taką dobroć? Nie marudził nigdy na to, z czym były, doceniał każdy kęs, zdając sobie sprawę, że dzielono się z nim, choć sami Beckettowie wiele nie mieli. Oparłszy głowę o ścianę, zastygł na chwilę, skrywając twarz w wolnej dłoni, by ziewnąć przeciągle. – Prawie – uśmiechnął się w odpowiedzi, odpychając lekko od ściany i rozkładając koc, gdy Trixie odstawiła talerze z kanapkami. Objął kocem Beckettównę od tyłu, otulając ją słodkim zapachem lawendy – bo to nią, cioteczka obsypała wszystkie koce przed wyjazdem do Francji. Przytulił czarownicę, wierząc, że zamknięta kokonie z koca nie zacznie wierzgać, krzyczeć i szarpać, a tym samym ułożył brodę na jej ramieniu, okręcając się powoli po kuchni, tak aby namierzyć stojący na okiennym parapecie słoiczek. – Mam powidła od sąsiadki, nadadzą się zamiast owoców? – zapytał, przesuwając zaraz brodę i zgrabnie ziewając do boku w przestrzeń, a nie w szyję Trixie. Był w tym wszystkim tak spontaniczny i niewymuszony, że ciężko było przypisać mu jakiekolwiek niecne poczynania. Nie z każdym odważyłby się na taki gest, lecz przecież to była Trixie, którą mógł śmiało traktować niczym część rodziny, podobnie, jak wujka Becketta.
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
Niezdolność Juliena do kojarzenia faktów w podobny, niecny sposób nie umknęła Trixie już podczas ich pierwszego spotkania. Dzięki temu ich interakcje nabierały zupełnie innych kolorów: to, co każdy inny mężczyzna uznałby za niestosowne, dla niego stanowiło jedynie werbalne dziwactwo, którym zaszczycała go częściej niż powinna, w zamian oferując Beckettównie solidną porcję rozbawienia i rozczulenia. Oboje byli artystami, ale funkcjonowali w tak różnych od siebie światach, że każde ich zderzenie było dla niej swoistym ewenementem. Zawsze dochodziło do czegoś nieoczekiwanego, a Julien stawał na wysokości zadania, by zaskakiwać, cieszyć i odganiać od niej troski związane z wojenną zawieruchą czarnych chmur wiszących nad Brytanią. Przynajmniej tutaj, w Makówce, przez chwilę mogli pobujać w lepszych obłokach.
- To widzę - skomentowała jego całkiem przyziemną piżamę z równie zadziornym co wcześniej uśmiechem. - Sam? - panujący w domku chłód nie ostudził jej figlarnego entuzjazmu, a Trix nie odmówiła sobie zadania krótkiego pytania, w pewnym niezrozumieniu dążąc do poznania lunarnych sekretów poety. Przecież to nie jej interes, nie jej sprawa, ale znali się tak długo, że pewne granice siłą rzeczy bywały przekraczane... Głównie przez nią. Ale to nic nowego. Wiedziała przynajmniej, że nie był obrażającym się Marcelem ani delikatną Isabellą, której nie śmiałaby zawstydzić choćby jednym słowem.
Czarownica skinęła głową na informację o nadchodzących poszukiwaniach czegoś ciepłego do picia i już przystąpiła do panoszenia się w jego skromnych progach, przechodząc przez korytarz aż do kuchni, gdzie zamierzała przygotować śniadanie. Beckettom wcale nie powodziło się lepiej w wojennych czasach, ale przywykli do karmienia de Lapina na tyle, że w ich spiżarni zazwyczaj znajdowało się trochę smakołyków trzymanych głównie z myślą o nim i pozostałych gościach. Byli lokalną stołówką? Być może, choć ostatnie, co zamierzaliby zrobić to na ten temat narzekać.
