Przed Szczurzą Jamą
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Szczurza Jama
To prawdziwy domek, a nie żadna jama! Po prostu panami domu są dwa szczury, Pimpuś i jego człowiek. Albo Steffen i jego szczur.
Domek został kupiony od dzieci pary staruszków z Doliny Godryka i znajduje się na uboczu, niedaleko lasu. Jest ceglany i piętrowy, urządzony po poprzednich właścicielach, ale Steffen nie może doczekać się stworzenia tutaj prawdziwego i własnego domu.
Pułapki: Orcumortem (przed domem) Cave Inimicum (cała posesja) Duna (ogród), Lepkie Ręce (wejście), Zemsta Płomyka (za drzwiami wejściowymi, na ciężkie słowniki run), Abscondens (ściana w salonie i w kuchni), Nigdziebądź (na cały parter)
Domek został kupiony od dzieci pary staruszków z Doliny Godryka i znajduje się na uboczu, niedaleko lasu. Jest ceglany i piętrowy, urządzony po poprzednich właścicielach, ale Steffen nie może doczekać się stworzenia tutaj prawdziwego i własnego domu.
Pułapki: Orcumortem (przed domem) Cave Inimicum (cała posesja) Duna (ogród), Lepkie Ręce (wejście), Zemsta Płomyka (za drzwiami wejściowymi, na ciężkie słowniki run), Abscondens (ściana w salonie i w kuchni), Nigdziebądź (na cały parter)
intellectual, journalist
little spy
little spy
Ostatnio zmieniony przez Steffen Cattermole dnia 12.09.21 20:50, w całości zmieniany 4 razy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
31.07
-Pipipipipp. - Nie możemy tego dłużej odwlekać, Pimpusiu. - zwrócił się z powagą Steffen do swojego współlokatora. Konieczność przebywania w szczurzej postaci była dość irytująca, bo chciałby już przystąpić do pracy. Tylko jako gryzonie mogli się komunikować (prawie) werbalnie, a rozdygotany Pimpuś nie dawał mu wrócić do siebie.
-Piipipipipiipi Pii PIIII!!!! Pipipip piipipipip pipippip piii piii pipiii. - no nie wiem, mówisz mi o jakiś wydmach przed domem, co jak wlezę w ten piasek i się uduszę i zdechnę i znajdziesz sobie nowego szczura w zastępstwie i on będzie wyżerał mój ser, co?!
-Pipip! - nikomu nie dam twojego sera...
-PIIIIIIPPPPPPIPPI! - zrobiłeś Bojczkowi kanapki z serem!
-Piiiii! - bo jestem gościnny, nie dam twojego sera innym szczurom! - pisnął na swoją obronę Steffen. Dałby sobie uciąć rękę albo ogon, że Pimpuś i Marcel zostaliby najlepszymi przyjaciółmi gdyby dane było im się porozumieć. Jeszcze zawarliby jakiś obrażalski sojusz. Ciekawe, czy ludzie i szczury mogą być spokrewnieni? Kiedyś Steff czytał quasi-transmutacyjne wywody jakiegoś mugolaka, który twierdził, że ludzie podchodzą od małp - ale to jakiś nonsens.
-PIPIPIPIIPIP! - dość! Obserwuj uważnie, pokażę ci, gdzie nakładam Dunę. Zresztą, ciebie nie udusi, jesteś za lekki - i działa tylko na intruzów! Czy naprawdę szczur poddawał w wątpliwość fachowe kwalifikacje Steffka? Na Merlina, nakładał już przecież tą pułapkę w Domu Petriego, musi ją nałożyć mamie Marcela, był specjalistą od zabezpieczeń w samym Gringottcie.
-Pipipipiii - gobliny mi ufają, a ty nie? - fuknął na Pimpusia.
-Pipipipipip. - one nawet nie dzielą się jedzeniem, im też nie ufam. - Pimpuś nadal marudził, ale Steff już dobrze go znał. Szczur wydawał się trochę mniej podejrzliwy, Cattermole wrócił więc do ludzkiej postaci i przystąpił do pracy. Nie miał zamiaru ryzykować, że do domu wparuje mu kiedyś Ministerstwo Magii, jak do B... B... Bbbb...
Zamrugał gwałtownie. Nie może myśleć o Bertiem i znowu się rozpłakać. Miał pracę do wykonania.
Zaczął obchodzić posesję z Pimpusiem w kieszeni i skupił się na białej magii, roztaczając wokół ochronną barierę - Cave Inimicum miało dać mu znać, jeśli przed domem pojawi się ktoś nieznajomy, spoza grona najbliższych przyjaciół. Potem powtórzył spacer, myśląc zażarcie o piasku i bagnach i stopniowo transmutując teren przed domem. Tym sposobem nałożył przed domem Dunę.
Następnie przeszedł do dalszych pułapek. Przytknął różdżkę do klamki przy drzwiach wejściowych aby nałożyć na nią Lepkie Ręce. W bezruchu pracowało mu się trochę trudniej, ale zdołał się skupić na tyle, aby precyzyjnie manewrować magią i nałożyć zabezpieczenie przytwierdzające intruza do wejścia.
Kolejna pułapka była już z dziedziny jego specjalizacji. Uwielbiał przecież transmutację. Specjalnie ustawił w przedpokoju półkę z ciężkimi słownikami run, a potem na każdą z nich - wiernego przyjaciela - nakierował różdżkę, aby tchnąć w nie trochę życia. Miały stać się instrumentami Zemsty Płomyka i atakować każdego intruza - ale oby do tego nie doszło, lubił przecież te słowniki.
Przeszedł do salonu i w skupieniu nałożył Abscondens na ścianę, przesuwając różdżką wzdłuż całej jej wysokości i szerokości. Dzięki temu będzie mógł stąd widzieć teren przed domem, choć czuł się nieco dziwnie za tak wielką przeszkloną taflą. Cały proces powtórzył również na ścianie w kuchni.
W końcu skupił się na magii iluzji, aby nałożyć Nigdziebądź na pomieszczenia na parterze. Znajomość białej magii umożliwiła mu zaklęcie rzeczywistości tak, by parter wydawał się opuszczony, a sylwetki znajdujących się tu ludzi (ta magia to jakaś odmiana Salvio Hexia i transmutacyjnej iluzji, choć książki wyjaśniały to trochę inaczej) zostały ukryte.
Na czasochłonnym nakładaniu pułapek zeszło mu całe popołudnie, ale zakończył z poczuciem dobrze wykonanej pracy. Pimpuś marudził już nieco mniej, godząc się z nowymi zabezpieczeniami.
nakładam na cały dom: Cave Inimicum (cała posesja) Duna (przed domem), Lepkie Ręce (wejście), Zemsta Płomyka (za drzwiami wejściowymi, na ciężkie słowniki run), Abscondens (ściana w salonie i w kuchni), Nigdziebądź (na cały parter)
-Pipipipipp. - Nie możemy tego dłużej odwlekać, Pimpusiu. - zwrócił się z powagą Steffen do swojego współlokatora. Konieczność przebywania w szczurzej postaci była dość irytująca, bo chciałby już przystąpić do pracy. Tylko jako gryzonie mogli się komunikować (prawie) werbalnie, a rozdygotany Pimpuś nie dawał mu wrócić do siebie.
-Piipipipipiipi Pii PIIII!!!! Pipipip piipipipip pipippip piii piii pipiii. - no nie wiem, mówisz mi o jakiś wydmach przed domem, co jak wlezę w ten piasek i się uduszę i zdechnę i znajdziesz sobie nowego szczura w zastępstwie i on będzie wyżerał mój ser, co?!
-Pipip! - nikomu nie dam twojego sera...
-PIIIIIIPPPPPPIPPI! - zrobiłeś Bojczkowi kanapki z serem!
-Piiiii! - bo jestem gościnny, nie dam twojego sera innym szczurom! - pisnął na swoją obronę Steffen. Dałby sobie uciąć rękę albo ogon, że Pimpuś i Marcel zostaliby najlepszymi przyjaciółmi gdyby dane było im się porozumieć. Jeszcze zawarliby jakiś obrażalski sojusz. Ciekawe, czy ludzie i szczury mogą być spokrewnieni? Kiedyś Steff czytał quasi-transmutacyjne wywody jakiegoś mugolaka, który twierdził, że ludzie podchodzą od małp - ale to jakiś nonsens.
-PIPIPIPIIPIP! - dość! Obserwuj uważnie, pokażę ci, gdzie nakładam Dunę. Zresztą, ciebie nie udusi, jesteś za lekki - i działa tylko na intruzów! Czy naprawdę szczur poddawał w wątpliwość fachowe kwalifikacje Steffka? Na Merlina, nakładał już przecież tą pułapkę w Domu Petriego, musi ją nałożyć mamie Marcela, był specjalistą od zabezpieczeń w samym Gringottcie.
-Pipipipiii - gobliny mi ufają, a ty nie? - fuknął na Pimpusia.
-Pipipipipip. - one nawet nie dzielą się jedzeniem, im też nie ufam. - Pimpuś nadal marudził, ale Steff już dobrze go znał. Szczur wydawał się trochę mniej podejrzliwy, Cattermole wrócił więc do ludzkiej postaci i przystąpił do pracy. Nie miał zamiaru ryzykować, że do domu wparuje mu kiedyś Ministerstwo Magii, jak do B... B... Bbbb...
Zamrugał gwałtownie. Nie może myśleć o Bertiem i znowu się rozpłakać. Miał pracę do wykonania.
Zaczął obchodzić posesję z Pimpusiem w kieszeni i skupił się na białej magii, roztaczając wokół ochronną barierę - Cave Inimicum miało dać mu znać, jeśli przed domem pojawi się ktoś nieznajomy, spoza grona najbliższych przyjaciół. Potem powtórzył spacer, myśląc zażarcie o piasku i bagnach i stopniowo transmutując teren przed domem. Tym sposobem nałożył przed domem Dunę.
Następnie przeszedł do dalszych pułapek. Przytknął różdżkę do klamki przy drzwiach wejściowych aby nałożyć na nią Lepkie Ręce. W bezruchu pracowało mu się trochę trudniej, ale zdołał się skupić na tyle, aby precyzyjnie manewrować magią i nałożyć zabezpieczenie przytwierdzające intruza do wejścia.
Kolejna pułapka była już z dziedziny jego specjalizacji. Uwielbiał przecież transmutację. Specjalnie ustawił w przedpokoju półkę z ciężkimi słownikami run, a potem na każdą z nich - wiernego przyjaciela - nakierował różdżkę, aby tchnąć w nie trochę życia. Miały stać się instrumentami Zemsty Płomyka i atakować każdego intruza - ale oby do tego nie doszło, lubił przecież te słowniki.
Przeszedł do salonu i w skupieniu nałożył Abscondens na ścianę, przesuwając różdżką wzdłuż całej jej wysokości i szerokości. Dzięki temu będzie mógł stąd widzieć teren przed domem, choć czuł się nieco dziwnie za tak wielką przeszkloną taflą. Cały proces powtórzył również na ścianie w kuchni.
W końcu skupił się na magii iluzji, aby nałożyć Nigdziebądź na pomieszczenia na parterze. Znajomość białej magii umożliwiła mu zaklęcie rzeczywistości tak, by parter wydawał się opuszczony, a sylwetki znajdujących się tu ludzi (ta magia to jakaś odmiana Salvio Hexia i transmutacyjnej iluzji, choć książki wyjaśniały to trochę inaczej) zostały ukryte.
Na czasochłonnym nakładaniu pułapek zeszło mu całe popołudnie, ale zakończył z poczuciem dobrze wykonanej pracy. Pimpuś marudził już nieco mniej, godząc się z nowymi zabezpieczeniami.
nakładam na cały dom: Cave Inimicum (cała posesja) Duna (przed domem), Lepkie Ręce (wejście), Zemsta Płomyka (za drzwiami wejściowymi, na ciężkie słowniki run), Abscondens (ściana w salonie i w kuchni), Nigdziebądź (na cały parter)
intellectual, journalist
little spy
little spy
Ostatnio zmieniony przez Steffen Cattermole dnia 16.04.21 0:11, w całości zmieniany 1 raz
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
3.10?
-Pipipipipi. - jeszcze nie poznałem twojego brata, czy on zmienia się w kota?
-Pipipipipi! - CO? Pimpusiu, jesteś równie złośliwy jak on, PRZESTAŃ.
-Piiiip! - no to chyba się polubimy.
-PIP. - NIE.
Podenerwowany Steffen zamienił się z powrotem w człowieka i usiadł na schodkach do domu, czekając na przybycie Willrica i narzeczonej.
Willric wrócił do Anglii.
Poznać jego narzeczoną.
Dlaczego to było tak przerażające?
Wstał nerwowo, otrzepał i wygładził spodnie. Willric zawsze zwracał uwagę na to, czy są pomięte. Chyba po to, by mu dokuczać. Poprawił kołnierz koszuli, przeczesał palcami włosy i ruszył leśną ścieżką, mając nadzieję, że spotka tam Isabellę. Miała przyjść prosto z Leśnej Lecznicy.
Uśmiechnął się z ulgą na widok swojej prześlicznej narzeczonej.
Prześlicznej.
Ślicznej.
Pięknej.
Śliczne były w typie Willa.
Nagle zrobiło mu się zimno.
-Bello, Bello, co za niespodzianka, prawda? Jednak poznasz mojego brata! - uśmiechnął się z wyraźnym przymusem, a potem czule ucałował Bellę w usta. Umiał się całować, prawda? Wcale nie gorzej od Willa!
-W ogóle mnie nie uprzedził. To wspaniale, że wrócił, ale on zawsze tak robi wszytko... bez uprzedzenia. - zaoferował Belli ramię, usiłując zdusić pretensję we własnym głosie. Doszli do Szczurzej Jamy, a Willric miał się pojawić lada chwila. Pimpuś ciekawsko kręcił się na ganku.
-Słuchaj... - wziął głęboki wdech. -Wiesz, Will... on jest specyficzny. W ogóle do mnie niepodobny... to znaczy trochę, z wyglądu... - Will był taki przystojny, Steff aż przygryzł mocno wargę i poczuł się gorzej na samą myśl... -...ale on czasem mówi, co mu ślina na język przyniesie, więc nie przejmuj się jakby powiedział coś dziwnego! - na przykład próbował cię podrywać. Albo zniechęcić do ślubu. Albo opowiadać o tym, jaki jest mądry, do cholery.
Nerwowo wyłamał palce i spojrzał na leśną ścieżkę. Pojawiła się tam wysoka, smukła sylwetka. Will miał równie dobrą fryzurę, jak zwykle. Steffen poczuł gulę w gardle.
Wcale się nie stresował.
-Pipipipipi. - jeszcze nie poznałem twojego brata, czy on zmienia się w kota?
-Pipipipipi! - CO? Pimpusiu, jesteś równie złośliwy jak on, PRZESTAŃ.
-Piiiip! - no to chyba się polubimy.
-PIP. - NIE.
Podenerwowany Steffen zamienił się z powrotem w człowieka i usiadł na schodkach do domu, czekając na przybycie Willrica i narzeczonej.
Willric wrócił do Anglii.
Poznać jego narzeczoną.
Dlaczego to było tak przerażające?
Wstał nerwowo, otrzepał i wygładził spodnie. Willric zawsze zwracał uwagę na to, czy są pomięte. Chyba po to, by mu dokuczać. Poprawił kołnierz koszuli, przeczesał palcami włosy i ruszył leśną ścieżką, mając nadzieję, że spotka tam Isabellę. Miała przyjść prosto z Leśnej Lecznicy.
Uśmiechnął się z ulgą na widok swojej prześlicznej narzeczonej.
Prześlicznej.
Ślicznej.
Pięknej.
Śliczne były w typie Willa.
Nagle zrobiło mu się zimno.
-Bello, Bello, co za niespodzianka, prawda? Jednak poznasz mojego brata! - uśmiechnął się z wyraźnym przymusem, a potem czule ucałował Bellę w usta. Umiał się całować, prawda? Wcale nie gorzej od Willa!
-W ogóle mnie nie uprzedził. To wspaniale, że wrócił, ale on zawsze tak robi wszytko... bez uprzedzenia. - zaoferował Belli ramię, usiłując zdusić pretensję we własnym głosie. Doszli do Szczurzej Jamy, a Willric miał się pojawić lada chwila. Pimpuś ciekawsko kręcił się na ganku.
-Słuchaj... - wziął głęboki wdech. -Wiesz, Will... on jest specyficzny. W ogóle do mnie niepodobny... to znaczy trochę, z wyglądu... - Will był taki przystojny, Steff aż przygryzł mocno wargę i poczuł się gorzej na samą myśl... -...ale on czasem mówi, co mu ślina na język przyniesie, więc nie przejmuj się jakby powiedział coś dziwnego! - na przykład próbował cię podrywać. Albo zniechęcić do ślubu. Albo opowiadać o tym, jaki jest mądry, do cholery.
Nerwowo wyłamał palce i spojrzał na leśną ścieżkę. Pojawiła się tam wysoka, smukła sylwetka. Will miał równie dobrą fryzurę, jak zwykle. Steffen poczuł gulę w gardle.
