Kuchnia
AutorWiadomość
Kuchnia
Kuchnia to ponoć serce każdego domu, a przynajmniej tak jest w przypadku mieszkania Yvette. Spędza tutaj względnie dużo czasu pijąc herbatę, gotując, przyjmując gości, czy rozmyślając. Jest to pomieszczenie sporych rozmiarów, a jasne skrzypiące szafki jedynie optycznie je powiększają. Nad zlewem znajduje się okno wpuszczające do kuchni światło, a na środku pomieszczenia ustawiony jest stary, dębowy stół z poustawianymi wokół niego giboczącymi się krzesłami.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
| Początek lipca
Londyński Port nigdy nie był najbezpieczniejszym miejscem w Wielkiej Brytanii, a co dopiero teraz gdy Anglia pogrążyła się w wojnie, gdy ulice Londynu skąpane zostały krwią niewinnych istnień. Z dnia na dzień w lecznicy pojawiało się coraz więcej osób, a jej jak niegdyś myślała sporych rozmiarów budynek zaczął pękać w szwach. Wysyłała do domów kogo tylko mogła zajmując się oczywiście uwcześnię ich ranami, ale wiele osób było w na tyle złym stanie, że musieli u niej zostać. Miała ręce pełne roboty i ograniczony dostęp do eliksirów, czy nawet ingrediencji, z których sama w ostateczności spróbowałaby coś przygotować. A to był dopiero początek. Końca wojny nie było widać. Nienawidziła tej nowej, okrutnej rzeczywistości. Nie rozumiała jak człowiek może krzywdzić drugiego człowieka. Może w tym właśnie leżał problem? Może nie było w nich żadnego człowieczeństwa, a jednak trudno było jej w to uwierzyć, jako osobie, która zawsze doszukiwała się w kimś dobra. Był to jednak naiwny sposób myślenia. Niektórzy ludzie byli po prostu przesiąknięci złem do szpiku kości. Gdzie jednak zaciera się granica? Gdzie biel przechodzi w szarość, aby zmienić się w czerń. Czy czerń faktycznie jest czernią, a biel bielą? A może to po prostu inne odcienie szarości? Nie miała czasu by o tym myśleć. Drzwi do jej mieszkania otworzyły się z hukiem uderzając o ścianę. Słysząc to podskoczyła wręcz w miejscu wystraszona szybko chwytając za różdżkę, którą wycelowała w nieznanych przybyszy. Jak szybko ją podniosła tak szybko i ją opuściła orientując się w zaistniałej sytuacji.
– Połóżcie go tutaj. – Nakazała dwóm mężczyzną, którzy właśnie wnieśli do jej domu swojego zakrwawionego, nieprzytomnego towarzysza. Praktycznie cały czas spędzała w lecznicy. Gdyby nie Philippa donosząca jej jedzenie pewnie do tej pory umarłaby już z głodu nie mając czasu gotować, czy wybrać się samej do Parszywego. Spać od czasu do czasu musiała. Nie mogła sobie pozwolić opaść z sił, potrzebowała ich, potrzebowała swojej magii. Obecnie przyszła na górę nie z powodów tak trywialnych jak jedzenie, czy sen, lecz z zamiarem przyniesienia stąd potrzebnych jej eliksirów. Ewidentnie jednak nie dane było jej to zrobić, gdyż przypadek tego mężczyzny nie mógł czekać. Tak jak im kazała, położyli go na stole w kuchni plecami do góry, aby mogła ona uważnie im się przyjrzeć. Ktoś go naprawdę ciężko urządził. Plecy mężczyzny przypominały krwawą mapę z rozrysowanymi na niej ścieżkami prowadzącymi praktycznie w każdym możliwym kierunku. Widziała już wcześniej takie rany. Niektórzy z „Wybawców Londynu” lubili bawić się swoimi ofiarami. Zamiast szybko ukrócić ich męki pozostawiali ich na pastwę losu, aby ci w końcu w cierpieniach skonali. Czy traktowanie ich klątwą przypominającą uderzenia bicza podnosiła ich samoocenę, bądź karmiła ego? Może chcieli w ten sposób pokazać, że są ponad swoimi ofiarami, że są ich panami? Chyba tak naprawdę nie chciała tego wiedzieć. Choć przekonała się już co jedna osoba może zrobić drugiej, nie chciała wgłębiać się w motywy wykreowane przez ich chore umysły. Nie znajdywała żadnego logicznego powodu, żadnej wymówki tak niegodziwych czynów.
Szybko odsunęła strzępy koszuli mężczyzny wchodzących jej w drogę, po czym skierowała swoją różdżkę w mężczyznę. Najpierw zatrzymała krwotok zewnętrzy przy pomocy Fosilio. Mężczyzna był nieprzytomny, oddychał miarowo, ale płytko, ewidentnie stracił sporo krwi, więc musiała zrobić to w pierwszej kolejności. I jego krew zbrukała dziś portowe ulicę. I po jego męce miał zostać szkarłatny ślad na bruku do momentu przyjścia pierwszego deszczu. Ziemia nie zapomina jednak cierpienia, ludzie go nie zapominają. Może leczyć ich ciała ile tylko chce, może leczyć ich umysł, ale nie wyleczy ich ducha. Nie każe im ruszyć do przodu i zapomnieć, kiedy nawet ona sama nie jest w stanie. Zabrała z szafki miskę i napełniła ją ciepłą wodą. Zamoczyła w niej czysty kawałek materiału i zajęła się oczyszczeniem ran. Jego towarzysze jeszcze trzy razy musieli zmieniać jej wodę w misce na czystą. Z przejęciem przyglądali się co ta robiła, zadając co chwilę pytania czy ten się z tego wyliże, jakby w ogóle nie słyszeli jej odpowiedzi. Byli to jego przyjaciele? Rodzina? Może był on dla nich znajomą twarzą, a może całkiem obcą osobą, której chcieli pomóc? Spyta się później. Jeśli to dla niego nieznani ludzie możliwe, że gdzieś znajduje się jego niepokojąca się rodzina. Dzieci z niecierpliwieniem wyglądające przez okno, żona przygotowująca kolacje, czy nawet pies wiernie czekający na swojego pana. W końcu zajęła się samymi ranami rzucając Curatio Vulnera Horibilis. Przyglądała się jasnemu promieniu uroku, który wystrzelił z jej różdżki, aby otulić delikatnie rany, które pomału zaczęły się zasklepiać. Nawet po tylu latach nie mogła się nadziwić do czego zdolna jest magia. Jak cudownym jest ona darem. Nie wyobrażała sobie życia jako mugol, ale no cóż, mugolom pewnie było równie ciężko wyobrazić sobie siebie w skórze czarodziei. Ciekawiło ją co by robiła? Czy również zajmowałaby się pomocą ludziom jako mugolski uzdrowiciel? A może to magia ukierunkowała ją w tym kierunku i bez niej byłaby zupełnie inną osobą, z innymi poglądami, z innymi celami. Jakoś w to nie wierzyła. Magia to jedno, miała i ma na nią ogromny wpływ, ale jej własna osobowość to zupełnie inna historia. Na koniec rzuciła Ferulę mając już pewność, że mężczyźnie nic nie będzie. Czy naprawdę? Czy po tym co mu się przytrafiło będzie wstanie powiedzieć, że wszystko jest w porządku? Szczerze w to wątpiła. Nie jej dane było to jednak oceniać, to nie przed nią leżało wyzwanie życia z tego typu odciśniętym piętnem. Wzięła torbę z potrzebnymi jej eliksirami, po czym rzuciła okiem na cały ten bałagan w kuchni uznając, że jednak później się tym zajmie. Przy pomocy zaklęcia znieśli nieszczęśnika na dół i położyli go na jednym z łóżek, aby ten mógł w spokoju wypocząć. Wypytała się mężczyzn, którzy go tu przynieśli czy ten ma rodzinę i czy mogliby się z nimi skontaktować i opowiedzieć im o wszystkim. Potwierdzili, zgodzili się i tyle ich widziała. Rozglądnęła się po pomieszczeniu rozważając do kogo najpierw powinna podejść, komu najpierw i jaki powinna podać eliksir, w jakiej kolejności sprawdzić ich stan, czy komu dać po prostu wypocząć. Sfrustrowana i zmęczona wytarła nie do końca domyte po krwi dłonie w fartuch uznając jednak, że i tak będzie musiała przemyć je jeszcze raz. Odłożyła torbę z eliksirami na bok, a sama udała się do łazienki. Jak zahipnotyzowana obserwowała krew mieszającą się z wodą. Ile jeszcze jej się przeleje w tej wojnie? Ile osób jeszcze zginie dlaczego tak naprawdę? Niektórzy z tych ludzi nie stali po żadnej stronie konfliktu. Byli po prostu przypadkowymi ofiarami, tak jak i ma to miejsce w trakcie każdej wojny. Niewinni zawsze cierpią najbardziej. Co z nią? Czy i ona nie stała po żadnej stronie? Czy była naprawdę neutralna? Czy w ostateczności nie wybrałaby żadnej ze stron? Patrząc na swych pacjentów wiedziała, która ze stron była bardziej odpowiedzialna za ten cały bajzel. Już wiedziała, że w razie konieczności wyboru stanęłaby po stronie tych, którzy starali się chronić innych, a nie ich ranić. Nie mogła jednak teraz sobie na to pozwolić, nie mogła tak ryzykować. Była tu potrzebna. Ona potrzebowała tu być. Wracając do sali wytarła dłonie i wzięła się z powrotem do pracy robiąc obchód, nakładając na pacjentów kolejne zaklęcia, podając im eliksiry, rozmawiając z nimi, poprawiając im poduszki pod głowami, czy podając im jedzenie. Do końca dnia miała tylko jeden nowy przypadek, na szczęście nie tak groźny jak ten poprzedni. Wracając do siebie na górę by w końcu odpocząć odczuła szczerą ulgę, że na razie, może na krótką chwilę, ale jednak nastał koniec jej pracy, którą oczywiście lubiła, która dawała jej ogrom satysfakcji. Problem polegał na tym, że wolałaby być już bezrobotną i aby wszyscy jej pacjenci, dotychczasowi i przyszli mogli być zdrowi i pełni sił.