- Mój czasem jest o ósmej wieczorem - zgodziła się miękko i pogniotła brązowy papier, wyrzucając go do kosza. Na nic już by się nie przydał, gdzieniegdzie umorusany kawałeczkami twarogu. - A czasem nawet o piętnastej i wcześniej. Ludzie siadają do obiadu, a ja wstaję po nocy zarwanej na pracę po to, żeby zobaczyć, że ojciec zrobił dokładnie to samo - Trixie przyznała z uśmiechem, mniej już krnąbrnym, a bardziej rozczulonym, patrząc na poczynania Juliena kątem oka. Naprawdę liczyła na to, że gdzieś w odmętach kuchennych szafek chował pomarańcze czy mandarynki; większość słodkich zapasów Beckettów była przeznaczona na wigilię. - Może powinniśmy żyć w Szanghaju? - ciągnęła temat, usadowiwszy się na jednym z kuchennych krzeseł przed talerzem mniej suto zastawionym kanapkami. Niby powinno być ich po równo, ale znała apetyt Juleczka, który przez noc tak się wyziębił, że potrzebował dodatkowej dawki energii. Tym bardziej, że, zamiast martwić się o siebie, gospodarz okrył jej ramiona kocem i na chwilę przylgnął do jej pleców, nakłaniając powieki do sennego opadnięcia w dół, gardło do wydania z siebie cichego pomruku zadowolenia. Dobrze było mieć przyjaciela mieszkającego tuż przez płot, kogoś w swoim wieku, trochę oderwanego od rzeczywistości, ale przy tym tak kochanego. - Ubierz chociaż jakiś sweter - westchnęła, wyraźnie ukontentowana dodatkowym ciepłem, a jednocześnie wciąż mająca jego dobro na względzie. - Chyba że próbujesz dostać się do Belli z magicznym katarem, hm? Ma teraz bardzo ładny fartuszek, na pewno by ci się spodobał. Trochę bajkowy - zasugerowała z drobną złośliwością czającą się w kącikach ust. Ona sama ostatnio trafiła do Leśnej Lecznicy z objawami choroby, gdzie zajęła się nią właśnie piękna panna Presley, niebawem już Cattermole, i wcale nie zdziwiłaby się, gdyby Julien próbował osiągnąć to samo. - Ale cię rozpieszczają te sąsiadki... - parsknęła potem pod nosem. - Pewnie, przynieś. Jaki smak? - czarownica sięgnęła po jedną połówkę złączonych ze sobą kromek i ugryzła pierwszy kęs, po czym poprawiła materiał koca okalającego jej ramiona, dopiero teraz czując jak gruby materiał i palenisko zaczynają trochę ją rozgrzewać. Doskonale - przecież miała dodatkową kwestię, z jaką odwiedziła sąsiada, a ona wymagała raczej pewnego komfortu.
- To widzę - skomentowała jego całkiem przyziemną piżamę z równie zadziornym co wcześniej uśmiechem. - Sam? - panujący w domku chłód nie ostudził jej figlarnego entuzjazmu, a Trix nie odmówiła sobie zadania krótkiego pytania, w pewnym niezrozumieniu dążąc do poznania lunarnych sekretów poety. Przecież to nie jej interes, nie jej sprawa, ale znali się tak długo, że pewne granice siłą rzeczy bywały przekraczane... Głównie przez nią. Ale to nic nowego. Wiedziała przynajmniej, że nie był obrażającym się Marcelem ani delikatną Isabellą, której nie śmiałaby zawstydzić choćby jednym słowem.
Czarownica skinęła głową na informację o nadchodzących poszukiwaniach czegoś ciepłego do picia i już przystąpiła do panoszenia się w jego skromnych progach, przechodząc przez korytarz aż do kuchni, gdzie zamierzała przygotować śniadanie. Beckettom wcale nie powodziło się lepiej w wojennych czasach, ale przywykli do karmienia de Lapina na tyle, że w ich spiżarni zazwyczaj znajdowało się trochę smakołyków trzymanych głównie z myślą o nim i pozostałych gościach. Byli lokalną stołówką? Być może, choć ostatnie, co zamierzaliby zrobić to na ten temat narzekać.