Wcale się nie stresował.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Panicz Cattermole! Gdy pomyślała dłużej o tym, że oto zmierza na spotkanie z bratem Steffana, nie umiała ustalić, jak się czuje. Końcówką błyszczącego pantofelka kopnęła rudawe listki, które mętnie zasypiały na ścieżce. Jesień wzbiła się w powietrze, pociągając uwagę Belli ku górze, ku słabnącemu słońcu. Jaki on był? Czy równie urodziwy i czarujący jak Steffen? Czy tak mądry i zaangażowany? Czy równie ciepły i dobry? Nie chciała tego robić, nie chciała rysować tabeli, by potem pędzlem zaznaczyć podobieństwa. Nie chciała widzieć w Willricu Steffena. Ani też na odwrót. Spodziewała się jednak, że wyobraźnia podsunie jej obrazy i myśli bardzo niespodziewane. Nie czuła nawet tremy, a bardziej wyjątkowe zaintrygowanie. Steffen przecież opowiadał jej o nim. Nie do końca pojmowała nieobecność, ale może dwójka braci wiodła całkiem inne życia. A co jeśli powrócił z narzeczoną? Och, może mogliby zorganizować nawet podwójną ceremonię! Nie, chyba nie pragnęłaby oddawać w tym dniu połowy uwagi innej kobiecie. Może to było niegrzeczne, ale pragnęła bajkowego ślubu, oczu przyjaciół, ich obecnych serc i wzruszeń, które rozpalą wokół młodej pary pierścienie ognia.
I tak też wędrowała, porządkując ten chaos. Nic jednak z tych rozważań nie wynikało, a ona tylko mocniej ściskała boki granatowej sukienki. Wcale jej się nie podobał ten kolor. Czarne wykończenie było dość ponure, niesamowicie eleganckie, ale sam styl przypominał bardziej ciotkę Morganę niż lekką, wiosenną Bellę. Ubrała ją jednak, bo tylko w niej Steffen jej jeszcze nie widział, a dziś bardziej niż zwykle potrzebowała czuć… czuć się wyjątkowo. Maltretowały ją uderzenia gorąca. Pragnęła zaprzyjaźnić się z bratem ukochanego, ale tak bardzo nie wiedziała, czy mógłby ją polubić. Przecież w poplątanej historii miłosnej popełniła tyle krzywd. Czy Steffen opowiadał mu o wszystkim ze szczegółami? I czy Willric zechce ujrzeć w niej kobietę oddaną jego bratu szczerze i najprawdziwszą miłością?
Rozmyły się rozmnożone pytania, kiedy ukochany przystanął przy niej i powitał czułostką. Spod płaszczyka wysunęła się delikatna dłoń i miło pogładziła policzek, kiedy w przedłużającej się chwili złączyły się ich usta. Uwielbiała pocałunki. Dodawały jej odwagi. Zupełnie jakby Steffen obdarowywał ją garścią swej niesłychanej energii. I zupełnie jakby Belli kiedykolwiek tej energii brakowało…Tak, umiał się całować. Nie za bardzo co prawda wiedziała, jak to sprawdzić, ale bardzo jej się podobały ich pieszczoty! Dreszczem rozpływały się po ciele. Czy to więc znak jego wyjątkowej techniki? Czy można było całować się z techniką? Niektóre szlachcianki opowiadały jej w speszonych szeptach, że tak też było. Cattermole radził sobie wyśmienicie! – Radością dla mnie będzie widok twojego brata – odparła zachwycona i przygładziła rąbek jego koszuli. Pachniał pięknie. Czy aby jednak nie aż za bardzo? – Czy może wrócił na wieść o naszych zaręczynach? Och, cokolwiek znów go sprowadziło do Anglii, jestem pewna, że bardzo pragnie ciebie ujrzeć, Steffenie. Może chciał zrobić ci niespodziankę? – zaczęła się głośno zastanawiać. Wyczuła jednak dziwne emocje, jakaś niepewność w sylwetce przeżywającego Steffena. Objęła pacami jego dłoń, by dodać mu otuchy, kiedy zaczął mówić. Więc jednak. Stresował się. – Czy nie byłoby wam zbyt nudno razem, gdybyście byli tak podobni? Cieszę się, że nie jest twoim odbiciem, Steffenie, bo wtedy musiałabym… - zakochać się i w nim. Tego jednak nie powiedziała w obawie przed błędną interpretacją ukochanego. – Szukać sposobu, by was odróżnić. Choć.. jestem pewna, że zawsze ciebie rozpoznam, mój miły. I zawsze wybiorę ciebie – zapewniła z uśmiechem, nie odejmując spojrzenia od tej rozgorączkowanej twarzy. – Ach, tak? – uniosła nieco brew, kiedy przyznał, że Willric bywał pospieszny w rozmowie. – Zatem macie to we krwi. Nie martw się, proszę. Jestem pewna, że przetrwamy to spotkanie i że Willric okaże się po prostu… twoim bratem. – Miała nadzieję, że Steffen pojmie, co próbowała mu przekazać. Steffen próbował tłumaczyć go jeszcze przed właściwym poznaniem. Stresem zarażał i ją, ale starała się nie poddawać tej zdradliwej emocji. Powinni być razem dzielni. Obróciła się w stronę nadchodzącej postaci. Czy zatem był to ten słynny Cattermole?
I tak też wędrowała, porządkując ten chaos. Nic jednak z tych rozważań nie wynikało, a ona tylko mocniej ściskała boki granatowej sukienki. Wcale jej się nie podobał ten kolor. Czarne wykończenie było dość ponure, niesamowicie eleganckie, ale sam styl przypominał bardziej ciotkę Morganę niż lekką, wiosenną Bellę. Ubrała ją jednak, bo tylko w niej Steffen jej jeszcze nie widział, a dziś bardziej niż zwykle potrzebowała czuć… czuć się wyjątkowo. Maltretowały ją uderzenia gorąca. Pragnęła zaprzyjaźnić się z bratem ukochanego, ale tak bardzo nie wiedziała, czy mógłby ją polubić. Przecież w poplątanej historii miłosnej popełniła tyle krzywd. Czy Steffen opowiadał mu o wszystkim ze szczegółami? I czy Willric zechce ujrzeć w niej kobietę oddaną jego bratu szczerze i najprawdziwszą miłością?
Rozmyły się rozmnożone pytania, kiedy ukochany przystanął przy niej i powitał czułostką. Spod płaszczyka wysunęła się delikatna dłoń i miło pogładziła policzek, kiedy w przedłużającej się chwili złączyły się ich usta. Uwielbiała pocałunki. Dodawały jej odwagi. Zupełnie jakby Steffen obdarowywał ją garścią swej niesłychanej energii. I zupełnie jakby Belli kiedykolwiek tej energii brakowało…Tak, umiał się całować. Nie za bardzo co prawda wiedziała, jak to sprawdzić, ale bardzo jej się podobały ich pieszczoty! Dreszczem rozpływały się po ciele. Czy to więc znak jego wyjątkowej techniki? Czy można było całować się z techniką? Niektóre szlachcianki opowiadały jej w speszonych szeptach, że tak też było. Cattermole radził sobie wyśmienicie! – Radością dla mnie będzie widok twojego brata – odparła zachwycona i przygładziła rąbek jego koszuli. Pachniał pięknie. Czy aby jednak nie aż za bardzo? – Czy może wrócił na wieść o naszych zaręczynach? Och, cokolwiek znów go sprowadziło do Anglii, jestem pewna, że bardzo pragnie ciebie ujrzeć, Steffenie. Może chciał zrobić ci niespodziankę? – zaczęła się głośno zastanawiać. Wyczuła jednak dziwne emocje, jakaś niepewność w sylwetce przeżywającego Steffena. Objęła pacami jego dłoń, by dodać mu otuchy, kiedy zaczął mówić. Więc jednak. Stresował się. – Czy nie byłoby wam zbyt nudno razem, gdybyście byli tak podobni? Cieszę się, że nie jest twoim odbiciem, Steffenie, bo wtedy musiałabym… - zakochać się i w nim. Tego jednak nie powiedziała w obawie przed błędną interpretacją ukochanego. – Szukać sposobu, by was odróżnić. Choć.. jestem pewna, że zawsze ciebie rozpoznam, mój miły. I zawsze wybiorę ciebie – zapewniła z uśmiechem, nie odejmując spojrzenia od tej rozgorączkowanej twarzy. – Ach, tak? – uniosła nieco brew, kiedy przyznał, że Willric bywał pospieszny w rozmowie. – Zatem macie to we krwi. Nie martw się, proszę. Jestem pewna, że przetrwamy to spotkanie i że Willric okaże się po prostu… twoim bratem. – Miała nadzieję, że Steffen pojmie, co próbowała mu przekazać. Steffen próbował tłumaczyć go jeszcze przed właściwym poznaniem. Stresem zarażał i ją, ale starała się nie poddawać tej zdradliwej emocji. Powinni być razem dzielni. Obróciła się w stronę nadchodzącej postaci. Czy zatem był to ten słynny Cattermole?
Dolinę spowijała mgła. Zawsze tutaj była taka paskudna pogoda? Pamiętał ją dużo lepiej. Will nie wiedział czemu jego brat wybrał, by osiedlić się akurat tutaj, tak daleko od Suffolk, gdzie mieszkali razem z ojcem i matką w dzieciństwie. Przecież to po przeciwnej stronie kraju, prawda? Czy to nie bez sensu? Dlaczego akurat tutaj? Bo administracja jest całkiem spoko? W Suffolk też całkiem spoko, przynajmniej bez ekscesów z ich strony. I bez dziwnych duchów, które zaczepiały w drodze po chodniku. Najpierw jakaś osiemnastowieczna babeczka, a później młody mężczyzna w okolicy wieku Willa, ale pewnie umarł młodziej. Biedny chłopak. W połowie drogi Cattermole odpalił papierosa, własnoręcznie skręconego i poruszał się powoli w stronę wskazanego w liście domku, gdzieś na skraju miasteczka. Zadupie zadupia...
Wspaniale.
Włosy miał rozpuszczone, a wolną dłoń nonszalancko trzymał w kieszeni, obracając zdobieniem na końcu rączki różdżki palcami. Nie czuł się zdenerwowany, ale cóż, dawno nie widział brata. I zastanawiał się w co ten kretyn się wpakował znowu. Odwrócisz się na chwilę, a on już popełnia głupoty. I gdyby to było przypadkowe dziecko! Dałoby się przeżyć. Ale on dawał sobie właśnie założyć obrożę i kajdany pierwszej lepszej panience cizi. Widział nawet zarys dwóch sylwetek, gdy zbliżał się coraz bardziej do płotu i w końcu stanął przed nimi. Najwyższy z towarzystwa, o głowę od Steffena, a bardzo dużo od jego panienki. Wrażenie sprawiał dosyć poważne. Wysoki i chudy, patykowaty mężczyzna o szybkim, bardzo przenikliwym spojrzeniu, które było jak krótki, tnący podmuch wiatru, gaszący płomyczki świec. - Więc to tutaj się osiedliłeś. Niezła okolica. - Ironia była subtelna i tylko najbardziej wnikliwi słuchacze by ją wyłapali. - Szczurza Jama... Dlatego, że mieszka tu szczur?
Skupił się na dziewczynie. Niewysoka, bladziutka, delikatnie zarumieniona panienka o ustach wyglądających na mięciutkie jak świeże maliny. Piwnozielone spojrzenie mocno ją przeniknęło, obserwując każdy detal, nawet tę bardzo ciemną sukienkę. Wyglądała na panienkę i nie dziwił się, że Steffen od razu stracił dla niej głowę. Trudny przeciwnik, pewnie jeszcze lepiej wyglądała bez tej ciemnej sukienki. Jego myśli sprawiły, że kącik ust mimowolnie poszedł w górę, ale zakrył to szybkim zaciągnięciem się papierosem. - Will Cattermole. Numerolog, runista, majsterkowicz, wynalazca, naukowiec i tak dalej. - Przedstawił się, podając dziewczynie dłoń, od razu kładąc ją wnętrzem do góry, a gdy ta przywitała się grzecznie, skłonił się lekko i ucałował jej wierzch. W tym krótkim momencie czuć było od niego uderzający zapach starego drewna, papieru, piżma i przede wszystkim tytoniu. - To co, pokażecie mi swój maleńki kącik? Jestem pewien, że dla takiej damy mój brat postarał się o wszystko najwyższej jakości. Poczęstujesz mnie Cabernet Sauvignon? W końcu nie wypada wlewać w siebie whisky w takim towarzystwie. Za to wina chętnie bym się z Tobą napił. - Zwrócił się przy tym do Isabelli, lekko się do niej uśmiechając. Chociaż on i Steffen w uśmiechu wykazywali bardzo duże podobieństwo do siebie, to w przypadku Willa brakowało tej słodkiej, naiwnej szczerości szczurkowego maga. W jego uśmiechu był jakiś podtekst, pewien flirt. - Muszę poznać przyszłą szwagierkę.
Wspaniale.
Włosy miał rozpuszczone, a wolną dłoń nonszalancko trzymał w kieszeni, obracając zdobieniem na końcu rączki różdżki palcami. Nie czuł się zdenerwowany, ale cóż, dawno nie widział brata. I zastanawiał się w co ten kretyn się wpakował znowu. Odwrócisz się na chwilę, a on już popełnia głupoty. I gdyby to było przypadkowe dziecko! Dałoby się przeżyć. Ale on dawał sobie właśnie założyć obrożę i kajdany pierwszej lepszej panience cizi. Widział nawet zarys dwóch sylwetek, gdy zbliżał się coraz bardziej do płotu i w końcu stanął przed nimi. Najwyższy z towarzystwa, o głowę od Steffena, a bardzo dużo od jego panienki. Wrażenie sprawiał dosyć poważne. Wysoki i chudy, patykowaty mężczyzna o szybkim, bardzo przenikliwym spojrzeniu, które było jak krótki, tnący podmuch wiatru, gaszący płomyczki świec. - Więc to tutaj się osiedliłeś. Niezła okolica. - Ironia była subtelna i tylko najbardziej wnikliwi słuchacze by ją wyłapali. - Szczurza Jama... Dlatego, że mieszka tu szczur?
Skupił się na dziewczynie. Niewysoka, bladziutka, delikatnie zarumieniona panienka o ustach wyglądających na mięciutkie jak świeże maliny. Piwnozielone spojrzenie mocno ją przeniknęło, obserwując każdy detal, nawet tę bardzo ciemną sukienkę. Wyglądała na panienkę i nie dziwił się, że Steffen od razu stracił dla niej głowę. Trudny przeciwnik, pewnie jeszcze lepiej wyglądała bez tej ciemnej sukienki. Jego myśli sprawiły, że kącik ust mimowolnie poszedł w górę, ale zakrył to szybkim zaciągnięciem się papierosem. - Will Cattermole. Numerolog, runista, majsterkowicz, wynalazca, naukowiec i tak dalej. - Przedstawił się, podając dziewczynie dłoń, od razu kładąc ją wnętrzem do góry, a gdy ta przywitała się grzecznie, skłonił się lekko i ucałował jej wierzch. W tym krótkim momencie czuć było od niego uderzający zapach starego drewna, papieru, piżma i przede wszystkim tytoniu. - To co, pokażecie mi swój maleńki kącik? Jestem pewien, że dla takiej damy mój brat postarał się o wszystko najwyższej jakości. Poczęstujesz mnie Cabernet Sauvignon? W końcu nie wypada wlewać w siebie whisky w takim towarzystwie. Za to wina chętnie bym się z Tobą napił. - Zwrócił się przy tym do Isabelli, lekko się do niej uśmiechając. Chociaż on i Steffen w uśmiechu wykazywali bardzo duże podobieństwo do siebie, to w przypadku Willa brakowało tej słodkiej, naiwnej szczerości szczurkowego maga. W jego uśmiechu był jakiś podtekst, pewien flirt. - Muszę poznać przyszłą szwagierkę.
Ciepły dotyk Isabelli i słodki smak jej ust na moment ostudziły niepokój Steffena. Zapominał o troskach nawet wtedy, gdy całował ją w pałacu Bealieu, nie mogąc liczyć na nic więcej, skryty w tajnym korytarzu niczym złodziej i intruz i rozbójnik, pozwalając sobie na zbyt wiele. Skoro pocałunek uspokoił go w tamtej chwili (nie licząc późniejszej ucieczki), to czemuż miałby nie załagodzić trosk w bezpiecznej Dolinie Godryka, pod własnym domem, z narzeczoną? Jakże wiele zmieniło się na lepsze w jego życiu! To aż dziwne - Anglią targała wojna, wszystko zmieniło się na gorsze... ale znajomość z Isabellą zmierzała tylko ku lepszemu, ku cudom, o jakich Steffenowi się nie śniło. On i szlachcianka. Zaręczeni. Szczęśliwi. Nic nie mogło zmącić jego spokoju...
...i wtedy do Anglii wrócił Will. Zawsze lepszy, wyniosły, mający dla młodszego brata jedynie pogardliwy chłód, a tak przynajmniej Steffenowi się wydawało. Will, posiadający ten okropny magnetyzm, przed którym Wilhelmina przestrzegała czytelniczki "Czarownicy (w sumie dawno nie poruszał tego tematu, może najwyższy czas odświeżyć złote rady dla cnotliwych panien?!) i któremu dziewczyny jakoś się nie opierały.
Uśmiechnął się z lekkim przymusem, gdy słodka Bella zaczęła hipotetyzować na temat powrotu Willrica. Steffen miał na tyle delikatności, by nigdy, przenigdy nie zdradzić przed swoją narzeczoną z jakim uporem Will sprzeciwiał się jego oświadczynom. Aż cud, że przesłał im pierścionek - pewnie mama go namówiła.
