Przed Szczurzą Jamą
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Szczurza Jama
To prawdziwy domek, a nie żadna jama! Po prostu panami domu są dwa szczury, Pimpuś i jego człowiek. Albo Steffen i jego szczur.
Domek został kupiony od dzieci pary staruszków z Doliny Godryka i znajduje się na uboczu, niedaleko lasu. Jest ceglany i piętrowy, urządzony po poprzednich właścicielach, ale Steffen nie może doczekać się stworzenia tutaj prawdziwego i własnego domu.
Pułapki: Orcumortem (przed domem) Cave Inimicum (cała posesja) Duna (ogród), Lepkie Ręce (wejście), Zemsta Płomyka (za drzwiami wejściowymi, na ciężkie słowniki run), Abscondens (ściana w salonie i w kuchni), Nigdziebądź (na cały parter)
Domek został kupiony od dzieci pary staruszków z Doliny Godryka i znajduje się na uboczu, niedaleko lasu. Jest ceglany i piętrowy, urządzony po poprzednich właścicielach, ale Steffen nie może doczekać się stworzenia tutaj prawdziwego i własnego domu.
Pułapki: Orcumortem (przed domem) Cave Inimicum (cała posesja) Duna (ogród), Lepkie Ręce (wejście), Zemsta Płomyka (za drzwiami wejściowymi, na ciężkie słowniki run), Abscondens (ściana w salonie i w kuchni), Nigdziebądź (na cały parter)
intellectual, journalist
little spy
little spy
Ostatnio zmieniony przez Steffen Cattermole dnia 12.09.21 20:50, w całości zmieniany 4 razy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie popędzał go, nie próbując w żaden sposób wypełnić ciszy, która zapadła po jego pytaniu – chociaż milczenie z każdą chwilą zdawało rozciągać się coraz bardziej, rozpychając się w oddzielającej go od Marcela przestrzeni. Przyglądał mu się z pozornym spokojem, starając się wyczytać z uciekającego w bok spojrzenia coś więcej niż potrzebę ewakuacji – ale myśli młodego czarodzieja pozostawały dla niego nieodgadnione; nie rozumiał – dlaczego zachowywał się w jego obecności zupełnie inaczej niż wcześniej, powstrzymał się jednak przed zasypaniem go gradem pytań, zamiast tego cierpliwie czekając: na bezgłośnie przytaknięcie i ciche przeprosiny, będące jedną z ostatnich odpowiedzi, których by się spodziewał.
Pokręcił głową, marszcząc bezwiednie brwi. – Nie – nie musisz p-p-przepraszać – zaprzeczył. Nie miał mu milczenia za złe, nie chciał też wpędzić go w poczucie winy. – Po prostu – martwiłem się, czy wszystko jest w p-p-porządku – wyjaśnił szczerze, zatrzymując się w ślad za Marcelem i posyłając mu lekki uśmiech, mimo że troska kryjąca się w głębokiej zmarszczce pomiędzy brwiami nie zniknęła z jego twarzy. Gniotący, tępy niepokój towarzyszył mu właściwie odkąd Marcel zdecydował się na powrót do Londynu – w samo gniazdo wijących się, jadowitych węży; do tego samego miasta, którego ulicami bezkarnie kroczył przeklęty szmalcownik – on, i dziesiątki mu podobnych – w którym nikogo nie dziwiły już publiczne egzekucje, w którym ludzie Malfoya w biały dzień zamordowali Rodericka Smitha. A chociaż zdawał sobie sprawę, że dzisiaj nigdzie nie było już bezpiecznie, a ludzie znikali bez śladu we wszystkich częściach kraju – to angielska stolica wciąż pozostawała miejscem, w którym stał się świadkiem najpaskudniejszych i najokrutniejszych zbrodni.
Czy Marcel padł ofiarą kolejnej z nich?
Nie chciał go zdenerwować; miał nadzieję, że wspomnienie o Amelii odbije się w jego rysach przynajmniej echem uśmiechu, ale w gwałtownym zaprzeczeniu usłyszał tylko… Panikę? Zamrugał szybko powiekami, starając się wysnuć z reakcji Marcela jakiś sens; nie mogło przecież chodzić o niechęć do dziewczynki, w ciągu paru tygodni wspólnego mieszkania w ciasnej chacie w Oazie nie dostrzegł jej ani razu, tym bardziej dziwiła go nerwowość słów i gestów. – Dobrze – odpowiedział jednak tylko, w żaden sposób nie kwestionując padającej z ust czarodzieja prośby. – D-d-dobrze, tylko – Marceli, co się dzieje? – zapytał, instynktownie wyciągając przed siebie rękę, żeby dotknąć jego ramienia – zwrócić na siebie uwagę, wyciągnąć go z pułapki własnych emocji. Zdusił coraz silniej kotłujące się za mostkiem zmartwienie; coś zdecydowanie było nie tak.
Potrząsnął głową; powinien już iść? – Jakie kłopoty? O czym t-t-ty mówisz? – pytał dalej, siląc się na spokój, powściągając rozpychający się we wnętrznościach strach; poddanie mu się nie mogło w niczym pomóc, wyraźnie targające Marcelem roztrzęsienie potrzebowało przeciwwagi – choć kiedy młody akrobata sięgnął dłońmi – dłonią – do skroni, po raz pierwszy odsłaniając schowane pod peleryną ramię, zachowanie kamiennego wyrazu twarzy stało się dla otwartego na ogół Williama co najmniej niemożliwe.
Zaskoczenie, niezrozumienie i współczucie odbiły się w jego spojrzeniu na długą sekundę, parę szybkich uderzeń serca, których potrzebował, żeby zrozumieć znaczenie obrazu, jaki podsunęły mu oczy – obrazu prawdziwego, a jednocześnie niewłaściwego w sposób, którego nie potrafił jednoznacznie opisać. Otworzył usta, tylko po to, żeby zaraz potem zamknąć je ponownie – szukając właściwych słów, mimo że żadne nie wydawały się właśnie takie. – Kto ci to zrobił? – zapytał w końcu, nieświadomy gniewu przelewającego się między głoskami. – Ten p-p-parszywiec? – spróbował zgadnąć, myśląc o Niemcu; to byłoby przecież w jego stylu – lubował się w ludzkim cierpieniu, a co mogłoby zaboleć Marcela bardziej – po tym, jak stracił już matkę? Miał wrażenie, że serce wpadło mu do żołądka, gdy spróbował wyobrazić sobie rzeczywistość, w której już nigdy nie mógłby latać; przełknął ślinę, robiąc krok do przodu, żeby znów zacisnąć palce na ramieniu czarodzieja. – Czemu nie – zawahał się, zatrzymał; umilkł na moment, układając od początku na języku zaczęte już zdanie – czemu nie mówiłeś, że wp-p-padłeś w tarapaty? – zapytał; miał wrażenie, że odgłosy wesela ucichły zupełnie, ale zapewne po prostu przestał je słyszeć; utonęły, zagłuszone wyrzutami sumienia.
