Anne Beddow
Nazwisko matki: Baczewski
Miejsce zamieszkania: brak; snuje się w poszukiwaniu schronienia
Czystość krwi: mugolak
Status majątkowy: nędzny
Zawód: -
Wzrost: 162 centymetry
Waga: 47 kilogramów
Kolor włosów: pszeniczny, ciemny blond
Kolor oczu: niebieskozielone
Znaki szczególne: drobne, jasne piegi pojawiające się na nosie przy nadmiernym przebywaniu na słońcu; mała blizna na środkowym palcu lewej dłoni; subtelny, złoty łańcuszek z krzyżykiem na szyi
10-calową, odpowiednio giętką, wykonaną z drewna cyprysu, zawierającą w sobie łuskę smoka
Gryffindor
brak
ogromnego psa; owczarka niemieckiego nienaturalnie wielkich rozmiarów
lawendą, mokrym piaskiem, mydlinami i kawą zbożową
matkę, ojca o niewiadomej, zamazanej twarzy i brata; zasiadających przy suto zastawionym stole, z uśmiechami na ustach
zielarstwem, prozą i poezją
Jastrzębiom
szukam odpowiedzi
jazzu, bluesa, audycji radiowych
Zofii Wichłacz
Liche kapanie wciąż nienaprawionego kranu, skrzypiące pod naporem kołysanej niepokojem sylwetki łóżko, cichy płacz wygrywany spomiędzy chłopięcych warg; każdy dźwięk – ten najdrobniejszy, i ten najbardziej donośny – zagłuszony kolejnym hukiem. Szeroko otwarte ślepka; pyzata buźka otulona jasną koronką dzierganej na drutach czapeczki wykrzywiła się nieznacznie, kiedy skruszony tynk sfrunął z rozdygotanej ściany w rejony dziecięcej kołyski. Niemowlęcy wrzask nie rozbrzmiał jednak, ni przy kolejnym grzmocie poruszającym kamienicą, ni następnym. Krzyki mieszane z desperacką, na granicach obłędu, modlitwą; przeszywające, błagalne, przerażone – trwogi nie krył już nikt; nie rezygnowały z niej nawet dzieci; niezłomne i maleńkie, nierozumne i niewinne. Nie znające wojennej melodii wygrywanej na londyńskich ulicach; symfonii zsyłanej z nieba salwą październikowych bombardowań.
Koścista dłoń zaciskana na chuderlawym ramieniu chłopca; pokrzepiające słowa, puste, bezdenne, pozbawione krzty nadziei skierowały się w stronę zalanej łzami twarzyczki. Mówiła, że to się skończy. Że przestaną, już, zaraz, za momencik; że kolejny wstrząs nie zrzuci z regału jego ukochanej książki z opowiastką o żyjątkach pomieszkujących w dżungli. Że furkoczące, wyjące dziko silniki nadlatujących samolotów zamilkną, a kiedy to się stanie, w drzwiach stanie tata; wyciągnie ramiona, stęskniony i radosny, pragnąc objąć synka. Byłby z niego taki dumny. Tak uszczęśliwiony dzielnością, z jaką ściskał matczyną dłoń, drugą rączką poprawiając kocyk młodszej siostry; tej, która nie wiedziała, co wyprawiał świat. Zszokowane wybuchem bomby uszy nie odbierały już niczego.
Londyńska ulica porzuciła wrzaskliwy płacz; przykryta płaszczem ruin zawalonych kamienic cicho skamlała o litość. Szeptem błagała, szeptem przepraszała; finalnie, w niosących się krzykach agonii milkła pod naporem rozbryzgiwanych ładunków. Walący się Tower Bridge nie nawoływał już do Boga; ceglane lawiny zwiastowały śmierć, kolejne wybuchy odbierały zmysły, zaciśnięte na dziecięcych rączkach palce były gotowe na koniec.
Wybawi ich; jeśli nie na tym świecie, to kolejnym. A tam nie będzie już płaczu, nie będzie cierpienia, i nie będzie śmierci.
Lubiłam na nią patrzeć.