M e r l i n i e, a co jeśli to Will okaże teraz jakoś Belli, że jej nie lubi i sprawi jej przykrość?! Steff chyba by tego nie przeżył. Nie przeżyłby też chyba scenariusza, w którym Will zaczyna lubić Bellę (a jak można jej nie lubić, nie kochać?!), bo wtedy zacząłby z nią flirtować, jak z każdą. Każdy scenariusz rozwoju zdarzeń był tragiczny!
-Uhmm, zaraz się przekonamy. Willric bywa... skryty. - odpowiedział narzeczonej, czując zimny dreszcz na myśl, że brat mógłby przybyć tutaj z powodu zaręczyn. Rozwalić jego szczęście?! To do niego trochę podobne. Zadumany w posępnych rozważaniach, drgnął dopiero, gdy Bella wyznała, że...
-Zawsze wybierzesz mnie? - rozpromienił się nagle, z uroczym niedowierzaniem. -Znaczy, wiem, że... - że tak, zarumienił się gwałtownie. -...ale dziękuję za... no, mężczyzna czasem lubi takie coś usłyszeć. - wyjaśnił Belli tonem znawcy męskiego gatunku, choć ta złota rada pochodziła z archiwalnego numeru "Czarownicy."
-Mhm, Willric jest... moim bratem. - westchnął ciężko, wiedząc, że Bella zaraz sama zobaczy.
Przełknął ślinę na jego widok, z niezadowoleniem zadzierając głowę trochę do góry. Dlaczego Will odziedziczył wzrost po papie, a on nie?! I jeszcze te jego włosy... Steffen też miał gęste i bujne włosy, ale one sterczały we wszystkie strony, a te Willa układały się niemalże w łagodne fale.
Wyłapał ironię, bo zawsze wyłapywał ironiczny ton brata - w sumie to nawet, gdy Will nie ironizował, to Steff zawsze sobie tam ironię dopowiadał. Zmrużył lekko oczy.
-Bezpieczna. Dlaczego ty nadal jesteś w Londynie?! - zaczął spokojnie, ale wtrącił to tonem swojej mamy. -Powinieneś... - się tutaj wprowadzić, wiesz. -Później o tym pogadamy. - wymamrotał.
-Tak, pisałem ci przecież, że adoptowałem szczura. - dodał z naciskiem, śmiało spoglądając w oczy brata. Bella mogła się domyślić z tonu narzeczonego, że Steff najwyraźniej nie ma zamiaru się chwalić przed Willem swoją animagią.
-Runista...? - wtrącił z lekkim powątpiewaniem, gdy Willric zaczął się przechwalać. Przecież chociaż w tym jestem od niego lepszy - pomyślał, z nieprzyjemnym ukłuciem zazdrości i podejrzeniem, że Will naprawdę chce sobie zawłaszczyć wszystko, co jest dla niego cenne.
Nagle poczuł się jakoś nieprzyjemnie, choć nie mógł określić, co go tak boli w słowach Willa. W teorii chwalił jego dom, ale Steff boleśnie poczuł, że w porównaniu z Pałacem Bealieu Szczurza Jama jest... no, skromna. I jeszcze ten uśmiech.
-Zapraszam. - otworzył drzwi przed bratem i narzeczoną, a potem poprowadził ich do wysprzątanego salonu. Wyprostował się i zadarł dumnie głowę do góry, ripostując sucho:
-Will, zostałeś mentalnie w Bawarii? Jest wojna, myślisz, że łatwo tu dostać Kaberet Sowiną? - cholera, może nie powinien powtarzać po nim nazwy tego wina.
-Zamiast tego mam prawie dwa tuziny Toujours Pur. Na nasze wesele. - dodał, spoglądając na Isabellę i momentalnie zmieniając ton na ciepły i łagodny... i triumfalny.
Piłeś kiedyś Toujours Pur, bracie?
-Skosztujesz na naszym weselu. Chyba, że Isabella ma dziś ochotę. - otworzyłby Toujours Pur tylko dla narzeczoneji Jamesa lub Marcela lub Bojczuka. Na zastawionym na tą okazję stole stał bochenek jasnego chleba, pasztet mięsny, wędzony boczek i suszone śliwki.
...i wtedy do Anglii wrócił Will. Zawsze lepszy, wyniosły, mający dla młodszego brata jedynie pogardliwy chłód, a tak przynajmniej Steffenowi się wydawało. Will, posiadający ten okropny magnetyzm, przed którym Wilhelmina przestrzegała czytelniczki "Czarownicy (w sumie dawno nie poruszał tego tematu, może najwyższy czas odświeżyć złote rady dla cnotliwych panien?!) i któremu dziewczyny jakoś się nie opierały.
Uśmiechnął się z lekkim przymusem, gdy słodka Bella zaczęła hipotetyzować na temat powrotu Willrica. Steffen miał na tyle delikatności, by nigdy, przenigdy nie zdradzić przed swoją narzeczoną z jakim uporem Will sprzeciwiał się jego oświadczynom. Aż cud, że przesłał im pierścionek - pewnie mama go namówiła.
M e r l i n i e, a co jeśli to Will okaże teraz jakoś Belli, że jej nie lubi i sprawi jej przykrość?! Steff chyba by tego nie przeżył. Nie przeżyłby też chyba scenariusza, w którym Will zaczyna lubić Bellę (a jak można jej nie lubić, nie kochać?!), bo wtedy zacząłby z nią flirtować, jak z każdą. Każdy scenariusz rozwoju zdarzeń był tragiczny!
-Uhmm, zaraz się przekonamy. Willric bywa... skryty. - odpowiedział narzeczonej, czując zimny dreszcz na myśl, że brat mógłby przybyć tutaj z powodu zaręczyn. Rozwalić jego szczęście?! To do niego trochę podobne. Zadumany w posępnych rozważaniach, drgnął dopiero, gdy Bella wyznała, że...
-Zawsze wybierzesz mnie? - rozpromienił się nagle, z uroczym niedowierzaniem. -Znaczy, wiem, że... - że tak, zarumienił się gwałtownie. -...ale dziękuję za... no, mężczyzna czasem lubi takie coś usłyszeć. - wyjaśnił Belli tonem znawcy męskiego gatunku, choć ta złota rada pochodziła z archiwalnego numeru "Czarownicy."
-Mhm, Willric jest... moim bratem. - westchnął ciężko, wiedząc, że Bella zaraz sama zobaczy.
Przełknął ślinę na jego widok, z niezadowoleniem zadzierając głowę trochę do góry. Dlaczego Will odziedziczył wzrost po papie, a on nie?! I jeszcze te jego włosy... Steffen też miał gęste i bujne włosy, ale one sterczały we wszystkie strony, a te Willa układały się niemalże w łagodne fale.
Wyłapał ironię, bo zawsze wyłapywał ironiczny ton brata - w sumie to nawet, gdy Will nie ironizował, to Steff zawsze sobie tam ironię dopowiadał. Zmrużył lekko oczy.
-Bezpieczna. Dlaczego ty nadal jesteś w Londynie?! - zaczął spokojnie, ale wtrącił to tonem swojej mamy. -Powinieneś... - się tutaj wprowadzić, wiesz. -Później o tym pogadamy. - wymamrotał.
-Tak, pisałem ci przecież, że adoptowałem szczura. - dodał z naciskiem, śmiało spoglądając w oczy brata. Bella mogła się domyślić z tonu narzeczonego, że Steff najwyraźniej nie ma zamiaru się chwalić przed Willem swoją animagią.
-Runista...? - wtrącił z lekkim powątpiewaniem, gdy Willric zaczął się przechwalać. Przecież chociaż w tym jestem od niego lepszy - pomyślał, z nieprzyjemnym ukłuciem zazdrości i podejrzeniem, że Will naprawdę chce sobie zawłaszczyć wszystko, co jest dla niego cenne.
Nagle poczuł się jakoś nieprzyjemnie, choć nie mógł określić, co go tak boli w słowach Willa. W teorii chwalił jego dom, ale Steff boleśnie poczuł, że w porównaniu z Pałacem Bealieu Szczurza Jama jest... no, skromna. I jeszcze ten uśmiech.
-Zapraszam. - otworzył drzwi przed bratem i narzeczoną, a potem poprowadził ich do wysprzątanego salonu. Wyprostował się i zadarł dumnie głowę do góry, ripostując sucho:
-Will, zostałeś mentalnie w Bawarii? Jest wojna, myślisz, że łatwo tu dostać Kaberet Sowiną? - cholera, może nie powinien powtarzać po nim nazwy tego wina.
-Zamiast tego mam prawie dwa tuziny Toujours Pur. Na nasze wesele. - dodał, spoglądając na Isabellę i momentalnie zmieniając ton na ciepły i łagodny... i triumfalny.
Piłeś kiedyś Toujours Pur, bracie?
-Skosztujesz na naszym weselu. Chyba, że Isabella ma dziś ochotę. - otworzyłby Toujours Pur tylko dla narzeczonej
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
– Kochany – wymówiła wyraźnie, dość mocnym głosem, który nieco kłócił się z jej subtelną postacią. Czuła jego stres. Przejęcie kreowało paskudne obrazy i zbyt kolczaste myśli. Pojmowała, jak istotna to mogła być dla Steffena chwila. I dla niej również moment zaznajomienia się z bratem narzeczonego nie należał do całkowicie komfortowych momentów. Stali przy sobie blisko, zakochani i zjednoczeni, spętani wspólnym płomieniem. Co więc mogło nie wyjść? Głaskała uspokajająco jego dłoń. Niewypowiedzianym szeptem koiła przepalone myśli. Już dobrze. – Jakże się cieszę, że pojmujesz to. I że mi wierzysz – Westchnęła z uśmiechem, odbiegając okiem od jego twarzy prosto na dochodzącą do nich postać. – A Steffen? – pewna myśl nagle wymsknęła się z jej jasnoróżowych ust. – Co takiego lubi mój Steffen? – zapytała wiedziona przez nieskończoną nić romantycznych myśli. Ballada płomieni zamigotała w jej sercu. Nie była jednak pewna, czy odpowiedź otrzyma, nim zjawi się panicz brat. Nie była pewna, czy Steff kiedykolwiek zechce jej wyjawić nieco więcej pragnień swego serca. Wcale nie znała ich wszystkich, choć nieco dumnie twierdziła, że właśnie tak jest. Że już wszystko wie.
Dama aż wyżej uniosła główkę, poszukując spojrzenia wysokiego jak wieża młodzieńca. Braci dzieliło dość sporo centymetrów. Niespotykane! Zamrugała delikatnie w pierwszej chwili, a ledwie chwilę później z ust Willrica padło kilka wstępnych słówek, dzięki którym mogła dowiedzieć się o nim więcej. Próbowała je wszystkie elegancko zanotować w pamięci. Wiedziała wszak, że uszanowanie tej wiedzy mogłoby objawić dodatkowo jej szczere zaintrygowanie sylwetką tegoż brata Cattermole. Jego trudne do odgadnięcia spojrzenie z początku wydawało się dość chłodne. Rozluźniła się jednak nieco, kiedy tylko na męskiej twarzy zarysował się promień pogodności. Wyliczane atrybuty, wspaniałe naukowe przymioty jak te iskry zaczepiały jej zainteresowane oczy. – Jakże miło mi cię poznać, Willu. Mam na imię Isabella – wypowiedziała, elegancko podając dłoń. Nieco zaróżowiona odpowiedziała na uprzejmy gest uśmiechem i przywołaną znów lekkością ducha. Nie wydawał się aż tak straszliwy. Skąd więc ten stres Steffena? – Zatem naukowiec. Och, Steffen nie wspominał, że również jesteś runistą. Czy to ty obudziłeś w nim tę pasję? – zapytała ze szczerą ciekawością. Zerknęła na swego narzeczonego, by upewnić się, że jednak wciąż tu był. Że oddychał. Kilka lat starszy brat mógłby z powodzeniem prowadzić młodszego chłopca. Czy i w tym przypadku właśnie tak było? Bez wątpienia Willric pozostawał człowiekiem wielu talentów. – Czuję, że mogłabym od was dwóch tak wiele się nauczyć. Wspaniale móc cię wreszcie spotkać – kontynuowała oczarowana i zawiesiła na męskiej twarzy spojrzenie na nieco dłużej. Również nie umknęła jej uwadze sprawa szczura i dziwnej złości, jaką podszyte były wypowiedzi młodszego z braci. Przelotnie obdarowała animaga zaniepokojonym spojrzeniem.
Drgnęła leciutko, usłyszawszy o wspólnym kącie. – Ależ my nie mieszkamy razem, Willricu. To... – speszyła się nieco. – dopiero po ślubie. Ale tak, przyznaję, że domostwo Steffena jest… - jakże ładnie można skomplementować szczurzą chatę? – bardzo przytulne – wybrnęła zgrabnie i uśmiechnęła się szerzej. – A ja nie pragnę wielkich komnat i złotych łaźni. Już nie. Pragnę jego. Steffen jest wspaniałym narzeczonym – skomplementowała zauroczona i uniosła dumnie głowę. Miała nadzieje, że klątwołamacz dobrze o tym wiedział, że nie wątpił i że… nie da się w pędzić w drobne pułapki. A może tylko jej się zdawało? Dopiero co go poznała. - Toujours Pur? Och, kieliszek wina i rozmowa to wspaniały początek znajomości. Drogi Willu, z radością usłyszę więcej o twych podróżach i naukowych fascynacjach… - oznajmiła, czyniąc ten drobny krok w stronę jegomościa. – Jestem pewna, że Steffen również chciałby posłuchać. Tak dawno się nie widzieliście. Jakże wielką pociechą musi być brat… - urwała jednak nagle i nieco zmarniała. Bastien został w Beaulieu – oczarowany przywództwem Morgany, zniewolony przez jej ogniste bicze. Już nie jako brat, ale jak poszarpane wspomnienie. Jak ktoś, kto nigdy nie miał siostry. Zrobiło się jej nieco przykro. Czy jednak mogłaby zrobić coś, cokolwiek, by Will odnalazł w niej siostrzane oblicze?
Dama aż wyżej uniosła główkę, poszukując spojrzenia wysokiego jak wieża młodzieńca. Braci dzieliło dość sporo centymetrów. Niespotykane! Zamrugała delikatnie w pierwszej chwili, a ledwie chwilę później z ust Willrica padło kilka wstępnych słówek, dzięki którym mogła dowiedzieć się o nim więcej. Próbowała je wszystkie elegancko zanotować w pamięci. Wiedziała wszak, że uszanowanie tej wiedzy mogłoby objawić dodatkowo jej szczere zaintrygowanie sylwetką tegoż brata Cattermole. Jego trudne do odgadnięcia spojrzenie z początku wydawało się dość chłodne. Rozluźniła się jednak nieco, kiedy tylko na męskiej twarzy zarysował się promień pogodności. Wyliczane atrybuty, wspaniałe naukowe przymioty jak te iskry zaczepiały jej zainteresowane oczy. – Jakże miło mi cię poznać, Willu. Mam na imię Isabella – wypowiedziała, elegancko podając dłoń. Nieco zaróżowiona odpowiedziała na uprzejmy gest uśmiechem i przywołaną znów lekkością ducha. Nie wydawał się aż tak straszliwy. Skąd więc ten stres Steffena? – Zatem naukowiec. Och, Steffen nie wspominał, że również jesteś runistą. Czy to ty obudziłeś w nim tę pasję? – zapytała ze szczerą ciekawością. Zerknęła na swego narzeczonego, by upewnić się, że jednak wciąż tu był. Że oddychał. Kilka lat starszy brat mógłby z powodzeniem prowadzić młodszego chłopca. Czy i w tym przypadku właśnie tak było? Bez wątpienia Willric pozostawał człowiekiem wielu talentów. – Czuję, że mogłabym od was dwóch tak wiele się nauczyć. Wspaniale móc cię wreszcie spotkać – kontynuowała oczarowana i zawiesiła na męskiej twarzy spojrzenie na nieco dłużej. Również nie umknęła jej uwadze sprawa szczura i dziwnej złości, jaką podszyte były wypowiedzi młodszego z braci. Przelotnie obdarowała animaga zaniepokojonym spojrzeniem.
Drgnęła leciutko, usłyszawszy o wspólnym kącie. – Ależ my nie mieszkamy razem, Willricu. To... – speszyła się nieco. – dopiero po ślubie. Ale tak, przyznaję, że domostwo Steffena jest… - jakże ładnie można skomplementować szczurzą chatę? – bardzo przytulne – wybrnęła zgrabnie i uśmiechnęła się szerzej. – A ja nie pragnę wielkich komnat i złotych łaźni. Już nie. Pragnę jego. Steffen jest wspaniałym narzeczonym – skomplementowała zauroczona i uniosła dumnie głowę. Miała nadzieje, że klątwołamacz dobrze o tym wiedział, że nie wątpił i że… nie da się w pędzić w drobne pułapki. A może tylko jej się zdawało? Dopiero co go poznała. - Toujours Pur? Och, kieliszek wina i rozmowa to wspaniały początek znajomości. Drogi Willu, z radością usłyszę więcej o twych podróżach i naukowych fascynacjach… - oznajmiła, czyniąc ten drobny krok w stronę jegomościa. – Jestem pewna, że Steffen również chciałby posłuchać. Tak dawno się nie widzieliście. Jakże wielką pociechą musi być brat… - urwała jednak nagle i nieco zmarniała. Bastien został w Beaulieu – oczarowany przywództwem Morgany, zniewolony przez jej ogniste bicze. Już nie jako brat, ale jak poszarpane wspomnienie. Jak ktoś, kto nigdy nie miał siostry. Zrobiło się jej nieco przykro. Czy jednak mogłaby zrobić coś, cokolwiek, by Will odnalazł w niej siostrzane oblicze?
