Przed domem
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Makówka - przed domem
"I maczek tam wilczy
Kraśnieje wśród żyta,
I różą krzak głogu
Na miedzy zakwita."
Makówka uchodzi za jedno z bardziej kolorowych miejsc w Dolinie Godryka. Jest to mały dom z czerwonej cegły, usytuowany bliżej lasu w otoczeniu licznych pól i łąk pokrytych makami. Przed domem znajduje się ogród, w którym rosną w głównej mierze polne kwiaty oraz zioła, przez co wygląda raczej, jak bardzo gęsto porośnięta łąka ze ścieżkami prowadzącymi do drzwi. Makówka znajduje się w bliskim sąsiedztwie Kurnika i Rudery.Kraśnieje wśród żyta,
I różą krzak głogu
Na miedzy zakwita."
Abscondens
[bylobrzydkobedzieladnie]
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
Ostatnio zmieniony przez Julien de Lapin dnia 12.06.21 13:30, w całości zmieniany 1 raz
Uśmiechnął się ciepło, odnajdując swoiste oparcie w zaproszeniu Beatrix. Chociaż tak niedawno się sprowadził, odnosił wrażenie, jak gdyby spędził tutaj połowę życia, a wszystko dzięki przyjaznym sąsiadom, którzy powitali go w okolicy, okazując ogromne serce. Nie było to wszystko takie samo, jak w Paryżu, nie znaczyło jednak, że było gorsze. Wprost przeciwnie, ta całkowita inność w jakiś dziwny sposób go zadowalała – przynajmniej póki co. Przekrzywił lekko głowę, by miękkie loki przemknęły po czole pokrytym delikatnymi zmarszczkami, gdy brwi powędrowały ku górze. Uścisnął dłoń przyjaciółki, by zabujać nią delikatnie, zupełnie jakby zaraz miał porwać dziewczę do tańca, lecz koniec końców tego nie zrobił, a gdy palce rozplotły się, z ust wypłynęły słowa. – Trixie… wiesz… właściwie to od jakiegoś czasu krząta się w mej głowie pewna myśli. Pomogłabyś mi zaznajomić się z magicznymi stworzeniami? Wiem tak niewiele… W mieście nigdy nie było ku temu okazji, a dostrzegam pewne braki w mych transmutacyjnych umiejętnościach przez tenże smutny brak wiedzy – wyjawił, uciekając pierwej na bok spojrzeniem. Nie tyle, ile wstydził się własnej propozycji, ale nie chciał przede wszystkim zostać źle odebrany. Westchnął ciężej, a zaraz potem powrócił na młodą kobietę omszałym spojrzeniem. – Wybrałabyś się ze mną gdzieś, gdzie mógłbym się czegoś nauczyć? – nie proponowałby jej tego, gdyby nie ufał, że była jedną z najlepiej znających Dolinę osób. Prawda była taka, że Alexander nie zamieszkiwał tego miejsca od dzieciństwa, natomiast ktoś pochodzący stąd, znał najpewniej każdą farmę i hodowlę, a może nawet rezerwat w okolicy. Nie pomyślał tylko o tym, że taka propozycja mogła zostać odebrana, jako coś zgoła innego, niemniej, póki iskra takowego pomyślunku nie pojawiła się w poetyckim umyśle, nie musiał zamartwiać się na zapas. W innym przypadku już obawiałaby się wujka Becketta, który próbuje wziąć go na spytki.
– Zawsze możesz – stwierdził beztrosko. – Wiesz… świstokliki – puścił do dziewczęcia oczko, zdając sobie dobrze sprawę, że takich cudów raczej wujek nie miał w warsztacie. Chociaż kto go tam wiedział… może jednak krył te specjalne na dalekie podróże, o których nikomu nie mówił? A gdyby tak mógł stworzyć świstoklik do jego kochanego Paryża? Gdyby tylko mógł co jakiś czas widywać się z rodzicami, ot z pomocą uruchomienia specjalnego, przenoszącego mechanizmu? Chciałby mieć taką możliwość, z drugiej strony, czy nie uzależniłby się na powrót od przebywania w teatrze? W tej chwili przesiadywał w Anglii, oferując swoją pomoc, czy zdołałby utrzymać taki stan rzeczy, gdyby na pokuszenie wodziła go możliwość prędkiego powrotu?
Wciągnął ponownie przyjemny zapach i delikatnie kiwnął głową, pomrukując przytakująco pod nosem. Trixie wydawał się pachnieć atmosferą domu, właśnie tego świątecznego, brakowało jedynie aromatu iglastego drzewka.