Lubiłam gęstą czerń oplatającą jej wątłe ciało, włosy koloru pszenicy, które owijałam wokół palców, gdy nachylała się nade mną kiedy bałam się zasypiać, miękki głos, śpiewający polskie piosenki, gdy nalewała zupę do misek; często próbowałam ją papugować, a wtedy zaczynała nucić po francusku i wszyscy wybuchaliśmy śmiechem. Po obiedzie Peter zwykle zaszywał się na kilka chwil w sypialni, a gdy z niej wychodził, miał na sobie ojcowski mundur, a ten, karykaturalnie za duży, ciągnął się za nim po podłodze. Klękał na jednym kolanie, wyciągał dłoń w stronę mamy, a zielone oczy szkliły się radośnie; prosił ją wtedy, panią oficerową, o taniec, a kiedy po krótkiej chwili zawahania zgadzała się, dziwacznie poruszona, ja podgłaśniałam gramofon. I patrzyłam; patrzyłam jak suną przez bałagan w naszej kuchni, jak Piotruś okręca mamę, a jej złote włosy falują w powietrzu; patrzyłam i wyobrażałam sobie, że kiedyś będę księżniczką, tą z opowiastek i kołysanek, tańczącą z pięknym, dzielnym księciem.
Wieczorami klękaliśmy na podłodze w sypialni, składaliśmy splecione dłonie na materacu maminego łóżka, unosząc spojrzenia na portret mojego ojca zawieszony na ścianie; pomiędzy odrapaną boazerią a smętną tapetą w róże; otulony hebanową koronką. Mama ściskała między palcami różaniec, a mnie często zdarzało się uderzać opuszkiem palca w bujający się, srebrny krzyż. Peter odsuwał wtedy moją dłoń, unosił ją ku ustom i całował jej wierzch, a później wszyscy wypowiadaliśmy następną część modlitwy, spoglądając na tatę. Był przystojny, radosny, o ciemnych oczach i życzliwym uśmiechu. Nieznajomy.
A potem przychodził poranek, a poranki zawsze przynosiły niepokój. Rozedrgany, większy bądź mniejszy, wdzierał się w mieszkanie jak bezlitosny chłód; przynosił samotność; znikała albo mama, albo Peter, a ten, który zostawał, wypełniał mój dzień. Wtedy, kiedy zjawił się dziwny list, to Peter został w domu. Ale poza jego dziwaczną, brzydką miną, nie pamiętam niczego.
Nie pamiętam też momentu, w którym ściskał moją dłoń i kazał mi się uciszyć, przestać płakać i zacisnąć zęby. Nie pamiętam chwili, w której chowaliśmy się za workami z węglem w ciemnej piwnicy, której tak bardzo się bałam, bo ogromne cienie kryły tam wszystkie potwory. Nie pamiętam obrazu, w którym na różanej tapecie w sypialni rozbryzgano głowę naszej mamy. Nie pamiętam, że nogi prędko odmówiły mi posłuszeństwa w desperackim biegu po londyńskiej ulicy; Piotr wziął mnie wtedy na ręce, a ja zasłaniałam rękami uszy, bo wielkie, straszne psy szczekały głośno; zdawało mi się, że zaraz nas dopadną i rozerwą na strzępy. Więc zamknęłam oczy, prosząc Boga, żeby pozwolił nam się gdzieś schować. I o szklankę wody, a jeśli będzie łaskawy to i piętkę chleba, bo przecież nie zjedliśmy tego dnia kolacji.
Czas płynął tam inaczej. Ciągnął się niemiłosiernie, był długi, gęsty, ciężki i obcy; a kiedy Peter zniknął po raz pierwszy - ledwo co się tam znaleźliśmy i ledwo co odeszło lato - myślałam, że zatrzymał się całkowicie.
Nie wiedziałam po co tam jesteśmy, ani jak się tam znaleźliśmy. Nie wiedziałam, dlaczego nie wracamy do domu i dlaczego mama nas nie szuka. Ale nie zadawałam pytań, bo chyba bałam się, że podaruje mi jedynie prawdę. Ciemną i gorzką jak smoła.
Z początku nie wiedziałam gdzie jest, ani po co – powtarzał, że nasz świat się skończył i powinniśmy wkroczyć do innego, bo tam jest nasze miejsce; jego miejsce, bo kiedy znikał, ja wciąż zostawałam w tym samym punkcie.
