Caleb Ryan Macnair
Data śmierci: 09.07.1948
Okoliczności śmierci: Samobójstwo; spożycie trucizny, aby śmiercią wybawić się od pocałunku dementora
Nazwisko matki: Rookwood
Miejsce zamieszkania: Dolina Godryka; głównie cmentarz, ale lubi spacery
Czystość krwi: Czysta ze skazą
Zawód: Obecnie bezrobotny, za życia łowca magicznych stworzeń
Wzrost: 185 cm
Kolor włosów: Brązowe
Kolor oczu: Niebieskie
Znaki szczególne: Szarpana blizna po ugryzieniu w okolicy lewego dołu łokciowego, chropowate ślady po oparzeniu lewej stopy, czarujący uśmiech, półprzeźroczystość
Slytherin
Pies, bernardyn
Dementora
Igliwiem, przyprawą korzenną i wodą różaną, którą perfumowała się ona
Swoją ukochaną oraz brata, szczęśliwych, w zgodzie
Podróżowaniem, transmutacją, zgłębianiem tajemnic nie-życia
Teraz już żadnej, w szkole kibicowałem bratu
Nawiedzam
Każda brzmi już tak samo, ale preferuję spokojny jazz
Will Higginson
W gruncie rzeczy nigdy nie chciałem być duchem. Prowadziliśmy ryzykowny tryb życia, mieliśmy to we krwi - nie obawiałem się śmierci. Mówią, że aby pozostać trzeba spełnić szereg warunków. Umrzeć w tragicznych okolicznościach, mieć wśród ludzi nierozwiązane sprawy, zrezygnować z przejścia do świata umarłych świadomie, z tchórzostwa. Nie jestem tchórzem, nie pozwoliłbym tego zasugerować. Nie pragnąłem takiej lichej egzystencji, chciałem umrzeć, ale dopiero wtedy, gdy upewnię się, że mojemu bratu udało się uciec i przeżyć. To była moja ostatnia myśl. Szlag by to wziął, ale widocznie wystarczyło.
Urodziłem się głęboką zimą '26 roku, daleko od wszelkiej cywilizacji, od ludzkich skupisk, w domu tak samo wspaniałym, jak strasznym. Śnieg na Wyspach nie spada często, ale tamtego roku było go ponad miarę, temperatura mroziła wodę w wiadrach na deszczówkę, a szyby zamgliły się szronem - nie, żebym był w stanie to pamiętać, usłyszałem o tym po latach zanudzając matkę prośbami o opowieści, ale wierzyłem jej na słowo. W porównaniu do brata zawsze odznaczałem się naiwną ufnością i do głowy by mi nie przyszło, że rodzina może cię okłamać lub zdradzić. Historia o gigantycznej zimie miała sens, jeżeli wziąć pod uwagę moją przyszłą niechęć do chłodu; póki żyłem, do ognia było mi bliżej niż do lodu. Co za pieprzona ironia, że teraz nie mam już żadnego wyjścia. Ale wracając.