Pokręcił głową, marszcząc bezwiednie brwi. – Nie – nie musisz p-p-przepraszać – zaprzeczył. Nie miał mu milczenia za złe, nie chciał też wpędzić go w poczucie winy. – Po prostu – martwiłem się, czy wszystko jest w p-p-porządku – wyjaśnił szczerze, zatrzymując się w ślad za Marcelem i posyłając mu lekki uśmiech, mimo że troska kryjąca się w głębokiej zmarszczce pomiędzy brwiami nie zniknęła z jego twarzy. Gniotący, tępy niepokój towarzyszył mu właściwie odkąd Marcel zdecydował się na powrót do Londynu – w samo gniazdo wijących się, jadowitych węży; do tego samego miasta, którego ulicami bezkarnie kroczył przeklęty szmalcownik – on, i dziesiątki mu podobnych – w którym nikogo nie dziwiły już publiczne egzekucje, w którym ludzie Malfoya w biały dzień zamordowali Rodericka Smitha. A chociaż zdawał sobie sprawę, że dzisiaj nigdzie nie było już bezpiecznie, a ludzie znikali bez śladu we wszystkich częściach kraju – to angielska stolica wciąż pozostawała miejscem, w którym stał się świadkiem najpaskudniejszych i najokrutniejszych zbrodni.
Czy Marcel padł ofiarą kolejnej z nich?
Nie chciał go zdenerwować; miał nadzieję, że wspomnienie o Amelii odbije się w jego rysach przynajmniej echem uśmiechu, ale w gwałtownym zaprzeczeniu usłyszał tylko… Panikę? Zamrugał szybko powiekami, starając się wysnuć z reakcji Marcela jakiś sens; nie mogło przecież chodzić o niechęć do dziewczynki, w ciągu paru tygodni wspólnego mieszkania w ciasnej chacie w Oazie nie dostrzegł jej ani razu, tym bardziej dziwiła go nerwowość słów i gestów. – Dobrze – odpowiedział jednak tylko, w żaden sposób nie kwestionując padającej z ust czarodzieja prośby. – D-d-dobrze, tylko – Marceli, co się dzieje? – zapytał, instynktownie wyciągając przed siebie rękę, żeby dotknąć jego ramienia – zwrócić na siebie uwagę, wyciągnąć go z pułapki własnych emocji. Zdusił coraz silniej kotłujące się za mostkiem zmartwienie; coś zdecydowanie było nie tak.
Potrząsnął głową; powinien już iść? – Jakie kłopoty? O czym t-t-ty mówisz? – pytał dalej, siląc się na spokój, powściągając rozpychający się we wnętrznościach strach; poddanie mu się nie mogło w niczym pomóc, wyraźnie targające Marcelem roztrzęsienie potrzebowało przeciwwagi – choć kiedy młody akrobata sięgnął dłońmi – dłonią – do skroni, po raz pierwszy odsłaniając schowane pod peleryną ramię, zachowanie kamiennego wyrazu twarzy stało się dla otwartego na ogół Williama co najmniej niemożliwe.
Zaskoczenie, niezrozumienie i współczucie odbiły się w jego spojrzeniu na długą sekundę, parę szybkich uderzeń serca, których potrzebował, żeby zrozumieć znaczenie obrazu, jaki podsunęły mu oczy – obrazu prawdziwego, a jednocześnie niewłaściwego w sposób, którego nie potrafił jednoznacznie opisać. Otworzył usta, tylko po to, żeby zaraz potem zamknąć je ponownie – szukając właściwych słów, mimo że żadne nie wydawały się właśnie takie. – Kto ci to zrobił? – zapytał w końcu, nieświadomy gniewu przelewającego się między głoskami. – Ten p-p-parszywiec? – spróbował zgadnąć, myśląc o Niemcu; to byłoby przecież w jego stylu – lubował się w ludzkim cierpieniu, a co mogłoby zaboleć Marcela bardziej – po tym, jak stracił już matkę? Miał wrażenie, że serce wpadło mu do żołądka, gdy spróbował wyobrazić sobie rzeczywistość, w której już nigdy nie mógłby latać; przełknął ślinę, robiąc krok do przodu, żeby znów zacisnąć palce na ramieniu czarodzieja. – Czemu nie – zawahał się, zatrzymał; umilkł na moment, układając od początku na języku zaczęte już zdanie – czemu nie mówiłeś, że wp-p-padłeś w tarapaty? – zapytał; miał wrażenie, że odgłosy wesela ucichły zupełnie, ale zapewne po prostu przestał je słyszeć; utonęły, zagłuszone wyrzutami sumienia.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Martwił się, echo tych słów przedziwnie wwierciło się w czaszkę, ogarniając na przemian zdziwieniem i wyparciem i wzruszeniem, był samotny, martwiło się o niego niewiele osób, z których wszystkich sam otrącił, nie mając w sobie sił odpowiedzieć na wyrazy tej troski. Teraz stał naprzeciw człowieka, któremu zawdzięczał życie, który wciąż w niego wierzył, niesłusznie. Ulga nie niosła wcale spokoju, gdy zgodził się na jego prośbę, gdy zgodził się trzymać Amelię z dala od niego. To też bolało: wiedział, że dziewczynka nie zrozumie. Nie zwrócił uwagi na dłoń złożoną na jego ramieniu, choć walczył ze sobą, a palący wstyd nie pozwolił unieść głowy wyżej, gdy jego tajemnica wyszła na jaw.
A wstyd palił tym mocniej, gdy pytał o parszywca, nie musiał tłumaczyć, doskonale wiedział, kogo miał na myśli; szmalcownik, którego poznali wspólnie, był potworem w ludzkiej skórze, wcale nie mniejszymi potworami okazali się strażnicy Tower, lecz to nie szmalcownik go pojmał, a stróże prawa za kradzież, która nie powinna mieć nigdy miejsca. Czy mogli go upokorzyć bardziej, niż kazać pokazywać się ludziom, na zdaniu których mu zależało, z namacalnym dowodem niepopełnionych przestępstw? Oderżnięta kończyna zmieniała jego życia, sprawiała, że nic nigdy nie będzie już takie jak wcześniej. Stracił wszystko, co miał i wszystko, co było mu drogie. A teraz jeszcze co krok - musiał się z tego tłumaczyć.
Pokręcił głową przecząco, Friedrich Schmidt, tak się nazywał. Jego ojciec pomógł mu to ustalić. Ale to nie on, on włożyłby tego kikuta jeszcze w rozżarzony węgiel, a odciętą dłoń wepchnąłby mu do gardła. Ściągnięta brew i zaciśnięte powieki miały nieudolnie pomóc powstrzymać łzy. Czuł jego palce, zaciśnięte na swoim ramieniu, a im mocniej je czuł, tym trudniej było te łzy powstrzymać, choć nie rozumiał, dlaczego. Nie odpowiedział od razu, z pochyloną głową zakrytą zdrową dłonią jakby chciał ukryć się przed światem, choć to niemożliwe, trząsł się jak osika na wietrze. Przepraszam, Billy. Wydłużyłeś moje życie, żebym zrobił z nim coś lepszego, niż to. Przedłużająca się cisza pomogła mu się uspokoić, drgawki stawały się mniejsze, rzadsze, dłoń w końcu opadła, odsłaniając twarz rażoną grymasem nienamacalnego bólu. Jak miał, jak mógł powiedzieć mu prawdę?
- Strażnicy - odpowiedział w końcu, nie patrząc mu w oczy. Wolałby go okłamać, ale nie potrafił. - Z Tower - Niechętnie przychodziły mu te słowa. Nie patrzył na niego dalej, gdy pytał, dlaczego milczał, dlatego nie powiedział, i tak nie dało się już nic zrobić. Nie wiedział, dlaczego. Nie chciał. Bał się. Wstydził. Doskwierało mu upokorzenie, ale nie potrafił tego tak nazwać, wydarzyło się coś, co nigdy nie powinno. Wziął winę na siebie za kogoś, kto miał rodzinę. Kto miał do kogo wracać. Bo on przecież i tak nie miał. Nie cofnąłby tej decyzji, ale gdyby tylko mógł cofnąć czas na tyle, by powstrzymać tamten niefortunny ruch Jamesa... - Przepraszam - wymamrotał jeszcze raz, nie potrafiąc wytłumaczyć swojego milczenia.