| zt
Londyński Port nigdy nie był najbezpieczniejszym miejscem w Wielkiej Brytanii, a co dopiero teraz gdy Anglia pogrążyła się w wojnie, gdy ulice Londynu skąpane zostały krwią niewinnych istnień. Z dnia na dzień w lecznicy pojawiało się coraz więcej osób, a jej jak niegdyś myślała sporych rozmiarów budynek zaczął pękać w szwach. Wysyłała do domów kogo tylko mogła zajmując się oczywiście uwcześnię ich ranami, ale wiele osób było w na tyle złym stanie, że musieli u niej zostać. Miała ręce pełne roboty i ograniczony dostęp do eliksirów, czy nawet ingrediencji, z których sama w ostateczności spróbowałaby coś przygotować. A to był dopiero początek. Końca wojny nie było widać. Nienawidziła tej nowej, okrutnej rzeczywistości. Nie rozumiała jak człowiek może krzywdzić drugiego człowieka. Może w tym właśnie leżał problem? Może nie było w nich żadnego człowieczeństwa, a jednak trudno było jej w to uwierzyć, jako osobie, która zawsze doszukiwała się w kimś dobra. Był to jednak naiwny sposób myślenia. Niektórzy ludzie byli po prostu przesiąknięci złem do szpiku kości. Gdzie jednak zaciera się granica? Gdzie biel przechodzi w szarość, aby zmienić się w czerń. Czy czerń faktycznie jest czernią, a biel bielą? A może to po prostu inne odcienie szarości? Nie miała czasu by o tym myśleć. Drzwi do jej mieszkania otworzyły się z hukiem uderzając o ścianę. Słysząc to podskoczyła wręcz w miejscu wystraszona szybko chwytając za różdżkę, którą wycelowała w nieznanych przybyszy. Jak szybko ją podniosła tak szybko i ją opuściła orientując się w zaistniałej sytuacji.
– Połóżcie go tutaj. – Nakazała dwóm mężczyzną, którzy właśnie wnieśli do jej domu swojego zakrwawionego, nieprzytomnego towarzysza. Praktycznie cały czas spędzała w lecznicy. Gdyby nie Philippa donosząca jej jedzenie pewnie do tej pory umarłaby już z głodu nie mając czasu gotować, czy wybrać się samej do Parszywego. Spać od czasu do czasu musiała. Nie mogła sobie pozwolić opaść z sił, potrzebowała ich, potrzebowała swojej magii. Obecnie przyszła na górę nie z powodów tak trywialnych jak jedzenie, czy sen, lecz z zamiarem przyniesienia stąd potrzebnych jej eliksirów. Ewidentnie jednak nie dane było jej to zrobić, gdyż przypadek tego mężczyzny nie mógł czekać. Tak jak im kazała, położyli go na stole w kuchni plecami do góry, aby mogła ona uważnie im się przyjrzeć. Ktoś go naprawdę ciężko urządził. Plecy mężczyzny przypominały krwawą mapę z rozrysowanymi na niej ścieżkami prowadzącymi praktycznie w każdym możliwym kierunku. Widziała już wcześniej takie rany. Niektórzy z „Wybawców Londynu” lubili bawić się swoimi ofiarami. Zamiast szybko ukrócić ich męki pozostawiali ich na pastwę losu, aby ci w końcu w cierpieniach skonali. Czy traktowanie ich klątwą przypominającą uderzenia bicza podnosiła ich samoocenę, bądź karmiła ego? Może chcieli w ten sposób pokazać, że są ponad swoimi ofiarami, że są ich panami? Chyba tak naprawdę nie chciała tego wiedzieć. Choć przekonała się już co jedna osoba może zrobić drugiej, nie chciała wgłębiać się w motywy wykreowane przez ich chore umysły. Nie znajdywała żadnego logicznego powodu, żadnej wymówki tak niegodziwych czynów.
Szybko odsunęła strzępy koszuli mężczyzny wchodzących jej w drogę, po czym skierowała swoją różdżkę w mężczyznę. Najpierw zatrzymała krwotok zewnętrzy przy pomocy Fosilio. Mężczyzna był nieprzytomny, oddychał miarowo, ale płytko, ewidentnie stracił sporo krwi, więc musiała zrobić to w pierwszej kolejności. I jego krew zbrukała dziś portowe ulicę. I po jego męce miał zostać szkarłatny ślad na bruku do momentu przyjścia pierwszego deszczu. Ziemia nie zapomina jednak cierpienia, ludzie go nie zapominają. Może leczyć ich ciała ile tylko chce, może leczyć ich umysł, ale nie wyleczy ich ducha. Nie każe im ruszyć do przodu i zapomnieć, kiedy nawet ona sama nie jest w stanie. Zabrała z szafki miskę i napełniła ją ciepłą wodą. Zamoczyła w niej czysty kawałek materiału i zajęła się oczyszczeniem ran. Jego towarzysze jeszcze trzy razy musieli zmieniać jej wodę w misce na czystą. Z przejęciem przyglądali się co ta robiła, zadając co chwilę pytania czy ten się z tego wyliże, jakby w ogóle nie słyszeli jej odpowiedzi. Byli to jego przyjaciele? Rodzina? Może był on dla nich znajomą twarzą, a może całkiem obcą osobą, której chcieli pomóc? Spyta się później. Jeśli to dla niego nieznani ludzie możliwe, że gdzieś znajduje się jego niepokojąca się rodzina. Dzieci z niecierpliwieniem wyglądające przez okno, żona przygotowująca kolacje, czy nawet pies wiernie czekający na swojego pana. W końcu zajęła się samymi ranami rzucając Curatio Vulnera Horibilis. Przyglądała się jasnemu promieniu uroku, który wystrzelił z jej różdżki, aby otulić delikatnie rany, które pomału zaczęły się zasklepiać. Nawet po tylu latach nie mogła się nadziwić do czego zdolna jest magia. Jak cudownym jest ona darem. Nie wyobrażała sobie życia jako mugol, ale no cóż, mugolom pewnie było równie ciężko wyobrazić sobie siebie w skórze czarodziei. Ciekawiło ją co by robiła? Czy również zajmowałaby się pomocą ludziom jako mugolski uzdrowiciel? A może to magia ukierunkowała ją w tym kierunku i bez niej byłaby zupełnie inną osobą, z innymi poglądami, z innymi celami. Jakoś w to nie wierzyła. Magia to jedno, miała i ma na nią ogromny wpływ, ale jej własna osobowość to zupełnie inna historia. Na koniec rzuciła Ferulę mając już pewność, że mężczyźnie nic nie będzie. Czy naprawdę? Czy po tym co mu się przytrafiło będzie wstanie powiedzieć, że wszystko jest w porządku? Szczerze w to wątpiła. Nie jej dane było to jednak oceniać, to nie przed nią leżało wyzwanie życia z tego typu odciśniętym piętnem. Wzięła torbę z potrzebnymi jej eliksirami, po czym rzuciła okiem na cały ten bałagan w kuchni uznając, że jednak później się tym zajmie. Przy pomocy zaklęcia znieśli nieszczęśnika na dół i położyli go na jednym z łóżek, aby ten mógł w spokoju wypocząć. Wypytała się mężczyzn, którzy go tu przynieśli czy ten ma rodzinę i czy mogliby się z nimi skontaktować i opowiedzieć im o wszystkim. Potwierdzili, zgodzili się i tyle ich widziała. Rozglądnęła się po pomieszczeniu rozważając do kogo najpierw powinna podejść, komu najpierw i jaki powinna podać eliksir, w jakiej kolejności sprawdzić ich stan, czy komu dać po prostu wypocząć. Sfrustrowana i zmęczona wytarła nie do końca domyte po krwi dłonie w fartuch uznając jednak, że i tak będzie musiała przemyć je jeszcze raz. Odłożyła torbę z eliksirami na bok, a sama udała się do łazienki. Jak zahipnotyzowana obserwowała krew mieszającą się z wodą. Ile jeszcze jej się przeleje w tej wojnie? Ile osób jeszcze zginie dlaczego tak naprawdę? Niektórzy z tych ludzi nie stali po żadnej stronie konfliktu. Byli po prostu przypadkowymi ofiarami, tak jak i ma to miejsce w trakcie każdej wojny. Niewinni zawsze cierpią najbardziej. Co z nią? Czy i ona nie stała po żadnej stronie? Czy była naprawdę neutralna? Czy w ostateczności nie wybrałaby żadnej ze stron? Patrząc na swych pacjentów wiedziała, która ze stron była bardziej odpowiedzialna za ten cały bajzel. Już wiedziała, że w razie konieczności wyboru stanęłaby po stronie tych, którzy starali się chronić innych, a nie ich ranić. Nie mogła jednak teraz sobie na to pozwolić, nie mogła tak ryzykować. Była tu potrzebna. Ona potrzebowała tu być. Wracając do sali wytarła dłonie i wzięła się z powrotem do pracy robiąc obchód, nakładając na pacjentów kolejne zaklęcia, podając im eliksiry, rozmawiając z nimi, poprawiając im poduszki pod głowami, czy podając im jedzenie. Do końca dnia miała tylko jeden nowy przypadek, na szczęście nie tak groźny jak ten poprzedni. Wracając do siebie na górę by w końcu odpocząć odczuła szczerą ulgę, że na razie, może na krótką chwilę, ale jednak nastał koniec jej pracy, którą oczywiście lubiła, która dawała jej ogrom satysfakcji. Problem polegał na tym, że wolałaby być już bezrobotną i aby wszyscy jej pacjenci, dotychczasowi i przyszli mogli być zdrowi i pełni sił.