Łypał po nich co chwila swoim spojrzeniem, nawet jeśli z jego ust nie schodził łagodny uśmiech, który na pewno nie był do końca udawany, było w nim coś nieoparcie szczerego, choć z pewnością nie była to czysta i nieprzenikniona wesołość. Will po prostu wyglądał jak człowiek zadowolony, zadowolony, że widział brata. Była w tym pewna doza zadowolenia, że nie dał się i po prostu żyje, wyrwanie panienki to też był spory plus, chociaż Steffen poleciał po bandzie i pierwszą którą zdobył od razu ciągnął na ślubny kobierzec. Cattermole nawet nie był zaskoczony, jego braciszek zawsze był zbyt impulsywny, a Will jako starszy brat czuł obowiązek nie dopuszczenia do momentu, gdzie za dwa, pięć lub dziesięć lat skończy się to rzucaniem talerzami, krzykiem i alkoholizmem. W sumie z tym się Willowi kojarzyło małżeństwo…
- Dlaczego? Bo nie ma powodu, żebym nie mógł. - Wzruszył ramionami. Choć zdecydowanie lubił patrzeć na świat w jego skomplikowanej formie, całkiem prosto też go interpterował. Nie miał wiele wspólnego z polityką, nie wiedział o działaniach jego brata, nie chciał nawet o nich wiedzieć. Uniósł po chwili brew w stronę Steffena, ale nie było to ostrzegawcze. To było nieme zapytanie Czy na pewno on chce dyktować bratu co powinien, a czego nie. Bo owszem, mógł to robić. Ale z pewnością nie wiedział, że to bardzo zły pomysł.
- Tak, pisałeś... - Ciekawy dobór słów… Adoptował. Nie przygarnął, nie kupił, nie zabrał, adpotował. - Miło mi Cię poznać, Isabello. - Mówił odrobinę mrukliwie. - Owszem, runista. - Spojrzał na Steffena ponownie, trochę zaskoczony jego burknięciem. - Od lat zajmuję się wytwarzaniem amuletów zawierających w sobie moc run, więc tak, jestem runistą. I nie, nie uczyłem tego Steffena, zawsze uważałem, że specjalne wytaczanie ścieżki młodszemu bratu po śladach starszego nie jest dla niego dobre, powinien znaleźć swój własny sposób, prawda? Ja na przykład jestem lepszy w urokach i nie cierpię transmutacji. - Wyjaśnił, uśmiechając się ciągle do blondynki i właściwie od tego momentu poświęcał jej naprawdę większość swojej uwagi, zerkał na nią łagodnie, uśmiechał się tak, jak Steffen pewnie nie miał w ogóle okazji go widzieć, tak łagodnie i niewymuszenie.
- Nie mieszkacie razem? - Uniósł brwi w bardzo udawanym zaskoczeniu, od razu dało się to wyczuć. Jednocześnie od razu rozsiadł się w Szczurzej Jamie jak u siebie, na kanapie, nawet nie zdejmując butów. Swoją drogą w swoim mieszkaniu też nigdy nie zdejmował butów, chyba, że w sypialni, gdzie bardzo często używał Chłoszczyść na podłodze. - Więc gdzie mieszkasz, Isabello? I chcecie mi powiedzieć, że spróbujecie jak się wam żyje ze sobą dopiero, kiedy przysięgniecie, że nigdy się nie opuścicie, nie znając swoich codziennych nawyków i problemów? Steffen rozrzuca swoje śmierdzące jak francuskie sery skarpetki wszędzie. Znalazłem kiedyś jedną na karniszu w przedpokoju. - No i się odpalił. - Zabawne, że wspomniałaś o złotych łazienkach i wielkich komnatach, choć ja tego nie zrobiłem. W końcu to właśnie znasz, czyż nie, Isabello?
Jego głos stawał się zimny i krytyczny, choć na twarzy nadal miał wypisaną uprzejmość, spokój i dosyć ciepło się uśmiechał. - Z pewnością doskonale go poznałaś przez czas, kiedy mnie nie było, by stwierdzić, że jest idealnym narzeczonym. Czemu nie słyszałem o Tobie wcześniej, Isabello? Chciałbym wiedzieć co robiłaś przez ten cały czas, czego uczono Cię w tych wielkich komnatach, o których tak lubisz nostalgicznie wspominać.
Wylewało się z niego coraz więcej Willa w Willu. Był tego pewien - że słodkimi słówkami i wyuczonymi przez Morganę uroczymi uśmieszkami złapała pierwszego lepszego głupiego chłopaka za ogon i chciała go wciągnąć w swoją gierkę, zamknąć w klatce.
Ale uśmiechał się lekko. Bo przecież był w towarzystwie. - To gdzie to wino? Dama prosi. - Posłał bratu spojrzenie wręcz drapieżnika. Chciał go wykurzyć, by skupić uwagę na kochanej lady.
- Dlaczego? Bo nie ma powodu, żebym nie mógł. - Wzruszył ramionami. Choć zdecydowanie lubił patrzeć na świat w jego skomplikowanej formie, całkiem prosto też go interpterował. Nie miał wiele wspólnego z polityką, nie wiedział o działaniach jego brata, nie chciał nawet o nich wiedzieć. Uniósł po chwili brew w stronę Steffena, ale nie było to ostrzegawcze. To było nieme zapytanie Czy na pewno on chce dyktować bratu co powinien, a czego nie. Bo owszem, mógł to robić. Ale z pewnością nie wiedział, że to bardzo zły pomysł.
- Tak, pisałeś... - Ciekawy dobór słów… Adoptował. Nie przygarnął, nie kupił, nie zabrał, adpotował. - Miło mi Cię poznać, Isabello. - Mówił odrobinę mrukliwie. - Owszem, runista. - Spojrzał na Steffena ponownie, trochę zaskoczony jego burknięciem. - Od lat zajmuję się wytwarzaniem amuletów zawierających w sobie moc run, więc tak, jestem runistą. I nie, nie uczyłem tego Steffena, zawsze uważałem, że specjalne wytaczanie ścieżki młodszemu bratu po śladach starszego nie jest dla niego dobre, powinien znaleźć swój własny sposób, prawda? Ja na przykład jestem lepszy w urokach i nie cierpię transmutacji. - Wyjaśnił, uśmiechając się ciągle do blondynki i właściwie od tego momentu poświęcał jej naprawdę większość swojej uwagi, zerkał na nią łagodnie, uśmiechał się tak, jak Steffen pewnie nie miał w ogóle okazji go widzieć, tak łagodnie i niewymuszenie.
- Nie mieszkacie razem? - Uniósł brwi w bardzo udawanym zaskoczeniu, od razu dało się to wyczuć. Jednocześnie od razu rozsiadł się w Szczurzej Jamie jak u siebie, na kanapie, nawet nie zdejmując butów. Swoją drogą w swoim mieszkaniu też nigdy nie zdejmował butów, chyba, że w sypialni, gdzie bardzo często używał Chłoszczyść na podłodze. - Więc gdzie mieszkasz, Isabello? I chcecie mi powiedzieć, że spróbujecie jak się wam żyje ze sobą dopiero, kiedy przysięgniecie, że nigdy się nie opuścicie, nie znając swoich codziennych nawyków i problemów? Steffen rozrzuca swoje śmierdzące jak francuskie sery skarpetki wszędzie. Znalazłem kiedyś jedną na karniszu w przedpokoju. - No i się odpalił. - Zabawne, że wspomniałaś o złotych łazienkach i wielkich komnatach, choć ja tego nie zrobiłem. W końcu to właśnie znasz, czyż nie, Isabello?
Jego głos stawał się zimny i krytyczny, choć na twarzy nadal miał wypisaną uprzejmość, spokój i dosyć ciepło się uśmiechał. - Z pewnością doskonale go poznałaś przez czas, kiedy mnie nie było, by stwierdzić, że jest idealnym narzeczonym. Czemu nie słyszałem o Tobie wcześniej, Isabello? Chciałbym wiedzieć co robiłaś przez ten cały czas, czego uczono Cię w tych wielkich komnatach, o których tak lubisz nostalgicznie wspominać.
Wylewało się z niego coraz więcej Willa w Willu. Był tego pewien - że słodkimi słówkami i wyuczonymi przez Morganę uroczymi uśmieszkami złapała pierwszego lepszego głupiego chłopaka za ogon i chciała go wciągnąć w swoją gierkę, zamknąć w klatce.
Ale uśmiechał się lekko. Bo przecież był w towarzystwie. - To gdzie to wino? Dama prosi. - Posłał bratu spojrzenie wręcz drapieżnika. Chciał go wykurzyć, by skupić uwagę na kochanej lady.
Uśmiechnął się ciepło, korzystając z ostatnich chwil beztroski przed nadejściem Willrica.
-Jasne, że tak. - przyjęła jego zaręczyny po tym, jak uciekła z luksusowego domu i od poprzedniego narzeczonego. Większej pewności nie potrzebował, a cała ich historia wydawała mu się najpiękniejszą baśnią, cudownym snem. -Lubię być przy tobie - wyrwało mu się z lekkim rumieńcem. -Oglądać jak pracujesz i... jak słuchasz, gdy mówię o runach, ale zawsze mów jakbym cię zanudzał. I marzyć o przyszłości i spokoju i dalszym szczęściu. - wyszeptał ściszonym głosem, jakby bał się, że ktoś zaraz nadejdzie i zepsuje tą sielankę.
I zepsuł.
Gardło ścisnęło mu się w supeł, jak zawsze gdy Willric wymądrzał się z tą irytującą wyższością. Z tym ironicznym spokojem, z którym nie dało się walczyć emocjami - byli w końcu trochę jak ogień i woda, ale płomyk pasji Steffena gasł zwykle w starciu z chłodnym sztormem słów starszego Cattermole'a. Przynajmniej Bella mówiła dużo i czarująco, jak prawdziwa dama. A Willric... zaczął uśmiechać się do niej jakoś inaczej, łagodnie i niemalże równie ciepło, aż Steff nabrał naiwnej wiary, że może wszystko jakoś się ułoży. Że ciepło słów narzeczonej roztopi zimne serce jego brata, a on będzie umiał się zachować. Zarumienił się z radości, gdy Bella skomplementowała go tak pięknie, gdy przyznała, że go pragnie - gdyby mógł pochwycić wzrok Willrica (czy ten w ogóle patrzył w jego stronę?), ten zorientowałby się pewnie, że nigdy nie widział młodszego brata tak szczęśliwego. Oczy nie pałały mu tym blaskiem nawet na widok słowników z runami. Przełknął ślinę i postanowił, dla dobra Belli, dzielnie znieść standardowe przytyki Willrica. Słowa o runach nieprzyjemnie ukłuły jego dumę, ale gotów był to przełknąć, zwłaszcza, że starszy Cattermole - czyżby w geście zawieszenia broni? - pochwalił (chyba?!) talent młodszego do transmutacji.
-Właściwie, runami interesuję się dzięki kuzynce Jade, też muszę was poznać... - odpowiedział Belli dla uściślenia, ale przezornie postanowił dodać coś dyplomatycznego. Samemu zawiesić broń, tak jak narzeczona by tego chciała. -...ale Willric też był dobrym przykładem. - uśmiechnął się blado, bo jeśli odstawić na bok pewną zazdrość, to szanował przecież talenty brata. Na razie pozostawił bez komentarza słowa o Londynie, bo musiałby wypomnieć Willricowi, że jest wariatem, wariatem, który został okrzyknięty bohaterem w "Proroku Codziennym", że ktoś może go szukać...! Postanowił zachować pouczenia na moment na osobności, nie chciał martwić narzeczonej ani wychodzić na paranoika.
Zerknął na Bellę ze zdziwieniem, gdy zdecydowała się zaoferować Willricowi cenne Toujours Pur, które miało być przecież na wesele, które chętniej wypiłby po prostu z nią. Ale to przecież ich wino, jej decyzja - jeśli chciała się podzielić, to mógł tylko skinąć lekko głową i z niepokojem dostrzec cień smutku na jej twarzy...
A potem Will się odezwał, a Steff przeniósł na niego zdumione spojrzenie, nie wierząc własnym uszom. Czy on właśnie... sugerował...
...prosto w twarz jego narzeczonej...
...by mieszkali ze sobą przed ślubem?!
Zaś jego kolejne słowa zdawały się tylko ociekać jadem, wypominając biednej Isabelli jej przeszłość i złote komnaty. Komu właściwie Will usiłował dopiec?! Jego wątpliwości godziły w honor Belli nieporównywalnie bardziej niż Steffena mogłyby zranić uszczypliwe komentarze o skarpetkach (wielkie rzeczy, każdy w dzieciństwie sprząta... inaczej), a Cattermole spojrzał na niego osłupiały. Z sekundowym opóźnieniem zarejestrował cały wydźwięk jego słów, uszczypliwości, fakt, że jego brat obrażał jego narzeczoną w jego własnym domu, kupionym za ciężko zarobione u goblinów pieniądze. W domu, którego Bella miała stać się panią, w którym zawsze miała czuć się bezpieczna i szanowana. Naprawdę chciał jej teraz robić przykrość, wypominać Pałac Bealieu?!
-...Jak śmiesz? - wypalił z rumieńcem oburzenia wpełzającym na policzki, zanim zdążył przemyśleć swoje słowa. -Jak śmiesz odzywać się tak do damy i mojej narzeczonej w moim własnym domu, który po ślubie będzie jej domem i który urządzimy tak, jak tego zapragnie i nic tobie do tego? Jak śmiesz insynuować rzeczy, które uwłaczają honorowi i cnocie zaręczonej panny?! - postąpił krok do przodu, opiekuńczo odgradzając od Willrica Bellę. -I jak śmiesz korzystać z tego, że dopiero ją poznałeś, by tonem miłego węża wygłaszać takie obelgi i insynuacje?! - zrobiło mu się gorąco z oburzenia, ale nagle widział rzeczywistość zaskakująco klarownie.
-Isabella Presley odważnie udowodniła mi, że rodzinę się wybiera. A ja tłumaczyłem i wybierałem ciebie, Will, dzień za dniem, nawet gdy wszystko co robiłem i osiągnąłem było dla Ciebie kpiną, ale nie teraz. Nie, gdy zwracasz się tak do mojej narzeczonej. Możesz sobie mówić o mnie i moich skarpetkach co chcesz, ale natychmiast ją przeproś i zwracaj się do niej z należnym mojej przyszłej żonie szacunkiem. Albo wyjdź, a Toujours Pur wypijemy sami. - wygłosił na jednym wdechu, zaciskając mocno pięści. Od wymierzenia fangi w nos brata powstrzymała go tylko obecność narzeczonej, nie chciał jej w końcu straszyć. Obejrzał się na Bellę przez ramię, skruszony i zaniepokojny.
-Ja też cię przepraszam, Bello. Nie tak powinna cię powitać moja rodzina i nikt nie powinien zwracać się do ciebie w ten sposób. - dodał ciszej, słowo "rodzina" wymawiając z wyraźną goryczą. Kochał swoją rodzinę, ale Willric zachował się teraz jak żmija, jak salamandra, jak jeden z tych złych Selwynów. A bardzo nie chciał, by Bella myślała, że trafiła z deszczu pod rynnę.
-Jasne, że tak. - przyjęła jego zaręczyny po tym, jak uciekła z luksusowego domu i od poprzedniego narzeczonego. Większej pewności nie potrzebował, a cała ich historia wydawała mu się najpiękniejszą baśnią, cudownym snem. -Lubię być przy tobie - wyrwało mu się z lekkim rumieńcem. -Oglądać jak pracujesz i... jak słuchasz, gdy mówię o runach, ale zawsze mów jakbym cię zanudzał. I marzyć o przyszłości i spokoju i dalszym szczęściu. - wyszeptał ściszonym głosem, jakby bał się, że ktoś zaraz nadejdzie i zepsuje tą sielankę.
I zepsuł.
Gardło ścisnęło mu się w supeł, jak zawsze gdy Willric wymądrzał się z tą irytującą wyższością. Z tym ironicznym spokojem, z którym nie dało się walczyć emocjami - byli w końcu trochę jak ogień i woda, ale płomyk pasji Steffena gasł zwykle w starciu z chłodnym sztormem słów starszego Cattermole'a. Przynajmniej Bella mówiła dużo i czarująco, jak prawdziwa dama. A Willric... zaczął uśmiechać się do niej jakoś inaczej, łagodnie i niemalże równie ciepło, aż Steff nabrał naiwnej wiary, że może wszystko jakoś się ułoży. Że ciepło słów narzeczonej roztopi zimne serce jego brata, a on będzie umiał się zachować. Zarumienił się z radości, gdy Bella skomplementowała go tak pięknie, gdy przyznała, że go pragnie - gdyby mógł pochwycić wzrok Willrica (czy ten w ogóle patrzył w jego stronę?), ten zorientowałby się pewnie, że nigdy nie widział młodszego brata tak szczęśliwego. Oczy nie pałały mu tym blaskiem nawet na widok słowników z runami. Przełknął ślinę i postanowił, dla dobra Belli, dzielnie znieść standardowe przytyki Willrica. Słowa o runach nieprzyjemnie ukłuły jego dumę, ale gotów był to przełknąć, zwłaszcza, że starszy Cattermole - czyżby w geście zawieszenia broni? - pochwalił (chyba?!) talent młodszego do transmutacji.