W ponurym, prostokątnym budynku o ciężkich drzwiach i zakurzonych oknach, zza których trudno było obserwować londyńską ulicę.
Kiedy Peter ominął moje urodziny po raz pierwszy - te siódme - naprawdę obraziłam się na śmierć, i przez krótką chwilę chciałam, żeby nie wracał. Ale tylko na moment, bo sierociniec był paskudny.
Był cichy, dziwny, skrzypiący i oddychający jakąś wilgotną, nieprzystępną wonią; nosił w sobie dzieci ubrane na czarno – i czerń przybrałam również ja, choć bardzo jej nie lubiłam – nauczycieli ubranych na szaro, kucharki, pielęgniarki i dziwnych ludzi w bieli.
Poza naszymi obowiązkami, mieliśmy też czas wolny; jedna z kucharek ogromnie uwielbiała Szekspira i czytała go namiętnie, nadgorliwie, z taką pasją, że moje rozbawienie prędko zmieniło się w podziw. Niekiedy mówiła o nim tak pięknie, że wieczorami, gdy cisza nocna zamykała nas wszystkich w sypialniach, wymykałam się; przywierałam plecami do korytarzowych ścian i dreptałam; cichutko, cichuteńko, skradając się w mrokach, by tylko dostać się do kuchni i sięgnąć po książeczkę, którą zawsze zostawiała na blacie.
I choć nikt mnie nigdy nie przyłapał, i tak się z tego spowiadałam.
Czasami się bawiliśmy – tylko na krótką chwilę, bo pani Bones, nasza opiekunka, okropnie źle znosiła hałas – częściej rysowaliśmy w wolnych chwilach, choć ja poświęcałam je głównie książkom, które mała Suzie czasem mi przynosiła – była starsza, ale ja nazywałam ją małą, bo chyba na coś chorowała i przestała rosnąć – bądź innym dzieciom.
Nie wiem nawet dlaczego, ale kiedy Petera nie było, to właśnie ja zajmowałam się nowymi. Jedni byli starsi, inni młodsi; zdarzyło się nawet, że pani Bones kazała mi się zajmować noworodkiem – różowym, miękkim i płaczącym – więc się zajmowałam, z książką o budowie ludzkiego ciała pod kołdrą, studiując jej rozdziały nocami, by następnego dnia uspokoić bobasa, który wciąż nie miał imienia.
Dopiero gdy nadeszła zima i przystroiliśmy balustradę zielonymi girlandami, kiedy bobas siedział w kartonie na świąteczne dekoracje, bo tylko wtedy nie przeszkadzał mi przy myciu poręczy; dopiero wtedy dostał swoje imię – kiedy zaczęłam do niego mówić wierszem, później śpiewać, a później się śmiać – kiedy się odwróciłam, karton z dzieckiem unosił się w powietrzu.
Wtedy myślałam, że zwariowałam. Albo mam omamy, o których mówiła Suzie, że przytrafiają się w momencie, kiedy połknie się za dużo zielonych tabletek.
Ale ja ich nie połknęłam.
A bobas dostał ode mnie imię Flyin.
Tylko nikt nie rozumiał, dlaczego nazwałam go właśnie tak.
To był nasz mały sekret; mój i tego pyzatego dziecka, które przez moment latało dzięki mnie. Przeze mnie.
Dzień, w którym zaczęłam rozumieć wszystkie słowa, które wypowiadał w moją stronę Peter, był dziwaczny. I cudowny, i wspaniały – najlepszy ze wszystkich, choć początkowo naprawdę bardzo się niepokoiłam, gdy tak intensywnie ściskał moją dłoń, przepychając się między ludźmi na dworcu Kings Cross.
Nie chciał mi wyjaśnić słów, które ktoś napisał do mnie na żółtym pergaminie i zapieczętował czerwonym woskiem – wciąż powtarzał, że dowiem się na miejscu.
I dowiedziałam się, a wtedy wszystkie bzdury, które mówił – zupełnie jak potłuczony – okazały się prawdą.
Piękną prawdą.
W której wciąż czułam się nieswojo.