Gdy wrócił, usadawiając się wygodnie na krześle, pochwycił jedną z kanapek, wgryzając się ze smakiem. Nie odpowiadając, pokiwał głową, powoli przeżuwając kęs, a potem uśmiechnął się pociesznie, względem reakcji panny Beckett na karty. Nie przestając słuchać dziewczyny, wstał i wyciągnął z szafki dwie szklanki, które usytuował na blacie, a zaraz potem dobył dzbanek, który napełnił wodą. Potem tę wodę przelał do szklanek, aby w końcu zasiąść ponownie przy stole i zamoczyć usta. Przełknąwszy, odchrząknął nieznacznie i przetarł dłonie o sweter. – Czy będzie zdrowy, czy będzie bezpieczny, czy nie porwie go, żaden obrzydliwy szmalcownik – powtórzył, a potem leciutko ziewnął, wciąż wydając się chętnym na ponowną drzemkę. Już miał sięgnąć po karty, gdy delikatna dłoń krawcowej ponownie chwyciła jego palce. Zdumiony zamrugał kilkakrotnie, wlepiając rozszerzone źrenice w ręce, stanowiące dla niego możliwie, że jakąś formę dzieła sztuki, a przynajmniej to wydawała mówić się jego mina. Tę zagadkową formę, która była zawiła do interpretacji. – Trixie… – westchnął, biorąc w obie ręce delikatną dłoń. – Czasem lepiej nie wiedzieć co przyniesie przyszłość. To… bardzo ciężkie brzemię. Wróżba może pomóc, ale również przynieść nieszczęście – przyznał, spoglądając prosto w czekoladowe oczy. – Karty i wróżby niosą rady, ja je interpretuję, ale… jeśli los już coś zapisał, nie możemy temu zapobiec – odchrząknął, mimowolnie przenosząc dłoń na kark, jak gdyby obawiał się szarpnięcia włosów, lecz przecież jej tutaj nie było. Te najbardziej realne wizje potrafiły pozostawić namacalny ślad w psychice wróżbity, dlatego często tak dziwnie na nich spoglądano. Przejechał dłonią po karku, a potem odwrócił głowę, próbując wyrzucić wspomnienie z wizji sprzed niespełna dwóch miesięcy. Zieleń… To nie była moja wina! Pamiętał jak krzyczał, jak byłą tą kobietą. Ścisnął jeszcze dłoń Trixie, wydychając powoli powietrze. Ta ciemność, ten mrok, który wtedy odczuwał, pozostawił w nim coś dziwnego. Głuche bębnienie pojawiało się czasami, gdy przymykał oczy w samotności, a dźwięk kobiecego głosu rysował się w jego myślach, podobnie jak elegancja i surowe spojrzenie. Delikatnie zeszkliły mu się oczy, aż powoli wypuścił powietrze. Sama byłam martwa. Wzdrygnął się i puścił dłoń młodej panny Beckett, powoli sięgając po karty tarota. – Ciężkie brzemię – powtórzył i wydało mu się, jak gdyby w pomieszczeniu zrobiło się goręcej. Może to dziwny rodzaj strachu, a może jakiś rodzaj paniki – nie wiedział, lecz karty, które pochwycił, prędko wysunęły mu się z dłoni, zlatując na stolik. Westchnął i cmoknął, marudząc coś po francusku, prędko zbierając talię. – Rada na zdrowie Steviego Becketta – powtórzył kilkakrotnie, tasując karty i to na nich się skupiał. Potrzebował oderwać myśli, jak najdalej od tej wibrującej ciemnością zieleni. Wreszcie wypadły trzy karty, których potrzebował – odwrócony Świat, 9 mieczy oraz 8 mieczy w pozycji odwróconej. Ułożył karty obok siebie i przemknął po nich dłonią, by zatrzymać się na pierwszej. Uniósł lekko brew, a zaraz potem zerknął na Trixie, następnie na dalsze karty i odchylił się do tyłu. – Trixie… czy wujek miewa ostatnio… gorszy nastrój? – zapytał najpierw, a zaraz potem upił łyk wody. – Coś wydaje się go trapić, stać cieniem nad jego sylwetką, jak gdyby zwątpił i cierpiał… Mogą dręczyć go pytania, jakiś ciężar, którego… – spojrzał ponownie po kartach. – Którego nie widzę. Mieliście ostatnio styczność z jakąś… agresją? – zmarszczył delikatnie brwi, a potem wbił spojrzenie znów w karty. – Natomiast rada… Trixie, on potrzebuje się tym podzielić, najlepiej z kimś bliskim, ale… to może nie chodzić o ciebie – wyrzekł odrobinę smutnym tonem, a zaraz potem zgarnął trzy karty w niewielki stosik, na którego szczycie pozostała ósemka mieczy. – Rozmowa z kimś bliskim, kto okaże mu zrozumienie doprowadzić może do odnalezienia wewnętrznej cierpliwości oraz wytrwałości. Tylko to umożliwi mu przezwyciężenie tej… trudnej sytuacji – dokończył, wzdychając przeciągle. – I w tym wszystkim, najgorsze jest to, że to… już trwa, Trixie. Długi czas – przygryzł lekko wargę, zbierając wszystkie karty w dłonie. – Rada względem bezpieczeństwa Steviego Becketta – szeptał pod nosem, niczym mantrę, tasując powoli tarota. Wyłożył kartę Sprawiedliwości, przekrzywiając lekko głowę, jakby potrzebował spojrzeć na uwieczniony tam rysunek pod innym kątem. – Wujek Beckett winien podążać ścieżkami, jakie wniosą równowagę do jego życia, a to zapewni mu bezpieczeństwo – uśmiechnął się, nie czując, aby potrzebował rozwodzić się więcej, w tejże kwestii. Jednak dostrzegał w tym coś, co mógł powiedzieć jeszcze, lecz ostatecznie zamilkł, przetasowując karty. – Czy Steviego Becketta dopadnie jakiś obrzydliwy szmalcownik? – zapytał kart, a następnie pozwolił wypaść trzem. Odwróciwszy je, uśmiechnął się do siebie, a potem do Trixie. – „Raczej nie” – przetłumaczył język tarota, składając talię w kupkę, a potem sięgnął po kęs kanapki.
– Zawsze możesz – stwierdził beztrosko. – Wiesz… świstokliki – puścił do dziewczęcia oczko, zdając sobie dobrze sprawę, że takich cudów raczej wujek nie miał w warsztacie. Chociaż kto go tam wiedział… może jednak krył te specjalne na dalekie podróże, o których nikomu nie mówił? A gdyby tak mógł stworzyć świstoklik do jego kochanego Paryża? Gdyby tylko mógł co jakiś czas widywać się z rodzicami, ot z pomocą uruchomienia specjalnego, przenoszącego mechanizmu? Chciałby mieć taką możliwość, z drugiej strony, czy nie uzależniłby się na powrót od przebywania w teatrze? W tej chwili przesiadywał w Anglii, oferując swoją pomoc, czy zdołałby utrzymać taki stan rzeczy, gdyby na pokuszenie wodziła go możliwość prędkiego powrotu?
Wciągnął ponownie przyjemny zapach i delikatnie kiwnął głową, pomrukując przytakująco pod nosem. Trixie wydawał się pachnieć atmosferą domu, właśnie tego świątecznego, brakowało jedynie aromatu iglastego drzewka.