Pojawiłem się na świecie jako drugi z kolei bliźniak, a gdybym silniej wierzył we wróżby, nazwałbym to proroctwem. Tak jak musiałem czekać na swoją kolej, by znaleźć się w ramionach matki, tak też tkwiłem w cieniu przez większość dzieciństwa. Chciałbym powiedzieć, że nie żywiłem z tego powodu żadnego żalu, ale coś tam się chyba zalęgło. Może zazdrość, a może - chociaż pewnie nie przyznałbym tego na głos - podziw. Cillian był pyskaty i gniewny, ale też znacznie odważniejszy, pierwszy we wszystkim, co wymagało determinacji. Ja wolałem spokój; bardziej spacer niż bieg; tropienie, a nie polowanie. Matka pracowała jako łowca, ojciec jako kat, często opuszczali dom, więc większość dni spędzaliśmy ze sobą nawzajem. W tamtym czasie dzielące nas różnice jeszcze dawały radę spawać, zamiast dzielić. Potrafiłem przemawiać Cillianowi do rozsądku, odwodzić go od co bardziej durnych pomysłów, on natomiast opiekował się mną jak na starszego brata przystało i nie raz ratował mi tyłek, kiedy w lesie wlazłem na drzewo i nie umiałem już z niego zejść. Obydwoje interesowaliśmy się magicznymi stworzeniami, Cillian był w tym jedynie brutalniejszy. Ja jako dzieciak marzyłem o hodowli szpiczaków, ale w życiu się do tego nie przyznałem, bo nie chciałem bardziej upokarzać się przed rodzicami. I tak uważali Cilliana za silniejszego, bardziej dostosowanego, pierwszy przecież okazał magiczne moce i pierwszy upolował bażanta. Tkwiłem tak za plecami bliźniaka, bo chociaż oboje nigdy nie zdołaliśmy w pełni spełnić oczekiwań ojca, pędził za tą metą nieco szybciej niż ja. Z czasem przestało mi zależeć, czekałem na list z Hogwartu jak na zbawienie, licząc na to, że w szkole poznam więcej rówieśników. Może gdybym wiedział, w jaki sposób zmieni się moja relacja z bratem, nie czułbym takiego podniecenia. Wtedy sądziłem, że gdy każdy z nas dostanie wreszcie szansę rozwinąć się w tym, co go interesuje, nasza więź stanie się silniejsza. Byłem w błędzie
Wyjazd do Hogwartu dla każdego magicznego dziecka jest momentem przełomowym, lecz dla mnie był również pierwszą w życiu okazją, aby uszczknąć trochę świata. Razem z Cillianem zostaliśmy przydzieleni do Slytherinu, co stanowiło dla mnie niezmierną ulgę - muszę przyznać, że przez jakiś czas obawiałem się, że ambicja oraz spryt, którymi się odznaczałem, nie będą wystarczające dla Tiary Przydziału. Nie chciałem zostać rozdzielony z bliźniakiem i - przede wszystkim - nie chciałem przynieść rodzinie wstydu. Wszystko jednak szło po mojej myśli: jak przystało na entuzjastycznego jedenastolatka, dość szybko odnalazłem w zamku swoje ulubione miejsca, wybrałem najciekawsze przedmioty, nawiązałem parę znajomości. Nie przychodziło mi to równie łatwo, co bratu, nie miałem w sobie tyle charyzmy i zdecydowania, jednak nie stanowiło to przeszkody - szczerze, i tak preferowałem skromniejsze, a szczere towarzystwo.
Każda różdżka ma dwa końce, więc i tu musiały pojawić się plamy szpecące sielankowy obraz Hogwartu. Z upływem lat zaczęły uwidaczniać się różnice pomiędzy mną, a współlokatorami z dormitorium. Ich poglądy ulegały radykalizacji, nie chciałem brać w tym udziału. Nie dlatego, że ciągnęło mnie do obrony słabszych, nie, nie miałem w sobie tyle empatii, los szlam czy mugoli był mi jednakże obojętny i nie upatrywałem rozrywki w pogardzie, kpinach, a zwłaszcza okrucieństwie. Nie wychylałem się, zatrzymywałem swoje opinie dla siebie. Aprobata kuzyna i jego kolegów była mi tak potrzebna, jak kobiecie spodnie, zdążyłem zresztą zawrzeć już kilka własnych przyjaźni, raniła mnie jednak pogłębiająca się przepaść między mną i moim bliźniakiem. Przed wyjazdem do szkoły nie zawsze byliśmy zgodni, ale nigdy nie odnosiłem wrażenia, że mógłbym stracić do niego zaufanie. Hogwart wyciągnął z Cilliana brutalność, awanturnictwo i upór, które niezwykle kojarzyły mi się z naszym ojcem - wzbudzały niepokój, za wszelką cenę próbowałem go od nich odwieść, nie istniała jednak możliwość przemówić Cillianowi do rozsądku w taki sposób, by nie odniósł wrażenia, że stracił we mnie oparcie. Zwracałem mu więc uwagę sporadycznie, prawiąc morały, których nigdy nie słuchał. Po jakimś czasie zrezygnowałem i z tego. Coraz więcej czasu spędzałem w bibliotece oraz na błoniach, oddając się w pełni pasjom; opiece nad magicznymi stworzeniami oraz transmutacji. Z drugiego przedmiotu dostałem się na poziom OWUTEMów i udało mi się zdać go na Powyżej Oczekiwań, lecz zrobiłam to raczej dla własnej satysfakcji niż z realnej potrzeby. Podczas ostatniego roku w Hogwarcie wiedziałem już, jaką pójdę ścieżką - razem z bratem mieliśmy zamiar kultywować rodzinne tradycje. Oczekiwałem dorosłości z wielu powodów; przede wszystkim liczyłem na to, że podróże oraz jeden cel odbuduje we mnie wiarę w sens naszego nazwiska.