A wstyd palił tym mocniej, gdy pytał o parszywca, nie musiał tłumaczyć, doskonale wiedział, kogo miał na myśli; szmalcownik, którego poznali wspólnie, był potworem w ludzkiej skórze, wcale nie mniejszymi potworami okazali się strażnicy Tower, lecz to nie szmalcownik go pojmał, a stróże prawa za kradzież, która nie powinna mieć nigdy miejsca. Czy mogli go upokorzyć bardziej, niż kazać pokazywać się ludziom, na zdaniu których mu zależało, z namacalnym dowodem niepopełnionych przestępstw? Oderżnięta kończyna zmieniała jego życia, sprawiała, że nic nigdy nie będzie już takie jak wcześniej. Stracił wszystko, co miał i wszystko, co było mu drogie. A teraz jeszcze co krok - musiał się z tego tłumaczyć.
Pokręcił głową przecząco, Friedrich Schmidt, tak się nazywał. Jego ojciec pomógł mu to ustalić. Ale to nie on, on włożyłby tego kikuta jeszcze w rozżarzony węgiel, a odciętą dłoń wepchnąłby mu do gardła. Ściągnięta brew i zaciśnięte powieki miały nieudolnie pomóc powstrzymać łzy. Czuł jego palce, zaciśnięte na swoim ramieniu, a im mocniej je czuł, tym trudniej było te łzy powstrzymać, choć nie rozumiał, dlaczego. Nie odpowiedział od razu, z pochyloną głową zakrytą zdrową dłonią jakby chciał ukryć się przed światem, choć to niemożliwe, trząsł się jak osika na wietrze. Przepraszam, Billy. Wydłużyłeś moje życie, żebym zrobił z nim coś lepszego, niż to. Przedłużająca się cisza pomogła mu się uspokoić, drgawki stawały się mniejsze, rzadsze, dłoń w końcu opadła, odsłaniając twarz rażoną grymasem nienamacalnego bólu. Jak miał, jak mógł powiedzieć mu prawdę?
- Strażnicy - odpowiedział w końcu, nie patrząc mu w oczy. Wolałby go okłamać, ale nie potrafił. - Z Tower - Niechętnie przychodziły mu te słowa. Nie patrzył na niego dalej, gdy pytał, dlaczego milczał, dlatego nie powiedział, i tak nie dało się już nic zrobić. Nie wiedział, dlaczego. Nie chciał. Bał się. Wstydził. Doskwierało mu upokorzenie, ale nie potrafił tego tak nazwać, wydarzyło się coś, co nigdy nie powinno. Wziął winę na siebie za kogoś, kto miał rodzinę. Kto miał do kogo wracać. Bo on przecież i tak nie miał. Nie cofnąłby tej decyzji, ale gdyby tylko mógł cofnąć czas na tyle, by powstrzymać tamten niefortunny ruch Jamesa... - Przepraszam - wymamrotał jeszcze raz, nie potrafiąc wytłumaczyć swojego milczenia.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
– Psidwakosyny – wyrwało mu się na wspomnienie o strażnikach z Tower, choć i tak się hamował; istniało znacznie więcej barwniejszych i dosadniejszych słów, którymi mógłby określić pracowników magicznego więzienia – ale żadnego z nich nie wypadało używać w bliskim sąsiedztwie weselnych gości. Zacisnął zęby, starając się zachować spokój, ani przez moment nie dopuszczając do siebie myśli, że kara, którą wymierzono Marcelowi – okrutna, paskudna, nieludzka – mogłaby być zasłużona. Nawet jeżeli były czasy, w których do Tower of London trafiali czarodzieje słusznie skazani za swoje przewiny, to był przekonany, że należały już do przeszłości; był tam przecież – widział dzieci zamknięte w celach, słyszał o głowach nabitych na pale na głównym dziedzińcu. Jego przyjaciel został ścięty za odbicie tłuczka w czarodziejski patrol, a cała drużyna trafiła do aresztu za założenie prześmiewczych koszulek. Pod jakim pretekstem do celi wtrącili Marcela? Chciał zapytać, usta mu drgnęły, ale nie zrobił tego – bez trudu dostrzegając skrajny dyskomfort, w jaki wpędził młodzieńca pytaniami. Nie dziwiło go, że nie chciał o tym rozmawiać, zwłaszcza tutaj – w otoczeniu bawiących się, radosnych ludzi, którzy zgromadzili się, żeby świętować szczęście Steffena.
Słysząc kolejne przeprosiny, pokręcił głową. – Nie, Marceli, to ja p-p-przepraszam – powiedział szczerze, czując rozpychający się we wnętrznościach ciężar. – Powinienem był zrobić… Coś, cokolwiek. – Nie ignorować ciszy, sprawdzić, skąd wynikał brak wiadomości, upewnić się, czy nie stało się coś złego; raz już przecież popełnił błąd, nie docenił bestialstwa obecnych władz, nie zdążył pomóc Roderickowi na czas – powinien był się czegoś wtedy nauczyć, być może gdyby zareagował… Nie miał żadnych kontaktów w Londynie, ale przecież Zakon Feniksa mógł mieć. Wypuścił powoli powietrze, nadal starając się uchwycić jego spojrzenie – ale Marcel uparcie na niego nie patrzył. – P-potrzebujesz czegoś? Czy jest coś, co mógłbym – w czym mógłbym pomóc? – zapytał, zdając sobie sprawę, że robił to zdecydowanie za późno. W jego głosie nie było jednak litości, przez sylaby przelewała się troska; między głoskami dźwięczało poczucie winy.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale rozproszył go nagły ruch gdzieś po lewej stronie; odwrócił się na moment, drzwi do Szczurzej Jamy otworzyły się, wypuszczając ze środka trójkę młodych, śmiejących się czarodziejów. Przeszli obok, nie zwracając na nich kompletnie uwagi, jasnowłosa dziewczyna ciągnęła pozostałą dwójkę na parkiet. – Chodź – odezwał się do Marcela, rozluźniając uścisk, ale odwracając się, żeby się z nim zrównać; przez moment chciał go przytulić, ale wiedział, że zwróciłby tym tylko na nich uwagę – a Marcel wyglądał, jakby było to ostatnie, czego chciał. Zarzucił mu więc jedynie ramię na barki, niezbyt stanowczo, gdyby miał ochotę, mógłby mu się wywinąć – ale wątpił, by miał teraz chęci wracać na przyjęcie. – Szedłem właśnie zap-p-palić, nie chcę, żeby Hannah widziała – a tam chyba jest spokojniej – powiedział, wskazując między drzewa. – Nie musimy o tym rozmawiać – dodał szybko, nie miał zamiaru naciskać. – Ale jeśli chcesz, to zawsze lep-p-piej szło mi słuchanie niż mówienie – pozwolił sobie na żart, robiąc krok w stronę leśnej ścieżki. Tymczasowa ucieczka z przyjęcia pewnie nie miała mimo wszystko pozostać niezauważona – ale wiedział, że Amelia była w dobrych rękach.
| zt x2?