Gdy wrócił, usadawiając się wygodnie na krześle, pochwycił jedną z kanapek, wgryzając się ze smakiem. Nie odpowiadając, pokiwał głową, powoli przeżuwając kęs, a potem uśmiechnął się pociesznie, względem reakcji panny Beckett na karty. Nie przestając słuchać dziewczyny, wstał i wyciągnął z szafki dwie szklanki, które usytuował na blacie, a zaraz potem dobył dzbanek, który napełnił wodą. Potem tę wodę przelał do szklanek, aby w końcu zasiąść ponownie przy stole i zamoczyć usta. Przełknąwszy, odchrząknął nieznacznie i przetarł dłonie o sweter. – Czy będzie zdrowy, czy będzie bezpieczny, czy nie porwie go, żaden obrzydliwy szmalcownik – powtórzył, a potem leciutko ziewnął, wciąż wydając się chętnym na ponowną drzemkę. Już miał sięgnąć po karty, gdy delikatna dłoń krawcowej ponownie chwyciła jego palce. Zdumiony zamrugał kilkakrotnie, wlepiając rozszerzone źrenice w ręce, stanowiące dla niego możliwie, że jakąś formę dzieła sztuki, a przynajmniej to wydawała mówić się jego mina. Tę zagadkową formę, która była zawiła do interpretacji. – Trixie… – westchnął, biorąc w obie ręce delikatną dłoń. – Czasem lepiej nie wiedzieć co przyniesie przyszłość. To… bardzo ciężkie brzemię. Wróżba może pomóc, ale również przynieść nieszczęście – przyznał, spoglądając prosto w czekoladowe oczy. – Karty i wróżby niosą rady, ja je interpretuję, ale… jeśli los już coś zapisał, nie możemy temu zapobiec – odchrząknął, mimowolnie przenosząc dłoń na kark, jak gdyby obawiał się szarpnięcia włosów, lecz przecież jej tutaj nie było. Te najbardziej realne wizje potrafiły pozostawić namacalny ślad w psychice wróżbity, dlatego często tak dziwnie na nich spoglądano. Przejechał dłonią po karku, a potem odwrócił głowę, próbując wyrzucić wspomnienie z wizji sprzed niespełna dwóch miesięcy. Zieleń… To nie była moja wina! Pamiętał jak krzyczał, jak byłą tą kobietą. Ścisnął jeszcze dłoń Trixie, wydychając powoli powietrze. Ta ciemność, ten mrok, który wtedy odczuwał, pozostawił w nim coś dziwnego. Głuche bębnienie pojawiało się czasami, gdy przymykał oczy w samotności, a dźwięk kobiecego głosu rysował się w jego myślach, podobnie jak elegancja i surowe spojrzenie. Delikatnie zeszkliły mu się oczy, aż powoli wypuścił powietrze. Sama byłam martwa. Wzdrygnął się i puścił dłoń młodej panny Beckett, powoli sięgając po karty tarota. – Ciężkie brzemię – powtórzył i wydało mu się, jak gdyby w pomieszczeniu zrobiło się goręcej. Może to dziwny rodzaj strachu, a może jakiś rodzaj paniki – nie wiedział, lecz karty, które pochwycił, prędko wysunęły mu się z dłoni, zlatując na stolik. Westchnął i cmoknął, marudząc coś po francusku, prędko zbierając talię. – Rada na zdrowie Steviego Becketta – powtórzył kilkakrotnie, tasując karty i to na nich się skupiał. Potrzebował oderwać myśli, jak najdalej od tej wibrującej ciemnością zieleni. Wreszcie wypadły trzy karty, których potrzebował – odwrócony Świat, 9 mieczy oraz 8 mieczy w pozycji odwróconej. Ułożył karty obok siebie i przemknął po nich dłonią, by zatrzymać się na pierwszej. Uniósł lekko brew, a zaraz potem zerknął na Trixie, następnie na dalsze karty i odchylił się do tyłu. – Trixie… czy wujek miewa ostatnio… gorszy nastrój? – zapytał najpierw, a zaraz potem upił łyk wody. – Coś wydaje się go trapić, stać cieniem nad jego sylwetką, jak gdyby zwątpił i cierpiał… Mogą dręczyć go pytania, jakiś ciężar, którego… – spojrzał ponownie po kartach. – Którego nie widzę. Mieliście ostatnio styczność z jakąś… agresją? – zmarszczył delikatnie brwi, a potem wbił spojrzenie znów w karty. – Natomiast rada… Trixie, on potrzebuje się tym podzielić, najlepiej z kimś bliskim, ale… to może nie chodzić o ciebie – wyrzekł odrobinę smutnym tonem, a zaraz potem zgarnął trzy karty w niewielki stosik, na którego szczycie pozostała ósemka mieczy. – Rozmowa z kimś bliskim, kto okaże mu zrozumienie doprowadzić może do odnalezienia wewnętrznej cierpliwości oraz wytrwałości. Tylko to umożliwi mu przezwyciężenie tej… trudnej sytuacji – dokończył, wzdychając przeciągle. – I w tym wszystkim, najgorsze jest to, że to… już trwa, Trixie. Długi czas – przygryzł lekko wargę, zbierając wszystkie karty w dłonie. – Rada względem bezpieczeństwa Steviego Becketta – szeptał pod nosem, niczym mantrę, tasując powoli tarota. Wyłożył kartę Sprawiedliwości, przekrzywiając lekko głowę, jakby potrzebował spojrzeć na uwieczniony tam rysunek pod innym kątem. – Wujek Beckett winien podążać ścieżkami, jakie wniosą równowagę do jego życia, a to zapewni mu bezpieczeństwo – uśmiechnął się, nie czując, aby potrzebował rozwodzić się więcej, w tejże kwestii. Jednak dostrzegał w tym coś, co mógł powiedzieć jeszcze, lecz ostatecznie zamilkł, przetasowując karty. – Czy Steviego Becketta dopadnie jakiś obrzydliwy szmalcownik? – zapytał kart, a następnie pozwolił wypaść trzem. Odwróciwszy je, uśmiechnął się do siebie, a potem do Trixie. – „Raczej nie” – przetłumaczył język tarota, składając talię w kupkę, a potem sięgnął po kęs kanapki.
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
Wbrew pozorom prośby Juliena nie odebrała jako propozycji randki. Wiedziała, że daleko mu do podobnych zagrywek, był inny, delikatniejszy i bardziej precyzyjny w swojej przyziemnej prostocie, oderwany jakby od strefy międzyludzkiej namiętności wykraczającej poza poezję. Dziwne. Ale w tym tkwił też jego urok, to trzeba było mu przyznać; wysłuchała go zatem z ciekawością, raz po raz delikatnie kiwając głową, po czym teatralnie machnęła dłonią, w ten sposób pokazując mu, że przysługa wcale nie była niczym wymagającym.