| zt
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
| 2 stycznia
Pozwoliła sobie tak zaplanować ten dzień, aby mieć jak najwięcej czasu dla siebie i dla swej kuzynki. Głównie zajmowała się pracą w lecznicy, ale często zdarzało jej się opuszczać Londyn. Nie zarabiała za wiele. Ludzie nie mieli często co zaoferować w zamian za jej usługi. Nie miała nic przeciwko. Nigdy nie chodziło jej o pieniądze, a o chęć niesienia pomocy innym. Z czegoś musiała jednak żyć, utrzymać lecznice. Z tego też powodu każdy knut się liczył, a ona z kolei szukała go gdzie mogła. Naiwnie chciałaby wierzyć, że nowy rok przyniesie zmiany. Cóż, pewnie tak będzie, ale niekoniecznie te dobre. Wojna nie miała się szybko skończyć, ni towarzyszący jej kryzys. Ogień konfliktu jeszcze przez długi czas będzie trawił ziemie Wielkiej Brytanii, o ile płomień ten nie rozprzestrzeni się jeszcze dalej, poza wyspy. Mogło to trwać miesiące, lata, a może nawet dekady. Istotną kwestią jest też to jak ta wojna miałaby się skończyć? Kto miał ją wygrać? Jak wiele krwi niewinnych istnień miało zostać przelane? Nie było jej to obojętne. Nie potrafiła pozostać neutralna. Nie podzielała jednak zdania swej rodziny.
List od Solene uspokoił ją nieco. Martwiła się o nią. Ludzie opuszczali swoje domy i już nigdy do nich nie wracali - takie mieli teraz czasy. Bała się, że z nią mogło być podobnie. Obwiniała się uznając, że przez swoje problemy nie dostrzegła tych należących do Solene i ta zerwała z nią kontakt właśnie z tego powodu. Yv nie była wtedy sobą. Bardziej cieniem dawnej siebie żyjącym z dnia na dzień, pogrążonym w pracy i własnych ponurych myślach. To co stało się we Francji odbiło się na niej piętnem. Potrzebowała czasu. Chociaż miała nigdy nie wypełnić pustki po odebraniu jej syna, tak z upływem lat było jej łatwiej z nadzieją patrzyć w przyszłość. Aż do teraz.
Nucąc pod nosem zasłyszaną gdzieś melodię ugniatała ciasto na chlebek dyniowy. Wojna, brak pieniędzy i dostaw sprawił, że musiała wykazać się kreatywnością w kuchni. Nie miała mąki, zrobiła ją sama z kaszy, przy pomocy moździerza, który normalnie pomagał jej w przygotowywaniu ingrediencji na eliksiry. O żadnych drożdżach też nie było mowy, więc zakwas przyrządziła z części mąki i wody. Nie będzie to może idealny wypiek. Brakowało jej cukru czy jajek, ale było to już coś. Dopiero słysząc pukanie do drzwi spostrzegła jak bardzo straciła rachubę czasu. Spojrzała na swoje brudne dłonie wzdychając cierpiętniczo otrzepując je z mąki. Sięgnęła do kieszeni fartucha, aby wyjąć z niego sosnowe drzewo i za pomocą jednego ruchu różdżki wstawiła wodę na herbatę. Mogła zrobić podobnie z leżącym przed nią ciastem, ale znajdowała dziwny komfort w gotowaniu i pieczeniu bez pomocy magii. Prawie bez pomocy magii. Nie chcąc by jej gość musiał dłużej czekać ruszyła od razu w kierunku drzwi, które otworzyła wciąż dzierżąc różdżkę w dłoni. Lepiej być przezornym, aniżeli martwym. Ulice nie były bezpieczne nawet dla czystokrwistych czarodziejów. Nigdzie już nie było bezpiecznie. Widząc jednak znajomą twarz szybko opuściła różdżkę zerkając jeszcze znad ramienia kobiety na pustą ulice. - Dotarłaś bez jakichkolwiek problemów? Nikt cię nie zaczepił? - Zapytała zmartwiona wpuszczając kobietę do środka i zamykając za nią drzwi. - Nawet nie wiesz jak dobrze cię znów widzieć. Martwiłam się. - Chwyciła jej dłonie w swoje śledząc jej twarz wzrokiem w poszukiwaniu czegokolwiek co mogłoby ją zaniepokoić. Solene wyglądała jednak na całą i zdrową. Dzięki Merlinowi. - Proszę, wejdź. Zaparzę nam herbaty i porozmawiamy. - Zaproponowała puszczając dłonie kobiety i prowadząc ją do kuchni, gdzie wskazała jej miejsce przy stole.
Pozwoliła sobie tak zaplanować ten dzień, aby mieć jak najwięcej czasu dla siebie i dla swej kuzynki. Głównie zajmowała się pracą w lecznicy, ale często zdarzało jej się opuszczać Londyn. Nie zarabiała za wiele. Ludzie nie mieli często co zaoferować w zamian za jej usługi. Nie miała nic przeciwko. Nigdy nie chodziło jej o pieniądze, a o chęć niesienia pomocy innym. Z czegoś musiała jednak żyć, utrzymać lecznice. Z tego też powodu każdy knut się liczył, a ona z kolei szukała go gdzie mogła. Naiwnie chciałaby wierzyć, że nowy rok przyniesie zmiany. Cóż, pewnie tak będzie, ale niekoniecznie te dobre. Wojna nie miała się szybko skończyć, ni towarzyszący jej kryzys. Ogień konfliktu jeszcze przez długi czas będzie trawił ziemie Wielkiej Brytanii, o ile płomień ten nie rozprzestrzeni się jeszcze dalej, poza wyspy. Mogło to trwać miesiące, lata, a może nawet dekady. Istotną kwestią jest też to jak ta wojna miałaby się skończyć? Kto miał ją wygrać? Jak wiele krwi niewinnych istnień miało zostać przelane? Nie było jej to obojętne. Nie potrafiła pozostać neutralna. Nie podzielała jednak zdania swej rodziny.
List od Solene uspokoił ją nieco. Martwiła się o nią. Ludzie opuszczali swoje domy i już nigdy do nich nie wracali - takie mieli teraz czasy. Bała się, że z nią mogło być podobnie. Obwiniała się uznając, że przez swoje problemy nie dostrzegła tych należących do Solene i ta zerwała z nią kontakt właśnie z tego powodu. Yv nie była wtedy sobą. Bardziej cieniem dawnej siebie żyjącym z dnia na dzień, pogrążonym w pracy i własnych ponurych myślach. To co stało się we Francji odbiło się na niej piętnem. Potrzebowała czasu. Chociaż miała nigdy nie wypełnić pustki po odebraniu jej syna, tak z upływem lat było jej łatwiej z nadzieją patrzyć w przyszłość. Aż do teraz.
Nucąc pod nosem zasłyszaną gdzieś melodię ugniatała ciasto na chlebek dyniowy. Wojna, brak pieniędzy i dostaw sprawił, że musiała wykazać się kreatywnością w kuchni. Nie miała mąki, zrobiła ją sama z kaszy, przy pomocy moździerza, który normalnie pomagał jej w przygotowywaniu ingrediencji na eliksiry. O żadnych drożdżach też nie było mowy, więc zakwas przyrządziła z części mąki i wody. Nie będzie to może idealny wypiek. Brakowało jej cukru czy jajek, ale było to już coś. Dopiero słysząc pukanie do drzwi spostrzegła jak bardzo straciła rachubę czasu. Spojrzała na swoje brudne dłonie wzdychając cierpiętniczo otrzepując je z mąki. Sięgnęła do kieszeni fartucha, aby wyjąć z niego sosnowe drzewo i za pomocą jednego ruchu różdżki wstawiła wodę na herbatę. Mogła zrobić podobnie z leżącym przed nią ciastem, ale znajdowała dziwny komfort w gotowaniu i pieczeniu bez pomocy magii. Prawie bez pomocy magii. Nie chcąc by jej gość musiał dłużej czekać ruszyła od razu w kierunku drzwi, które otworzyła wciąż dzierżąc różdżkę w dłoni. Lepiej być przezornym, aniżeli martwym. Ulice nie były bezpieczne nawet dla czystokrwistych czarodziejów. Nigdzie już nie było bezpiecznie. Widząc jednak znajomą twarz szybko opuściła różdżkę zerkając jeszcze znad ramienia kobiety na pustą ulice. - Dotarłaś bez jakichkolwiek problemów? Nikt cię nie zaczepił? - Zapytała zmartwiona wpuszczając kobietę do środka i zamykając za nią drzwi. - Nawet nie wiesz jak dobrze cię znów widzieć. Martwiłam się. - Chwyciła jej dłonie w swoje śledząc jej twarz wzrokiem w poszukiwaniu czegokolwiek co mogłoby ją zaniepokoić. Solene wyglądała jednak na całą i zdrową. Dzięki Merlinowi. - Proszę, wejdź. Zaparzę nam herbaty i porozmawiamy. - Zaproponowała puszczając dłonie kobiety i prowadząc ją do kuchni, gdzie wskazała jej miejsce przy stole.