- Mój czasem jest o ósmej wieczorem - zgodziła się miękko i pogniotła brązowy papier, wyrzucając go do kosza. Na nic już by się nie przydał, gdzieniegdzie umorusany kawałeczkami twarogu. - A czasem nawet o piętnastej i wcześniej. Ludzie siadają do obiadu, a ja wstaję po nocy zarwanej na pracę po to, żeby zobaczyć, że ojciec zrobił dokładnie to samo - Trixie przyznała z uśmiechem, mniej już krnąbrnym, a bardziej rozczulonym, patrząc na poczynania Juliena kątem oka. Naprawdę liczyła na to, że gdzieś w odmętach kuchennych szafek chował pomarańcze czy mandarynki; większość słodkich zapasów Beckettów była przeznaczona na wigilię. - Może powinniśmy żyć w Szanghaju? - ciągnęła temat, usadowiwszy się na jednym z kuchennych krzeseł przed talerzem mniej suto zastawionym kanapkami. Niby powinno być ich po równo, ale znała apetyt Juleczka, który przez noc tak się wyziębił, że potrzebował dodatkowej dawki energii. Tym bardziej, że, zamiast martwić się o siebie, gospodarz okrył jej ramiona kocem i na chwilę przylgnął do jej pleców, nakłaniając powieki do sennego opadnięcia w dół, gardło do wydania z siebie cichego pomruku zadowolenia. Dobrze było mieć przyjaciela mieszkającego tuż przez płot, kogoś w swoim wieku, trochę oderwanego od rzeczywistości, ale przy tym tak kochanego. - Ubierz chociaż jakiś sweter - westchnęła, wyraźnie ukontentowana dodatkowym ciepłem, a jednocześnie wciąż mająca jego dobro na względzie. - Chyba że próbujesz dostać się do Belli z magicznym katarem, hm? Ma teraz bardzo ładny fartuszek, na pewno by ci się spodobał. Trochę bajkowy - zasugerowała z drobną złośliwością czającą się w kącikach ust. Ona sama ostatnio trafiła do Leśnej Lecznicy z objawami choroby, gdzie zajęła się nią właśnie piękna panna Presley, niebawem już Cattermole, i wcale nie zdziwiłaby się, gdyby Julien próbował osiągnąć to samo. - Ale cię rozpieszczają te sąsiadki... - parsknęła potem pod nosem. - Pewnie, przynieś. Jaki smak? - czarownica sięgnęła po jedną połówkę złączonych ze sobą kromek i ugryzła pierwszy kęs, po czym poprawiła materiał koca okalającego jej ramiona, dopiero teraz czując jak gruby materiał i palenisko zaczynają trochę ją rozgrzewać. Doskonale - przecież miała dodatkową kwestię, z jaką odwiedziła sąsiada, a ona wymagała raczej pewnego komfortu.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zmarszczył lekko brwi, wydając się nadal nie kojarzyć pytań młodej Beckett. – Piszesz o mnie książkę, Trixie? – rozumiał, że mogło ją interesować wiele, ale ostatecznie nadal nie wiedział, do czego piła. Fakt, de Lapin wydawał się często zapraszać różne osoby, oferując nocleg – przyjaciołom czy potrzebującym. Ile razy to już Lou i Lex zostawali u niego na noc? Może ciut za dużo… Uśmiechnął się niewinnie, dokładnie tak, jak niewinne były jego myśli. – Tak, sam - samiuteńki. Chociaż wspominałem paru osobom, że mam wolny pokój, tylko żadnej lokatorki, ani lokatora nie przyciągnąłem na stałe. Może to wina tego felernego ogrzewania – zastanowił się na głos. – Nie lubię mieszkać sam – dodał nieco smutniejszym tonem. Dzielił się już tym z Isabellą, jednak Trix chyba nigdy o tym nie wspomniał. Tęsknił za ruchem, gwarem, ciągłą burzą czynności, która wydawała się nieustanna w paryskim teatrze. W Dolinie Godryka natomiast było cicho i sielsko, być może latem wyglądałoby to inaczej, jednak dudniący wieczorami wiatr, wcale nie napawał młodzieńca spokojem.
Zielone oczy śledziły ruchy dłoni panny Beckett, która wprawnie rozprawiała się z opakowaniami na kanapki. Szkoda było marnować brązowy papier, właściwie Beckettówna mogła przynieść wszystko bez zbędnych opakowań, ale o tym nie wspomniał, przecież to ona była kobietą i lepiej się znała. Być może kuchenne specjały w jakiś sposób na to nie pozwalały? Nie wiedział, więc nie próbował się nawet wymądrzać. – Dobrze wiedzieć, może powinienem machać wam jednak z okna po północy, gdy obezwładni mnie wena twórcza i porwie na meandry twórczości, by pozostawić przed świtem, nim polegnę we śnie – dodał rozbawiony. – Albo powinniśmy żyć w Szanghaju – przytaknął, wodząc wzrokiem po twarzy i włosach młodej czarownicy. Przez krótką chwilę próbował wyobrazić sobie ich pożycie na chińskim wybrzeżu. Jak inaczej wówczas wyglądałoby ich życie? A może nie odbiegałoby, aż tak bardzo od angielskiej rzeczywistości? Nawet wewnętrzne perturbacje polityczne wydawały się odpowiednio pasować. Ironia losu?