Potrzebowałem także uciec, zająć myśli czymś istotnym. Od dłuższego czasu bowiem prześladowały mnie cudowne oczy pewnej niezwykłej dziewczyny.
Pomimo wszelkich nadziei, pierwsze lata po egzaminach spędziłem samotnie. Nie byłem już tym samym niepewnym siebie chłopcem, który w domu rodzinnym zawsze podążał śladami starszego brata; Cillianowi marzyły się zagraniczne wojaże, skok na głęboką wodę, ja natomiast preferowałem działać stopniowo, podejmując się wpierw nauk u poleconego przez matkę szkockiego łowcy. Tym samym na jakiś czas straciliśmy się nawzajem z oczu, co z perspektywy czasu okazało się zarówno błogosławieństwem, jak klątwą.
Praca na znajomych ziemiach Szkocji oraz Irlandii sprawiała satysfakcję, dała mi okazję rozwinąć wiedzę o zakres wykraczający poza materiał Opieki nad Magicznymi Stworzeniami; zajmowałem się zwierzętami niebezpiecznymi, czasami neutralizując zagrożenie, jakie sprawiały lokalnym społecznościom, a innym razem polując na nie dla celów hodowli. Hartowałem ducha i ciało, ćwiczyłem zaklęcia obronne oraz zastawianie pułapek. Po jakimś czasie zrezygnowałem z protekcji mentorskiej, ponieważ za namową matki podstarzały łowca próbował trenować mnie również w sztukach zakazanych - w czarnej magii. Zdawałem sobie sprawę, że dla Cilliana taka okazja byłaby nieoceniona, ja jednak czułem dyskomfort, a moja różdżka zdawała się pod tę dziedzinę kompletnie nieprzystosowana. Pozostałem przy transmutacji, urokach: jeżeli zachodziła potrzeba, umiałem się obronić, a nawet podjąć atak. Stopniowo zyskiwałem samodzielność, pierwsze zlecenia, za które mogłem przyjmować pełną zapłatę. Rozważałem, by przy kolejnej okazji udać się z bliźniakiem na dalszą wyprawę, lecz wtedy - któregoś letniego dnia na terenach południowej Anglii - spotkałem się ponownie z kobietą, o której tyle czasu nieudolnie starałem się zapomnieć. Wydaje mi się, że od początku się oszukiwałem, kręcąc się po Wielkiej Brytanii, rękami i nogami wzbraniając przed przekroczeniem granicy. Z niedoszłą narzeczoną zaprzyjaźniliśmy się już w Hogwarcie, ale nigdy nie odważyłem się tego związku ujawnić. Los nam nie sprzyjał, pochodziłem z konserwatywnej rodziny o bezlitośnie umocnionych poglądach na czarodziejstwo, ona natomiast - wciąż ciężko uwierzyć - była mugolaczką. Piękną, inteligentną i zdolną czarownicą, z którą jednak nie zamierzałem wiązać się na stałe, zaszczuty niepewnością i zinternalizowanym wstydem. Gdy zaczęliśmy spotykać się ponownie, wyruszając na wspólne wyprawy, minęły miesiące odkąd po raz ostatni widziałem się z Cillianem, rodziną, szkolnymi znajomymi przepełnionymi pogardą. O wiele łatwiej było zapomnieć, że ten związek nie ma racji bytu; na tyle, że w końcu, lekko wstawiony, ale przekonany, odważyłem się jej oświadczyć. Przyjęła zaręczyny i zdawało mi się wtedy, że nic nie będzie w stanie odebrać nam szczęścia. Wtedy jednak, z kolejnej wyprawy, do kraju powrócił Cillian.