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Solene była skłonna przyznać na głos, że nigdy nie dogadywała się z kobietami w swojej rodzinie, czego najlepszym przykładem była własna matka i młodsza siostra, po której słuch zaginął odkąd wżeniła się w szlachecki ród, tym samym jako nieliczna dopełniając swojej powinności, wpajanej im pokracznie od dziecka. W następnej kolejności szedł cały wachlarz ciotek i kuzynek, w tym ta jedna, która niby była dalszą rodziną, ale jednak, dalej rodziną. Dla niej dość daleką, niemal jak piąta woda po kisielu, dla ciotki, u której mieszkała w ostatnich latach, i zmarłego przed paroma dniami wuja bliską, i wcale nie cieszyła się z faktu, że miała być posłańcem złych wieści. Doprawdy nie rozumiała dlaczego nie wypadało przekazać tej informacji listownie lub – co lepsze, bo załatwiało i przekazanie informacji o stracie, i spotkanie z Yvette na raz – zapraszając uzdrowicielkę na Lavender Hill.
Pomimo nieco bojowego humoru zmieszanego z bliżej nieokreśloną frustracją i smutkiem po śmierci człowieka, którym zajmowała się w ostatnich latach w zamian za przygarnięcie do siebie, bez większego trudu przemknęła przez dzielnicę portową i odnalazłszy mieszkanie Yvette, stanęła przed jej drzwiami. Zaskakująco nawet dla siebie droga do portowej klitki zapisała się w jej pamięci na tyle dobrze, że nie zgubiła się w labiryncie uliczek w zupełnie naturalnym dla siebie trybie wplątując się w kłopoty. Biorąc głębszy oddech, jakby w zawahaniu, wreszcie zapukała i wcale nie zdziwiła się widząc wymierzoną w jej twarz różdżkę, chociaż nie powstrzymała grymasu, który na zaledwie parę sekund ozdobił jej gładkie czoło poprzeczną bruzdą.
– Spodziewałaś się kogoś innego? – rzuciła z lekko wyczuwalnym akcentem, lecz nie oczekiwała odpowiedzi i szybko weszła do środka. – Ulice są puste – przynajmniej pozornie – nie widziałam w okolicy ani jednej żywej duszy; jest złowrogo spokojnie, niby cicho i pusto, ale wpadasz po chwili w paranoję przez nasłuchiwanie i masz wrażenie, że za chwilę gdzieś coś się wydarzy – uścisnęła chłodne dłonie drugiej Baudelaire a kiedy tylko ta ją puściła, zrzuciła wierzchnią szatę i skierowała się do kuchni. Rozglądając się badawczo po pomieszczeniu doszła do wniosku, że to miejsce niemal w ogóle nie zmieniło się od jej ostatniej wizyty tak dawno, że nie była pewna czy miała odpowiednio to zliczyć w miesiącach, czy latach, ale cieszyła się, że Yvette chociaż miała dach nad głową. Co prawda nie zdążyła zaznajomić się ze wszystkimi wydarzeniami i sytuacją w Londynie podczas roku nieobecności – choć podejrzewała, że dzisiejszego wieczoru to nadrobi – ale miała oczy i potrafiła sklejać w całość zasłyszane szczątkowe informacje.
– Nie rozumiem dlaczego jeszcze tu mieszkasz, to chyba aktualnie najmniej bezpieczne miejsce w tym mieście – a może się myliła i nie było tak źle, jak zakładała? Zajęła wolne krzesło i postawiła na stole torbę, w której przyniosła kilka przydatnych rzeczy do uzupełnienia spiżarni, jednak nie śpieszyła się z wyłożeniem wszystkiego na blat; w dalszym ciągu celem wizyty była informacja o śmierci członka rodziny i w przypadku blondynki nie miała pojęcia jak zareaguje.
Pomimo nieco bojowego humoru zmieszanego z bliżej nieokreśloną frustracją i smutkiem po śmierci człowieka, którym zajmowała się w ostatnich latach w zamian za przygarnięcie do siebie, bez większego trudu przemknęła przez dzielnicę portową i odnalazłszy mieszkanie Yvette, stanęła przed jej drzwiami. Zaskakująco nawet dla siebie droga do portowej klitki zapisała się w jej pamięci na tyle dobrze, że nie zgubiła się w labiryncie uliczek w zupełnie naturalnym dla siebie trybie wplątując się w kłopoty. Biorąc głębszy oddech, jakby w zawahaniu, wreszcie zapukała i wcale nie zdziwiła się widząc wymierzoną w jej twarz różdżkę, chociaż nie powstrzymała grymasu, który na zaledwie parę sekund ozdobił jej gładkie czoło poprzeczną bruzdą.
– Spodziewałaś się kogoś innego? – rzuciła z lekko wyczuwalnym akcentem, lecz nie oczekiwała odpowiedzi i szybko weszła do środka. – Ulice są puste – przynajmniej pozornie – nie widziałam w okolicy ani jednej żywej duszy; jest złowrogo spokojnie, niby cicho i pusto, ale wpadasz po chwili w paranoję przez nasłuchiwanie i masz wrażenie, że za chwilę gdzieś coś się wydarzy – uścisnęła chłodne dłonie drugiej Baudelaire a kiedy tylko ta ją puściła, zrzuciła wierzchnią szatę i skierowała się do kuchni. Rozglądając się badawczo po pomieszczeniu doszła do wniosku, że to miejsce niemal w ogóle nie zmieniło się od jej ostatniej wizyty tak dawno, że nie była pewna czy miała odpowiednio to zliczyć w miesiącach, czy latach, ale cieszyła się, że Yvette chociaż miała dach nad głową. Co prawda nie zdążyła zaznajomić się ze wszystkimi wydarzeniami i sytuacją w Londynie podczas roku nieobecności – choć podejrzewała, że dzisiejszego wieczoru to nadrobi – ale miała oczy i potrafiła sklejać w całość zasłyszane szczątkowe informacje.
– Nie rozumiem dlaczego jeszcze tu mieszkasz, to chyba aktualnie najmniej bezpieczne miejsce w tym mieście – a może się myliła i nie było tak źle, jak zakładała? Zajęła wolne krzesło i postawiła na stole torbę, w której przyniosła kilka przydatnych rzeczy do uzupełnienia spiżarni, jednak nie śpieszyła się z wyłożeniem wszystkiego na blat; w dalszym ciągu celem wizyty była informacja o śmierci członka rodziny i w przypadku blondynki nie miała pojęcia jak zareaguje.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Kochała swą rodzinę, szanowała ją i jej tradycje. Mogła nie wpisywać się w utarte schematy, nie zgadzać się z ich decyzją o obraniu takiej, a nie innej stronie w konflikcie, a temat samej Yvette raczej był subtelnie spychany na bok, wciąż jednak rodzina była dla niej istotną wartością. Rodzicom była wdzięczna po stokroć za okazane jej wsparcie, z bratem zawsze miała dobry kontakt, Estelle... cóż, chyba zbyt wiele je poróżniło, aby mogły dojść do jakiegokolwiek porozumienia. Z dalszą rodziną zawsze byli blisko. W rok w rok przyjeżdżali do Anglii by odwiedzać krewnych z jednej i drugiej strony. Wojna jednak przesiała ziarno, w efekcie Yvette utrzymywała bliższy kontakt raczej z rodziną po stronie matki, aniżeli ojca. Nie chciała nikogo kuć w oczy swą obecnością, swymi poglądami, a naprawdę miała dość gierek i utrzymywania pozorów.
List ją zdziwił. Szczerze martwiła się o Solene po tak nagłym zerwaniu kontaktu. Nie dziwiła się jednak kobiecie, że chciała się odciąć od wszystkich i wszystkiego, co mogłoby mieć negatywny wpływ na jej reputacje, czy karierę. Życie czystokrwistych czarodziejów, tych, którzy żyli na łasce szlachty, w jej cieniu, rządziło się innymi prawami. - Cóż, nie zaskoczyłabym się szczególnie wizytą kogoś innego. - Pacjentów przyjmowała głównie w lecznicy, ale jeśli akurat jej tam nie było to zdarzało się, że ktoś pukał do drzwi jej mieszkania. A i ostatnio miała też sporo niezapowiedzianych wizyt... - Teraz jest spokojniej. Wszędzie są patrole, godzina policyjna, ale wciąż jest nietrudno o kłopoty. - Przyznała dokładnie zamykając za kobietą drzwi. Faktycznie wszystko wyglądało tak, jakby jeszcze do niedawna ciała nie leżały na bruku barwiąc je szkarłatem. Były to jednak pozory. Może i czystokrwiści czarodzieje mogli czuć się spokojnie na ulicach, ale nie ona. Nie ze świadomością, że w każdej chwili magipolicja może ją odwiedzić. Nie czekając dłużej nastawiła wodę, sięgając zaraz później po filiżanki i metalowe pudełeczko, w którym znajdowała się herbata. Zalała liście przygotowując napar, po czym obie filiżanki postawiła na stole, sięgając jeszcze po herbatniki, które wysypała na półmisek i położyła obok herbaty. - Przepraszam, ale nie mam mleka, ani cukru. - Uśmiechnęła się lekko z wyrysowaną na twarzy skruchą. - Jest jeszcze Nokturn. - Rzuciła jakby nigdy nic. Port nie był najbezpieczniejszym miejscem. Nigdy. Liczyła się jednak z ryzykiem, a namowy kogokolwiek nie zmieniły jej zdania na przestrzeni lat. - Przepraszam też za ten rozgardiasz. Myślałam, że szybciej się z tym uporam. - Przy pomocy magii i kilku szybkich zaklęć dokończyła przygotowanie chlebka. Rzuciła jeszcze szybkie chłoszczyć, po czym ukroiła im po kawałku cieplutkiego wypieku, który podała na talerzykach. - A teraz opowiadaj. - Zaczęła, zdejmując z siebie fartuch, który odwiesiła na oparcie krzesła przed zasiądnięciu do stołu. - Co się z tobą stało? Przepadłaś jak kamfora.