Słysząc kolejne przeprosiny, pokręcił głową. – Nie, Marceli, to ja p-p-przepraszam – powiedział szczerze, czując rozpychający się we wnętrznościach ciężar. – Powinienem był zrobić… Coś, cokolwiek. – Nie ignorować ciszy, sprawdzić, skąd wynikał brak wiadomości, upewnić się, czy nie stało się coś złego; raz już przecież popełnił błąd, nie docenił bestialstwa obecnych władz, nie zdążył pomóc Roderickowi na czas – powinien był się czegoś wtedy nauczyć, być może gdyby zareagował… Nie miał żadnych kontaktów w Londynie, ale przecież Zakon Feniksa mógł mieć. Wypuścił powoli powietrze, nadal starając się uchwycić jego spojrzenie – ale Marcel uparcie na niego nie patrzył. – P-potrzebujesz czegoś? Czy jest coś, co mógłbym – w czym mógłbym pomóc? – zapytał, zdając sobie sprawę, że robił to zdecydowanie za późno. W jego głosie nie było jednak litości, przez sylaby przelewała się troska; między głoskami dźwięczało poczucie winy.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale rozproszył go nagły ruch gdzieś po lewej stronie; odwrócił się na moment, drzwi do Szczurzej Jamy otworzyły się, wypuszczając ze środka trójkę młodych, śmiejących się czarodziejów. Przeszli obok, nie zwracając na nich kompletnie uwagi, jasnowłosa dziewczyna ciągnęła pozostałą dwójkę na parkiet. – Chodź – odezwał się do Marcela, rozluźniając uścisk, ale odwracając się, żeby się z nim zrównać; przez moment chciał go przytulić, ale wiedział, że zwróciłby tym tylko na nich uwagę – a Marcel wyglądał, jakby było to ostatnie, czego chciał. Zarzucił mu więc jedynie ramię na barki, niezbyt stanowczo, gdyby miał ochotę, mógłby mu się wywinąć – ale wątpił, by miał teraz chęci wracać na przyjęcie. – Szedłem właśnie zap-p-palić, nie chcę, żeby Hannah widziała – a tam chyba jest spokojniej – powiedział, wskazując między drzewa. – Nie musimy o tym rozmawiać – dodał szybko, nie miał zamiaru naciskać. – Ale jeśli chcesz, to zawsze lep-p-piej szło mi słuchanie niż mówienie – pozwolił sobie na żart, robiąc krok w stronę leśnej ścieżki. Tymczasowa ucieczka z przyjęcia pewnie nie miała mimo wszystko pozostać niezauważona – ale wiedział, że Amelia była w dobrych rękach.
| zt x2?
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
stąd
Wiedziała, dobrze gdzie jechać. Pamiętała, gdzie mieszkał Steffen. Zatrzymała Betty dopiero przed ogrodzeniem domu i zsunęła się z grzbietu zwierzęcia, by na szybko zaczepić uwiąz.- Poczekaj tu.- szepnęła, przelotnie głaszcząc koński pysk. Moment przed wejściem za bramkę zawahała się, gdy tylko uderzyła w nią świadomość, jakim pasjonatem zabezpieczeń był Steffen. Był z tego dumny, mówił, jak o najciekawszej dziedzinie. Była pewna, że mógłby opowiadać godzinami albo dniami.- Szlag.- syknęła pod nosem, nie mając pewności czy wpakuje się w jakąś pułapkę i co to w ogóle może być. Nie znała się na tym, nie wiedziała, co może się stać.- Szlag, szlag, szlag.- burknęła, by zaraz zaryzykować. Nie raz już stawiała wszystko na jedną kartę, uda się lub nie. Dopadając do drzwi, nie miała za wiele wyczucia, darując sobie grzeczne pukanie i oczekiwanie, po prostu dudniąc w powierzchnie. Pora była na tyle późna, że spodziewała się, że Cattermole będzie w domu i ewentualnie obudzi go. Później przeprosi, jeśli będzie to konieczne, ale teraz był potrzebny gdzie indziej.
- Steffen! – krzyknęła, tracąc cierpliwość i cofając się o krok, by powieść wzrokiem po oknach, ale we wszystkich od frontu było ciemno. Całe szczęście, że jego dom stał trochę na uboczu, że sąsiedzi byli dalej. Jednak mimo to, spojrzała kontrolnie na najbliższy budynek, ale nikt nie wydawał się zwabiony hałasem. Odetchnęła cicho, kiedy w końcu otworzył.- Musisz iść na trakt kolejowy, niedaleko stąd. James potrzebuje twojej pomocy. Trafiliśmy tam na jakiś czarodziejów, złapali paru młodych i chcą ich aresztować, zarzucali im działalność terrorystyczną... wywrotową. Posadzą ich, za bzdury, które wymyślili na poczekaniu.- mówiła szybko, wahając się, czy w ogóle zrozumiał coś z tego.- Proszę, pospiesz się – dodała, wpatrując się w chłopaka. Nie chciała, aby Jimmy zrobił coś głupiego, bo musiał za długo czekać. Steffen był tym mądrzejszym, tym który pewnie wymyśli coś, co wyciągnie z kłopotów dzieciaki, ale również i Ich samych.
- James chciał jeszcze Castora.- rzuciła, gdy tylko ją olśniło. Nie kojarzyła gdzie ten mieszka, może nigdy tego nie usłyszała? Albo nie interesowało jej to wcześniej.
| zt
Wiedziała, dobrze gdzie jechać. Pamiętała, gdzie mieszkał Steffen. Zatrzymała Betty dopiero przed ogrodzeniem domu i zsunęła się z grzbietu zwierzęcia, by na szybko zaczepić uwiąz.- Poczekaj tu.- szepnęła, przelotnie głaszcząc koński pysk. Moment przed wejściem za bramkę zawahała się, gdy tylko uderzyła w nią świadomość, jakim pasjonatem zabezpieczeń był Steffen. Był z tego dumny, mówił, jak o najciekawszej dziedzinie. Była pewna, że mógłby opowiadać godzinami albo dniami.- Szlag.- syknęła pod nosem, nie mając pewności czy wpakuje się w jakąś pułapkę i co to w ogóle może być. Nie znała się na tym, nie wiedziała, co może się stać.- Szlag, szlag, szlag.- burknęła, by zaraz zaryzykować. Nie raz już stawiała wszystko na jedną kartę, uda się lub nie. Dopadając do drzwi, nie miała za wiele wyczucia, darując sobie grzeczne pukanie i oczekiwanie, po prostu dudniąc w powierzchnie. Pora była na tyle późna, że spodziewała się, że Cattermole będzie w domu i ewentualnie obudzi go. Później przeprosi, jeśli będzie to konieczne, ale teraz był potrzebny gdzie indziej.
- Steffen! – krzyknęła, tracąc cierpliwość i cofając się o krok, by powieść wzrokiem po oknach, ale we wszystkich od frontu było ciemno. Całe szczęście, że jego dom stał trochę na uboczu, że sąsiedzi byli dalej. Jednak mimo to, spojrzała kontrolnie na najbliższy budynek, ale nikt nie wydawał się zwabiony hałasem. Odetchnęła cicho, kiedy w końcu otworzył.- Musisz iść na trakt kolejowy, niedaleko stąd. James potrzebuje twojej pomocy. Trafiliśmy tam na jakiś czarodziejów, złapali paru młodych i chcą ich aresztować, zarzucali im działalność terrorystyczną... wywrotową. Posadzą ich, za bzdury, które wymyślili na poczekaniu.- mówiła szybko, wahając się, czy w ogóle zrozumiał coś z tego.- Proszę, pospiesz się – dodała, wpatrując się w chłopaka. Nie chciała, aby Jimmy zrobił coś głupiego, bo musiał za długo czekać. Steffen był tym mądrzejszym, tym który pewnie wymyśli coś, co wyciągnie z kłopotów dzieciaki, ale również i Ich samych.