Nigdy nie sądziłem, że mógłbym żałować powrotu bliźniaka; choć wyborem narzeczonej stanąłem zapewne w sprzeczności z rodzinnymi wartościami, wcale nie chciałem się nikogo wyrzekać, a brat pozostawał jednym z najbliższych mi przyjaciół. Naiwnie sądziłem, że zdołam utrzymać podwójne życie i nigdy nie przyjdzie mi dokonać wyboru. Wystarczyło jednak, by Cillian zatrzymał się w Anglii na dłużej niż parę dni - znał mnie lepiej niż ktokolwiek i nie minęło dużo czasu, nim zrozumiał, że ukrywam przed nim coś istotnego. Narzeczona miała w sobie niekończące się pokłady zrozumienia, nadziei - uważała, że gdy prawda wyjdzie w końcu na jaw, zdołamy się jakoś dogadać. Nie musieliśmy wcale spajać swoich rodzin - mugolskiej i czarodziejskiej - wystarczyło, że nauczymy się szanować wzajemnie dorosłe decyzje. Chciałbym móc wierzyć w to równie silnie, co ona, lecz tak jak Cillian znał mnie, ja doskonale znałem Cilliana. Gdybym choć przez chwilę uznał, że nie wpadnie w furię, powiedziałbym mu o niej już dawno.
Rozwiązanie nadeszło wkrótce, równocześnie później niż się spodziewałem i zbyt szybko, bym mógł poczuć się na nie gotowy. Nie zdążyliśmy jeszcze wziąć ślubu, nie przekazałem nazwiska, nie mieliśmy dzieci - wydaje mi się, że koniec końców uratowało jej to życie. Zgodnie z oczekiwaniem, Cillian dał się ponieść wściekłości, posuwając się wreszcie do śmiertelnych gróźb. Postawił mi ultimatum i zadbał o to, by wiedziała o nim także ona; albo zerwiemy zaręczyny albo moja narzeczona przypłaci to życiem. Wszyscy mieliśmy w pamięci wojnę z Grindelwaldem, ale nie były to jeszcze lata, gdy morderstwo niewinnych kobiet uchodziło ludziom płazem. Mogłem uczynić wiele rzeczy, być może powinienem. Porzucić rodzinę, przyjaźnie, własnego bliźniaka i uciec z kobietą najdalej, jak będę w stanie. Wyrzec się nazwiska, tożsamości. Oskarżyć Cilliana, sprawić, by gnił w więzieniu. Nie uczyniłem jednak niczego, i po dziś dzień nie uznaję tego za tchórzostwo, lecz przejaw rozsądku. Życie nie jest powieścią, a miłość nie zawsze zwycięża nad wszystkim; ona również miała rodzinę, wiedziałem, że żyjąc jako uciekinierka nigdy nie zazna spokoju. Cillian przyrzekł mi nie mścić się na niej, jeżeli zerwę z nią kontakt i wiedziałem, że przyrzekając mi ze wszystkich ludzi uczynił to szczerze. Ja też nie wyzbyłem się w pełni egoistycznej cząstki - nie umiałem zrezygnować z nazwiska, przede wszystkim nie wyobrażałem sobie życia bez brata, nawet jeżeli swym okrucieństwem uczynił mi wtedy olbrzymią krzywdę. Oboje byliśmy młodzi i mieliśmy przed sobą całe życie, wierzyłem, że jest dla niego nadzieja. Tak jak wcześniej, pozwoliłem zaślepić się miłości.