Wtulony przez chwilę w plecy młodej kobiety, pozwolił sobie westchnąć przeciągle. – Czym pachniesz? – zapytał nagle, gdy przeciągnął nosem blisko jej szyi. Nie potrafił określić dokładnie, z czym kojarzył mu się ten dziwnie czarowny zapach, więc jedynie ona mogła go oświecić. Natomiast ubranie się w coś cieplejszego, brzmiało wybornie, na co źrenice młodego poety rozszerzyły się widocznie. Pokiwał lekko głową i już miał skierować się na górę, gdzie czekały na niego ciepłe ciuchy, jednak z ust Trixie padło coś jeszcze, coś, co naprawdę przyprawiło de Lapina o rumieniec. Bella tańczyła w jego umyśle od lat i nawet nie potrafił wyjaśnić dokładnie, dlaczego tak bardzo potrafił poddać się jej urokowi, zupełnie gdyby stał za tym jakowyś czar. Jednak przyjmował dzielnie fakt, że panna Presley oddała już serce innemu, a on zresztą… on nie wiedział, gdzie lokowały i do kogo, konkretnie jego najprawdziwsze uczucia. Nie odpowiedział, spuszczając lekko głowę, aby loki zakryły widoczny pąs. Wszelkie fartuszki Isabelli były bajkowe i rzecz oczywista, że przypadały mu do gustu. Drobna szlachcianka zawsze wydawała się z lekka oderwana od rzeczywistości, podobnie jak i on, może dlatego upatrywał w niej bratniej duszy? Bliźniaczy roztańczony w poezji ogień, którego nie mogła ugasić żadna ulewa – tak sądził, lecz w ostatnim czasie wydawał się podważać własne słowa, wyryte w umyśle. Powiada się przecież, że dusza podzielona na dwoje sama znajdzie tę drugą część, łaknąc scalenia – a jeśli Bella wybrała innego, oznaczać to zaledwie mogło, że jednak przeznaczeni sobie nie byli. Zawstydzony odsunął się powoli, ostatecznie kierując swe kroki do parapetu gdzie stały powidła. Czy sąsiadki naprawdę go rozpieszczały? Cóż, on do tego nie podchodził w takim sposób, wielokrotnie za swoje wróżby lub poematy otrzymywał zapłatę w postaci takich właśnie wyrobów. Szczególnie biorąc pod uwagę obecną, straszliwie trudną sytuację w Anglii. Łatwiej było żywić się z plonów własnego ogrodu, niżeli sklepowej lady, która wydawała się świecić jeszcze większymi pustkami z każdym miesiącem. Nie znał się na ekonomii, ani handlu, lecz wojna odbijała się na gospodarce, a on nie był ślepy na te wszystkie braki. Może możni Wielkiej Brytanii mogli pozwolić sobie na drogie wina, małże czy inne frykasy, może nawet trufle, lecz ci, którym wiodło się zwyczajnie i nie byli ważkimi eminencjami, musieli płacić cenę za konflikt. Westchnął cicho, zerkając przez ramię na pannę Beckett i wzruszył ramionami w odpowiedzi, by po chwili dostrzec nazwę powideł. – Poziomkowe – odparł, przemykając dłonią po odręcznym napisie wręcz wykaligrafowanym na przywiązanej do słoiczka etykiecie. Zaraz potem pochwycił słoiczek i zgrabnymi susami znalazł się przy stole. – Częstuj się, a ja może faktycznie zmienię sztafaż mego odziania na cieplejszy – skłonił się lekko, aby powędrować po schodach na górę. Nie chcąc marnować czasu na wybór garderoby, zaczął od rzuconych na jednym z foteli skarpet – ciepłych, lecz nie do pary, a wręcz od czapy. W paski kolorowe, upstrzone kolorami, jakie widuje się na niebie w lecie o zachodzie słońca. Spodnie materiałowe, niezwykle proste, jak na Francuza – jasne, będące odcieniem kawy zalanej świeżym mlekiem. A góra? Cóż, tu padło na podkoszulek w paseczki stonowane, kompletnie odmienne od tych na skarpetach, a na to sweter czerwony, lekko wypłowiały od ilości przeżytych już prań. Szalik na powrót zagościł na jego szyi i nie miał zamiaru pokazywać się bez niego – to był prezent, który chciał nosić z dumą. Nie obejrzał się nawet w lustrze, a zbiegł prędziutko do swego gościa, jedynie zachodząc jeszcze do salonu, by porwać stamtąd tarota. Dlaczego? Nawet nie wiedział – przeczucie. Przysiadł na krześle, kładąc karty w bezpiecznej odległości od talerza. O rozgrzewającym napoju zapomniał. – Cieplej ci?