- James chciał jeszcze Castora.- rzuciła, gdy tylko ją olśniło. Nie kojarzyła gdzie ten mieszka, może nigdy tego nie usłyszała? Albo nie interesowało jej to wcześniej.
| zt
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
25.05
Otworzył drzwi rozczochrany i trochę zaspany, w piżamie w groszki. Rano chodził do pracy, ostatnio starał się być odpowiedzialny i kłaść się spać trochę wcześniej. W Hogwarcie regularnie zarywał noce i przesypiał poranne zajęcia, ale w pracy musiał być skupiony i obcował z niebezpiecznymi klątwami. Pora wydorośleć powtarzała mu ostatnio żona, więc próbował.
Wiedział, że na progu domu nie stoi nikt nieznajomy, pułapki by go zaalarmowały - pognał więc otworzyć drzwi komuś z Zakonu lub najbliższych przyjaciół. Tych nie obejmowały zabezpieczenia.
-Eve! - wyrwało mu się ze zdziwieniem, bo o tej porze spodziewałby się raczej Jima, ale nie jej. -Obudziłabyś umarłego. - zmarszczył lekko brwi, zastanawiając się, czy zdołał się wyślizgnąć z łóżka bez budzenia żony. Pewnie nie.
Nie spodziewał się nocnego najścia po Eve, ale sytuacja szybko się wyjaśniła - to faktycznie pasowało do Jima i to on przysłał tutaj żonę.
-Chcieli kogoś aresztować na trakcie, tutaj? - powtórzył, mrugając, bo był jeszcze zaspany. Gdy zrozumiał, po twarzy przemknął grymas gniewu. Pamiętał swój strach i popłoch mieszkańców, gdy nad Doliną rozbłysł Mroczny Znak. Wtedy przepędzili stąd wrogów, ukarali odpowiedzialnych. Mieli na tyle czelności, by wracać? Działać w imieniu Ministerstwa na ziemiach Koalicji Kornwalijskiej?
-Pobiegnę do niego. I sprowadzę Castora. - obiecał. Chciałby móc jakoś ją uspokoić, musiała być zestresowana, ale nie był dobry w pocieszanie.
Znał za to magię, która pociesza.
Spróbował uspokoić oddech, a potem wrócił wspomnieniami do dnia, w którym ściągnął klątwę z Archibalda, w którym nestor Macmillan ściskał mu dłoń - dziś te radosne wspomnienia wydawały się jeszcze silniejsze niż dzień własnego ślubu, kojarzące się z sukcesem, z triumfem nad czarną magią.
-Expecto Patronum. - Szepnął, rozświetlając noc blaskiem. Światło zaczęło się formować w świnkę morską. -Pędź do Castora i powiedz mu... - Sprout pewnie był sam, ale Steff nie chciał ryzykować. Posłuży się szyfrem. -Pisklęta wykluły się na trakcie kolejowym za Doliną. Weź wybuchowy sprzęt, jest gorąco. Szybko. - a posławszy świnkę do przyjaciela, pognał na tor kolejowy.
/pędzę tutaj
Otworzył drzwi rozczochrany i trochę zaspany, w piżamie w groszki. Rano chodził do pracy, ostatnio starał się być odpowiedzialny i kłaść się spać trochę wcześniej. W Hogwarcie regularnie zarywał noce i przesypiał poranne zajęcia, ale w pracy musiał być skupiony i obcował z niebezpiecznymi klątwami. Pora wydorośleć powtarzała mu ostatnio żona, więc próbował.
Wiedział, że na progu domu nie stoi nikt nieznajomy, pułapki by go zaalarmowały - pognał więc otworzyć drzwi komuś z Zakonu lub najbliższych przyjaciół. Tych nie obejmowały zabezpieczenia.
-Eve! - wyrwało mu się ze zdziwieniem, bo o tej porze spodziewałby się raczej Jima, ale nie jej. -Obudziłabyś umarłego. - zmarszczył lekko brwi, zastanawiając się, czy zdołał się wyślizgnąć z łóżka bez budzenia żony. Pewnie nie.
Nie spodziewał się nocnego najścia po Eve, ale sytuacja szybko się wyjaśniła - to faktycznie pasowało do Jima i to on przysłał tutaj żonę.
-Chcieli kogoś aresztować na trakcie, tutaj? - powtórzył, mrugając, bo był jeszcze zaspany. Gdy zrozumiał, po twarzy przemknął grymas gniewu. Pamiętał swój strach i popłoch mieszkańców, gdy nad Doliną rozbłysł Mroczny Znak. Wtedy przepędzili stąd wrogów, ukarali odpowiedzialnych. Mieli na tyle czelności, by wracać? Działać w imieniu Ministerstwa na ziemiach Koalicji Kornwalijskiej?
-Pobiegnę do niego. I sprowadzę Castora. - obiecał. Chciałby móc jakoś ją uspokoić, musiała być zestresowana, ale nie był dobry w pocieszanie.
Znał za to magię, która pociesza.
Spróbował uspokoić oddech, a potem wrócił wspomnieniami do dnia, w którym ściągnął klątwę z Archibalda, w którym nestor Macmillan ściskał mu dłoń - dziś te radosne wspomnienia wydawały się jeszcze silniejsze niż dzień własnego ślubu, kojarzące się z sukcesem, z triumfem nad czarną magią.
-Expecto Patronum. - Szepnął, rozświetlając noc blaskiem. Światło zaczęło się formować w świnkę morską. -Pędź do Castora i powiedz mu... - Sprout pewnie był sam, ale Steff nie chciał ryzykować. Posłuży się szyfrem. -Pisklęta wykluły się na trakcie kolejowym za Doliną. Weź wybuchowy sprzęt, jest gorąco. Szybko. - a posławszy świnkę do przyjaciela, pognał na tor kolejowy.
/pędzę tutaj
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Duże pudło oparł na uniesionym na chwilę kolanie i zaklął pod nosem, spoglądając na dłoń. Trzepnął nią, jakby chciał strącić tym gestem jakiegoś robaka, albo lepki brud z dłoni i skrzywił się, ale poza nie pozwalała mu na utrzymanie się na jednej nodze w nieskończoność, więc chwycił pudełko drugą dłonią, przechylając niebezpiecznie całą jego zawartość, postawił stopę na miękkiej trawie.