Nikt poza mną zapewne nie byłby w stanie tego dostrzec, lecz ja czułem, że Cillian odczuwa żal, do którego nie chce się przyznawać. Było mu przykro; nie ze względu na kobietę, rzecz jasna nią gardził, ale ze względu na mnie i mój smutek. Może obwiniał się o to, że wyjechał tak szybko, że nie był tu, by ocalić mnie przed czymś, co dla niego zdawało się olbrzymim błędem. Nie zdążyłem go o to zapytać, bo kilka miesięcy później zmarłem, a cały pozostały czas spędziliśmy unikając tego tematu, tak jakby nic się nie wydarzyło. W ramach specyficznego zadośćuczynienia zaprosił mnie na misję - wpierw podróżowaliśmy samotnie, później dołączył do nas wspólny przyjaciel. Potrzebowałem tego czasu, aby przypomnieć sobie, dlaczego właściwie tak bardzo zależało mi na bracie, gdyż wciąż nie opuszczała mnie głęboko skrywana zadra. Cieszę się, że było mi dane przeżyć z nim tę przygodę, biorąc pod uwagę, jak tragiczna okazała się w skutkach.
Dopóki podróżowaliśmy we dwójkę, pozostawaliśmy bezpieczni, lecz jak to zwykle bywa, gdy do równania dołączył trzeci czarodziej, doszło do zdrady. Nie miałem z nią wiele wspólnego, była to sprawa między Cillianem a nim, stałem się jednak przypadkową ofiarą i wcale tego nie żałuję. Gdybym nie był tego dnia przy bracie, nie miałbym okazji uratować mu życia. Wpadliśmy w pułapkę, otoczyli nas dementorzy, a Cillian stracił różdżkę już wcześniej. Zaklęcie Patronusa nie było jego mocną stroną, a ten wyczarowany przeze mnie okazał się zbyt słaby - przeklęte potwory rozdzieliły nas i tylko refleks pozwolił mi rzucić do brata własną różdżkę, tym samym oferując mu szansę ucieczki. Jedni powiedzieliby bohaterstwo, inni głupota, lecz w rzeczywistości w chwilach takich jak tamta niewiele się myśli. Może uznałem jego życie za cenniejsze, może nie pogodziłem się ze stratą kobiety, może zwyczajnie za mocno kochałem tego durnia ze wszystkimi jego wadami, by patrzeć, jak dementor pozbawia go duszy. Przede wszystkim jednak, miałem przewagę, o której Cillian nie wiedział. Mój mentor, łowca, z którym rozpoczynałem karierę, nauczył mnie, by zawsze nosić przy sobie truciznę - wiadomo wszak, że gdy nie ma już żadnej szansy, lepsza jest śmierć szybka i bezbolesna niż ta, jaką potrafią zadać magiczne kreatury. Zasłyszana niegdyś rada uratowała moją duszę oraz życie mojego bliźniaka, lecz była także początkiem zupełnie niespodziewanej drogi.
Brat wrócił po mnie, nigdy nie podejrzewałbym niczego innego. Zgodnie z życzeniem, o którym wspomniałem wiele tygodni wcześniej, pochował mnie także w Dolinie Godryka. Choć jednak dopełnił wszystkich obowiązków i okazał żałobę po mojej śmierci, nie ukazałem mu się. Pierwsze lata bytowania pod postacią ducha spędziłem zupełnie samotnie.
I tylko on jeden wiedział, z jakiego powodu.
30.12.1926 - 09.07.1948
Bernardyny są dużymi psami, a choć na pierwszy rzut oka mogą wydawać się groźne, ich usposobienie jest z gruntu łagodne; cechują się spokojem, oddaniem i odpowiedzialnością. Urodzeni towarzysze i obrońcy.
Statystyki | ||
Statystyka | Wartość | |
Opętanie: | 0 |
Biegłości | ||
Psychokineza | Wartość | Wydane punkty |
Inokineza | II | 7 |
Teleportacja | I | 2 |
Pozostałe | Wartość | Wydane punkty |
Odporność magiczna | I | 5 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Rozpoznawalność | I | - |
Reszta: 3 |
[bylobrzydkobedzieladnie]
Witamy wśród Morsów
Kartę sprawdzał: William Moore
[13.03.22] Wsiąkiewka (styczeń-marzec); +1 PB
[12.02.23] Wsiąkiewka (kwiecień-czerwiec); +0,5 PB
[12.08.21] Wsiąkiewka (paź-gru): +30 PD
[13.03.22] Wsiąkiewka (styczeń-marzec); +60 PD
[12.02.23] Wsiąkiewka (kwiecień-czerwiec); +30 PD