- Z chęcią - odpowiedziała szczerze, podekscytowana, z wręcz rozmarzonym uśmiechem rozkwitającym na ustach. Podobnej okazji nigdy nie byłaby w stanie sobie odmówić, a jeśli kiedykolwiek by do tego doszło, to byłaby pierwsza oznaka jej absolutnego zdziwaczenia. Wtedy należałoby ją czym prędzej odstawić do Londynu, by wychwalała Cronusa Malfoya i robiła różne inne rzeczy kojarzone ze skrajnym absurdem. - Znam takie zakamarki w Dolinie, o których innym się nawet nie śniło! Serio, wiem gdzie znaleźć na przykład lelki wróżebniki, nieśmiałki, smoczogniki, wozaki, a ostatnio natknęłam się nawet na małe stadko niuchaczy. Skubane chciały mi gwizdnąć pozłacaną spinkę do włosów - zaśmiała się na napływające do myśli wspomnienie, aczkolwiek wtedy do rozbawienia było jej daleko, gdy musiała gonić za jednym takim gagatkiem przywłaszczającym sobie jedną z pamiątek po pani Cattermole. Bestyjki należały do zwinnych i szybkich, chyba jedynie cudem udało jej się dorwać wtedy winowajcę i wyegzekwować z powrotem swoją należność, a banda rozrabiaków nie wiedziała nawet, że ujawniła jej swoje gniazdo. - Mamy jeszcze rezerwaty, ale chyba lepiej jest szukać zwierząt w dziczy, tam gdzie ich miejsce - zastanowiła się. Z de Lapinem mogli podziwiać znikacze i aetonany trzymane w bezpieczeństwie, jednak gdzie tam zabawa, gdzie przygoda?
Z niebywałą uwagą wsłuchała się we wróżby dochodzące z ust Juliena, cały czas mając brwi ściągnięte ze sobą w wyrazie niezdolnie kamuflowanego poddenerwowania. Bała się. Tego, co usłyszy, tego, co mogło się wydarzyć, tego, co mogłoby spotkać jej ojca. Nie zasługiwał na żadne zło tego świata, a jednak ludzie jeszcze niewinniejsi od niego ginęli w okrutnych okolicznościach tylko dlatego, że przez ich żyły płynęła konkretna krew. Trixie nawet nie zdawała sobie sprawy z tego jak mocno spięte miała mięśnie, ani z tego, jak bardzo zaciskała dłoń na swoim kolanie pod stołem, wbijając paznokcie w materiał ciepłej spódnicy. Czasem lepiej nie wiedzieć... Ale ona musiała wiedzieć, upewnić się, że nic się nie stanie. Że wojna nie odbierze jej najważniejszej osoby na świecie.
Gorszy nastrój? Serce na moment stanęło w piersi, zwątpił i cierpiał, och, zazwyczaj żartobliwe, wyzywające iskierki w oczach zastąpiło widmo szkła pierwszych łez; Beckettówna chciała odpowiedzieć mu na pytanie jakkolwiek, ale wtedy Julien dodał, że Stevie potrzebował porozmawiać z kimś bliskim, kimś jednak, kto nie był nią. Ale kto lepiej mógł okazać mu zrozumienie?! Kto pomógłby bardziej niż ona, jego własna córka, tak przejęta losem rodzica?! W jednym momencie jej wzrok zaszedł czerwienią. Złością. Już kiedyś tak było. Nie rozmawiali, niezdolni odnaleźć odpowiednich słów, a kiedy w końcu go odzyskała... On potrzebował kogoś innego. Podczas gdy wróżbita wpatrywał się w karty, jej własne spojrzenie opadło bezwładnie na blat stołu, a paznokcie jeszcze mocniej wżłobiły półksiężyce w materiale ubrania, jakby tym sposobem próbowała odegnać od siebie własny gniew i zwątpienie.
- Czyli ja nic nie mogę zrobić - sapnęła w zdumieniu. Tylko to umożliwi mu przezwyciężenie tej trudnej sytuacji. Pamiętała, jak kiedyś w gardle stanął jej fragment czekoladowej żaby i teraz czuła się dokładnie tak samo. Długi czas. - Niczego nie zauważyłam - szeptała głucho, to trwa długi czas. Trix zawsze wychodziła z założenia, że usposobienie ojca było po prostu pozbawione temperamentu, letargiczne, jednak najwyraźniej kryły się za tym powody, których on nie chciał jej przedstawić. Nie chciał, nie mógł, jak zwał, tak zwał. Cisza zawsze oznaczała ciszę. Oddech spowolnił, stał się cięższy, jak zalewające płuca żelazo zastygające na nich w zastraszającym tempie, a ona, zanim zdołała się powstrzymać, pociągnęła nosem i prędko otarła łzy niebezpiecznie zbliżające się do granicy dolnych powiek. Nie chciała, by widział jej słabość, przecież taka nie była, nie mazała się jak byle dziewczyna, dlatego prędko zmusiła usta do ułożenia się w fałszywym, byle jakim uśmiechu. Wcale nie pocieszał jej fakt, że żaden szmalcownik raczej nie dopadnie jej ojca.
- Wszystko jasne. Dzięki, Juleczku - odezwała się trochę chrapliwym głosem, a później podniosła z kuchennego krzesła, nagle jak najszybciej chcąc stąd uciec. Musiała to wszystko przetrawić w samotności, pewnie wypłakać się w końcu w materac ustawiony w kącie warsztaciku krawieckiego, pełna obaw, że skoro tak właśnie prezentowały się sprawy, to było to tylko kwestią czasu, że i ojciec ją opuści. Matka już to zrobiła. A on? Nie potrafiła mu pomóc, nie dostrzegła, że najwyraźniej od długiego czasu działo się z nim coś bardzo złego, co z niej za skończona idiotka? - Kanapki zjedzone, plotki zasłyszane, więc pójdę już. Napisz do mnie list albo krzyknij przez płot, kiedy będziesz chciał iść na wyprawę, dobrze? - kolejny sztuczny uśmiech. Szybko. Muszę stąd wyjść, szybko. Kiedy odprowadzał ją do drzwi, bezszelestnie wsunęła mu kilka monet do kieszeni w podziękowaniu i zapłacie za jego wróżbiarskie usługi, wiedząc doskonale, że za otwarte wręczenie pieniędzy śmiertelnie by się obraził. Znajdzie je później. - Do zobaczenia - rzuciła w wyraźnym pośpiechu i pocałowała go w policzek, zanim zniknęła za drzwiami, prędko zmierzając w kierunku pozostawionego przed Makówką roweru.