— Myślisz, że jej się spodoba? — spytał, spoglądając krzywo, ze zmarszczonymi brwiami jeszcze na swoją dłoń zza krawędzi pudła. — Jemu. Jemu czy się spodoba — poprawił się szybko i zerknął na Marcela ze szczerą nadzieją. Czy dobre intencje wystarczyły, by załatwić to jak należy? Nie układało im się ostatnio za dobrze. Najpierw zdrada, jakiej dopuścił się Cattermole względem niego, gdy stanął o stronie Eve, potem zdrada Marcela, ostatecznie zdrada ich obojgu, gdy po raz trzeci postawił na niewłaściwa kartę. Bella nie była tą właściwą, był o tym przekonany, nie wierzył w żadne jej słodko-kwaśne wyjaśnienie, którym nakarmiła ich przyjaciela. Być może nie kierowała nim wcale chęć zażegnania konfliktu między nimi wszystkimi, może zwyczajnie martwił się o niego. Bał, że miłość go zaślepia, nie dostrzega przez nią zagrożenia, które na niego czyhało. W przeciwieństwie do Marcela nie myślał o Zakonie i tym, co żona Steffena mogła zrobić rebeliantom, choć powinien, stał po ich stronie świadomie, coraz mocniej kibicując im w tym konflikcie. Kierował się dobrem Cattermole'a i tym, co się z nim stanie, kiedy żona znów go zawiedzie. A może znów ucieknie, szukając swojego kuzyna. Prychnął w myślach. Steff mógł zgrywać pajaca, żartować z byle czego i udawać, że nie cierpi, ale pamiętał jego minę, kiedy odwiedzili go po tamtym liście. I czuł w kościach, że kolejna zła decyzja Belli złamie mu serce na dobre, zniszczy go, zrówna z ziemią. Uchronienie go przed tym było ważniejsze niż własne rozterki i zawód, jaki sprawił. Bezpieczeństwo bliskich było najważniejsze, mimo wszystko.
Jego twarz przez chwilę wykrzywiał grymas, ale po chwili ruszyli dalej. Ręka go bolała, ale nie narzekał. Już niedaleko, dom Steffena wyłonił się spomiędzy innych. Obawiał się, co wydarzy się, gdy zamiast przyjaciela drzwi otworzy im jego żona. Czy da radę trzymać język za zębami? Nie potrafiłby powitać jej z uśmiechem, zdradzając się od razu z niechęcią, której Cattermole by nie pochwalił, a przecież wiedział już, że stawanie między nim, a jego żoną poskutkuje końcem ich przyjaźni. Znał wynik takiego konkursu, nie mieli z tą zdrajczynią szans.
— Pukaj — rzucił do Marcela, spoglądając na jego profil przy chwilę. Jeszcze mogli się wycofać. — Założymy się, czy wyskoczy z nami na piwo? — spytał z rozbawieniem, odpędzając od siebie ponure myśli. Brwi ściągnęły mu się do środka, a w ciemnych oczach pojawił się błysk podekscytowania.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Jej? - zdziwił się, jeszcze zanim Jim sprostował swoje słowa. - Jemu na pewno, co mogłoby mu poprawić humor bardziej? Miałeś świetny pomysł - zapewnił go bez zawahania, idąc przed siebie; nie pomyślał, że mógłby zaproponować Jamesowi pomoc w niesieniu tego ogromnego pudła. Trochę brzydziła go zawartość. - Jej zresztą też, przecież wyszła za Steffena. Wiesz, jakie są dziewczyny, zaraz się zacznie, "jakie to słodkie", "jakie śliczne", "będzie spać ze mną w łóżku". - Wzruszył ramieniem, Bella musiała być oryginalna jak jej mąż, skoro postanowiła poświęcić dla niego całe swoje bogate i kolorowe życie. Miał wiele wątpliwości odnośnie jej powrotu, ale Ada miała zająć się tą sprawą, wiedział, że to rozwiąże, w ten czy inny sposób. Czy powie mu o wynikach? Nie wiedział, ale wierzył, że jeśli odnajdzie jakikolwiek niepokojący ślad, Bella zostanie usunięta z przestrzeni Zakonu Feniksa. Chciałby wiedzieć. Czy to już, czy została sprawdzona, czy była czysta. A Steffen, Steffen był sobą. Początkowo miał opory. Miał wrażenie, że Steffena nie było dla niego wtedy, kiedy on był dla Steffena. Ale zaraz do niego docierało, że przecież wszystko było jego winą. Że z nich wszystkich to on popełnił największy błąd. Że tylko włos dzielił ich od tragedii, straszliwej, straszliwszej od czegokolwiek, co mogło się wydarzyć. Panowały nad nim emocje. Całkiem przejęły kontrolę. Nie myślał. Nigdy nie myśli. Gdyby tylko mógł cofnąć czas, zrobiły to bez wahania. Ostatecznie cieszył się, że to robili. Tak być powinno. Byli jego przyjaciółmi. Ich obowiązkiem było go wspierać, na dobre i na złe.
- Przecież mu nie pozwoli, daj spokój - westchnął, założyłby się, ale nigdy nie postawiłby na to, że pójdzie. I wiedział, że Jim też tego nie zrobi. - A może to on nie chce? Sam już nie wiem. Niech mu się wiedzie, sam to wybrał. - Wzruszył ramionami, zgodnie z poleceniem Jamesa uderzając w drzwi pięścią. Mocno, spodziewając się, że zapatrzony w Bellę Steffen nie usłyszy ich zbyt szybko. - Steffen, to my! Wyłaź z nory!!! - krzyknął, dostrzegając otwarte okno.
- Przecież mu nie pozwoli, daj spokój - westchnął, założyłby się, ale nigdy nie postawiłby na to, że pójdzie. I wiedział, że Jim też tego nie zrobi. - A może to on nie chce? Sam już nie wiem. Niech mu się wiedzie, sam to wybrał. - Wzruszył ramionami, zgodnie z poleceniem Jamesa uderzając w drzwi pięścią. Mocno, spodziewając się, że zapatrzony w Bellę Steffen nie usłyszy ich zbyt szybko. - Steffen, to my! Wyłaź z nory!!! - krzyknął, dostrzegając otwarte okno.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Łososiowa tasiemka poprowadzona przez drobne palce łączyła się we wspólnej kompozycji wraz z jasnymi kosmykami. Brakowało jeszcze kilku zwinnych ruchów, by domknąć zdobiony warkocz i zakończyć misterny rytuał. Oczy zwierciadła zdawały się przenikać na wskroś postać damy, lecz tak naprawdę to nie ją odnajdowały po drugiej stronie. Czułam to. Z westchnieniem skwitowałam nieco przydługawe topienie się w tej szklanej toni. Za plecami świetliste promienie przelewały się do domostwa, rozgrzewając miłym dotykiem wszelkie sprzęty i umeblowanie, lecz nie mnie. Iskra, która przygasła, stawała się ledwie wspomnieniem. Nie istniała. Gdzie jesteś, mój płomieniu? Obróciłam się, prowokując falbany spódnicy do tanecznego podrygu, ale tylko po to, by pojedynczym okiem objąć zimny od tylu miesięcy kominek. No już, no już, weź się w garść. Do lustra powróciłam, utwierdzając się w przekonaniu, że pod pudrem całkiem udało się skryć czerwień policzków, a niedawne zaklęcie perfekcyjnie wygładziło najmniejsze zagniecenie na sukience. Odeszłam na krok, wplątując się w nić nienachalnego, nieco zwietrzałego już zapachu kwiatów. Ledwie wczoraj opróżniłam wazony z więdnących wiązanek, ledwie wczoraj zastąpiłam ich woń miłym kadzidełkiem, które przyniosło ukojenie zmęczonemu mężowi. Sosna, nawłoć i kwiat lotosu. Widok rozanielonego Steffena wyjątkowo wyraźnie zapisał się w moim sercu. Czy nie moglibyśmy tak częściej? Och, jakże przyjemnie byłoby widzieć postać ukochanego pozbawioną tego ciężkiego poczucia obowiązku i zmęczenia. Wszyscy tak ciężko pracowaliśmy, a on, mój miły, tak bardzo starał się, by już niczego nam nie zabrakło. Szkoda tylko, że w tym wszystkim ja… ja sama coraz większy trud czułam w rozpaleniu osobistego ducha, w roztańczeniu własnego szczęścia. Nie mogłam, wciąż tak bardzo nie mogłam. Zmatowiało więc spojrzenie tej dziewczyny zaklętej w wąskiej ramie lustra, stało się równie blade jak wymęczone kolory delikatnie zaróżowionej sukienki. Wytarte, noszące ledwie mdłe wspomnienie dawnego blasku. O nie, przestań, Isabello.