-Właściwie, runami interesuję się dzięki kuzynce Jade, też muszę was poznać... - odpowiedział Belli dla uściślenia, ale przezornie postanowił dodać coś dyplomatycznego. Samemu zawiesić broń, tak jak narzeczona by tego chciała. -...ale Willric też był dobrym przykładem. - uśmiechnął się blado, bo jeśli odstawić na bok pewną zazdrość, to szanował przecież talenty brata. Na razie pozostawił bez komentarza słowa o Londynie, bo musiałby wypomnieć Willricowi, że jest wariatem, wariatem, który został okrzyknięty bohaterem w "Proroku Codziennym", że ktoś może go szukać...! Postanowił zachować pouczenia na moment na osobności, nie chciał martwić narzeczonej ani wychodzić na paranoika.
Zerknął na Bellę ze zdziwieniem, gdy zdecydowała się zaoferować Willricowi cenne Toujours Pur, które miało być przecież na wesele, które chętniej wypiłby po prostu z nią. Ale to przecież ich wino, jej decyzja - jeśli chciała się podzielić, to mógł tylko skinąć lekko głową i z niepokojem dostrzec cień smutku na jej twarzy...
A potem Will się odezwał, a Steff przeniósł na niego zdumione spojrzenie, nie wierząc własnym uszom. Czy on właśnie... sugerował...
...prosto w twarz jego narzeczonej...
...by mieszkali ze sobą przed ślubem?!
Zaś jego kolejne słowa zdawały się tylko ociekać jadem, wypominając biednej Isabelli jej przeszłość i złote komnaty. Komu właściwie Will usiłował dopiec?! Jego wątpliwości godziły w honor Belli nieporównywalnie bardziej niż Steffena mogłyby zranić uszczypliwe komentarze o skarpetkach (wielkie rzeczy, każdy w dzieciństwie sprząta... inaczej), a Cattermole spojrzał na niego osłupiały. Z sekundowym opóźnieniem zarejestrował cały wydźwięk jego słów, uszczypliwości, fakt, że jego brat obrażał jego narzeczoną w jego własnym domu, kupionym za ciężko zarobione u goblinów pieniądze. W domu, którego Bella miała stać się panią, w którym zawsze miała czuć się bezpieczna i szanowana. Naprawdę chciał jej teraz robić przykrość, wypominać Pałac Bealieu?!
-...Jak śmiesz? - wypalił z rumieńcem oburzenia wpełzającym na policzki, zanim zdążył przemyśleć swoje słowa. -Jak śmiesz odzywać się tak do damy i mojej narzeczonej w moim własnym domu, który po ślubie będzie jej domem i który urządzimy tak, jak tego zapragnie i nic tobie do tego? Jak śmiesz insynuować rzeczy, które uwłaczają honorowi i cnocie zaręczonej panny?! - postąpił krok do przodu, opiekuńczo odgradzając od Willrica Bellę. -I jak śmiesz korzystać z tego, że dopiero ją poznałeś, by tonem miłego węża wygłaszać takie obelgi i insynuacje?! - zrobiło mu się gorąco z oburzenia, ale nagle widział rzeczywistość zaskakująco klarownie.
-Isabella Presley odważnie udowodniła mi, że rodzinę się wybiera. A ja tłumaczyłem i wybierałem ciebie, Will, dzień za dniem, nawet gdy wszystko co robiłem i osiągnąłem było dla Ciebie kpiną, ale nie teraz. Nie, gdy zwracasz się tak do mojej narzeczonej. Możesz sobie mówić o mnie i moich skarpetkach co chcesz, ale natychmiast ją przeproś i zwracaj się do niej z należnym mojej przyszłej żonie szacunkiem. Albo wyjdź, a Toujours Pur wypijemy sami. - wygłosił na jednym wdechu, zaciskając mocno pięści. Od wymierzenia fangi w nos brata powstrzymała go tylko obecność narzeczonej, nie chciał jej w końcu straszyć. Obejrzał się na Bellę przez ramię, skruszony i zaniepokojny.
-Ja też cię przepraszam, Bello. Nie tak powinna cię powitać moja rodzina i nikt nie powinien zwracać się do ciebie w ten sposób. - dodał ciszej, słowo "rodzina" wymawiając z wyraźną goryczą. Kochał swoją rodzinę, ale Willric zachował się teraz jak żmija, jak salamandra, jak jeden z tych złych Selwynów. A bardzo nie chciał, by Bella myślała, że trafiła z deszczu pod rynnę.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jej klatka piersiowa wypełniła się powietrzem, jej oczy otworzyły szerzej, a kosmyk skrył za uchem, by mogła go jeszcze lepiej słuchać. Willric był człowiekiem nauki, zapewne tak bystry i chłonny jak Steffen. Z żywym zaintrygowaniem wsłuchiwała się w jego rozprawę o magii run zaklętej w amuletach i o różnych, choć na pierwszy rzut oka tak bliskich ścieżkach dwóch braci. Podobał jej się uśmiech starszego z nich, odpowiadała równie promiennie, a jej uwaga była całkiem szczera. Potrzebowała go poznać, był rodziną jej ukochanego. – Nigdy nie interesowałam się runami, ale słyszałam, że tworzeniu talizmanów służy alchemia. W twych słowach czai się pasja, Willricu. Myślę, że obydwaj jesteście niesłychanie zdolni. I płonie w was miłość do run. Podoba mi się, kiedy mówisz o poszukiwaniu własnej drogi. Ja… bardzo to cenię – odpowiedziała spokojnie, lekko zawstydzona, bo zaraz między myśli wkradł się dość wiadomy fakt. Długie lata trzymano ją i jej pasję na uwięzi, mogła się piąć w górę, ale tylko na ich zasadach i tylko do pewnego momentu. Jakże wiele potrafiłaby dzisiaj uczynić i w kotle i przy rannym ciele, gdyby nie karcące spojrzenia krewnych. Ród dawał jej wszystko, ale odbierał jeszcze więcej. Miło zatem słyszeć o tym, że w rodzinie ukochanego ceniono indywidualną drogę marzenia. Obróciła się lekko w stronę Steffena, kiedy ten wspomniał o Jade i pokiwała leciutko głową. Dobrze wiedział, że chciała zgłębiać go w całości, razem ze wszystkimi drogimi mu osobami. Światem Steffena rządziły określone symbole, ale wciąż wydawał się on pełen ciemniejszych zakamarków. Chciała je rozjaśnić, zaprowadzić tam drobny płomyki i móc odkryć go w całości. – Na pewno trochę ci podpowiadał! – spróbowała skomentować nieco żartobliwie. – To wspaniale, że wasza rodzina tak się inspiruje, że jest w was tak piękne naukowe zacięcie. Czy znacie historie swoich przodków? Skąd pochodzicie? Byłabym rada, gdybyście zechcieli mi coś opowiedzieć… - zaczęła się rozwodzić, zdradzając ciekawość związaną z historią tej rodziny. Rodziny, do której już wkrótce miała wstąpić. Znała przeszłość dwudziestu ośmiu rodów, ale ten pozostawał dalej dość tajemniczy. Ciekawość ta rosła tym bardziej w chwili, gdy miała przy sobie aż dwóch przedstawicieli. Dwie osoby odpowiedzialne za kontynuowanie tradycji.
Gdy później Will powielił pytanie, Isabella ścisnęła lekko ustka i mocniej się zawstydziła. Czy to nie było pewne? Przecież status narzeczonej nie pozwalał im na takie śmiałości. Isabella może i uciekła z domu, ale wciąż trzymała się pewnych wzorców. Była damą, nie przypominała tych lotnych dziewcząt, które można było posądzić o tak paskudne sprawki. Czy... czy Willric w to wątpił? – To tradycja! – odezwała się nieco bardziej płomiennie. – To dobry obyczaj. Obiecujemy się sobie i zamierzamy się sobą opiekować. Nie mogłoby być inaczej. Mieszkam z moją… rodziną, uliczkę dalej. Opuszczę dom, kiedy tylko stanę się żoną. Czy to wydaje się tobie aż tak złe, Willricu? – zapytała, nie wierząc, że naprawdę tak myślał. Przecież... przecież to brzmiało okropnie! Posmutniała nagle, czując się jakoś tak niepewnie. Co też planował? Czy to miał być psikus? Nie życzył im szczęścia? Przecież wszystko, ale to wszystko robili zgodnie z dobrymi zasadami! Tymczasem ten starszy z braci wyraźnie okazał nieprzychylność. A może to jakiś test? U jej boku Steffen objawił oburzenie i tak bohatersko bronił ich miłości i wspólnych planów. Ścisnęła gdzieś po omacku jego palce. Wzmianka o cuchnących skarpetkach pozostała w jej myśli, ale narzeczony natychmiast ruszył do ataku. Przez chwilę nie wiedziała, co się dzieje, a potem przebudziła się i popatrzyła z oburzeniem na Willa. Dlaczego był taki przykry? – Cokolwiek ja znam, cokolwiek miałam dotąd i w cokolwiek wierzyłam, teraz wspólnie ze Steffenem buduję nowy świat. Poznaję go, każdego dnia poznaję i chociaż wiem, że nie jest idealny, to… przeszliśmy długą drogę, która pozwoliła mi docenić go jeszcze bardziej. Nie musi składać się z samych pięknych przymiotów, nie musi pamiętać o każdej skarpetce i być dokładnie takim, jak tego oczekuję. Chcę go takiego, jakim jest. I jeśli tylko zamierza zaleźć mi za skórę, to osobiście zdzielę go miotłą. Ale zrobię to ja, jako żona i kobieta, przy której obiecał trwać. I chyba nawet sprawi mi to… - zamyśliła się nagle i wzniosła oczka do góry. Przyjemność? Ból? Udrękę? Żadna odpowiedź nie była dobra. – Ty jesteś niemiły, Willricu. I jesteś w błędzie, jeśli tylko myślisz, że mógłbyś pogrzebać wszystko to, co jest między nami. A może jeszcze czegoś innego pragniesz? Znam moc tego głosu, wydaje się, jakbyś wcale nie był nam życzliwy. Dlaczego? Czy uczyniłam ci coś złego? Chciałbyś wiedzieć, kim jestem i co zostawiłam za sobą, a przecież już masz wszystkie odpowiedzi. Już dostarczyłeś ich sobie sam, już wcale ich nie potrzebujesz – zauważyła, a w jej tonie czaił się zawód, głębokie niedowierzanie. Jednocześnie też znała jad, którym próbował ją otruć. Konstruował pułapkę. Psotny wynalazca! Spoglądała na Steffena, który tak szlachetnie wziął na swe barki złośliwości brata. Który... wybierał ją, stawiał ponad nim i gotów był wyrzucić go stąd, jeśli ten będzie kontynuował okrutny spektakl. Nie mogła uwierzyć, kochał ją, tak naprawdę kochał. Zanotowała w pamięci fakt o kpinie i kłopotach między dwójką braci, ale nie była to odpowiednia pora dla wywlekania tego tematu, nie przy starszym z braci. – W porządku, mój kochany. Twój brat może naprawdę potrzebuje napić się na rozluźnienie i oswoić z angielskim powietrzem. Widocznie długie podróżowanie sprawiło, że zapomniał o dobrych manierach. Może nie jest sobą? – podpytała, zaczepiając spojrzenie na zaczerwienionej wciąż jeszcze buzi Steffena.
Gdy później Will powielił pytanie, Isabella ścisnęła lekko ustka i mocniej się zawstydziła. Czy to nie było pewne? Przecież status narzeczonej nie pozwalał im na takie śmiałości. Isabella może i uciekła z domu, ale wciąż trzymała się pewnych wzorców. Była damą, nie przypominała tych lotnych dziewcząt, które można było posądzić o tak paskudne sprawki. Czy... czy Willric w to wątpił? – To tradycja! – odezwała się nieco bardziej płomiennie. – To dobry obyczaj. Obiecujemy się sobie i zamierzamy się sobą opiekować. Nie mogłoby być inaczej. Mieszkam z moją… rodziną, uliczkę dalej. Opuszczę dom, kiedy tylko stanę się żoną. Czy to wydaje się tobie aż tak złe, Willricu? – zapytała, nie wierząc, że naprawdę tak myślał. Przecież... przecież to brzmiało okropnie! Posmutniała nagle, czując się jakoś tak niepewnie. Co też planował? Czy to miał być psikus? Nie życzył im szczęścia? Przecież wszystko, ale to wszystko robili zgodnie z dobrymi zasadami! Tymczasem ten starszy z braci wyraźnie okazał nieprzychylność. A może to jakiś test? U jej boku Steffen objawił oburzenie i tak bohatersko bronił ich miłości i wspólnych planów. Ścisnęła gdzieś po omacku jego palce. Wzmianka o cuchnących skarpetkach pozostała w jej myśli, ale narzeczony natychmiast ruszył do ataku. Przez chwilę nie wiedziała, co się dzieje, a potem przebudziła się i popatrzyła z oburzeniem na Willa. Dlaczego był taki przykry? – Cokolwiek ja znam, cokolwiek miałam dotąd i w cokolwiek wierzyłam, teraz wspólnie ze Steffenem buduję nowy świat. Poznaję go, każdego dnia poznaję i chociaż wiem, że nie jest idealny, to… przeszliśmy długą drogę, która pozwoliła mi docenić go jeszcze bardziej. Nie musi składać się z samych pięknych przymiotów, nie musi pamiętać o każdej skarpetce i być dokładnie takim, jak tego oczekuję. Chcę go takiego, jakim jest. I jeśli tylko zamierza zaleźć mi za skórę, to osobiście zdzielę go miotłą. Ale zrobię to ja, jako żona i kobieta, przy której obiecał trwać. I chyba nawet sprawi mi to… - zamyśliła się nagle i wzniosła oczka do góry. Przyjemność? Ból? Udrękę? Żadna odpowiedź nie była dobra. – Ty jesteś niemiły, Willricu. I jesteś w błędzie, jeśli tylko myślisz, że mógłbyś pogrzebać wszystko to, co jest między nami. A może jeszcze czegoś innego pragniesz? Znam moc tego głosu, wydaje się, jakbyś wcale nie był nam życzliwy. Dlaczego? Czy uczyniłam ci coś złego? Chciałbyś wiedzieć, kim jestem i co zostawiłam za sobą, a przecież już masz wszystkie odpowiedzi. Już dostarczyłeś ich sobie sam, już wcale ich nie potrzebujesz – zauważyła, a w jej tonie czaił się zawód, głębokie niedowierzanie. Jednocześnie też znała jad, którym próbował ją otruć. Konstruował pułapkę. Psotny wynalazca! Spoglądała na Steffena, który tak szlachetnie wziął na swe barki złośliwości brata. Który... wybierał ją, stawiał ponad nim i gotów był wyrzucić go stąd, jeśli ten będzie kontynuował okrutny spektakl. Nie mogła uwierzyć, kochał ją, tak naprawdę kochał. Zanotowała w pamięci fakt o kpinie i kłopotach między dwójką braci, ale nie była to odpowiednia pora dla wywlekania tego tematu, nie przy starszym z braci. – W porządku, mój kochany. Twój brat może naprawdę potrzebuje napić się na rozluźnienie i oswoić z angielskim powietrzem. Widocznie długie podróżowanie sprawiło, że zapomniał o dobrych manierach. Może nie jest sobą? – podpytała, zaczepiając spojrzenie na zaczerwienionej wciąż jeszcze buzi Steffena.
18.01-20.01
Oczekując przybycia Alexandra, Steffen postanowił jeszcze raz sprawdzić wszystkie zabezpieczenia w domu i w razie konieczności poprawić ich zasięg albo wzmocnić białą magię, na których się opierały.* W lipcu nałożył w Szczurzej Jamie kilka niezmiernie pomocnych pułapek, ale przed weselem postanowił dodatkowo zadbać o zabezpieczenia. Część trzeba rozszerzyć na ogród, ale przede wszystkim - martwił się o bezpieczeństwo wszystkich zgromadzonych gości.
Dlatego zdecydował się poprosić Farley’a o nałożenie Światła, choć czasochłonnego. Jeśli Alexowi starczy sił, Steffen poprosi go również o nałożenie Zawieruchy na wnętrze domu - samemu nie znał się na historii magii na tyle, by wyczarować iluzję. Czekał pod Alexandra na domem z talerzem kanapek ze smalcem oraz kanapek ze śledziem oraz termosem z czarną herbatą. Gdy Farley przybył na miejsce, Steffen oprowadził go po posesji, wyjaśnił naturę istniejących już pułapek oraz własne plany na kolejną, a potem zostawił aby Alexander mógł pracować w spokoju. Dzisiaj będą pracować ramię w ramię, z kanapkami i herbatą pod ręką oraz kanapą w salonie zasłaną do ewentualnego odpoczynku. Steffen miał w końcu zamiar pracować całą dobę, a potem odespać wysiłek i poświęcić jeszcze kilka godzin na sprawdzenie istniejących pułapek. Wiedział, że Farley'owi zejdzie jeszcze dłużej.