Zielone oczy śledziły ruchy dłoni panny Beckett, która wprawnie rozprawiała się z opakowaniami na kanapki. Szkoda było marnować brązowy papier, właściwie Beckettówna mogła przynieść wszystko bez zbędnych opakowań, ale o tym nie wspomniał, przecież to ona była kobietą i lepiej się znała. Być może kuchenne specjały w jakiś sposób na to nie pozwalały? Nie wiedział, więc nie próbował się nawet wymądrzać. – Dobrze wiedzieć, może powinienem machać wam jednak z okna po północy, gdy obezwładni mnie wena twórcza i porwie na meandry twórczości, by pozostawić przed świtem, nim polegnę we śnie – dodał rozbawiony. – Albo powinniśmy żyć w Szanghaju – przytaknął, wodząc wzrokiem po twarzy i włosach młodej czarownicy. Przez krótką chwilę próbował wyobrazić sobie ich pożycie na chińskim wybrzeżu. Jak inaczej wówczas wyglądałoby ich życie? A może nie odbiegałoby, aż tak bardzo od angielskiej rzeczywistości? Nawet wewnętrzne perturbacje polityczne wydawały się odpowiednio pasować. Ironia losu?
Wtulony przez chwilę w plecy młodej kobiety, pozwolił sobie westchnąć przeciągle. – Czym pachniesz? – zapytał nagle, gdy przeciągnął nosem blisko jej szyi. Nie potrafił określić dokładnie, z czym kojarzył mu się ten dziwnie czarowny zapach, więc jedynie ona mogła go oświecić. Natomiast ubranie się w coś cieplejszego, brzmiało wybornie, na co źrenice młodego poety rozszerzyły się widocznie. Pokiwał lekko głową i już miał skierować się na górę, gdzie czekały na niego ciepłe ciuchy, jednak z ust Trixie padło coś jeszcze, coś, co naprawdę przyprawiło de Lapina o rumieniec. Bella tańczyła w jego umyśle od lat i nawet nie potrafił wyjaśnić dokładnie, dlaczego tak bardzo potrafił poddać się jej urokowi, zupełnie gdyby stał za tym jakowyś czar. Jednak przyjmował dzielnie fakt, że panna Presley oddała już serce innemu, a on zresztą… on nie wiedział, gdzie lokowały i do kogo, konkretnie jego najprawdziwsze uczucia. Nie odpowiedział, spuszczając lekko głowę, aby loki zakryły widoczny pąs. Wszelkie fartuszki Isabelli były bajkowe i rzecz oczywista, że przypadały mu do gustu. Drobna szlachcianka zawsze wydawała się z lekka oderwana od rzeczywistości, podobnie jak i on, może dlatego upatrywał w niej bratniej duszy? Bliźniaczy roztańczony w poezji ogień, którego nie mogła ugasić żadna ulewa – tak sądził, lecz w ostatnim czasie wydawał się podważać własne słowa, wyryte w umyśle. Powiada się przecież, że dusza podzielona na dwoje sama znajdzie tę drugą część, łaknąc scalenia – a jeśli Bella wybrała innego, oznaczać to zaledwie mogło, że jednak przeznaczeni sobie nie byli. Zawstydzony odsunął się powoli, ostatecznie kierując swe kroki do parapetu gdzie stały powidła. Czy sąsiadki naprawdę go rozpieszczały? Cóż, on do tego nie podchodził w takim sposób, wielokrotnie za swoje wróżby lub poematy otrzymywał zapłatę w postaci takich właśnie wyrobów. Szczególnie biorąc pod uwagę obecną, straszliwie trudną sytuację w Anglii. Łatwiej było żywić się z plonów własnego ogrodu, niżeli sklepowej lady, która wydawała się świecić jeszcze większymi pustkami z każdym miesiącem. Nie znał się na ekonomii, ani handlu, lecz wojna odbijała się na gospodarce, a on nie był ślepy na te wszystkie braki. Może możni Wielkiej Brytanii mogli pozwolić sobie na drogie wina, małże czy inne frykasy, może nawet trufle, lecz ci, którym wiodło się zwyczajnie i nie byli ważkimi eminencjami, musieli płacić cenę za konflikt. Westchnął cicho, zerkając przez ramię na pannę Beckett i wzruszył ramionami w odpowiedzi, by po chwili dostrzec nazwę powideł. – Poziomkowe – odparł, przemykając dłonią po odręcznym napisie wręcz wykaligrafowanym na przywiązanej do słoiczka etykiecie. Zaraz potem pochwycił słoiczek i zgrabnymi susami znalazł się przy stole. – Częstuj się, a ja może faktycznie zmienię sztafaż mego odziania na cieplejszy – skłonił się lekko, aby powędrować po schodach na górę. Nie chcąc marnować czasu na wybór garderoby, zaczął od rzuconych na jednym z foteli skarpet – ciepłych, lecz nie do pary, a wręcz od czapy. W paski kolorowe, upstrzone kolorami, jakie widuje się na niebie w lecie o zachodzie słońca. Spodnie materiałowe, niezwykle proste, jak na Francuza – jasne, będące odcieniem kawy zalanej świeżym mlekiem. A góra? Cóż, tu padło na podkoszulek w paseczki stonowane, kompletnie odmienne od tych na skarpetach, a na to sweter czerwony, lekko wypłowiały od ilości przeżytych już prań. Szalik na powrót zagościł na jego szyi i nie miał zamiaru pokazywać się bez niego – to był prezent, który chciał nosić z dumą. Nie obejrzał się nawet w lustrze, a zbiegł prędziutko do swego gościa, jedynie zachodząc jeszcze do salonu, by porwać stamtąd tarota. Dlaczego? Nawet nie wiedział – przeczucie. Przysiadł na krześle, kładąc karty w bezpiecznej odległości od talerza. O rozgrzewającym napoju zapomniał. – Cieplej ci?