Bo ten świat nie był mój; nie wiedziałam o nim niczego, tak samo jak w jednym dniu, jednej chwili, jednym drobnym momencie, cała wiedza o mnie samej runęła; roztrzaskała się w pył, zniknęła, zupełnie tak, jakby nigdy jej nie było – czy w ogóle kiedykolwiek byłam tą Anią? Czy wszystko to, co pamiętałam, było rzeczywistością, a nie tylko jakąś dziwaczną iluzją, której tam – w ogromnym zamczysku pełnym obcych twarzy i obcych uczuć – było tak wiele?
Peter był obok, równocześnie wydając się tak odległym; i choć dziękowałam Bogu – w którego tam nie wierzył nikt – za to, że nareszcie jesteśmy znów razem, miałam nieodparte wrażenie, że bezustannie się oddalamy; on uwielbiał to, kim był.
Czarodzieje, siostrzyczko, jesteśmy czarodziejami – przez długi czas nie potrafiło mi to przejść przez gardło, nawet wtedy, gdy jeden z chłopców w zielonym swetrze nazywał mnie tym dziwnym, brzydkim mianem, a ja zamiast sięgnąć po ten magiczny patyk w kieszeni, uderzyłam go pięścią w nos; nawet wtedy nie chciałam wyprowadzać ich z błędu.
Nie byłam czarodziejem, nie byłam czarownicą; na litość boską, nie byłam żadną wiedźmą.
I zaskakująco długo naprawdę w to wierzyłam.
Poświęcając się temu, co wydawało się najmniej dziwaczne; nie lubiłam machać tym drewnianym urządzeniem, więc siedziałam z nosem w książkach, ucząc się o roślinach i ich wykorzystaniu; czasem też na lekcji Zielarstwa mówiłam profesorowi o tym, jak postępowano z dziećmi w sierocińcu, kiedy te były chore; jakie leki im podawałam i jak zbijałam ich gorączkę; wtedy zawsze te jego rybie ślepia rozszerzały się mocno, a ja traciłam zapał do czegokolwiek na kolejny tydzień.
Z czasem było inaczej; lepiej.
Z czasem polubiłam się z różdżką, a nawet wsiadłam na miotłę.
Z czasem uśmiechałam się szeroko i krzyczałam z zapałem "Do boju, Gryffindor!", bo naprawdę wierzyłam w tych, których mogłam nazwać przyjaciółmi.
Z czasem wszystko stało się prostsze; na nowo poukładane, zrozumiałe, naturalne; początkowo sierociniec też był dla mnie obcy – później stał się miejscem, do którego chciałam wracać, w obawie przed magią. A potem to właśnie magia stała się domem samym w sobie.
Dzieliliśmy go wspólnie, wspólnie powracaliśmy i wspólnie wierzyliśmy w sens; poczułam go chyba po raz pierwszy, wtedy, gdy ściskałam jego dłoń, a on ściskał moją, gdy w końcu było coś, ktoś, miejsce i równocześnie otwarty świat – coś, co nas nie odrzuciło.
Dlaczego wszystko znów musiało runąć w przepaść?
Być może z mojej winy, bo nie zauważyłam jak bardzo się oddala; bo wolałam tkwić z bezpiecznej bańce wypełnionej szkarłatem i złotem szkolnego swetra, udawać, że wcale nie musimy wracać w ciemne mury – Peter zapewniał mnie nader często, że teraz, gdy jest już dorosły, weźmie sprawy w swoje ręce. Że nigdy nie wrócimy do momentów i miejsc, które przerażały nas tak bardzo, że baliśmy się o nich mówić, nawet między sobą. Że wyjedziemy, a może zostaniemy i właśnie w tym miejscu zamieszkamy, wynajmiemy dom z pięknymi pokojami i pięknym ogrodem. Że nie będzie strachu, ukrywania się i wytykania palcami.
Że będziemy śmiać się, śpiewać i tańczyć; ale zanim to nadejdzie, musimy walczyć. Robiliśmy to od zawsze i musimy zrobić znów.
Gdzie była nasza wspólna walka, skoro zniknął ot tak, rozpłynął się w powietrzu?