Opadł na plecy piękny warkocz, gdy tylko gwałtowniejszym ruchem zareagowałam na odgłos dopraszających się o uwagę gości. Któż to nadchodził? Myszka i Iskierka, dwie sówki przysiadłe na parapecie tuż przy rozchylonych okiennicach, poderwały się i zaskrzeczały nerwowo. Ostrożnie, niemal na paluszkach podeszłam do drzwi, najpierw nasłuchując przez chwilę, kto taki mógł znaleźć się po drugiej stronie szczurzych wrót. Delikatne ucho odpędziło jednak mocne zawołanie. Poszukiwali Steffena. To my. Czyli kto? Powolutku zwolniłam blokadę i pchnęłam drzwi, natychmiast przypatrując się dwóm chłopcom, którzy znajdowali się po drugiej stronie.
– Och, dzień dobry! – przywitałam się z uśmiechem, próbując dopasować zastałe twarze do jakiejś znajomej historii. Zdawało się jednak, że byli dla mnie całkiem nieznajomi. Czy mogli więc znać pana Cattermole’a? - Obawiam się, że Steffen nieprędko wróci. Czy mogłabym panom jakoś pomóc? Czy jesteście jego znajomymi? – zapytałam pogodnie, w duchu czując, że nieroztropnie byłoby zapraszać do środka dwóch obcych mi młodzieńców. Oby byli dżentelmenami!
Opadł na plecy piękny warkocz, gdy tylko gwałtowniejszym ruchem zareagowałam na odgłos dopraszających się o uwagę gości. Któż to nadchodził? Myszka i Iskierka, dwie sówki przysiadłe na parapecie tuż przy rozchylonych okiennicach, poderwały się i zaskrzeczały nerwowo. Ostrożnie, niemal na paluszkach podeszłam do drzwi, najpierw nasłuchując przez chwilę, kto taki mógł znaleźć się po drugiej stronie szczurzych wrót. Delikatne ucho odpędziło jednak mocne zawołanie. Poszukiwali Steffena. To my. Czyli kto? Powolutku zwolniłam blokadę i pchnęłam drzwi, natychmiast przypatrując się dwóm chłopcom, którzy znajdowali się po drugiej stronie.
– Och, dzień dobry! – przywitałam się z uśmiechem, próbując dopasować zastałe twarze do jakiejś znajomej historii. Zdawało się jednak, że byli dla mnie całkiem nieznajomi. Czy mogli więc znać pana Cattermole’a? - Obawiam się, że Steffen nieprędko wróci. Czy mogłabym panom jakoś pomóc? Czy jesteście jego znajomymi? – zapytałam pogodnie, w duchu czując, że nieroztropnie byłoby zapraszać do środka dwóch obcych mi młodzieńców. Oby byli dżentelmenami!
Miałeś świetny pomysł, powiedział. Uśmiechnął się głupio, wyszczerzył zęby, choć niemrawo trochę. Przez chwilę było mu wstyd, że to był jego pomysł, a przede wszystkim dlatego, że zbyt dobrze sobie zdawał sprawę z tego, że bardziej niż świetny był zwyczajnie złośliwy. Nie wobec przyjaciela, jemu pomysł napewno przypadnie do gustu i to chodziło głównie o niego i o to mu się ostatnio przytrafiło. Ale pomysł można było nieco zmodyfikować, można go było trochę dostosować do realiów. Wstyd mu było też dlatego, że nie ujawnił całych intencji przed Marcelem, który naprawdę wierzył, że ten pomysł był dobry. On nie był tego samego zdania i najprawdopodobniej nigdy nie wyrośnie z bycia dzieckiem.
— Psia jucha, Marcel, nawet ja bym nie chciał z tym spać w łóżku. Nie ma w tym nic słodkiego — mruknął, spoglądając na niego znad kartonu, ale nie chciał gasić jego entuzjazmu. — Ale może masz rację, może ona jest inna niż myślimy i nas... A raczej Steffa miło zaskoczy — burknął pod nosem i poprawił sobie pudełko w dłoniach. Były obolałe, z palców leciała mu krew, ale podarek nie był ciężki i nie drażniły go poranione dłonie, jak od kolców róży. — Chociaż ze Steffenem tez bym nie chciał spać — dodał zaraz i zerknął na Marcela porozumiewawczo, unosząc nogę, by podeprzeć karton. — Czyń honory, Marcello — rzucił do niego jeszcze nim drzwi się otwarły. Uniósł brwi, chciał już coś odpowiedzieć na to piwo — że mu nie pozwoli. Coś w tym było, wierzył z całego serca, że Bella jest źródłem zła i przyczyną, dla której Steffen nie trzyma z kolegami. Innego powodu nie widział, a on sam nie powiedział. Ale drzwi się otwarły, a on już nie zdążył odpowiedzieć. Zapatrzył się na piękną dziewczynę, która otwarła mu drzwi. Jej twarz przypominała letni poranek; była ciepła, radosna i obiecująca. Zapatrzył się na nią — ubraną w piękną sukienką z włosami idealnie zaczesanymi w warkocz zakończony łososiową wstążką. Jej oczy były zielone tak jak zielona była trawa latem, a włosy miały kolor sierpniowej pszenicy tuż przed zbiorem.
— Eee... — otworzył usta w elokwentnym powitaniu, opuszczając karton niżej, ale on w jego rękach nie pozwalał mu zmierzyć jej wzrokiem i otaksować w pełni okazałości. — My do... Steffena — wydukał, choć powiedziała już, że go nie było. Uniósł brwi i zmieszany spojrzał na Marcela. To był zły, bardzo zły pomysł jednak. Gotów był się wycofać. Wyobrażał ją sobie jako wredna, niezadowoloną wiedźmę z kurzajką na nosie, a ona była słodka i jednocześnie taka dojrzała. — Ale jak go nie ma to...— Spadamy, Marcel?
— Psia jucha, Marcel, nawet ja bym nie chciał z tym spać w łóżku. Nie ma w tym nic słodkiego — mruknął, spoglądając na niego znad kartonu, ale nie chciał gasić jego entuzjazmu. — Ale może masz rację, może ona jest inna niż myślimy i nas... A raczej Steffa miło zaskoczy — burknął pod nosem i poprawił sobie pudełko w dłoniach. Były obolałe, z palców leciała mu krew, ale podarek nie był ciężki i nie drażniły go poranione dłonie, jak od kolców róży. — Chociaż ze Steffenem tez bym nie chciał spać — dodał zaraz i zerknął na Marcela porozumiewawczo, unosząc nogę, by podeprzeć karton. — Czyń honory, Marcello — rzucił do niego jeszcze nim drzwi się otwarły. Uniósł brwi, chciał już coś odpowiedzieć na to piwo — że mu nie pozwoli. Coś w tym było, wierzył z całego serca, że Bella jest źródłem zła i przyczyną, dla której Steffen nie trzyma z kolegami. Innego powodu nie widział, a on sam nie powiedział. Ale drzwi się otwarły, a on już nie zdążył odpowiedzieć. Zapatrzył się na piękną dziewczynę, która otwarła mu drzwi. Jej twarz przypominała letni poranek; była ciepła, radosna i obiecująca. Zapatrzył się na nią — ubraną w piękną sukienką z włosami idealnie zaczesanymi w warkocz zakończony łososiową wstążką. Jej oczy były zielone tak jak zielona była trawa latem, a włosy miały kolor sierpniowej pszenicy tuż przed zbiorem.