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
Nie śmiałaby unieść pióra i zacząć kreślić nim słów narracji o życiu Juliena, co to, to nie. To w nim drzemał talent do tkania pięknych słów, podczas gdy ona tkała co innego, chwytając pomiędzy palce nici. Dwójka artystów, jednak tak od siebie różna. Przykuta niczym Prometeusz do zupełnie odmiennych skał, spalająca się w żarze wiszącego nad głowami słońca, cierpiąca katusze podczas lotu głodnego orła stanowiącego metaforę zmęczenia, wypalenia. Beckettówna uśmiechnęła się więc tylko do siebie pod nosem, trochę krzywo, jednocześnie wzruszywszy ramionami.
- Wiesz, że możesz częściej nas odwiedzać - zasugerowała. Stevie doskonale znał Juliena, na pewno nie miałby nic naprzeciw, gdyby młody sąsiad został choćby na noc w ich salonie, drzemiąc na wygodnej, miękkiej sofie. Fakt faktem, nie było to tym samym, co wspólne mieszkanie pod jednym dachem, ale tego nie mogła mu zaproponować. Nie bez konsultacji z ojcem, przynajmniej, a i wątpiła szczerze w to, że pan Beckett zgodziłby się na podobny, permanentny układ, twierdząc, że ludzie zaczęliby gadać. Pewnie i by zaczęli, ale co z tego? - Nasze drzwi zawsze stoją dla ciebie otworem. Kiedy zabraknie ci małego harmidru, przyjdź. Dam ci ogarnąć nasz rodzinny zwierzyniec, tam naprawdę nie ma jak się nudzić - uśmiechnęła się pocieszająco, na moment sięgnąwszy do jego dłoni, by na krótko zacisnąć na niej swoje palce. Jestem tu. Wiem. Czuła jego smutek. Emanował od niego jak od otwartej szeroko księgi, wypisany wyraźnym, czarnym atramentem zagubionym gdzieś na dnie mętniejącego spojrzenia. Trixie nie lubiła, kiedy Julek miał zmartwienia. Był na to zbyt dobrym młodzieńcem, zbyt uczynnym i kochanym, ale jego także nie oszczędzała wojna. Kiedyś może łatwiej byłoby dorobić się współlokatora, a teraz... Ludzie uciekali. Czasem po prostu znikali bez słowa. Działo się źle, ku uciesze Konusa Malfoya.
Powinniśmy żyć w Szanghaju. Coś w tych słowach nagle ukłuło ją swoim niespełnieniem. Ile by dała za to, by móc spakować jedną walizkę i ruszyć na zwiedzanie świata, Anglię zostawiając gdzieś daleko za plecami? Z jednej strony od zawsze pragnęła się stąd wyrwać, z Somerset, z Doliny Godryka, a z drugiej wiedziała, że nie byłaby w stanie zostawić ojca samego. Dookoła czyhało coraz więcej niebezpieczeństw, była tu potrzebna, choćby po to, by wspierać Zakon Feniksa i najbardziej potrzebujących swoim rzemiosłem.