List ją zdziwił. Szczerze martwiła się o Solene po tak nagłym zerwaniu kontaktu. Nie dziwiła się jednak kobiecie, że chciała się odciąć od wszystkich i wszystkiego, co mogłoby mieć negatywny wpływ na jej reputacje, czy karierę. Życie czystokrwistych czarodziejów, tych, którzy żyli na łasce szlachty, w jej cieniu, rządziło się innymi prawami. - Cóż, nie zaskoczyłabym się szczególnie wizytą kogoś innego. - Pacjentów przyjmowała głównie w lecznicy, ale jeśli akurat jej tam nie było to zdarzało się, że ktoś pukał do drzwi jej mieszkania. A i ostatnio miała też sporo niezapowiedzianych wizyt... - Teraz jest spokojniej. Wszędzie są patrole, godzina policyjna, ale wciąż jest nietrudno o kłopoty. - Przyznała dokładnie zamykając za kobietą drzwi. Faktycznie wszystko wyglądało tak, jakby jeszcze do niedawna ciała nie leżały na bruku barwiąc je szkarłatem. Były to jednak pozory. Może i czystokrwiści czarodzieje mogli czuć się spokojnie na ulicach, ale nie ona. Nie ze świadomością, że w każdej chwili magipolicja może ją odwiedzić. Nie czekając dłużej nastawiła wodę, sięgając zaraz później po filiżanki i metalowe pudełeczko, w którym znajdowała się herbata. Zalała liście przygotowując napar, po czym obie filiżanki postawiła na stole, sięgając jeszcze po herbatniki, które wysypała na półmisek i położyła obok herbaty. - Przepraszam, ale nie mam mleka, ani cukru. - Uśmiechnęła się lekko z wyrysowaną na twarzy skruchą. - Jest jeszcze Nokturn. - Rzuciła jakby nigdy nic. Port nie był najbezpieczniejszym miejscem. Nigdy. Liczyła się jednak z ryzykiem, a namowy kogokolwiek nie zmieniły jej zdania na przestrzeni lat. - Przepraszam też za ten rozgardiasz. Myślałam, że szybciej się z tym uporam. - Przy pomocy magii i kilku szybkich zaklęć dokończyła przygotowanie chlebka. Rzuciła jeszcze szybkie chłoszczyć, po czym ukroiła im po kawałku cieplutkiego wypieku, który podała na talerzykach. - A teraz opowiadaj. - Zaczęła, zdejmując z siebie fartuch, który odwiesiła na oparcie krzesła przed zasiądnięciu do stołu. - Co się z tobą stało? Przepadłaś jak kamfora.
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zmarszczyła czoło w geście krótkotrwałej konsternacji, słysząc dość dwuznaczną odpowiedź kuzynki, ale postanowiła jej nie komentować, zresztą, bardziej zaskoczyła się tym, że zdołała przemknąć w trakcie godziny policyjnej przez ulice niemal niezauważona.
– To wiele wyjaśnia – właściwie nie wyjaśniało zbyt wiele; szczerze wątpiła, by nagle cały Londyn był potulny i nie pałętał się tam, gdzie nie trzeba w określonych godzinach, ale nie był to aktualnie jej problem. Powiodła spojrzeniem po mieszkaniu Yvette, po czym wróciła spojrzeniem pełnym otuchy na kuzynkę.
– Jest przytulnie – przyznała – ale mogę ci pomóc posprzątać, mamy czas – a ona nie zamierzała wracać późnym wieczorem z powrotem na obrzeża Londynu, więc tym samym dała Yvette sugestię, że prędko nigdzie się nie wybiera. Szybko jednak przypomniała sobie o podarkach, które przyniosła i prostując się nagle jak struna, przesunęła w kierunku kobiety torbę. – Mam coś dla ciebie, na pewno się przyda, ciotka śle pozdrowienia – pięćdziesiąt gram czarnej herbaty i równe pięćdziesiąt gram fasoli białej, bochenek chleba, dwieście gram orzechów włoskich, papryka i kilogram kaszy gryczanej nie były czymś bardzo zachwycającym, ale sądząc po minie blondynki czuła, że w ten sposób przynajmniej nie umrze z głodu. – I na dokładkę najlepsze, skrzacie wino – postawiła butelkę na stole i z nieukrywaną dumą – dobrze wiesz, że zawsze możesz po prostu nas odwiedzić – same nie miały za dużo, ale wykarmienie jednej osoby więcej nie było bardzo problematyczne, zwłaszcza w sytuacji, w której i tak nie karmiły trzech, jak wcześniej, a dwie gęby. Ze spokojem obserwowała krzątaninę kuzynki i to jak niemal w mgnieniu oka pojawił się przed nią chlebek, choć nie chciała za bardzo jej objadać z żywności, która miała starczyć na dłużej.
– Londyn mnie zmęczył razem z ludźmi na czele, poczułam wypalenie zawodowe i to, że moja kreatywność usychała, więc wyjechałam do Francji na rok, cała tajemnica – odparła z uśmiechem, wiedząc, że zaraz nastąpi pytanie dlaczego zdecydowała się wrócić i tym samym będzie musiała przestać odwlekać w nieskończoność przekazanie trudnej informacji. Póki jednak mogła, grała na czas, nie czuła, że to dobry moment a jej nieprzyjemny charakter miewał chwile przebłysków dobroci i pomyślunku. – Lepiej ty mi powiedz jak sobie radzisz i dlaczego mieszkasz w dzielnicy portowej – odbiła piłeczkę, naprawdę zastanawiając się dlaczego ze wszystkich miejsc wybrała to niekoniecznie ani bezpieczne ani przyjazne.
– To wiele wyjaśnia – właściwie nie wyjaśniało zbyt wiele; szczerze wątpiła, by nagle cały Londyn był potulny i nie pałętał się tam, gdzie nie trzeba w określonych godzinach, ale nie był to aktualnie jej problem. Powiodła spojrzeniem po mieszkaniu Yvette, po czym wróciła spojrzeniem pełnym otuchy na kuzynkę.
– Jest przytulnie – przyznała – ale mogę ci pomóc posprzątać, mamy czas – a ona nie zamierzała wracać późnym wieczorem z powrotem na obrzeża Londynu, więc tym samym dała Yvette sugestię, że prędko nigdzie się nie wybiera. Szybko jednak przypomniała sobie o podarkach, które przyniosła i prostując się nagle jak struna, przesunęła w kierunku kobiety torbę. – Mam coś dla ciebie, na pewno się przyda, ciotka śle pozdrowienia – pięćdziesiąt gram czarnej herbaty i równe pięćdziesiąt gram fasoli białej, bochenek chleba, dwieście gram orzechów włoskich, papryka i kilogram kaszy gryczanej nie były czymś bardzo zachwycającym, ale sądząc po minie blondynki czuła, że w ten sposób przynajmniej nie umrze z głodu. – I na dokładkę najlepsze, skrzacie wino – postawiła butelkę na stole i z nieukrywaną dumą – dobrze wiesz, że zawsze możesz po prostu nas odwiedzić – same nie miały za dużo, ale wykarmienie jednej osoby więcej nie było bardzo problematyczne, zwłaszcza w sytuacji, w której i tak nie karmiły trzech, jak wcześniej, a dwie gęby. Ze spokojem obserwowała krzątaninę kuzynki i to jak niemal w mgnieniu oka pojawił się przed nią chlebek, choć nie chciała za bardzo jej objadać z żywności, która miała starczyć na dłużej.
– Londyn mnie zmęczył razem z ludźmi na czele, poczułam wypalenie zawodowe i to, że moja kreatywność usychała, więc wyjechałam do Francji na rok, cała tajemnica – odparła z uśmiechem, wiedząc, że zaraz nastąpi pytanie dlaczego zdecydowała się wrócić i tym samym będzie musiała przestać odwlekać w nieskończoność przekazanie trudnej informacji. Póki jednak mogła, grała na czas, nie czuła, że to dobry moment a jej nieprzyjemny charakter miewał chwile przebłysków dobroci i pomyślunku. – Lepiej ty mi powiedz jak sobie radzisz i dlaczego mieszkasz w dzielnicy portowej – odbiła piłeczkę, naprawdę zastanawiając się dlaczego ze wszystkich miejsc wybrała to niekoniecznie ani bezpieczne ani przyjazne.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
- Dziękuję, ale poradzę sobie. Jesteś gościem. - Zapewniła ją absolutnie nie godząc się jako gospodyni na takie coś, tym bardziej, że była to zaledwie chwila pracy. - Oh. Naprawdę nie musiałaś. Dziękuję. Uściskaj ją ode mnie jak możesz, proszę, a pozdrowię ją sama. Już dawno nie posłałam jej żadnego listu. - Odebrała od niej przyniesione przez z nią jedzenie z nieukrywaną wdzięcznością wypisaną na twarzy. Naprawdę wiele to dla niej znaczyło i dużo miało jej pomóc.