zt
- Z chęcią - odpowiedziała szczerze, podekscytowana, z wręcz rozmarzonym uśmiechem rozkwitającym na ustach. Podobnej okazji nigdy nie byłaby w stanie sobie odmówić, a jeśli kiedykolwiek by do tego doszło, to byłaby pierwsza oznaka jej absolutnego zdziwaczenia. Wtedy należałoby ją czym prędzej odstawić do Londynu, by wychwalała Cronusa Malfoya i robiła różne inne rzeczy kojarzone ze skrajnym absurdem. - Znam takie zakamarki w Dolinie, o których innym się nawet nie śniło! Serio, wiem gdzie znaleźć na przykład lelki wróżebniki, nieśmiałki, smoczogniki, wozaki, a ostatnio natknęłam się nawet na małe stadko niuchaczy. Skubane chciały mi gwizdnąć pozłacaną spinkę do włosów - zaśmiała się na napływające do myśli wspomnienie, aczkolwiek wtedy do rozbawienia było jej daleko, gdy musiała gonić za jednym takim gagatkiem przywłaszczającym sobie jedną z pamiątek po pani Cattermole. Bestyjki należały do zwinnych i szybkich, chyba jedynie cudem udało jej się dorwać wtedy winowajcę i wyegzekwować z powrotem swoją należność, a banda rozrabiaków nie wiedziała nawet, że ujawniła jej swoje gniazdo. - Mamy jeszcze rezerwaty, ale chyba lepiej jest szukać zwierząt w dziczy, tam gdzie ich miejsce - zastanowiła się. Z de Lapinem mogli podziwiać znikacze i aetonany trzymane w bezpieczeństwie, jednak gdzie tam zabawa, gdzie przygoda?
Z niebywałą uwagą wsłuchała się we wróżby dochodzące z ust Juliena, cały czas mając brwi ściągnięte ze sobą w wyrazie niezdolnie kamuflowanego poddenerwowania. Bała się. Tego, co usłyszy, tego, co mogło się wydarzyć, tego, co mogłoby spotkać jej ojca. Nie zasługiwał na żadne zło tego świata, a jednak ludzie jeszcze niewinniejsi od niego ginęli w okrutnych okolicznościach tylko dlatego, że przez ich żyły płynęła konkretna krew. Trixie nawet nie zdawała sobie sprawy z tego jak mocno spięte miała mięśnie, ani z tego, jak bardzo zaciskała dłoń na swoim kolanie pod stołem, wbijając paznokcie w materiał ciepłej spódnicy. Czasem lepiej nie wiedzieć... Ale ona musiała wiedzieć, upewnić się, że nic się nie stanie. Że wojna nie odbierze jej najważniejszej osoby na świecie.
Gorszy nastrój? Serce na moment stanęło w piersi, zwątpił i cierpiał, och, zazwyczaj żartobliwe, wyzywające iskierki w oczach zastąpiło widmo szkła pierwszych łez; Beckettówna chciała odpowiedzieć mu na pytanie jakkolwiek, ale wtedy Julien dodał, że Stevie potrzebował porozmawiać z kimś bliskim, kimś jednak, kto nie był nią. Ale kto lepiej mógł okazać mu zrozumienie?! Kto pomógłby bardziej niż ona, jego własna córka, tak przejęta losem rodzica?! W jednym momencie jej wzrok zaszedł czerwienią. Złością. Już kiedyś tak było. Nie rozmawiali, niezdolni odnaleźć odpowiednich słów, a kiedy w końcu go odzyskała... On potrzebował kogoś innego. Podczas gdy wróżbita wpatrywał się w karty, jej własne spojrzenie opadło bezwładnie na blat stołu, a paznokcie jeszcze mocniej wżłobiły półksiężyce w materiale ubrania, jakby tym sposobem próbowała odegnać od siebie własny gniew i zwątpienie.
- Czyli ja nic nie mogę zrobić - sapnęła w zdumieniu. Tylko to umożliwi mu przezwyciężenie tej trudnej sytuacji. Pamiętała, jak kiedyś w gardle stanął jej fragment czekoladowej żaby i teraz czuła się dokładnie tak samo. Długi czas. - Niczego nie zauważyłam - szeptała głucho, to trwa długi czas. Trix zawsze wychodziła z założenia, że usposobienie ojca było po prostu pozbawione temperamentu, letargiczne, jednak najwyraźniej kryły się za tym powody, których on nie chciał jej przedstawić. Nie chciał, nie mógł, jak zwał, tak zwał. Cisza zawsze oznaczała ciszę. Oddech spowolnił, stał się cięższy, jak zalewające płuca żelazo zastygające na nich w zastraszającym tempie, a ona, zanim zdołała się powstrzymać, pociągnęła nosem i prędko otarła łzy niebezpiecznie zbliżające się do granicy dolnych powiek. Nie chciała, by widział jej słabość, przecież taka nie była, nie mazała się jak byle dziewczyna, dlatego prędko zmusiła usta do ułożenia się w fałszywym, byle jakim uśmiechu. Wcale nie pocieszał jej fakt, że żaden szmalcownik raczej nie dopadnie jej ojca.
- Wszystko jasne. Dzięki, Juleczku - odezwała się trochę chrapliwym głosem, a później podniosła z kuchennego krzesła, nagle jak najszybciej chcąc stąd uciec. Musiała to wszystko przetrawić w samotności, pewnie wypłakać się w końcu w materac ustawiony w kącie warsztaciku krawieckiego, pełna obaw, że skoro tak właśnie prezentowały się sprawy, to było to tylko kwestią czasu, że i ojciec ją opuści. Matka już to zrobiła. A on? Nie potrafiła mu pomóc, nie dostrzegła, że najwyraźniej od długiego czasu działo się z nim coś bardzo złego, co z niej za skończona idiotka? - Kanapki zjedzone, plotki zasłyszane, więc pójdę już. Napisz do mnie list albo krzyknij przez płot, kiedy będziesz chciał iść na wyprawę, dobrze? - kolejny sztuczny uśmiech. Szybko. Muszę stąd wyjść, szybko. Kiedy odprowadzał ją do drzwi, bezszelestnie wsunęła mu kilka monet do kieszeni w podziękowaniu i zapłacie za jego wróżbiarskie usługi, wiedząc doskonale, że za otwarte wręczenie pieniędzy śmiertelnie by się obraził. Znajdzie je później. - Do zobaczenia - rzuciła w wyraźnym pośpiechu i pocałowała go w policzek, zanim zniknęła za drzwiami, prędko zmierzając w kierunku pozostawionego przed Makówką roweru.
zt
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Niby promyczek słońca tańczący na skraju mokrego listowia, rozbłysnął pociesznie z igraszką w oczach. Jak dobrze, że miał ją za swoją sąsiadkę i nie musiał trudzić się, aby znaleźć chętną tudzież chętnego na edukacyjną wyprawę. Nie miał absolutnie pojęcia czym był lelek wróżebnik, jednak nieśmiałki, smoczogniki i wozaki brzmiał nawet całkiem znajomo. Co więcej, wyobraźnie potrafiła przywołać możliwe rysunki z podręczników szkolnych i… chyba dopasował je poprawnie? Nie wiedział. Natomiast zagwozdkę sprawiły niuchacze, które rozminęły się pomiędzy kilkoma opcjami wyglądu stworzenia, jednak ostatecznie młodzieniec o nic nie dopytał. Przyjdzie czas na naukę, tylko musiał pilnować spinki do włosów! Rzecz jasna nie swojej, ale Trixie na pewno miała ich wiele. Pokiwał głową, wysłuchując jej słów, aż podsumował to swoim francuskim akcentem. – Magnifique!