- Chciałabym - przyznała cicho, nienaturalnym dla siebie półszeptem, ucieknąwszy spojrzeniem gdzieś w bok. - Nawet nie wiesz jak bardzo. Pewnego dnia obudzić się pod innym niebem, na innej trawie - Trixie westchnęła i pokręciła głową do swoich myśli, odganiając je na dno świadomości. Nie powinna o tym myśleć. To wprawiało ją w melancholię, a ta nie była jej potrzebna. Na szczęście bijące od Juliena ciepło szybko przywołało ją na ziemię, sprawiło, że uśmiechnęła się znów nieco krnąbrnie; każda inna kobieta mogłaby zarumienić się na dźwięk takiego pytania, ale nie ona. - To pomarańczowe perfumy. Mają w sobie trochę goździków. Jak święta, prawda? - odchyliła głowę do tyłu i spojrzała na niego z tej dziwacznej pozycji, swobodna, nieskrępowana. Jesień powoli przemieniała się w pełnoprawną zimę, a panna Beckett przepadała za grudniowymi celebracjami i wszystkim, co było z nimi związane.
Kiedy de Lapin powrócił do kuchni po kilku minutach, w pomieszczeniu było już na tyle ciepło, że Trix pozbyła się płaszcza i przewiesiła go przez oparcie krzesła. Została w błękitnym swetrze z wyszywanym zimowym wzorem, a także w szaliku pasującym do pary z tym podarowanym gospodarzowi. Z jej talerza zdążyły zniknąć kanapki; małą łyżeczką jadła teraz powidła ze słoika, ciesząc podniebienie miłym, owocowym smakiem, po czym przytaknęła z aprobatą na widok ubranego wróżbity. Może nie nabawi się kataru.
- O wiele - odpowiedziała i uniosła brwi ze zdziwieniem, kiedy mężczyzna zasiadł obok, nieopodal talerza odłożywszy talię kart tarota. - Skąd... - wiedziałeś? To brzmiałoby głupio, więc czarownica prędko ugryzła się w język i z leciutkim rozbawieniem przewróciła oczyma. - No tak. Nie powinnam nawet być zdziwiona - zaśmiała się krótko. Gdyby Julien nie kierował się w życiu przeczuciami i percepcją wykraczającą daleko poza możliwości samej Trixie, raczej nie lgnęłoby do niego tyle tłumów. - Bo wiesz, właściwie to przy okazji przyszłam też po to, żeby poprosić cię o poradę. Mógłbyś spojrzeć w karty i wyczytać z nich czy tata będzie jeszcze długo zdrowy i bezpieczny? - zapytała, podparłszy brodę na złożonej dłoni, łokcie zaś kładąc na kuchennym stole. Ostatnio za panem Beckettem ciągnęły się dziwne widma, a on zdawkowo odpowiadał na jej pytania. - Chciałabym wiedzieć, czy... Że nie dopadnie go żaden obrzydliwy szmalcownik - sprecyzowała, ostatnie słowo wypowiadając ze wstrętem. To drzemało w jej najświeższych strachach, zmuszając ciało do ugięcia się pod naporem nieprzyjemnych dreszczy. I choć na tym mogła zakończyć, mimowolnie znów - na krótką chwilę - sięgnęła do dłoni Juleczka i ścisnęła ją lekko, by dać mu znać, że nie przybyła tu tylko po to, by zaspokoić ciekawość. Chciała go zobaczyć, upewnić się, że był zdrowy. I dać mu szalik.
- Wiesz, że możesz częściej nas odwiedzać - zasugerowała. Stevie doskonale znał Juliena, na pewno nie miałby nic naprzeciw, gdyby młody sąsiad został choćby na noc w ich salonie, drzemiąc na wygodnej, miękkiej sofie. Fakt faktem, nie było to tym samym, co wspólne mieszkanie pod jednym dachem, ale tego nie mogła mu zaproponować. Nie bez konsultacji z ojcem, przynajmniej, a i wątpiła szczerze w to, że pan Beckett zgodziłby się na podobny, permanentny układ, twierdząc, że ludzie zaczęliby gadać. Pewnie i by zaczęli, ale co z tego? - Nasze drzwi zawsze stoją dla ciebie otworem. Kiedy zabraknie ci małego harmidru, przyjdź. Dam ci ogarnąć nasz rodzinny zwierzyniec, tam naprawdę nie ma jak się nudzić - uśmiechnęła się pocieszająco, na moment sięgnąwszy do jego dłoni, by na krótko zacisnąć na niej swoje palce. Jestem tu. Wiem. Czuła jego smutek. Emanował od niego jak od otwartej szeroko księgi, wypisany wyraźnym, czarnym atramentem zagubionym gdzieś na dnie mętniejącego spojrzenia. Trixie nie lubiła, kiedy Julek miał zmartwienia. Był na to zbyt dobrym młodzieńcem, zbyt uczynnym i kochanym, ale jego także nie oszczędzała wojna. Kiedyś może łatwiej byłoby dorobić się współlokatora, a teraz... Ludzie uciekali. Czasem po prostu znikali bez słowa. Działo się źle, ku uciesze Konusa Malfoya.