Dzisiaj po raz pierwszy miał nałożyć samodzielnie pułapkę, którą poznał podczas pracy w Banku Gringotta. Orcumortem, magiczny dół, który materializował się i zapadał dzięki nakreślonym wcześniej starożytnym runom. Wzór runiczny Steffen znał doskonale, wielokrotnie czytał o nim w książkach i obserwował gobliny przy pracy. Do tej pory brakowało mu jednak doświadczenia i siły, by skumulować w pułapce wystarczające pokłady białej magii. Do aktywacji, dół potrzebował w końcu sporej i dobrze ustabilizowanej ilości magicznej energii, a pułapka nie korzystała z numerologii aby wzmocnić stabilność zabezpieczenia. Steffen musiał polegać na runach oraz własnej mocy. Wytrwale ćwiczył wszelakie zaklęcia z białej magii przez ostatnie półrocze, doskonalił się w nakładaniu prostszych pułapek i zabezpieczeń i obserwował w pracy te bardziej zaawansowane, aż zdał sobie sprawę, że nabrał siły i doświadczenia. Czas wcielić je w życie.
Najpierw nakreślił na kartce ochronne runy i kilkukrotnie sprawdził, czy są poprawne. Prawdę mówiąc, znał się na runach na tyle dobrze, by na pierwszy rzut oka wiedzieć, że nie popełnił błędu - ale wolał nie ryzykować przy tak zaawansowanej pułapce. Dół miał zapadać się z pełnym impetem i powodować poważne obrażenia - jeden błąd, a jeszcze zadziała nieodpowiednio i skrzywdzi niewłaściwe osoby.
Potem przeszedł do kreślenia ochronnych run w ukrytych miejscach przy domu, zataczając zarazem obszar pułapki. Proces zajął kilka godzin - każdą runę wyrył w drewnie lub kamieniu niezwykle starannie, wybierając strategicznie ich lokalizację. Pod schodami na ganek, pod wielkim kamieniem przy ścieżce, na płocie przed domem, na ławce przed domem (będzie szkoda, gdy wpadnie do dołu, ale to niezbędne poświęcenie). Zjadł kanapkę aby dodać sobie sił - słońce stało już wysoko na niebie, a zaczął z bladego rana. Ocenił jeszcze położenie run, a potem chwycił za różdżkę i zaczął kumulować energię magiczną w każdym z wybranych miejsc. Praca była długa i żmudna, Steffen zaklinał białą magię w każdej runie, a następnie rozciągał ją pomiędzy punktami. Wreszcie powstał niewidzialny okrąg - niewidzialne wiązki magii drżały już w powietrzu, wytyczając granice dołu. Wtedy Steffen sięgnął po jeszcze więcej białej magii i skumulował ją w środku okręgu - zaklinając pod warstwą trawy głęboki, czterometrowy dół. Runy wyznaczyły rozmiar i parametry pułapki, Cattermole zaklinał w nich magię oraz dopieszczał szczegóły aktywacji. Co jakiś czas robił przerwy, jadł i popijał herbatę, albo robił sobie krótkie drzemki - praca była wyczerpująca i zajęła prawie dobę. Na samym końcu, wyczerpany acz przytomny, zaklął w pułapce tożsamość pożądanych gości - przewijając w głowie twarze i nazwiska zaproszonych na wesele oraz najbliższych przyjaciół o odpowiednich poglądach, którzy z różnych przyczyn nie mogli się stawić. Wszyscy z nich byli zaufani, nikogo spoza nich nie chciał chyba widzieć w domu - nikt poza nimi nie wiedział nawet, gdzie mieszka. Niewykluczone, że po uroczystości zmodyfikuje jeszcze pułapkę, ale chyba nie było na razie potrzeby zawężać tego kręgu.
Nałożywszy Orcumortem, sprawdził co z Alexem i poszedł wreszcie spać w sypialni, posłanie w salonie oferując Farley'owi.
Po kilku godzinach zdrowego snu przystąpił do dalszej pracy. Duna nie pokrywała się obszarem z Orcumortem, była rozciągnięta w ogrodzie, zabezpieczając tyły domu. Sprawdził, czy naprawdę starannie transmutował cały teren i nakreślił kilka numerologicznych wzorów aby upewnić się, że obszar działania pułapki jest dobrze wytyczony. Zabezpieczenie działało wcześniej niemal na wszystkich poza najbardziej zaufanymi przyjaciółmi - dzisiaj Steffen zaklął je ponownie, dodając do upoważnionych gości weselnych. Dla pewności sprawdził, czy piasek jest dobrze zaklęty i odpowiednio lepki, by wciągnąć intruzów do środka. Wzmocnił wiązki magii i ze zdumieniem stwierdził, że udoskonalał pułapkę prawie trzy godziny.
Przeszedł do kolejnej trudniejszej pułapki, póki miał sporo sił. W przedpokoju była nałożona Zemsta Płomyka. Steffen najpierw sprawdził, czy przedmioty (ciężkie słowniki run) latają po pomieszczeniu zgodnie z numerologicznymi koordynatami, dla pewności jeszcze raz obliczył pęd i siłę rozpędzonych ksiąg. Potem wzmocnił jeszcze magię, która transmutowała słowniki, a na koniec dodał do upoważnionych weselnych gości.
Sprawdził ponownie drzwi wejściowe, które chroniły Lepkie Ręce. Jeszcze raz obliczył czas trwania oraz aktywacji pułapki, kumulując na klamce ochronną magię. Przesunął różdżką wzdłuż całej klamki, roztaczając niewidzialny klej i znów dodając poszerzoną listę upoważnionych osób.
Abscondens i Cave Inimicum były na tyle proste, by wiedział, że nałożył je prawidłowo, ale i tak sprawdził przez okna, czy widać z nich ogród (będzie to pięknie wyglądało na weselu) i jeszcze raz obszedł całą posesję, wytyczając jej granice, które miały chronić dom przed nadejściem nieznajomych.
W końcu z ulgą wrócił do środka i jeszcze raz sprawdził iluzję Nigdziebądź, nieco ją udoskonalając i dopracowując detale. Dodał w salonie pajęczyny, podniszczył parkiety, zaczarował zasłony tak, by wyglądały na wyblakłe i poszarpane, zadbał o dziury w meblach, "opróżnił" kuchenne szafki, i poprawił barierę gwarantującą niewidzialność we wszystkie pomieszczeniach parteru. Tchnął w pułapkę jeszcze więcej magicznej energii, chcąc przedłużyć jej działanie, ale mając świadomość, że jest ono ograniczone.
Z poczuciem dobrze wykonanej pracy, zasnął raz jeszcze.
/zt
*sprawdzam i poprawiam te pułapki (nałożone w lipcu, rozbudowuję opis aby były uznawane przez MG) i nakładam Orcumortem (runy II, mam III & opcm 30) na teren przed gankiem (postać wpadnie w dół jeśli spróbuje dojść do drzwi wejściowych lub okien od strony frontu)
Oczekując przybycia Alexandra, Steffen postanowił jeszcze raz sprawdzić wszystkie zabezpieczenia w domu i w razie konieczności poprawić ich zasięg albo wzmocnić białą magię, na których się opierały.* W lipcu nałożył w Szczurzej Jamie kilka niezmiernie pomocnych pułapek, ale przed weselem postanowił dodatkowo zadbać o zabezpieczenia. Część trzeba rozszerzyć na ogród, ale przede wszystkim - martwił się o bezpieczeństwo wszystkich zgromadzonych gości.
Dlatego zdecydował się poprosić Farley’a o nałożenie Światła, choć czasochłonnego. Jeśli Alexowi starczy sił, Steffen poprosi go również o nałożenie Zawieruchy na wnętrze domu - samemu nie znał się na historii magii na tyle, by wyczarować iluzję. Czekał pod Alexandra na domem z talerzem kanapek ze smalcem oraz kanapek ze śledziem oraz termosem z czarną herbatą. Gdy Farley przybył na miejsce, Steffen oprowadził go po posesji, wyjaśnił naturę istniejących już pułapek oraz własne plany na kolejną, a potem zostawił aby Alexander mógł pracować w spokoju. Dzisiaj będą pracować ramię w ramię, z kanapkami i herbatą pod ręką oraz kanapą w salonie zasłaną do ewentualnego odpoczynku. Steffen miał w końcu zamiar pracować całą dobę, a potem odespać wysiłek i poświęcić jeszcze kilka godzin na sprawdzenie istniejących pułapek. Wiedział, że Farley'owi zejdzie jeszcze dłużej.
Dzisiaj po raz pierwszy miał nałożyć samodzielnie pułapkę, którą poznał podczas pracy w Banku Gringotta. Orcumortem, magiczny dół, który materializował się i zapadał dzięki nakreślonym wcześniej starożytnym runom. Wzór runiczny Steffen znał doskonale, wielokrotnie czytał o nim w książkach i obserwował gobliny przy pracy. Do tej pory brakowało mu jednak doświadczenia i siły, by skumulować w pułapce wystarczające pokłady białej magii. Do aktywacji, dół potrzebował w końcu sporej i dobrze ustabilizowanej ilości magicznej energii, a pułapka nie korzystała z numerologii aby wzmocnić stabilność zabezpieczenia. Steffen musiał polegać na runach oraz własnej mocy. Wytrwale ćwiczył wszelakie zaklęcia z białej magii przez ostatnie półrocze, doskonalił się w nakładaniu prostszych pułapek i zabezpieczeń i obserwował w pracy te bardziej zaawansowane, aż zdał sobie sprawę, że nabrał siły i doświadczenia. Czas wcielić je w życie.
Najpierw nakreślił na kartce ochronne runy i kilkukrotnie sprawdził, czy są poprawne. Prawdę mówiąc, znał się na runach na tyle dobrze, by na pierwszy rzut oka wiedzieć, że nie popełnił błędu - ale wolał nie ryzykować przy tak zaawansowanej pułapce. Dół miał zapadać się z pełnym impetem i powodować poważne obrażenia - jeden błąd, a jeszcze zadziała nieodpowiednio i skrzywdzi niewłaściwe osoby.
Potem przeszedł do kreślenia ochronnych run w ukrytych miejscach przy domu, zataczając zarazem obszar pułapki. Proces zajął kilka godzin - każdą runę wyrył w drewnie lub kamieniu niezwykle starannie, wybierając strategicznie ich lokalizację. Pod schodami na ganek, pod wielkim kamieniem przy ścieżce, na płocie przed domem, na ławce przed domem (będzie szkoda, gdy wpadnie do dołu, ale to niezbędne poświęcenie). Zjadł kanapkę aby dodać sobie sił - słońce stało już wysoko na niebie, a zaczął z bladego rana. Ocenił jeszcze położenie run, a potem chwycił za różdżkę i zaczął kumulować energię magiczną w każdym z wybranych miejsc. Praca była długa i żmudna, Steffen zaklinał białą magię w każdej runie, a następnie rozciągał ją pomiędzy punktami. Wreszcie powstał niewidzialny okrąg - niewidzialne wiązki magii drżały już w powietrzu, wytyczając granice dołu. Wtedy Steffen sięgnął po jeszcze więcej białej magii i skumulował ją w środku okręgu - zaklinając pod warstwą trawy głęboki, czterometrowy dół. Runy wyznaczyły rozmiar i parametry pułapki, Cattermole zaklinał w nich magię oraz dopieszczał szczegóły aktywacji. Co jakiś czas robił przerwy, jadł i popijał herbatę, albo robił sobie krótkie drzemki - praca była wyczerpująca i zajęła prawie dobę. Na samym końcu, wyczerpany acz przytomny, zaklął w pułapce tożsamość pożądanych gości - przewijając w głowie twarze i nazwiska zaproszonych na wesele oraz najbliższych przyjaciół o odpowiednich poglądach, którzy z różnych przyczyn nie mogli się stawić. Wszyscy z nich byli zaufani, nikogo spoza nich nie chciał chyba widzieć w domu - nikt poza nimi nie wiedział nawet, gdzie mieszka. Niewykluczone, że po uroczystości zmodyfikuje jeszcze pułapkę, ale chyba nie było na razie potrzeby zawężać tego kręgu.
Nałożywszy Orcumortem, sprawdził co z Alexem i poszedł wreszcie spać w sypialni, posłanie w salonie oferując Farley'owi.
Po kilku godzinach zdrowego snu przystąpił do dalszej pracy. Duna nie pokrywała się obszarem z Orcumortem, była rozciągnięta w ogrodzie, zabezpieczając tyły domu. Sprawdził, czy naprawdę starannie transmutował cały teren i nakreślił kilka numerologicznych wzorów aby upewnić się, że obszar działania pułapki jest dobrze wytyczony. Zabezpieczenie działało wcześniej niemal na wszystkich poza najbardziej zaufanymi przyjaciółmi - dzisiaj Steffen zaklął je ponownie, dodając do upoważnionych gości weselnych. Dla pewności sprawdził, czy piasek jest dobrze zaklęty i odpowiednio lepki, by wciągnąć intruzów do środka. Wzmocnił wiązki magii i ze zdumieniem stwierdził, że udoskonalał pułapkę prawie trzy godziny.
Przeszedł do kolejnej trudniejszej pułapki, póki miał sporo sił. W przedpokoju była nałożona Zemsta Płomyka. Steffen najpierw sprawdził, czy przedmioty (ciężkie słowniki run) latają po pomieszczeniu zgodnie z numerologicznymi koordynatami, dla pewności jeszcze raz obliczył pęd i siłę rozpędzonych ksiąg. Potem wzmocnił jeszcze magię, która transmutowała słowniki, a na koniec dodał do upoważnionych weselnych gości.
Sprawdził ponownie drzwi wejściowe, które chroniły Lepkie Ręce. Jeszcze raz obliczył czas trwania oraz aktywacji pułapki, kumulując na klamce ochronną magię. Przesunął różdżką wzdłuż całej klamki, roztaczając niewidzialny klej i znów dodając poszerzoną listę upoważnionych osób.
Abscondens i Cave Inimicum były na tyle proste, by wiedział, że nałożył je prawidłowo, ale i tak sprawdził przez okna, czy widać z nich ogród (będzie to pięknie wyglądało na weselu) i jeszcze raz obszedł całą posesję, wytyczając jej granice, które miały chronić dom przed nadejściem nieznajomych.
W końcu z ulgą wrócił do środka i jeszcze raz sprawdził iluzję Nigdziebądź, nieco ją udoskonalając i dopracowując detale. Dodał w salonie pajęczyny, podniszczył parkiety, zaczarował zasłony tak, by wyglądały na wyblakłe i poszarpane, zadbał o dziury w meblach, "opróżnił" kuchenne szafki, i poprawił barierę gwarantującą niewidzialność we wszystkie pomieszczeniach parteru. Tchnął w pułapkę jeszcze więcej magicznej energii, chcąc przedłużyć jej działanie, ale mając świadomość, że jest ono ograniczone.
Z poczuciem dobrze wykonanej pracy, zasnął raz jeszcze.
/zt
*sprawdzam i poprawiam te pułapki (nałożone w lipcu, rozbudowuję opis aby były uznawane przez MG) i nakładam Orcumortem (runy II, mam III & opcm 30) na teren przed gankiem (postać wpadnie w dół jeśli spróbuje dojść do drzwi wejściowych lub okien od strony frontu)
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 23 stycznia
Dzień był niezwykły.
Nie tylko ze względu na pogodę – na słońce, które po całych tygodniach wypełnionych kłębiącą się na niebie szarością, roziskrzyło zalegający w ogrodzie śnieg, sprawiając, że w trakcie całej ceremonii musiał mrużyć łzawiące od jasności oczy – ani nawet nie z uwagi na samą okazję, choć i jej trudno było odmówić niecodzienności; była w końcu częścią (nie początkiem, ale przecież też nie końcem) historii jakby wyjętej z bajkowej powieści, mimo że wojenna rzeczywistość, w której została osadzona, wcale bajkowa nie była. Cieszył się szczęściem Steffena – był jego przyjacielem, rodziną; czarodziejem o dobrym sercu, który zasługiwał na to, by zbudować coś swojego u boku kobiety, którą kochał – tak jak i cieszył się tym, że mógł mu w tym dniu towarzyszyć. Mogli; nie zjawił się w Dolinie Godryka sam, u boku miał córkę – i Hannah, którą wreszcie (do trzech razy sztuka?) udało mu się zaprosić na ślub ich przyjaciół. Za pierwszym razem spóźnił się z przyjazdem, za drugim – przyjęcie zakończyło się zanim tak naprawdę się zaczęło; dzisiaj byli tu razem, i chociaż ubrana w jasną suknię Isabelle z pewnością ściągała spojrzenia, to on sam wciąż i wciąż uciekał wzrokiem w stronę Hannah, u niej szukając też milczącego wsparcia, gdy podczas składania życzeń (stojący za nimi łańcuszek gości czekających na swoją kolej zestresował go tak bardzo, że jąkał się trzy razy mocniej niż zwykle) zaciął się w połowie, ostatecznie uratowany szczerym do bólu komentarzem Amelii, radośnie komplementującej sukienkę panny młodej.