Jego intuicja lub trzecie oko wyraźnie chciało go na coś nakierować, gdy wspomniał o nieszczęściu, mogącym wypłynąć w ferworze wróżb. Skupiony zaś na interpretacjach i słowach, absolutnie nie spostrzegł tej nagłej zmiany panny Beckett. – Karty dają wskazówki, Trixie. Bywa, że jednak nasza intuicja wie lepiej – mruknął pod nosem, jak na ironię, wodząc palcami po kartach, gdzieś w odpowiedzi na jej słowa, jednocześnie kompletnie nie słuchając sam siebie. Wróżenie przebiegało dalej i dopiero pociągnięcie nosa zwróciło jego uwagę. – Trixie? Wszystko w porządku? – uniósł brew zszokowany, a zaraz usłyszał odpowiedź i nagle młoda czarownica, już podniosła się z krzesła. Nie rozumiał co się właściwie działo, skąd nagły pośpiech? – Trixie… – wyrzekł, wstając zaraz za nią. Machinalnie pokiwał głową, a zaraz potem pokręcił, jak gdyby panika zaczynała przejmować jego ciało. – Krzyczeć? Ale… Trixie, poczekaj – ruszył za nią, odprowadzając do drzwi. Chciał ją zatrzymać, lecz bał się łapać – nie chciał jej pociągnąć za nadgarstek, nie chciał naruszać jej przestrzeni, która emanowała dziwną aurą. Nie naciskaj. Głos intuicji w jego głowie zakołysał się melodyjnie, a pocałunek złożony na policzku powiódł go dalej za czarownicą. Bez obuwia ruszył na trawę za młodą Beckettówną, chcąc zamienić chociaż słowo, zrozumieć, a może nawet pomóc. Gorączkowo próbował zadawać pytania, żegnać się, na nic to się jednak zdawało, ona parła przed siebie.
– Do zobaczenia… – mruknął cicho, już dawno po tym gdy zniknęła. Co powiedział nie tak? Czy uraził ją w jakiś sposób? Skąd nagły pośpiech? Chłodny wiatr uderzył jego skórę, a ciało zadygotało naruszone niecnym dotykiem zimy. Przygryzł wargę, spoglądając pierwej na oddalony dom sąsiadów, a potem gdzieś w pole, by zetknąć się z chmurami na horyzoncie. Co on najlepszego narobił…
| zt
Jego intuicja lub trzecie oko wyraźnie chciało go na coś nakierować, gdy wspomniał o nieszczęściu, mogącym wypłynąć w ferworze wróżb. Skupiony zaś na interpretacjach i słowach, absolutnie nie spostrzegł tej nagłej zmiany panny Beckett. – Karty dają wskazówki, Trixie. Bywa, że jednak nasza intuicja wie lepiej – mruknął pod nosem, jak na ironię, wodząc palcami po kartach, gdzieś w odpowiedzi na jej słowa, jednocześnie kompletnie nie słuchając sam siebie. Wróżenie przebiegało dalej i dopiero pociągnięcie nosa zwróciło jego uwagę. – Trixie? Wszystko w porządku? – uniósł brew zszokowany, a zaraz usłyszał odpowiedź i nagle młoda czarownica, już podniosła się z krzesła. Nie rozumiał co się właściwie działo, skąd nagły pośpiech? – Trixie… – wyrzekł, wstając zaraz za nią. Machinalnie pokiwał głową, a zaraz potem pokręcił, jak gdyby panika zaczynała przejmować jego ciało. – Krzyczeć? Ale… Trixie, poczekaj – ruszył za nią, odprowadzając do drzwi. Chciał ją zatrzymać, lecz bał się łapać – nie chciał jej pociągnąć za nadgarstek, nie chciał naruszać jej przestrzeni, która emanowała dziwną aurą. Nie naciskaj. Głos intuicji w jego głowie zakołysał się melodyjnie, a pocałunek złożony na policzku powiódł go dalej za czarownicą. Bez obuwia ruszył na trawę za młodą Beckettówną, chcąc zamienić chociaż słowo, zrozumieć, a może nawet pomóc. Gorączkowo próbował zadawać pytania, żegnać się, na nic to się jednak zdawało, ona parła przed siebie.