Powinniśmy żyć w Szanghaju. Coś w tych słowach nagle ukłuło ją swoim niespełnieniem. Ile by dała za to, by móc spakować jedną walizkę i ruszyć na zwiedzanie świata, Anglię zostawiając gdzieś daleko za plecami? Z jednej strony od zawsze pragnęła się stąd wyrwać, z Somerset, z Doliny Godryka, a z drugiej wiedziała, że nie byłaby w stanie zostawić ojca samego. Dookoła czyhało coraz więcej niebezpieczeństw, była tu potrzebna, choćby po to, by wspierać Zakon Feniksa i najbardziej potrzebujących swoim rzemiosłem.
- Chciałabym - przyznała cicho, nienaturalnym dla siebie półszeptem, ucieknąwszy spojrzeniem gdzieś w bok. - Nawet nie wiesz jak bardzo. Pewnego dnia obudzić się pod innym niebem, na innej trawie - Trixie westchnęła i pokręciła głową do swoich myśli, odganiając je na dno świadomości. Nie powinna o tym myśleć. To wprawiało ją w melancholię, a ta nie była jej potrzebna. Na szczęście bijące od Juliena ciepło szybko przywołało ją na ziemię, sprawiło, że uśmiechnęła się znów nieco krnąbrnie; każda inna kobieta mogłaby zarumienić się na dźwięk takiego pytania, ale nie ona. - To pomarańczowe perfumy. Mają w sobie trochę goździków. Jak święta, prawda? - odchyliła głowę do tyłu i spojrzała na niego z tej dziwacznej pozycji, swobodna, nieskrępowana. Jesień powoli przemieniała się w pełnoprawną zimę, a panna Beckett przepadała za grudniowymi celebracjami i wszystkim, co było z nimi związane.
Kiedy de Lapin powrócił do kuchni po kilku minutach, w pomieszczeniu było już na tyle ciepło, że Trix pozbyła się płaszcza i przewiesiła go przez oparcie krzesła. Została w błękitnym swetrze z wyszywanym zimowym wzorem, a także w szaliku pasującym do pary z tym podarowanym gospodarzowi. Z jej talerza zdążyły zniknąć kanapki; małą łyżeczką jadła teraz powidła ze słoika, ciesząc podniebienie miłym, owocowym smakiem, po czym przytaknęła z aprobatą na widok ubranego wróżbity. Może nie nabawi się kataru.
- O wiele - odpowiedziała i uniosła brwi ze zdziwieniem, kiedy mężczyzna zasiadł obok, nieopodal talerza odłożywszy talię kart tarota. - Skąd... - wiedziałeś? To brzmiałoby głupio, więc czarownica prędko ugryzła się w język i z leciutkim rozbawieniem przewróciła oczyma. - No tak. Nie powinnam nawet być zdziwiona - zaśmiała się krótko. Gdyby Julien nie kierował się w życiu przeczuciami i percepcją wykraczającą daleko poza możliwości samej Trixie, raczej nie lgnęłoby do niego tyle tłumów. - Bo wiesz, właściwie to przy okazji przyszłam też po to, żeby poprosić cię o poradę. Mógłbyś spojrzeć w karty i wyczytać z nich czy tata będzie jeszcze długo zdrowy i bezpieczny? - zapytała, podparłszy brodę na złożonej dłoni, łokcie zaś kładąc na kuchennym stole. Ostatnio za panem Beckettem ciągnęły się dziwne widma, a on zdawkowo odpowiadał na jej pytania. - Chciałabym wiedzieć, czy... Że nie dopadnie go żaden obrzydliwy szmalcownik - sprecyzowała, ostatnie słowo wypowiadając ze wstrętem. To drzemało w jej najświeższych strachach, zmuszając ciało do ugięcia się pod naporem nieprzyjemnych dreszczy. I choć na tym mogła zakończyć, mimowolnie znów - na krótką chwilę - sięgnęła do dłoni Juleczka i ścisnęła ją lekko, by dać mu znać, że nie przybyła tu tylko po to, by zaspokoić ciekawość. Chciała go zobaczyć, upewnić się, że był zdrowy. I dać mu szalik.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Przed domem
Szybka odpowiedź