Nie brał udziału w zabawie lepienia bałwanków, niemal od razu zaciągnięty na taneczny parkiet stanowczym uściskiem dziecięcych palców; nie miał serca jej odmówić, zdając sobie sprawę, że tak rzadko miewała okazję do opuszczenia bezpiecznych czterech ścian ukrytego w irlandzkich górach domu, zresztą: on sam również cenił te chwile bardziej niż cokolwiek innego, powoli i mozolnie nadrabiając sześć lat spędzonych bez niej. Wiedział, że nigdy ich nie odzyska – nie zobaczy pierwszych kroków, rozbudzenia magii, nie usłyszy pierwszych słów – ale nie przeszkadzało mu to w wytrwałym budowaniu ich wspólnych wspomnień, w uczeniu się wszystkiego, czego jeszcze nauczyć się nie zdążył.
Zostawił ją w towarzystwie Hannah dopiero, gdy zabrakło mu tchu; wrócił do ogrodu, w nadziei, że uda mu się raz jeszcze zaczepić pana młodego, ale gdzieś na krawędzi pola widzenia mignęła mu sylwetka Marcela. Widział go już wcześniej – w trakcie ceremonii, zwrócił uwagę na odbijający się w wyrazie twarzy dyskomfort – wtedy jednak zrzucił go na karb zdenerwowania, nie łącząc go w żaden sposób z trwającą kilka tygodni ciszą. Chociaż wysłany zaraz po Nowym Roku list z życzeniami i zaproszeniem do Irlandii nie doczekał się odpowiedzi, to widząc go tutaj – w Dolinie Godryka – nie czuł niepokoju; mógł nie mieć czasu lub okazji, żeby odpowiedzieć, wiedział, że miał pełne ręce roboty – w cyrku i w Londynie – poza tym, sam stracił w ostatnich tygodniach poczucie czasu, rozdarty pomiędzy Oazą a pracą łącznika, która niejednokrotnie sprawiała, że gubił się w mijających dniach. Zdarzało mu się, że nocował poza domem, gdy dłuższe trasy zabierały go daleko od irlandzkich granic, czasami też odsypiał w dzień nocne, bardziej niebezpieczne przeloty, jednocześnie zmagając się z panującym wśród Moore’ów chaosem, rozpoczynającym się od ostatnich przygotowań do przeprowadzki, a kończącym się epidemią magicznego kataru.
– Hej, Marceli – odezwał się, zrównując się krokiem z Marcelem gdzieś na krawędzi ogrodu; przez chwilę rozważając, czy nie powinien zostawić go w spokoju – przyspieszony krok i spojrzenie wbite w ziemię zdawało się należeć do kogoś, kto nie życzył sobie towarzystwa – ale coś w przygarbionych ramionach i pionowej zmarszczce pomiędzy jasnymi brwiami nie pozwoliło mu tak zwyczajnie odwrócić się i odejść. Posłał mu ciepły uśmiech, póki co jeszcze nie zwracając uwagi na ściśle przylegającą do prawej strony ciała pelerynę. – A jednak Steffen nie zmyślał z tą n-n-narzeczoną arystokratką – zagadnął, wspominając pierwsze odwiedziny Isabelli w Oazie; wydawało mu się, że od tamtego dnia minęły całe wieki – choć wiedział, że nie była to prawda; po prostu wiele wydarzyło się w międzyczasie. Więcej, niż się spodziewali. Chciał powiedzieć coś jeszcze, lekki komentarz zatańczył mu na wargach, ale zmienił zdanie w ostatniej chwili. – W porządku? – zapytał po prostu, rzucając Marcelowi badawcze spojrzenie; nie podobała mu się ta nienaturalna bladość policzków ani palce lewej dłoni zaciśnięte w pięść; zatrzymał się, jednocześnie wyciągając dłoń, żeby lekko dotknąć jego ramienia – sygnalizując, ale nie zmuszając, żeby również się zatrzymał.
Dzień był niezwykły.
Nie tylko ze względu na pogodę – na słońce, które po całych tygodniach wypełnionych kłębiącą się na niebie szarością, roziskrzyło zalegający w ogrodzie śnieg, sprawiając, że w trakcie całej ceremonii musiał mrużyć łzawiące od jasności oczy – ani nawet nie z uwagi na samą okazję, choć i jej trudno było odmówić niecodzienności; była w końcu częścią (nie początkiem, ale przecież też nie końcem) historii jakby wyjętej z bajkowej powieści, mimo że wojenna rzeczywistość, w której została osadzona, wcale bajkowa nie była. Cieszył się szczęściem Steffena – był jego przyjacielem, rodziną; czarodziejem o dobrym sercu, który zasługiwał na to, by zbudować coś swojego u boku kobiety, którą kochał – tak jak i cieszył się tym, że mógł mu w tym dniu towarzyszyć. Mogli; nie zjawił się w Dolinie Godryka sam, u boku miał córkę – i Hannah, którą wreszcie (do trzech razy sztuka?) udało mu się zaprosić na ślub ich przyjaciół. Za pierwszym razem spóźnił się z przyjazdem, za drugim – przyjęcie zakończyło się zanim tak naprawdę się zaczęło; dzisiaj byli tu razem, i chociaż ubrana w jasną suknię Isabelle z pewnością ściągała spojrzenia, to on sam wciąż i wciąż uciekał wzrokiem w stronę Hannah, u niej szukając też milczącego wsparcia, gdy podczas składania życzeń (stojący za nimi łańcuszek gości czekających na swoją kolej zestresował go tak bardzo, że jąkał się trzy razy mocniej niż zwykle) zaciął się w połowie, ostatecznie uratowany szczerym do bólu komentarzem Amelii, radośnie komplementującej sukienkę panny młodej.
Nie brał udziału w zabawie lepienia bałwanków, niemal od razu zaciągnięty na taneczny parkiet stanowczym uściskiem dziecięcych palców; nie miał serca jej odmówić, zdając sobie sprawę, że tak rzadko miewała okazję do opuszczenia bezpiecznych czterech ścian ukrytego w irlandzkich górach domu, zresztą: on sam również cenił te chwile bardziej niż cokolwiek innego, powoli i mozolnie nadrabiając sześć lat spędzonych bez niej. Wiedział, że nigdy ich nie odzyska – nie zobaczy pierwszych kroków, rozbudzenia magii, nie usłyszy pierwszych słów – ale nie przeszkadzało mu to w wytrwałym budowaniu ich wspólnych wspomnień, w uczeniu się wszystkiego, czego jeszcze nauczyć się nie zdążył.
Zostawił ją w towarzystwie Hannah dopiero, gdy zabrakło mu tchu; wrócił do ogrodu, w nadziei, że uda mu się raz jeszcze zaczepić pana młodego, ale gdzieś na krawędzi pola widzenia mignęła mu sylwetka Marcela. Widział go już wcześniej – w trakcie ceremonii, zwrócił uwagę na odbijający się w wyrazie twarzy dyskomfort – wtedy jednak zrzucił go na karb zdenerwowania, nie łącząc go w żaden sposób z trwającą kilka tygodni ciszą. Chociaż wysłany zaraz po Nowym Roku list z życzeniami i zaproszeniem do Irlandii nie doczekał się odpowiedzi, to widząc go tutaj – w Dolinie Godryka – nie czuł niepokoju; mógł nie mieć czasu lub okazji, żeby odpowiedzieć, wiedział, że miał pełne ręce roboty – w cyrku i w Londynie – poza tym, sam stracił w ostatnich tygodniach poczucie czasu, rozdarty pomiędzy Oazą a pracą łącznika, która niejednokrotnie sprawiała, że gubił się w mijających dniach. Zdarzało mu się, że nocował poza domem, gdy dłuższe trasy zabierały go daleko od irlandzkich granic, czasami też odsypiał w dzień nocne, bardziej niebezpieczne przeloty, jednocześnie zmagając się z panującym wśród Moore’ów chaosem, rozpoczynającym się od ostatnich przygotowań do przeprowadzki, a kończącym się epidemią magicznego kataru.
– Hej, Marceli – odezwał się, zrównując się krokiem z Marcelem gdzieś na krawędzi ogrodu; przez chwilę rozważając, czy nie powinien zostawić go w spokoju – przyspieszony krok i spojrzenie wbite w ziemię zdawało się należeć do kogoś, kto nie życzył sobie towarzystwa – ale coś w przygarbionych ramionach i pionowej zmarszczce pomiędzy jasnymi brwiami nie pozwoliło mu tak zwyczajnie odwrócić się i odejść. Posłał mu ciepły uśmiech, póki co jeszcze nie zwracając uwagi na ściśle przylegającą do prawej strony ciała pelerynę. – A jednak Steffen nie zmyślał z tą n-n-narzeczoną arystokratką – zagadnął, wspominając pierwsze odwiedziny Isabelli w Oazie; wydawało mu się, że od tamtego dnia minęły całe wieki – choć wiedział, że nie była to prawda; po prostu wiele wydarzyło się w międzyczasie. Więcej, niż się spodziewali. Chciał powiedzieć coś jeszcze, lekki komentarz zatańczył mu na wargach, ale zmienił zdanie w ostatniej chwili. – W porządku? – zapytał po prostu, rzucając Marcelowi badawcze spojrzenie; nie podobała mu się ta nienaturalna bladość policzków ani palce lewej dłoni zaciśnięte w pięść; zatrzymał się, jednocześnie wyciągając dłoń, żeby lekko dotknąć jego ramienia – sygnalizując, ale nie zmuszając, żeby również się zatrzymał.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie pasował tu.
Wiedział to od pierwszej chwili, w której znalazł się obok Steffena: tak, jak obiecał. Obiecał mu, że wesprze go tego dnia, że zostanie jego świadkiem, że pomoże, że będzie u jego boku, nie zamierzał złamać danego słowa, nawet jeżeli złożył je, nie mogąc w żaden sposób podejrzewać tego, co wydarzyło się później. Co miało swoje konsekwencje dzisiaj. Peleryna miała go osłonić przed drwiną i obrzydzeniem, skryta pod jej płachtą prawa ręka, okaleczona, nikogo nie mogła wystraszyć. Ale Castor i Fin wywlekli jego pilnie strzeżone sekrety, lepiąc bałwanka z jego podobizną: obrażonego, zdenerwowanego, z odciętą ręką. Śmiejąc się do rozpuku, do łez. Świetnie bawiąc się przy tym we dwoje. Sprout nie musiał o niczym mówić, niepotrzebnie mu mówiła. Mógłby znaleźć innego alchemika, gdzieś bliżej. W Londynie. W Mungu. Wszystko jedno. A Fin... nie tego się po niej spodziewał. Zawsze traktowała go z większą wrażliwością i empatią. Czuł się, jakby wbili mu dwa bliźniacze sztylety prosto w plecy - wystawały z niego jak skrzydła, które zamiast pozwalać mu latać, ciągnęły go w dół czarnej przepaści.
Nie pasował tu od samego początku, nie pasował do śmiechów i zabaw, do tańców. Kochał muzykę, uwielbiał parkiet, ale niepodobnie do siebie, nie pojawił się na nim ani razu. Wszyscy popadali w zachwyt, nad przyjęciem i jego urokiem, nad urodą panny młodej i odpowiedzialnością pana młodego, nad ich wspólnym szczęściem; on nie potrafił. Chciał. Naprawdę chciał. Oddać przyjacielowi najszczersze wsparcie, uśmiechał się ilekroć go widział, ale nie potrafił się zmusić, żeby ten uśmiech sięgnął oczu. Nie chciał go kłopotać, martwić, odciągać od radości dzisiejszego dna - tym mocniej czul się niedopasowany i obcy. Był przy nich, ale czuł się, jakby oddzielała go od nich szyba z bardzo grubego szkła. Twarda, obca. Dźwiękoszczelna. Lekkie płatki śniegu opadały na jego jasne włosy, kiedy kolejny raz próbował ucieczki, spacerując szybkim krokiem przez ogród gdzieś przed siebie, gdzieś ku samotni, gdzie nie było nikogo. Nie chciał, nie potrafił. Cieszyć się i bawić z innymi. Nie chciał zniszczyć tego przyjęcia.
- Billy? - Usłyszał jego głos, z zawahaniem. Świetnie, jeszcze on. Unikał go, jego spojrzenia. Widział go, jak dobrze bawił się z Amelią, schodził mu z drogi, mijali się nieprzypadkowo. Było mu wstyd. Za to, jak wyglądał, czym się stał, za to jak go ukarano. Jak pospolitego złodzieja, którym był. Nie chciał, żeby Billy go takim widział - ale co zamierzał zrobić? Ukrywać się przed nim bez końca? Uciekł wzrokiem od jego uśmiechu, nie potrafiąc odwzajemnić się tym samym. - Tak - Nie ściemniał, naprawdę miał narzeczoną z dobrego domu. Może i wśród bogatych byli jeszcze przyzwoici ludzie. Nawet, jeśli w mniejszości: dobrze to o nich świadczyło. - Ale to wciąż Steffen. Co jeśli kazał jej udawać? - zapytał, ale żart też nie wywołał u niego uśmiechu, zmęczony grymas twarzy utrzymał na niej przygnębienie, kiedy wzniósł spojrzenie wyżej, na nocne niebo. Gwiazdy pięknie dzisiaj błyszczały, dla nich. Napięcie na szczęce było widoczne, podobnie jak zmartwienie w oczach. Nie był w nastroju do żartów. W ogóle nie chciał już tutaj być. Zatrzymał się pod wpływem jego dotyku, kręcąc głową. Przecząco. Nic nie było w porządku. Chciał zniknąć. Zapaść się pod ziemię. Odwrócić się i odejść, nikt przecież nie zauważy. Steffen powinien cieszyć się przede wszystkim towarzystwem panny młodej. Wbił spojrzenie w śnieg pod stopami, co miał mu odpowiedzieć?
- Wszystko gra - odpowiedział w końcu, choć całe jego ciało, głos, spojrzenie i znaki, przeczyły znaczeniu tych słów.
Wiedział to od pierwszej chwili, w której znalazł się obok Steffena: tak, jak obiecał. Obiecał mu, że wesprze go tego dnia, że zostanie jego świadkiem, że pomoże, że będzie u jego boku, nie zamierzał złamać danego słowa, nawet jeżeli złożył je, nie mogąc w żaden sposób podejrzewać tego, co wydarzyło się później. Co miało swoje konsekwencje dzisiaj. Peleryna miała go osłonić przed drwiną i obrzydzeniem, skryta pod jej płachtą prawa ręka, okaleczona, nikogo nie mogła wystraszyć. Ale Castor i Fin wywlekli jego pilnie strzeżone sekrety, lepiąc bałwanka z jego podobizną: obrażonego, zdenerwowanego, z odciętą ręką. Śmiejąc się do rozpuku, do łez. Świetnie bawiąc się przy tym we dwoje. Sprout nie musiał o niczym mówić, niepotrzebnie mu mówiła. Mógłby znaleźć innego alchemika, gdzieś bliżej. W Londynie. W Mungu. Wszystko jedno. A Fin... nie tego się po niej spodziewał. Zawsze traktowała go z większą wrażliwością i empatią. Czuł się, jakby wbili mu dwa bliźniacze sztylety prosto w plecy - wystawały z niego jak skrzydła, które zamiast pozwalać mu latać, ciągnęły go w dół czarnej przepaści.
Nie pasował tu od samego początku, nie pasował do śmiechów i zabaw, do tańców. Kochał muzykę, uwielbiał parkiet, ale niepodobnie do siebie, nie pojawił się na nim ani razu. Wszyscy popadali w zachwyt, nad przyjęciem i jego urokiem, nad urodą panny młodej i odpowiedzialnością pana młodego, nad ich wspólnym szczęściem; on nie potrafił. Chciał. Naprawdę chciał. Oddać przyjacielowi najszczersze wsparcie, uśmiechał się ilekroć go widział, ale nie potrafił się zmusić, żeby ten uśmiech sięgnął oczu. Nie chciał go kłopotać, martwić, odciągać od radości dzisiejszego dna - tym mocniej czul się niedopasowany i obcy. Był przy nich, ale czuł się, jakby oddzielała go od nich szyba z bardzo grubego szkła. Twarda, obca. Dźwiękoszczelna. Lekkie płatki śniegu opadały na jego jasne włosy, kiedy kolejny raz próbował ucieczki, spacerując szybkim krokiem przez ogród gdzieś przed siebie, gdzieś ku samotni, gdzie nie było nikogo. Nie chciał, nie potrafił. Cieszyć się i bawić z innymi. Nie chciał zniszczyć tego przyjęcia.
- Billy? - Usłyszał jego głos, z zawahaniem. Świetnie, jeszcze on. Unikał go, jego spojrzenia. Widział go, jak dobrze bawił się z Amelią, schodził mu z drogi, mijali się nieprzypadkowo. Było mu wstyd. Za to, jak wyglądał, czym się stał, za to jak go ukarano. Jak pospolitego złodzieja, którym był. Nie chciał, żeby Billy go takim widział - ale co zamierzał zrobić? Ukrywać się przed nim bez końca? Uciekł wzrokiem od jego uśmiechu, nie potrafiąc odwzajemnić się tym samym. - Tak - Nie ściemniał, naprawdę miał narzeczoną z dobrego domu. Może i wśród bogatych byli jeszcze przyzwoici ludzie. Nawet, jeśli w mniejszości: dobrze to o nich świadczyło. - Ale to wciąż Steffen. Co jeśli kazał jej udawać? - zapytał, ale żart też nie wywołał u niego uśmiechu, zmęczony grymas twarzy utrzymał na niej przygnębienie, kiedy wzniósł spojrzenie wyżej, na nocne niebo. Gwiazdy pięknie dzisiaj błyszczały, dla nich. Napięcie na szczęce było widoczne, podobnie jak zmartwienie w oczach. Nie był w nastroju do żartów. W ogóle nie chciał już tutaj być. Zatrzymał się pod wpływem jego dotyku, kręcąc głową. Przecząco. Nic nie było w porządku. Chciał zniknąć. Zapaść się pod ziemię. Odwrócić się i odejść, nikt przecież nie zauważy. Steffen powinien cieszyć się przede wszystkim towarzystwem panny młodej. Wbił spojrzenie w śnieg pod stopami, co miał mu odpowiedzieć?