– Do zobaczenia… – mruknął cicho, już dawno po tym gdy zniknęła. Co powiedział nie tak? Czy uraził ją w jakiś sposób? Skąd nagły pośpiech? Chłodny wiatr uderzył jego skórę, a ciało zadygotało naruszone niecnym dotykiem zimy. Przygryzł wargę, spoglądając pierwej na oddalony dom sąsiadów, a potem gdzieś w pole, by zetknąć się z chmurami na horyzoncie. Co on najlepszego narobił…
| zt
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
18 X 1957
Młody sąsiad miał tylko jedną prośbę i Stevie zamierzał ją spełnić bez zawahania. Popołudniem zjawił się więc przed domem Juliena, szykując się do odrobiny czarów. Chciał złapać ostatnie podrygi jesiennego słońca, które przyjemnie świeciły prosto w oczy. Czekała go praca w ogrodzie, więc nie było sensu zwlekać, na pewno nie chciał, aby zastała go tam noc. Wyciągnął więc różdżkę i zaczął okrążać teren przed Makówką. Mały czerwony domek z jednym z najbardziej kolorowych w Dolinie ogródków, wyglądał na ideale miejsce na rozstawienie labiryntu Abscondens. Polne kwiaty i zioła, które porastały teren, mogły stworzyć prawdziwą plątaninę, gąszcz roślin tak silnych, że byłyby w stanie zatrzymać intruza. Bądź co bądź, zabezpieczenie to wyjątkowo pasowało do młodego wróżbity. O dziwo, to co sobie wybrał idealnie oddawało charakter młodzieńca. Stevie stał więc na ścieżce, machając różdżką i wykonując odpowiednie gesty nadgarstkiem. Wskazywał na przestrzeń na której powinien pojawiać się labirynt, gdy tylko nieproszony intruz, zjawi się na terenie. Całość zaczynała się tuż za płotem, a kończyła niemal pod samymi drzwiami. Takie zabezpieczenie mogło bez problemu zatrzymać włamywacza na wystarczająco długo, aby właściciel domu zdążył uciec, często nawet zabierając ze sobą kawałek dobytku. Stevie o wiele bardziej preferował Dunę, ale chociaż wyjaśnił młodzieńcowi różnice, ten wyjątkowo upodobał sobie roślinny labirynt, to też nie było potrzeby, aby mu tego odmawiać. Pułapka była przecież skuteczna, a najbardziej liczyło się bezpieczeństwo. Podmuch wiatru nie przesunął cząsteczek magii, które zdawały się trzymać w powietrzu jakąś niewidzialną siłą, delikatnie unosząc się nad ziemią, wnikając w roślinność dookoła. Jeśli kiedykolwiek slalom gałęzi tu powstanie, to byłby to najbardziej kolorowy labirynt świata. Stevie szczerze liczył, że nigdy nikt nie będzie tego świadkiem, a Julien po prostu zostanie bezpieczny, tak samo jak bezpiecznym pozostawała cała Dolina. Przynajmniej na razie. Gdy przelał już całą moc na pole dookoła, Beckett schował różdżkę do kieszeni, zadowolony z efektów swojej pracy. Zadziałało.
zt
Młody sąsiad miał tylko jedną prośbę i Stevie zamierzał ją spełnić bez zawahania. Popołudniem zjawił się więc przed domem Juliena, szykując się do odrobiny czarów. Chciał złapać ostatnie podrygi jesiennego słońca, które przyjemnie świeciły prosto w oczy. Czekała go praca w ogrodzie, więc nie było sensu zwlekać, na pewno nie chciał, aby zastała go tam noc. Wyciągnął więc różdżkę i zaczął okrążać teren przed Makówką. Mały czerwony domek z jednym z najbardziej kolorowych w Dolinie ogródków, wyglądał na ideale miejsce na rozstawienie labiryntu Abscondens. Polne kwiaty i zioła, które porastały teren, mogły stworzyć prawdziwą plątaninę, gąszcz roślin tak silnych, że byłyby w stanie zatrzymać intruza. Bądź co bądź, zabezpieczenie to wyjątkowo pasowało do młodego wróżbity. O dziwo, to co sobie wybrał idealnie oddawało charakter młodzieńca. Stevie stał więc na ścieżce, machając różdżką i wykonując odpowiednie gesty nadgarstkiem. Wskazywał na przestrzeń na której powinien pojawiać się labirynt, gdy tylko nieproszony intruz, zjawi się na terenie. Całość zaczynała się tuż za płotem, a kończyła niemal pod samymi drzwiami. Takie zabezpieczenie mogło bez problemu zatrzymać włamywacza na wystarczająco długo, aby właściciel domu zdążył uciec, często nawet zabierając ze sobą kawałek dobytku. Stevie o wiele bardziej preferował Dunę, ale chociaż wyjaśnił młodzieńcowi różnice, ten wyjątkowo upodobał sobie roślinny labirynt, to też nie było potrzeby, aby mu tego odmawiać. Pułapka była przecież skuteczna, a najbardziej liczyło się bezpieczeństwo. Podmuch wiatru nie przesunął cząsteczek magii, które zdawały się trzymać w powietrzu jakąś niewidzialną siłą, delikatnie unosząc się nad ziemią, wnikając w roślinność dookoła. Jeśli kiedykolwiek slalom gałęzi tu powstanie, to byłby to najbardziej kolorowy labirynt świata. Stevie szczerze liczył, że nigdy nikt nie będzie tego świadkiem, a Julien po prostu zostanie bezpieczny, tak samo jak bezpiecznym pozostawała cała Dolina. Przynajmniej na razie. Gdy przelał już całą moc na pole dookoła, Beckett schował różdżkę do kieszeni, zadowolony z efektów swojej pracy. Zadziałało.
zt
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
przybywamy stąd
Było w nim coś osobliwego, łączącego pewność siebie ze zwyczajnym zagubieniem; zupełnie paradoksalnie miał w sobie odrobinę tego i tego, a pręga oplatająca nadgarstek jakoś potęgowała wrażenie kwitnące w dziewczęcym sercu. Altruzim podżegany uprzejmością i prostolinijną ciekawością; gdzieś w tym wszystkim zaczęła nawet łączyć jego jestestwo, sposób mówienia i stawiania kroków, i przede wszystkim korzenie, ze sobą samą – z mamą, jej dziedzictwem. Nie była pewna, czy spotkała kogokolwiek tak bliskiego jej korzeniom do tej pory. Nawet jeśli nie była do końca przekonana, czy wie gdzie dokładnie wielka Rosja leży.
Ale mówił podobnie, a do tego zachowywał się tak jak Julien, nienagannie i miło; może obcokrajowcy tak już mieli?
– Języka? Oj, nie chciałabym sprawiać kłopotu – nerwowy śmiech przykrył kolejne z zawstydzeń, jakie nawiedziły jasną buzię; ona, ucząca się rosyjskiego? Albo polskiego? Bo choć brzmiało to kusząco, obco, ekscytująco, wciąż okrążało jakąś daleką orbitę – być może teren jej dawnego życia. Teraz nie mogła sobie pozwolić na tego typu rozrywki – z braku czasu, braku możliwości, nieustanej grozy, która świszczała oddechem tuż przy uchu.
Zastanawiało ją, czy on też tego doświadczał – strachu, niepokoju, ciemnych wizji, które zwykle przychodziły nocami i odbierały nadzieję na promienisty poranek – nawiedzony deszczem, odziany w ciemną szatę i z tą tajemniczą, paskudną raną, wydawał je się naprawdę zagubiony.
W świecie, w okolicznościach; a jednak nawet poturbowany tym wszystkim, wciąż tkwiła w nim jakaś jasność – a może to już sobie zwyczajnie dopowiadała?