— Eee... — otworzył usta w elokwentnym powitaniu, opuszczając karton niżej, ale on w jego rękach nie pozwalał mu zmierzyć jej wzrokiem i otaksować w pełni okazałości. — My do... Steffena — wydukał, choć powiedziała już, że go nie było. Uniósł brwi i zmieszany spojrzał na Marcela. To był zły, bardzo zły pomysł jednak. Gotów był się wycofać. Wyobrażał ją sobie jako wredna, niezadowoloną wiedźmę z kurzajką na nosie, a ona była słodka i jednocześnie taka dojrzała. — Ale jak go nie ma to...— Spadamy, Marcel?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wzruszył ramionami, słysząc słowa Jamesa, w zasadzie zgadzał się z nim. Jego zdaniem to było trochę obrzydliwe, ale przecież...
- I właśnie dlatego nie jesteś żoną Steffena - rzucił pogodnie, James nie musiał mu niczego tłumaczyć, Marcel od razu stwierdził, że to świetny pomysł - być może z entuzjazmem, który przytłoczył na tyle, że trudno było przyznać się do złośliwości, jaką podszyte zostały pierwotne zamiary. On też wolałby nie widzieć tego w łóżku i, podobnie jak Jim, wolałby nie widzieć w nim Steffena. Bella go kochała, kochali się oboje, a czy istniała lepsze celebracja miłości od wspólnych zainteresowań, nawet jeśli były trochę dziwne? Steffen cały był trochę dziwny.
Drzwi otworzyła Bella, uśmiechnął się do niej pogodnie.
- Cześć - odpowiedział od razu, ale zaraz spojrzał na nią ze zdezorientowaniem, kiedy wyglądało na to, że Bella go... nie poznała? Wydawała się bardzo podekscytowana, kiedy poznawali się u Billa w Oazie, choć nie był wtedy sobą. Potraktowała go z grzecznością i otwartością, które dziś sprawiały, że miał opory mówić o niej źle. Czy grzeczność, którą go obdarzyła, była udawana? Sztuczna jak jej uśmiech? Nie pierwszy raz traktowano go w ten sposób, jakby był bez znaczenia. I nie pierwszy raz dał się nabrać na dziewczęcy uśmiech. - Marcel? - wypowiedział swoje imię ze zwątpieniem. - Byłem świadkiem na twoim ślubie. Ten dzień pamiętasz, co? - spróbował zażartować, choć minę miał nietęgą. Może nie pamiętała, w końcu zostawiła Steffena na tak długo... traktowała go w ogóle poważnie? Spojrzał na Jima, który szukał u niego ratunku, ale nie zrozumiał jego intencji. Dlaczego mieliby wracać do domu? - To James, jego drugi najlepszy przyjaciel. - Którego nie zaprosił wtedy na własne wesele, bo tego nie chciałaś. - James... Bella - przedstawił ich sobie, mimo tego, że dziewczyna nie wiedziała, kim był.
- To nie problem, poczekamy na niego - odpowiedział, kiwając głową na Jima. Poczekają w środku, przecież Jim nie będzie łaził z tym pudłem po okolicy - byłoby bardzo źle, gdyby jego dno zostało uszkodzone zanim ich przyjaciel wróci do domu. - Wpadliśmy go wesprzeć po tym, co przeszedł z Pimpusiem. Był strasznie smutny - obwieścił Belli, wymijając ją w progu, wszedł do środka. Chciał jej pomóc, bo chyba nie wiedziała, jak ich grzecznie zaprosić. - Dasz nam coś do picia? Jim się potwornie zmachał - mówił dalej, goszcząc się wygodnie na kanapie, na której zwykle gościł ich Steffen. Dziwne uczucie, jakiś czas temu czytali tu list pożegnalny od Belli.
- I właśnie dlatego nie jesteś żoną Steffena - rzucił pogodnie, James nie musiał mu niczego tłumaczyć, Marcel od razu stwierdził, że to świetny pomysł - być może z entuzjazmem, który przytłoczył na tyle, że trudno było przyznać się do złośliwości, jaką podszyte zostały pierwotne zamiary. On też wolałby nie widzieć tego w łóżku i, podobnie jak Jim, wolałby nie widzieć w nim Steffena. Bella go kochała, kochali się oboje, a czy istniała lepsze celebracja miłości od wspólnych zainteresowań, nawet jeśli były trochę dziwne? Steffen cały był trochę dziwny.
Drzwi otworzyła Bella, uśmiechnął się do niej pogodnie.
- Cześć - odpowiedział od razu, ale zaraz spojrzał na nią ze zdezorientowaniem, kiedy wyglądało na to, że Bella go... nie poznała? Wydawała się bardzo podekscytowana, kiedy poznawali się u Billa w Oazie, choć nie był wtedy sobą. Potraktowała go z grzecznością i otwartością, które dziś sprawiały, że miał opory mówić o niej źle. Czy grzeczność, którą go obdarzyła, była udawana? Sztuczna jak jej uśmiech? Nie pierwszy raz traktowano go w ten sposób, jakby był bez znaczenia. I nie pierwszy raz dał się nabrać na dziewczęcy uśmiech. - Marcel? - wypowiedział swoje imię ze zwątpieniem. - Byłem świadkiem na twoim ślubie. Ten dzień pamiętasz, co? - spróbował zażartować, choć minę miał nietęgą. Może nie pamiętała, w końcu zostawiła Steffena na tak długo... traktowała go w ogóle poważnie? Spojrzał na Jima, który szukał u niego ratunku, ale nie zrozumiał jego intencji. Dlaczego mieliby wracać do domu? - To James, jego drugi najlepszy przyjaciel. - Którego nie zaprosił wtedy na własne wesele, bo tego nie chciałaś. - James... Bella - przedstawił ich sobie, mimo tego, że dziewczyna nie wiedziała, kim był.
- To nie problem, poczekamy na niego - odpowiedział, kiwając głową na Jima. Poczekają w środku, przecież Jim nie będzie łaził z tym pudłem po okolicy - byłoby bardzo źle, gdyby jego dno zostało uszkodzone zanim ich przyjaciel wróci do domu. - Wpadliśmy go wesprzeć po tym, co przeszedł z Pimpusiem. Był strasznie smutny - obwieścił Belli, wymijając ją w progu, wszedł do środka. Chciał jej pomóc, bo chyba nie wiedziała, jak ich grzecznie zaprosić. - Dasz nam coś do picia? Jim się potwornie zmachał - mówił dalej, goszcząc się wygodnie na kanapie, na której zwykle gościł ich Steffen. Dziwne uczucie, jakiś czas temu czytali tu list pożegnalny od Belli.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Strona 2 z 2 • 1, 2
Przed Szczurzą Jamą
Szybka odpowiedź