- Pozostałości z sylwestra? - Zapytała na widok butelki młodszą kobietę zaczepnie z błąkającym się na ustach uśmiechem. Jej własne świętowanie nowego roku było dość... dołujące nawet na jej standardy. Samej przy książce. Cóż, źle się nie bawiła, ale raczej nie miała szczególnego zamiaru tym się przechwalać. - Nie chcę się narzucać, ani abyście mieli jakiekolwiek nieprzyjemności z powodu tego, że mnie gościcie. - Była posiadaczką nie za dobrej reputacji, a już szczególnie teraz. Nie chciała swojej rodzinie sprawiać większych problemów, więc postanowiła po prostu usunąć się w cień.
- Anglię i Francję dzieli zaledwie kanał La Manche, a jednak są tak od siebie różne. - Zupełnie, choć im dłużej była w Anglii tym bardziej obraz Francji zacierał się w jej pamięci. W ojczyźnie nie była już od kilku lat i raczej nie zapowiadało się, że szybko tam wróci, że wróci kiedykolwiek. - Mam nadzieję, że skoro tu jesteś to odnalazłaś inspirację. - Posłała w jej stronę uśmiech faktycznie licząc, że kobieta odnalazła to co utraciła tutaj, a czego poszukiwała. gdy stół się obrócił, a temat przeszedł na nią mina jej jednak zrzedła. - Radzę. Jakoś sobie radzę. - Upiła łyk herbaty chcąc za filiżanką ukryć prawdziwą odpowiedź na to pytanie. Było... ciężko. Teraz nieco lepiej, ale była po prostu już zmęczona. Wszystkim. - Zachwyciłam się krajobrazami. - I zapachem. Tak. Ten doprawdy był kuszący. - Leczę tych ludzi. - Nikt inny nie chciał im pomóc. W Mungu potrafiono im odmawiać jeszcze przed wojną. Gdy w Londynie rozpętało się piekło byli całkowicie skazani na siebie. Umierali we własnych domach, na ulicach, w Tower. Yvette pomagała więc jak mogła. Na ile była w stanie.
- Dlaczego tak nagle przestałaś się odzywać? - W jej głosie nie było ani krzty pretensji, a najzwyklejsza w świecie troska. Naprawdę się o nią martwiła. Naprawdę myślała, że coś złego mogło się jej stać. Cieszyła się, że jej obawy się nie ziściły, a że samą Solene ominęła najgorsza Londyńska burza. Choć, czy na pewno?
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Pozostałości z sylwestra? - Zapytała na widok butelki młodszą kobietę zaczepnie z błąkającym się na ustach uśmiechem. Jej własne świętowanie nowego roku było dość... dołujące nawet na jej standardy. Samej przy książce. Cóż, źle się nie bawiła, ale raczej nie miała szczególnego zamiaru tym się przechwalać. - Nie chcę się narzucać, ani abyście mieli jakiekolwiek nieprzyjemności z powodu tego, że mnie gościcie. - Była posiadaczką nie za dobrej reputacji, a już szczególnie teraz. Nie chciała swojej rodzinie sprawiać większych problemów, więc postanowiła po prostu usunąć się w cień.
- Anglię i Francję dzieli zaledwie kanał La Manche, a jednak są tak od siebie różne. - Zupełnie, choć im dłużej była w Anglii tym bardziej obraz Francji zacierał się w jej pamięci. W ojczyźnie nie była już od kilku lat i raczej nie zapowiadało się, że szybko tam wróci, że wróci kiedykolwiek. - Mam nadzieję, że skoro tu jesteś to odnalazłaś inspirację. - Posłała w jej stronę uśmiech faktycznie licząc, że kobieta odnalazła to co utraciła tutaj, a czego poszukiwała. gdy stół się obrócił, a temat przeszedł na nią mina jej jednak zrzedła. - Radzę. Jakoś sobie radzę. - Upiła łyk herbaty chcąc za filiżanką ukryć prawdziwą odpowiedź na to pytanie. Było... ciężko. Teraz nieco lepiej, ale była po prostu już zmęczona. Wszystkim. - Zachwyciłam się krajobrazami. - I zapachem. Tak. Ten doprawdy był kuszący. - Leczę tych ludzi. - Nikt inny nie chciał im pomóc. W Mungu potrafiono im odmawiać jeszcze przed wojną. Gdy w Londynie rozpętało się piekło byli całkowicie skazani na siebie. Umierali we własnych domach, na ulicach, w Tower. Yvette pomagała więc jak mogła. Na ile była w stanie.
- Dlaczego tak nagle przestałaś się odzywać? - W jej głosie nie było ani krzty pretensji, a najzwyklejsza w świecie troska. Naprawdę się o nią martwiła. Naprawdę myślała, że coś złego mogło się jej stać. Cieszyła się, że jej obawy się nie ziściły, a że samą Solene ominęła najgorsza Londyńska burza. Choć, czy na pewno?
[bylobrzydkobedzieladnie]
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Ostatnio zmieniony przez Yvette Baudelaire dnia 05.04.22 17:04, w całości zmieniany 1 raz
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Cóż, skoro Yvette nie chciała pomocy, nie zamierzała się jej ani narzucać ani powtarzać, chociaż wystarczyło jedno słowo, by bez namysłu po prostu chwyciła za różdżkę, czy ścierkę; sprzątanie nie było jej obce, swoją pracownię i zaplecze ogarniała samodzielnie, nie prosiła nikogo o pomoc i tak naprawdę nikogo by tam do pomocy nie wpuściła a nie była też królewną na ziarnku grochu, by kręcić nosem. Wbrew pozorom stąpała twardo po ziemi i w zawodzie, w którym nikt jej nie wspomagał dobrymi radami, czy pomocą. Wszystkiego nauczyła się sama, wypracowała swoją markę i nazwisko sama, w ostatnim czasie uznała, że w tym pełnym okrucieństwa świecie również musiała liczyć już tylko na siebie.
– Żadne pozostałości – obruszyła się – świeże jedzenie, podzielone częściowo po pół z tym, czego używamy – wzruszyła ramionami; póki co nie było dramatu a przynajmniej ona będąc świeżo po powrocie nie odczuwała problemów z zapatrzeniem, dostępem do żywności i dóbr, które kiedyś miała na wyciągnięcie ręki. Jak na razie jeszcze żyła w swojej małej bańce komfortu, która za parę dni miała zniknąć i sprowadzić ją na ziemię; chwilowo tkwiła w niewiedzy. Nie wiedziała co dokładnie wydarzyło się w ciągu roku jej nieobecności, jak wojna wpłynęła na Londyn i zwykłe życie czarodziejów, którzy zostali w stolicy.
– Anglia zawsze była solą w moim oku – uśmiechnęła się lekko, w mgnieniu oka wspominając wszystkie sytuacje, które doprowadziły ją do wyjazdu – ale najwidoczniej rzeczywiście lubię cierpieć skoro znowu tu jestem – wieść o śmierci wuja spadła na nią jak grom z jasnego nieba, ale jednocześnie przyśpieszyła to, o czym rozmyślała od paru tygodni. Argumentami przeciwko powrotowi była oczywiście wojna, lekka niezgodność ze zwyczajami i charakterami z obywatelami tego kraju i multum prywatnych powodów, których imiona w alfabecie zaczynały się od A a kończyły na R. W końcu z powrotem przeniosła wzrok na Yvette; przenikliwy, ale jednocześnie ciepły. Nie chciała, aby stała jej się krzywda. Nawet jeśli ich relacja bywała burzliwa.
– Czy zrobił ci ktoś krzywdę? – spytała wprost; nie była głupia. Samotna kobieta w dzielnicy portowej, uzdrowicielka z dobrym sercem, pomagająca potrzebującym maltretowanym przez wojnę... któż nie skorzystałby z okazji, jeśli sama się nadarzała? Rzucone jednak przez Yvette pytanie spowodowało, że wila zamilkła na dłuższy moment. Już nie pamiętała dlaczego tak to się potoczyło. – Powiedzmy, że rzeczywistość mnie pokonała, nie proś o wskazanie konkretnej przyczyny; nie potrafię ich zliczyć i chociaż kilka z nich mam w głowie to chyba niespecjalnie chciałabym teraz o nich mówić – odparła spokojnie – uznajmy to za przeszłość, co ty na to? – sięgnęła po filiżankę z herbatą, ogrzewając o nią obie dłonie.
– Żadne pozostałości – obruszyła się – świeże jedzenie, podzielone częściowo po pół z tym, czego używamy – wzruszyła ramionami; póki co nie było dramatu a przynajmniej ona będąc świeżo po powrocie nie odczuwała problemów z zapatrzeniem, dostępem do żywności i dóbr, które kiedyś miała na wyciągnięcie ręki. Jak na razie jeszcze żyła w swojej małej bańce komfortu, która za parę dni miała zniknąć i sprowadzić ją na ziemię; chwilowo tkwiła w niewiedzy. Nie wiedziała co dokładnie wydarzyło się w ciągu roku jej nieobecności, jak wojna wpłynęła na Londyn i zwykłe życie czarodziejów, którzy zostali w stolicy.