– Och... – to chyba był zły znak, że szczypało? Z drugiej strony może dobrze, że w ogóle czuł tam cokolwiek? Okrutnie pogubiona w całej swojej wybrakowanej wiedzy medycznej, zagryzła wargę, mimowolnie przyśpieszając trochę kroku do Makówki. Kiedy ta przywitała spojrzenie ceglanym murem i gołymi krzewami, które latem stanowiły jeden z najpiękniejszych ogrodów, Anne poczuła jeszcze większy obowiązek.
– Ja? Naturalnie, mnie nic nie dolega – powiedziała wprost, kiedy wspólnie przechodzili przez granice rozchylonej furtki. Juliena wciąż nie było w domu, co nie dodawało jej otuchy, bo Francuz na pewno wiedziałby co zrobić w tej sytuacji, lub przynajmniej doradziłby jej po które sposoby sięgnąć. Musiała dać sobie radę sama.
– Skądże, nie robiłam niczego specjalnego. Prawdę mówiąc nic – nic poza snuciem się i analizowaniem; ostatnich wydarzeń, słów Marcela, informacji, które bezmyślnie zawierzyła Frances; chłopak imieniem Konstantyn wyrwał ją z problemów codzienności, stawiając przed nią inne wyzwania; sama nie była pewna, czy to źle, czy dobrze.
– Nie znam się zbytnio na magii leczniczej, więc tak jak wspomniałeś, nie będę używać różdżki... – wypadało powiedzieć mu prędzej, chyba – Ale spróbuję zrobić jakiś opatrunek, a wcześniej przemyć tę ranę jakimś specyfikiem, może Jules ma jakieś eliksiry lecznicze... Dobrze? – zatroskany wyraz twarzy potęgowały strapiony wyraz spojrzenia; bardzo chciała mu pomóc, choć to samo w sobie niosło za sobą wielką odpowiedzialność.
Odetchnęła ciężko, przenosząc kontrolny wzrok na Makówkę po raz ostatni, z nadzieją, choć wciąż strachem - musiała tam znaleźć coś przydatnego.
- Chodź, jakoś sobie poradzimy - rzucone prędko, nim razem z towarzyszącym jej chłopakiem nie przekroczyli progu domu, wchodząc do środka.
zt x2
Było w nim coś osobliwego, łączącego pewność siebie ze zwyczajnym zagubieniem; zupełnie paradoksalnie miał w sobie odrobinę tego i tego, a pręga oplatająca nadgarstek jakoś potęgowała wrażenie kwitnące w dziewczęcym sercu. Altruzim podżegany uprzejmością i prostolinijną ciekawością; gdzieś w tym wszystkim zaczęła nawet łączyć jego jestestwo, sposób mówienia i stawiania kroków, i przede wszystkim korzenie, ze sobą samą – z mamą, jej dziedzictwem. Nie była pewna, czy spotkała kogokolwiek tak bliskiego jej korzeniom do tej pory. Nawet jeśli nie była do końca przekonana, czy wie gdzie dokładnie wielka Rosja leży.
Ale mówił podobnie, a do tego zachowywał się tak jak Julien, nienagannie i miło; może obcokrajowcy tak już mieli?
– Języka? Oj, nie chciałabym sprawiać kłopotu – nerwowy śmiech przykrył kolejne z zawstydzeń, jakie nawiedziły jasną buzię; ona, ucząca się rosyjskiego? Albo polskiego? Bo choć brzmiało to kusząco, obco, ekscytująco, wciąż okrążało jakąś daleką orbitę – być może teren jej dawnego życia. Teraz nie mogła sobie pozwolić na tego typu rozrywki – z braku czasu, braku możliwości, nieustanej grozy, która świszczała oddechem tuż przy uchu.
Zastanawiało ją, czy on też tego doświadczał – strachu, niepokoju, ciemnych wizji, które zwykle przychodziły nocami i odbierały nadzieję na promienisty poranek – nawiedzony deszczem, odziany w ciemną szatę i z tą tajemniczą, paskudną raną, wydawał je się naprawdę zagubiony.
W świecie, w okolicznościach; a jednak nawet poturbowany tym wszystkim, wciąż tkwiła w nim jakaś jasność – a może to już sobie zwyczajnie dopowiadała?
– Och... – to chyba był zły znak, że szczypało? Z drugiej strony może dobrze, że w ogóle czuł tam cokolwiek? Okrutnie pogubiona w całej swojej wybrakowanej wiedzy medycznej, zagryzła wargę, mimowolnie przyśpieszając trochę kroku do Makówki. Kiedy ta przywitała spojrzenie ceglanym murem i gołymi krzewami, które latem stanowiły jeden z najpiękniejszych ogrodów, Anne poczuła jeszcze większy obowiązek.
– Ja? Naturalnie, mnie nic nie dolega – powiedziała wprost, kiedy wspólnie przechodzili przez granice rozchylonej furtki. Juliena wciąż nie było w domu, co nie dodawało jej otuchy, bo Francuz na pewno wiedziałby co zrobić w tej sytuacji, lub przynajmniej doradziłby jej po które sposoby sięgnąć. Musiała dać sobie radę sama.
– Skądże, nie robiłam niczego specjalnego. Prawdę mówiąc nic – nic poza snuciem się i analizowaniem; ostatnich wydarzeń, słów Marcela, informacji, które bezmyślnie zawierzyła Frances; chłopak imieniem Konstantyn wyrwał ją z problemów codzienności, stawiając przed nią inne wyzwania; sama nie była pewna, czy to źle, czy dobrze.
– Nie znam się zbytnio na magii leczniczej, więc tak jak wspomniałeś, nie będę używać różdżki... – wypadało powiedzieć mu prędzej, chyba – Ale spróbuję zrobić jakiś opatrunek, a wcześniej przemyć tę ranę jakimś specyfikiem, może Jules ma jakieś eliksiry lecznicze... Dobrze? – zatroskany wyraz twarzy potęgowały strapiony wyraz spojrzenia; bardzo chciała mu pomóc, choć to samo w sobie niosło za sobą wielką odpowiedzialność.
Odetchnęła ciężko, przenosząc kontrolny wzrok na Makówkę po raz ostatni, z nadzieją, choć wciąż strachem - musiała tam znaleźć coś przydatnego.
- Chodź, jakoś sobie poradzimy - rzucone prędko, nim razem z towarzyszącym jej chłopakiem nie przekroczyli progu domu, wchodząc do środka.
zt x2
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Przed domem
Szybka odpowiedź