Wizja ostatniego roku w Hogwarcie, wizja egzaminów, zakończenia szkoły i zaczęcia nowego życia; wizja wszystkiego tego, co miało na nas czekać, zniknęła - wraz z nim, wraz z całym Londynem, którego pożarły wojenne pragnienia.
To nie była nasza wojna; byłam skłonna naprawdę w to wierzyć. Jeśli lato pięćdziesiątego siódmego nie zabrałoby mi jego.
Przecież byliśmy nierozłączni.
I nie wiem, gdzie jest; nie wiem gdzie jestem ja - i, dobry Boże, dokąd mam iść.
Ale kiedyś znów będziemy, tam, gdzieś, gdziekolwiek; razem.
Kiedyś.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 9 | +5 (różdżka) |
Uroki: | 6 | 0 |
Czarna magia: | 0 | 0 |
Uzdrawianie: | 0 | 0 |
Transmutacja: | 5 | 0 |
Alchemia: | 2 | 0 |
Sprawność: | 5 | Brak |
Zwinność: | 13 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Anatomia | I | 2 |
Astronomia | I | 2 |
Historia Magii | I | 2 |
ONMS | I | 2 |
Spostrzegawczość | I | 2 |
Skradanie | II | 10 |
Zielarstwo | II | 10 |
Zręczne ręce | II | 10 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Szczęście | I | 5 |
Mugoloznawstwo | II | 0 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Neutralny | - | - |
Rozpoznawalność | - | I |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (wiedza) | II | 7 |
Gotowanie | I | 0,5 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | I | 0.5 |
Pływanie | I | 0.5 |
Taniec współczesny | I | 0.5 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | (+0) |
Reszta: 25 |
Ostatnio zmieniony przez Anne Beddow dnia 29.01.21 10:45, w całości zmieniany 3 razy
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
Witamy wśród Morsów
twoja karta została zaakceptowana- znajdź towarzystwo •
- wylosuj komponenty •
- załóż domek
- mapa forum •
- pogotowie graficzne i kody •
- ekipa forum
Kartę sprawdzał: Deirdre Mericourt
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 24.11.23 20:04, w całości zmieniany 1 raz
włos jednorożca;
[09.02.21] Komponenty (październik/grudzień)
[26.07.21] Styczeń/marzec
[01.12.22] Komponenty kwiecień/czerwiec
[22.02.23] Kupidynek (komponent)
[22.02.23] Lipiec/sierpień
[11.12.23] Sierpień-listopad
[26.05.21] Wsiąkiewka (październik-grudzień); +3 PB do reszty
[13.03.22] Wsiąkiewka (styczeń-marzec); +3 PB do reszty
[10.02.23] Wsiąkiewka (kwiecień-czerwiec); +2 PB
[28.11.23] Wsiąkiewka (lipiec-sierpień); +1 PB
[26.05.21] Wsiąkiewka (październik-grudzień): +120 PD
[23.07.21] Spokojnie jak na wojnie: +7 PD
[27.07.21] Zdobyto osiągnięcie: Wór pełen ziół; +30 PD
[26.09.21] Zakup: Sowa; -50 PD
[04.11.21] Zakup: 2x strączki wnykopieńki, -20 pd
[13.03.22] Osiągnięcia (Obieżyświat, Ponad podziałami); +60 PD
[13.03.22] Wsiąkiewka (styczeń-marzec); +120 PD
[13.03.22] Osiągnięcia (Weteran); +100 PD
[17.03.22] Organizacja wydarzenia: Gdy wybije północ +30PD
[03.05.22] Zdobycie osiągnięcia: Ostatnia landrynka +30 PD
[30.11.22] Zdobycie osiągnięcia: Do wyboru, do koloru +30 PD
[10.02.23] Wsiąkiewka (kwiecień-czerwiec); +90 PD
[23.05.23] Zdobycie Osiągnięcia: Dojrzały Mors; +30 PD
[08.10.23] Zdobycie Osiągnięcia: Na głowie kwietny ma wianek; +30 PD
[23.10.23] Zdobycie Osiągnięcia: Weteran II, +100 PD
[28.11.23] Wsiąkiewka (lipiec-sierpień); +60 PD
[11.12.23] Zdobycie osiągnięcia: Róg obfitości; +30 PD