– Anglia zawsze była solą w moim oku – uśmiechnęła się lekko, w mgnieniu oka wspominając wszystkie sytuacje, które doprowadziły ją do wyjazdu – ale najwidoczniej rzeczywiście lubię cierpieć skoro znowu tu jestem – wieść o śmierci wuja spadła na nią jak grom z jasnego nieba, ale jednocześnie przyśpieszyła to, o czym rozmyślała od paru tygodni. Argumentami przeciwko powrotowi była oczywiście wojna, lekka niezgodność ze zwyczajami i charakterami z obywatelami tego kraju i multum prywatnych powodów, których imiona w alfabecie zaczynały się od A a kończyły na R. W końcu z powrotem przeniosła wzrok na Yvette; przenikliwy, ale jednocześnie ciepły. Nie chciała, aby stała jej się krzywda. Nawet jeśli ich relacja bywała burzliwa.
– Czy zrobił ci ktoś krzywdę? – spytała wprost; nie była głupia. Samotna kobieta w dzielnicy portowej, uzdrowicielka z dobrym sercem, pomagająca potrzebującym maltretowanym przez wojnę... któż nie skorzystałby z okazji, jeśli sama się nadarzała? Rzucone jednak przez Yvette pytanie spowodowało, że wila zamilkła na dłuższy moment. Już nie pamiętała dlaczego tak to się potoczyło. – Powiedzmy, że rzeczywistość mnie pokonała, nie proś o wskazanie konkretnej przyczyny; nie potrafię ich zliczyć i chociaż kilka z nich mam w głowie to chyba niespecjalnie chciałabym teraz o nich mówić – odparła spokojnie – uznajmy to za przeszłość, co ty na to? – sięgnęła po filiżankę z herbatą, ogrzewając o nią obie dłonie.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Solene faktycznie nie miała łatwej drogi. Musiała przezwyciężyć wiele przeciwskazań i przeszkód, aby dotrzeć tu gdzie była teraz. Nie była królewną na ziarnku grochu, ale nie musiała też nigdy żyć tak jak Yvette. I choć starsza kobieta nie narzekała na swój los, nie w tej sprawie, tak nie życzyła Solene, aby kiedykolwiek musiała zaznać życia w ubóstwie.
- Chodziło mi o alkohol Solene, nie o jedzenie. Naprawdę doceniam. Nieszczególnie mi się przelewa, a już na pewno nie teraz. Czasem ciężko jest mi wiązać koniec z końcem. - Wyjaśniła od razu przyznając się tym samym do swojej nieciekawej, ale na dobrą sprawę po prostu chwiejnej sytuacji. Raz było lepiej, innym razem gorzej. Skromne życie jej nie przeszkadzało, ale nie pogardziłaby choćby odrobiną stabilizacji. - Dobrze, że masz do czego wracać. - Powiedziała dość cicho mając w głowie obraz ich ojczyzny, miejsca, do którego Yvette pewnie nigdy nie powróci. Nie chciała. Zbyt wiele złego się tam wydarzyło
- Słucham? Nie. Oczywiście, że nie. - Od razu zaprzeczyła, choć nie do końca było to zgodne z prawdą. Ta krzywda jednak nie wyglądała w taki sposób jaki Solene miała na myśli. To co wydarzyło się w Parszywym Pasażerze nie dawało jej spokojnie zasnąć, to co widziała na ulicach, to wszystko było jak jeden wielki koszmar, z którego miała wrażenie, że już nigdy się nie wybudzi. - Wbrew pozorom nie żyją tu same bandziory, a i ludzie naprawdę mnie tu szanują. Większość z nich. - Początki były naprawdę trudne. Nie pasowała tu, nadal tak było. Wciąż wyróżniała się na tle portowej gawiedzi, ale teraz było inaczej. Widzieli jej zamiary, czyny. Nie asymilowała się od nich, a wręcz przeciwnie, weszła w ich życie. Znała też swoje i ich granice. Wiedziała na co może sobie pozwolić, z kim się trzymać, gdzie nie chodzić. Życie w porcie wiązało się z innymi zasadami, które musiała poznać, do których musiała się zastosować, aby móc się tu odnaleźć wśród tych wszystkich ludzi.
- Nie będę pytać o nic czego nie chciałabyś mi zdradzić. Jeśli jednak będziesz chciała z kimś o tym porozmawiać możesz na mnie liczyć. - Zapewniła kobietę nie chcąc naciskać. Powie jej w swoim czasie, albo wcale. To już zostawi jej. - W porządku. - Pokiwała głową na zgodę pochylając się nad stołem by nałożyć kobiecie na talerzyk porcję świeżego, jeszcze ciepłego dyniowego chlebka.- Co teraz? Mam rozumieć, że zostajesz u ciotki i wuja?
- Chodziło mi o alkohol Solene, nie o jedzenie. Naprawdę doceniam. Nieszczególnie mi się przelewa, a już na pewno nie teraz. Czasem ciężko jest mi wiązać koniec z końcem. - Wyjaśniła od razu przyznając się tym samym do swojej nieciekawej, ale na dobrą sprawę po prostu chwiejnej sytuacji. Raz było lepiej, innym razem gorzej. Skromne życie jej nie przeszkadzało, ale nie pogardziłaby choćby odrobiną stabilizacji. - Dobrze, że masz do czego wracać. - Powiedziała dość cicho mając w głowie obraz ich ojczyzny, miejsca, do którego Yvette pewnie nigdy nie powróci. Nie chciała. Zbyt wiele złego się tam wydarzyło
- Słucham? Nie. Oczywiście, że nie. - Od razu zaprzeczyła, choć nie do końca było to zgodne z prawdą. Ta krzywda jednak nie wyglądała w taki sposób jaki Solene miała na myśli. To co wydarzyło się w Parszywym Pasażerze nie dawało jej spokojnie zasnąć, to co widziała na ulicach, to wszystko było jak jeden wielki koszmar, z którego miała wrażenie, że już nigdy się nie wybudzi. - Wbrew pozorom nie żyją tu same bandziory, a i ludzie naprawdę mnie tu szanują. Większość z nich. - Początki były naprawdę trudne. Nie pasowała tu, nadal tak było. Wciąż wyróżniała się na tle portowej gawiedzi, ale teraz było inaczej. Widzieli jej zamiary, czyny. Nie asymilowała się od nich, a wręcz przeciwnie, weszła w ich życie. Znała też swoje i ich granice. Wiedziała na co może sobie pozwolić, z kim się trzymać, gdzie nie chodzić. Życie w porcie wiązało się z innymi zasadami, które musiała poznać, do których musiała się zastosować, aby móc się tu odnaleźć wśród tych wszystkich ludzi.
- Nie będę pytać o nic czego nie chciałabyś mi zdradzić. Jeśli jednak będziesz chciała z kimś o tym porozmawiać możesz na mnie liczyć. - Zapewniła kobietę nie chcąc naciskać. Powie jej w swoim czasie, albo wcale. To już zostawi jej. - W porządku. - Pokiwała głową na zgodę pochylając się nad stołem by nałożyć kobiecie na talerzyk porcję świeżego, jeszcze ciepłego dyniowego chlebka.- Co teraz? Mam rozumieć, że zostajesz u ciotki i wuja?
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
– Ciotka wspominała, że jest ciężko z jedzeniem, ale jak na razie nie miałam okazji tego odczuć – przyznała, niejako szukając w Yvette odpowiedzi na pytanie co się tu właściwie wydarzyło. Żyła dosłownie w samym centrum huraganu, który zmiótł wiele żyć z powierzchni ziemi, na pewno wiedziała więcej niż ciotka, która rzadko kiedy wychodziła poza obszar domu. – Możesz mi opowiedzieć co tu się wydarzyło, nie czytałam doniesień we Francji, niespecjalnie się interesowałam i to był chyba błąd – trochę żałowała, trochę nie do końca, nie było to teraz tak istotne. Upiła łyk herbaty, marszcząc czoło. Ton Yvette nie brzmiał przekonująco, ale nie miała podstaw, żeby ciągnąć jej za język. Nie w tym momencie skoro celem wizyty było przekazanie złych wieści, co w końcu powinna przestać odwlekać.
– Ciężko mi w to uwierzyć, ale jeśli będziesz czegoś potrzebowała to wystarczy jeden list – mogła przecież spokojnie zamieszkać na Lavender Hill. Co prawda z niemal już obrzeży Londynu było daleko do centrum, ale przynajmniej było też tam względnie spokojnie i bezpiecznie. – Możesz też po prostu się do nas przenieść. Dom jest duży, miejsce do spania się znajdzie – w całej damskiej linii znajdującej się w Anglii mogła tylko próbować zadbać o kuzynkę, bowiem z siostrą jej kontakt urwał się zaraz po wżenieniu w ród Parkinsonów. Była niemal pewna, że Odetta już dawno nie znajdowała się na terenie tego kraju i nie byłaby tym wcale zaskoczona; tak lubiła sobie zresztą powtarzać i myśl, że była bezpieczna przynosiła jej komfort – nic nie zmieni mojego zdania o dzielnicy portowej, niezależnie od tego jak bardzo będziesz mnie zapewniać, że jesteś królową szczurów, której nic nie grozi – wzruszyła ramionami, przejmując talerzyk z chlebkiem. Zgłodniała, zrobiła się też przedziwnie senna, choć wiedziała, że jeśli zostanie u Yvette na noc to nie zaśnie głębokim snem a następne kilka godzin spędzi w trybie czuwania. Na zadane pytanie westchnęła i odłożyła talerzyk na stół, splatając palce w koszyczek.