- Wszystko gra - odpowiedział w końcu, choć całe jego ciało, głos, spojrzenie i znaki, przeczyły znaczeniu tych słów.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Nie mógłby tego nie dostrzec: spojrzenia szybko uciekającego w bok, przesuwającego się po jego twarzy, ale świadomie unikającego oczu; sztywności ramion, napiętego drgnięcia policzka, przypominającego grymas uśmiechu, który zgasł niemal od razu, nie rozjaśniając uniesionych ku niebu tęczówek. Zmarszczył brwi, gdzieś za mostkiem czując niesprecyzowane jeszcze ukłucie troski przemieszanej z niepokojem; nie zaśmiał się w reakcji na rzucony w odpowiedzi żart, rozbrzmiewający w zimowym powietrzu głucho i jakby pusto, zupełnie pozbawiony lekkości i ciepła. Sens słów dotarł do niego z opóźnieniem, nie zatrzymał się nad nimi jednak, w tamtym momencie myślami będąc już gdzieś indziej. – Musiałaby być d-d-doskonałą aktorką – wtrącił; widział Isabellę zaledwie chwilę wcześniej, wyglądała na szczęśliwą.
W przeciwieństwie do Marcela; zatrzymał się, przyglądając mu się z jeszcze niewypowiedzianym pytaniem zapisanym w spojrzeniu. Zapewnienie, że wszystko było w porządku, nie przekonało go ani na moment, wybrzmiewając wyraźnym dysonansem na tle przeczącego potrząśnięcia głową i wzroku utkwionego uparcie gdzieś na wysokości czubków odznaczających się na śniegu butów. – Uhm – mruknął, zupełnie jakby przyjmował te słowa, jednocześnie w przeciągającym się milczeniu szukając tych właściwych. Marcel nie wyglądał, jakby miał ochotę z nim rozmawiać, i gdyby tylko był kimś innym, prawdopodobnie pozostawiłby go samemu sobie – ale coś w tonie jego głosu nie pozwoliło mu ruszyć się z miejsca. Martwił się o niego; nie tylko dlatego, że był mu bliski – ale nie potrafił też pozbyć się poczucia, że gdzieś w trakcie tej strasznej nocy, w której był świadkiem śmierci jego matki, ich ścieżki nierozerwalnie się skrzyżowały; że w momencie, w którym wciągnął go na miotłę, żeby zabrać go do należącej do Zakonu Feniksa Oazy, jednocześnie wepchnął go w sam środek zaostrzającej się wraz z każdym upływającym dniem wojny. Wiedział, że Marcel i tak prędzej czy później dołączyłby do walki – dostrzegał, jak bardzo się do niej rwał; ile było w nim gniewu na panoszących się po kraju wrogów, jak wierzył to, że musieli im się przeciwstawić – ale ta świadomość nie sprawiała wcale, że czuł się mniej odpowiedzialny. – Szedłeś się p-p-przejść? – zapytał w końcu, unosząc wzrok w kierunku przeciwnym do przyjęcia; Szczurza Jama stała na skraju niewielkiego lasku, biegnąca od strony ogrodu ścieżka zaledwie paręnaście metrów dalej znikała między rzadko rosnącymi drzewami. Zrobił krok do przodu, zatrzymując się jednak zaraz potem, żeby sprawdzić, czy Marcel też pójdzie za nim. Trochę nie dawał mu wyjścia – miał do wyboru to, albo powrót na trwającą w najlepsze zabawę, z której – jak mu się zdawało – próbował się właśnie ewakuować. Czy to tam coś go zdenerwowało, czy chodziło o coś zupełnie innego? Rzucił mu pytające spojrzenie, wkładając dłonie do kieszeni marynarki; opuszkami dotykając papierowej torebki z kilkunastoma papierosami. Nie palił, zdobył je przypadkiem i obiecał przekazać Cedricowi, ale odkąd wyprowadzili się z Oazy, nie mogli na siebie wpaść. – Co się stało? – podjął po chwili, decydując się zapytać wprost. Nie był najlepszy w udawaniu, nie potrafił kłamać ani ukrywać własnych myśli, które zazwyczaj i tak prędzej czy później go zdradzały, wymalowując się na twarzy tak jasno, jakby je wypowiedział. – Nie odzywałeś się d-d-długo – dodał. Bez wyrzutu, nie miał takiego obowiązku; głoski zabarwiła jedynie życzliwość, troska, zainteresowanie; czy niepotrzebnie założył, że wszystko było w porządku? Odwrócił na moment wzrok, przygryzając wewnętrzną stronę policzka, na języku czując gorzki posmak poczucia winy. On również w ostatnich tygodniach nie naciskał – pozwalając, by rozproszyły go nawarstwiające się wydarzenia i obowiązki; chyba popełnił błąd. – Amelia o ciebie p-p-pytała – wspomniał. To była prawda, polubiła go – już wtedy, kiedy przez kilka tygodni mieszkał razem z nimi, dochodząc do siebie; wracając do zdrowia. – Jak tylko cię zobaczy, na p-p-pewno spróbuje wyciągnąć cię na parkiet – ostrzegł, pozwalając, by na ustach zadrgał mu uśmiech – ale poważniejąc zaraz potem, spojrzeniem znów próbując uchwycić unikający go wzrok Marcela; co starał się ukryć, wpatrując się wszędzie, tylko nie na niego?
W przeciwieństwie do Marcela; zatrzymał się, przyglądając mu się z jeszcze niewypowiedzianym pytaniem zapisanym w spojrzeniu. Zapewnienie, że wszystko było w porządku, nie przekonało go ani na moment, wybrzmiewając wyraźnym dysonansem na tle przeczącego potrząśnięcia głową i wzroku utkwionego uparcie gdzieś na wysokości czubków odznaczających się na śniegu butów. – Uhm – mruknął, zupełnie jakby przyjmował te słowa, jednocześnie w przeciągającym się milczeniu szukając tych właściwych. Marcel nie wyglądał, jakby miał ochotę z nim rozmawiać, i gdyby tylko był kimś innym, prawdopodobnie pozostawiłby go samemu sobie – ale coś w tonie jego głosu nie pozwoliło mu ruszyć się z miejsca. Martwił się o niego; nie tylko dlatego, że był mu bliski – ale nie potrafił też pozbyć się poczucia, że gdzieś w trakcie tej strasznej nocy, w której był świadkiem śmierci jego matki, ich ścieżki nierozerwalnie się skrzyżowały; że w momencie, w którym wciągnął go na miotłę, żeby zabrać go do należącej do Zakonu Feniksa Oazy, jednocześnie wepchnął go w sam środek zaostrzającej się wraz z każdym upływającym dniem wojny. Wiedział, że Marcel i tak prędzej czy później dołączyłby do walki – dostrzegał, jak bardzo się do niej rwał; ile było w nim gniewu na panoszących się po kraju wrogów, jak wierzył to, że musieli im się przeciwstawić – ale ta świadomość nie sprawiała wcale, że czuł się mniej odpowiedzialny. – Szedłeś się p-p-przejść? – zapytał w końcu, unosząc wzrok w kierunku przeciwnym do przyjęcia; Szczurza Jama stała na skraju niewielkiego lasku, biegnąca od strony ogrodu ścieżka zaledwie paręnaście metrów dalej znikała między rzadko rosnącymi drzewami. Zrobił krok do przodu, zatrzymując się jednak zaraz potem, żeby sprawdzić, czy Marcel też pójdzie za nim. Trochę nie dawał mu wyjścia – miał do wyboru to, albo powrót na trwającą w najlepsze zabawę, z której – jak mu się zdawało – próbował się właśnie ewakuować. Czy to tam coś go zdenerwowało, czy chodziło o coś zupełnie innego? Rzucił mu pytające spojrzenie, wkładając dłonie do kieszeni marynarki; opuszkami dotykając papierowej torebki z kilkunastoma papierosami. Nie palił, zdobył je przypadkiem i obiecał przekazać Cedricowi, ale odkąd wyprowadzili się z Oazy, nie mogli na siebie wpaść. – Co się stało? – podjął po chwili, decydując się zapytać wprost. Nie był najlepszy w udawaniu, nie potrafił kłamać ani ukrywać własnych myśli, które zazwyczaj i tak prędzej czy później go zdradzały, wymalowując się na twarzy tak jasno, jakby je wypowiedział. – Nie odzywałeś się d-d-długo – dodał. Bez wyrzutu, nie miał takiego obowiązku; głoski zabarwiła jedynie życzliwość, troska, zainteresowanie; czy niepotrzebnie założył, że wszystko było w porządku? Odwrócił na moment wzrok, przygryzając wewnętrzną stronę policzka, na języku czując gorzki posmak poczucia winy. On również w ostatnich tygodniach nie naciskał – pozwalając, by rozproszyły go nawarstwiające się wydarzenia i obowiązki; chyba popełnił błąd. – Amelia o ciebie p-p-pytała – wspomniał. To była prawda, polubiła go – już wtedy, kiedy przez kilka tygodni mieszkał razem z nimi, dochodząc do siebie; wracając do zdrowia. – Jak tylko cię zobaczy, na p-p-pewno spróbuje wyciągnąć cię na parkiet – ostrzegł, pozwalając, by na ustach zadrgał mu uśmiech – ale poważniejąc zaraz potem, spojrzeniem znów próbując uchwycić unikający go wzrok Marcela; co starał się ukryć, wpatrując się wszędzie, tylko nie na niego?
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
- Tak - Nie uśmiechnął się na te słowa, zamiast tego wciąż wpatrywał się przed siebie; ze zmartwieniem, Isabella dzisiaj wyglądała na szczęśliwą, Steffen też wyglądał na szczęśliwą i on też był szczęśliwy jeszcze pierwszego dnia stycznia - potem wszystko potoczyło się straszliwą lawiną, która odebrała mu wszystko, co miał. Czy tak to działało - czy im więcej się miało, tym więcej można było stracić? Nie wiedział. I nie chciał, żeby Steffen się tego dowiadywał, zależało mu na nim. Westchnął, wypuszczając z ust powietrze, kiedy Billy się zatrzymał - stanął naprzeciw niego, ale spojrzał na bok, nie na niego, strapienie nie opuszczało jego twarzy, spojrzenia, gestów. Nie odpowiedział w pierwszej chwili, w drugiej też nie, po dłuższym czasie kiwnął głową, tak, szedł się przejść. Powiódł za nim spojrzeniem, kiedy postąpił pierwsze kroki przed siebie, obejrzał się przez ramię, na dom, z którego dobiegały go hałasy. Sam i tak nie zostanie, postawiony przed takim wyborem - już wolał być sam na sam z nim - ale kiedy tylko Billy sie odezwał, zwątpił w ten wybór. Tam musiał tylko siedzieć z przyklejonym do twarzy uśmiechem, tutaj było dużo gorzej. Trudniej. Tam nikt nie zadawał takich pytań.
A tak byłoby najprościej, gdyby Billy nie pytał. Było mu przed nim wstyd za to, co mu zrobili; oderżnięta ręka jasno znaczyła go jako złodzieja, nie chciał, żeby miał o nim tak niskie mniemanie. Nie po tym, co dla niego zrobił, nie po tym, jak ocalił mu życie i nie po tym, jak zaufał mu na tyle, by wprowadzić go w pierwszy krąg tajemnic Zakonu Feniksa. Nie chciał, czuł że nie powinien go okłamywać.
- Przepraszam - mruknął, choć w tonie Billy'ego nie wybrzmiewała pretensja, czuł, że powinien był to powiedzieć. Że był to winny, jemu, Amelii. Wspomnienie dziewczynki postawiło mu w oczach łzy, które zniknęły przy kolejnym mrugnięciu oczyma, jak miałby pokazać się teraz jej? Jak jej to wytłumaczyć? Czułaby względem niego tylko obrzydzenie. Na parkiet? Ona? Jak? Bez rąk? Nerwowość wyraźnie zagościła na jego twarzy, uciekał wzrokiem to w jedną, to w drugą stronę, panicznie szukając ratunku, którego jednak nie miał szansy znaleźć. - Nie - zaprzeczył gwałtownie, zbyt nerwowo. - Nie może - dodał, wizja Amelii sięgającej jego dłoni i natrafiającej na powietrze, obandażowany wciąż obolały obrzydliwy kikut, szczerze go przeraziła. - Billy, trzymaj ją z dala. Proszę - jęknął, zaciskając powieki, w chwilach takich jak ta - pragnął tylko zniknąć. Zapaść się pod siebie. Zdarzało się błądzić między skrajnościami, raz łzy płynęły same, ze szczęścia, że jakimś cudem zdołał tamtego dnia otworzyć oczy, przysięgając sobie, że nie zmarnuje darowanej szansy - innym razem wył z rozpaczy, że powinien był tamtego dnia umrzeć.
- Powinienem już iść - dodał, nagle, kręcąc głową. - Ja... zawaliłem, Billy. Przepraszam. Już nie pomogę. Już nic nie zrobię. Wpadłem w kłopoty. Próbowałem pomóc, ale wszystko poszło nie tak, jak powinno. - Gromadzone w nim emocje szukały ujścia, wspomnienie Amelii, wizja dziewczynki szukającej jego dłoni, była katalizatorem, która wprawiła w ruch całą reakcję; rzucał urywane słowa, jedno po drugim, mówił zbyt szybko, nie patrzył mu w oczy, a ciało zdawało się trząść z nerwów ; obie ręce gwałtownie sięgnęły skroni, gdy krew zapulsowała zbyt mocno, dźwięcząc w uszach drażniącym piskiem, lecz wyłącznie palce lewej dłoni odnalazły skórę; prawy kikut pośpiesznie ukrywał z powrotem pod fałdami skrojonej pelerynki.
A tak byłoby najprościej, gdyby Billy nie pytał. Było mu przed nim wstyd za to, co mu zrobili; oderżnięta ręka jasno znaczyła go jako złodzieja, nie chciał, żeby miał o nim tak niskie mniemanie. Nie po tym, co dla niego zrobił, nie po tym, jak ocalił mu życie i nie po tym, jak zaufał mu na tyle, by wprowadzić go w pierwszy krąg tajemnic Zakonu Feniksa. Nie chciał, czuł że nie powinien go okłamywać.
- Przepraszam - mruknął, choć w tonie Billy'ego nie wybrzmiewała pretensja, czuł, że powinien był to powiedzieć. Że był to winny, jemu, Amelii. Wspomnienie dziewczynki postawiło mu w oczach łzy, które zniknęły przy kolejnym mrugnięciu oczyma, jak miałby pokazać się teraz jej? Jak jej to wytłumaczyć? Czułaby względem niego tylko obrzydzenie. Na parkiet? Ona? Jak? Bez rąk? Nerwowość wyraźnie zagościła na jego twarzy, uciekał wzrokiem to w jedną, to w drugą stronę, panicznie szukając ratunku, którego jednak nie miał szansy znaleźć. - Nie - zaprzeczył gwałtownie, zbyt nerwowo. - Nie może - dodał, wizja Amelii sięgającej jego dłoni i natrafiającej na powietrze, obandażowany wciąż obolały obrzydliwy kikut, szczerze go przeraziła. - Billy, trzymaj ją z dala. Proszę - jęknął, zaciskając powieki, w chwilach takich jak ta - pragnął tylko zniknąć. Zapaść się pod siebie. Zdarzało się błądzić między skrajnościami, raz łzy płynęły same, ze szczęścia, że jakimś cudem zdołał tamtego dnia otworzyć oczy, przysięgając sobie, że nie zmarnuje darowanej szansy - innym razem wył z rozpaczy, że powinien był tamtego dnia umrzeć.
- Powinienem już iść - dodał, nagle, kręcąc głową. - Ja... zawaliłem, Billy. Przepraszam. Już nie pomogę. Już nic nie zrobię. Wpadłem w kłopoty. Próbowałem pomóc, ale wszystko poszło nie tak, jak powinno. - Gromadzone w nim emocje szukały ujścia, wspomnienie Amelii, wizja dziewczynki szukającej jego dłoni, była katalizatorem, która wprawiła w ruch całą reakcję; rzucał urywane słowa, jedno po drugim, mówił zbyt szybko, nie patrzył mu w oczy, a ciało zdawało się trząść z nerwów ; obie ręce gwałtownie sięgnęły skroni, gdy krew zapulsowała zbyt mocno, dźwięcząc w uszach drażniącym piskiem, lecz wyłącznie palce lewej dłoni odnalazły skórę; prawy kikut pośpiesznie ukrywał z powrotem pod fałdami skrojonej pelerynki.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Strona 1 z 2 • 1, 2
Przed Szczurzą Jamą
Szybka odpowiedź