– To właśnie w tej sprawie tu jestem – zaczęła niechętnie – nie umiem przekazywać złych wieści, dlatego powiem to szybko – wzięła głębszy oddech i... – wuj zmarł, to główny powód mojego powrotu do Londynu – nie spojrzała jednak na kuzynkę. Nie wiedziała jak się zachować w podobnych okolicznościach.
– Ciężko mi w to uwierzyć, ale jeśli będziesz czegoś potrzebowała to wystarczy jeden list – mogła przecież spokojnie zamieszkać na Lavender Hill. Co prawda z niemal już obrzeży Londynu było daleko do centrum, ale przynajmniej było też tam względnie spokojnie i bezpiecznie. – Możesz też po prostu się do nas przenieść. Dom jest duży, miejsce do spania się znajdzie – w całej damskiej linii znajdującej się w Anglii mogła tylko próbować zadbać o kuzynkę, bowiem z siostrą jej kontakt urwał się zaraz po wżenieniu w ród Parkinsonów. Była niemal pewna, że Odetta już dawno nie znajdowała się na terenie tego kraju i nie byłaby tym wcale zaskoczona; tak lubiła sobie zresztą powtarzać i myśl, że była bezpieczna przynosiła jej komfort – nic nie zmieni mojego zdania o dzielnicy portowej, niezależnie od tego jak bardzo będziesz mnie zapewniać, że jesteś królową szczurów, której nic nie grozi – wzruszyła ramionami, przejmując talerzyk z chlebkiem. Zgłodniała, zrobiła się też przedziwnie senna, choć wiedziała, że jeśli zostanie u Yvette na noc to nie zaśnie głębokim snem a następne kilka godzin spędzi w trybie czuwania. Na zadane pytanie westchnęła i odłożyła talerzyk na stół, splatając palce w koszyczek.
– To właśnie w tej sprawie tu jestem – zaczęła niechętnie – nie umiem przekazywać złych wieści, dlatego powiem to szybko – wzięła głębszy oddech i... – wuj zmarł, to główny powód mojego powrotu do Londynu – nie spojrzała jednak na kuzynkę. Nie wiedziała jak się zachować w podobnych okolicznościach.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
- Wszyscy ucierpieli pod tym względem, najbardziej ci co już wcześniej niewiele mieli. - Wyjaśniła wzdychając przeciągle i racząc się kolejnym łykiem herbaty. Nie wiedziała co jej odpowiedzieć, jak opisać to co miało tu miejsce, bo naprawdę nie było na to odpowiednich słów. - Rzeź. - Choć wyszeptała to słowo było ono doskonale słyszalne w cichym pomieszczeniu. - Ciała były wszędzie, na ulicach, w Tamizie. - Ewidentnie chciała powiedzieć jeszcze więcej, ale starsza kobieta wstrzymała się w ostatniej chwili. Solene była jej rodziną, ale nie ufała jej na tyle by zdradzać wszystkiego, co tu robiła, komu pomagała, jakie posiadała poglądy na temat tego wszystkiego. Postanowiła więc zachować to wszystko dla siebie. Nie mogła tak ryzykować. - Wiem, że mogę na was liczyć i naprawdę dziękuję. - Położyła swoją dłoń krótko na tej należącej do drugiej kobiety, aby swe słowa odzwierciedlić również w geście. - Nie mogę wam się jednak zwalić na głowy. Mam gdzie mieszkać, jestem tu tak samo bezpieczna jak wszędzie indziej. Najgorsze już za nami. - Nijak nie wierzyła w swe słowa, co Solene, jeśli zwracała uwagę, mogła bez problemu wychwycić. Nikt nigdzie nie był bezpieczny. Tu bała się, że w końcu ktoś się zainteresuje jej osobą, czy lecznicą. Czekała tylko aż w progu jej drzwi pojawią się szmalcownicy, bądź magipolicja. Londyn też tylko pozornie się uspokoił. Ci którzy byli poczciwymi obywatelami i współpracowali z władzą nie musieli się niczego obawiać, ale reszta? - Nie wiem czy dostąpiłam zaszczytu posiadania tegoż tytułu. To nie jest miejsce idealne Solene. Nie najbezpieczniejsze i dobrze zdaję sobie z tego sprawę. Nie planuję mieszkać tu całe swoje życie, ale naprawdę nie jest tu tak źle jakby się mogło wydawać. - Polubiła to miejsce i tych ludzi. Potrzebowała czegoś takie, takiej zmiany. Wywrócenia swoim życiem o sto osiemdziesiąt stopni i zaczęcie od nowa w zupełnie innej rzeczywistości. - Co? - Wydukała z zaskoczeniem nie do końca przyjmując do świadomości słowa kobiety. - Kiedy? Jak do tego doszło? - Zapytała przejęta szukając w Solene odpowiedzi. - A jak ciocia? Jak się trzyma? Tak bardzo mi przykro Solene. - W końcu to ona znała ich lepiej, była z nimi bliżej.
| zt
| zt
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Pokiwała głową w krótkotrwałej zadumie, szybko uznając, że jej wyjazd z Londynu był chyba zrządzeniem losu jedną z lepszych decyzji jakie podjęła w ostatnich latach. Podejrzewała, że gdyby nie to, to jej egzystencja tutaj mogłaby się potoczyć różnie. Kto wie, może mogłaby już nawet nie żyć? Kobieta, półwila, idealny łup dla handlarzy, nikt by ani nie szukał ani się nie przejął, mocne plecy przyjaciół tego nie zmieniały. Nie za bardzo wiedziała też jak to skomentować. Nie potrafiła rozmawiać na podobne tematy, nikt do tego nie przygotowywał, zresztą skala tego przechodziła wszelkie wyobrażenia i żadne słowa nie wydawały się adekwatne. Jedynie co to mogła żałować, że zostawiła rodzinę właściwie na pastwę losu, dlatego teraz podwójnie odetchnęła z ulgą, że i ciotka, i kuzynka są całe. Mimo tego, że w dalszym ciągu czuła, że Yvette nie mówi jej wszystkiego – lub prawdy – nie zamierzała ciągnąć jej za język. Była w centrum, dosłownie i w przenośni, widziała o wiele więcej, uczestniczyła w tym: podejrzewała, że w tej sytuacji również nie chciałaby o tym mówić. Uszanowała więc jej niewypowiedzianą wolę i nie zadała kolejnych pytań, które zrodziły się w jej głowie. Wiedziała, że na to znajdzie się inna okazja i osoba.
– To nie jest zwalanie się na głowę – odparła – zwykły akt przyjaźni, ale zrobisz jak będziesz chciała; pamiętaj, że ciotka zawsze przyjmie cię z otwartymi ramionami – obecność Yvette w domu by jej nie przeszkadzała; właściwie uznałaby to za w pewnym sensie ratunek: teraz, gdy ciotka w żałobie sama wymagała opieki, miała niewielkie problemy ze znalezieniem czasu dla samej siebie. Opieka nad starszą kobietą pochłaniała jej niemal cały dzień, czasem kawałek nocy, że właściwie martwiła się, że jeśli by wróciła do pracy, to z kolei zaniedbałaby któreś z obowiązków. Ze sobą na czele.
Poczekała aż mózg starszej Baudelaire przetworzy słowa, które usłyszała przed chwilą a sama zaczęła zastanawiać się jakiej reakcji może się spodziewać. Płaczu? Lamentu? Machnięcia ręką? Ludzie różnie reagowali na złe wieści, choć na szczęście nie musiała obawiać się ścięcia głowy posłańcowi. Nie tym razem.
– Ciocia jest w rozsypce, staram się funkcjonować za nią – streściła krótko – Zmarł trzy dni temu, nie do końca rozumiem przyczyny, ciotka nie jest w stanie normalnie o tym rozmawiać – uśmiechnęła się ponuro, przyłapując się na obskubywaniu krawędzi stolika. Nie chciała jednak, by spędziły wieczór z takimi nastrojami, dlatego zerknęła w kierunku alkoholu, który przyniosła. – Wypijmy za jego pamięć.
zt
– To nie jest zwalanie się na głowę – odparła – zwykły akt przyjaźni, ale zrobisz jak będziesz chciała; pamiętaj, że ciotka zawsze przyjmie cię z otwartymi ramionami – obecność Yvette w domu by jej nie przeszkadzała; właściwie uznałaby to za w pewnym sensie ratunek: teraz, gdy ciotka w żałobie sama wymagała opieki, miała niewielkie problemy ze znalezieniem czasu dla samej siebie. Opieka nad starszą kobietą pochłaniała jej niemal cały dzień, czasem kawałek nocy, że właściwie martwiła się, że jeśli by wróciła do pracy, to z kolei zaniedbałaby któreś z obowiązków. Ze sobą na czele.
Poczekała aż mózg starszej Baudelaire przetworzy słowa, które usłyszała przed chwilą a sama zaczęła zastanawiać się jakiej reakcji może się spodziewać. Płaczu? Lamentu? Machnięcia ręką? Ludzie różnie reagowali na złe wieści, choć na szczęście nie musiała obawiać się ścięcia głowy posłańcowi. Nie tym razem.
– Ciocia jest w rozsypce, staram się funkcjonować za nią – streściła krótko – Zmarł trzy dni temu, nie do końca rozumiem przyczyny, ciotka nie jest w stanie normalnie o tym rozmawiać – uśmiechnęła się ponuro, przyłapując się na obskubywaniu krawędzi stolika. Nie chciała jednak, by spędziły wieczór z takimi nastrojami, dlatego zerknęła w kierunku alkoholu, który przyniosła. – Wypijmy za jego pamięć.
zt
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Kuchnia
Szybka odpowiedź