Charon Horatius Burke
Nazwisko matki: Slughorn
Miejsce zamieszkania: rodzinna posiadłość w Durham
Czystość krwi: czysta szlachetna
Status majątkowy: bogaty
Zawód: rzeczoznawca w sklepie Borgin & Burke; uczony, blisko związany ze zgłębianiem tajników historii
Wzrost: 180 centymetrów
Waga: 70 kilogramów
Kolor włosów: ciemny brąz
Kolor oczu: przypomina mieszankę farb – szarość przeplata się w niej z refleksami brązu i zieleni
Znaki szczególne: dość wysoka sylwetka, której ruchy są często dość sztywne, jakby niezręczne; zostają jednak prędko skorygowane i wrażenie mija; ponure spojrzenie, które zwykle ucieka przed obcymi, nie chcąc dzielić się z nimi tym, co za sobą kryją; milczenie typowe dla przedstawicieli jego rodziny; krzaczasta broda, tchnięta przebłyskami rudości; przydługie włosy, które często przeczesuje palcami i niedbale odgarnia do tyłu; lodowato zimne dłonie, oszczędnie zdobione dwoma pierścieniami – sygnetem rodowym i obrączką; ubiór, skoncentrowany wokół zimnych barw, składający się głównie z garniturów czy formalnych strojów
sztywne drewno mopane o długości dwunastu cali; rdzeń z łuską Kappy
Slytherin
niegdyś koń rasy Shire
w ścianę wściekłego ognia, przypominającą mi o wszystkim, co straciłem
kompozycją zaprawy olejnej i pigmentów malarskich; perfumami o zapachu łączącym narcyzy i kwiat pomarańczy afrykańskiej; zwojami starych pergaminów oraz herbatą ulung
siebie samego, obejmującego ramieniem ukochaną; za nami rozpościera się leśna chatka, jesteśmy szczęśliwi i wszystko jest tak, jak planowaliśmy
niegdyś malarstwem; obecnie tajemnicami zagrzebanymi pod kożuchem czasu – chcę odkryć sekrety historii, skryte przed oczami zwykłych śmiertelników; także zgłębianiem wiedzy na temat artefaktów magicznych i potęgą czarnej magii
nie obchodzą mnie podobne rozrywki
pochylam się nad grubymi tomiszczami, tłumaczę skrypty, staram się też dbać o dobrą formę przy pojedynkowaniu się i okazjonalnych przejażdżkach konnych
bicia swego serca – w przerażeniu i w oczekiwaniu aż w końcu ustanie
keaton henson
Rozdział I: Węgiel kostny
Ci, którzy prawią mądrości na temat narodzin jako otrzymywanej od losu czystej, niezapisanej tablicy, widocznie nigdy nie doświadczyli ciężaru tradycji, który był dziedziczony wraz z błękitną krwią. Każde z dzieciąt szlachetnych Burke’ów przychodziło już na świat z pewnym zadaniem. Z niewytłumaczalną inaczej niż przez poznanie a priori tajemną i pierwotną wiedzą, która z jednej strony była nerwowym, czujnym krukiem, zawsze obserwującym każdy ich ruch; z drugiej była strażnikiem, opiekunem i druhem, ukazującym drogę we mgle nowego życia. Ta odpowiedzialność była sensem istnienia; wrastała głębokimi korzeniami w ziemię, którą wywalczyli ich przodkowie i sięgała pamięcią czasów, gdy Ynglingowie toczyli krwawe boje. I choć duchy legendarnych władców nie przeszły wraz z niepokornymi łupieżcami na nowy ląd, to świadomość dzierżonego dziedzictwa nigdy nie została zapomniana. A każda próba obejścia zasad nadanych przez bogów, sprzeciwienia się ostrym liniom przeznaczenia wyrytym przez trzy norny, nie mogła obyć się bez kary. To właśnie one, Urðr, Verðandi i – najokrutniejsza z nich – Skuld, w mroźną styczniową noc pochylały się nad ostatnim z synów Marcusa i Elviry Burke. Ich debata była krótka; brak było czasu rozwodzić się nad każdym śmiertelnikiem, którego życie spoczywało w ich dłoniach. Nie posiadały z resztą powodu, by tym razem podejmować spór – dziecię miało być kroplą w morzu, pionkiem w grach rozgrywanych wedle woli ojca. Już opuszczały obszerną komnatę, którą wypełniały naprzemiennie krzyki kobiety i płacz chłopca, gdy środkowa z sióstr zamknęła jego dłoń w wątłym uścisku, obdarzając go błogosławieństwem, które miało swoją cenę. Jasne wstęgi rozświetlały niego jeszcze długo po ich odejściu; nowy rok zaznaczał swoją obecność na horyzoncie, a cały Durham Castle zamarł w oczekiwaniu na informacje o narodzinach kolejnego potomka. Gdy wymówiono imię Charon, przebiegło ono śmigłą falą po wszystkich korytarzach zamku – to był znak, nawet służba mogła na chwilę odetchnąć i odpłynąć w wirze świętowania. Do rodziców zaś dołączyła dwójka braci – Everard, nie do końca jeszcze świadomy wagi sytuacji i Edgar, dumny pięciolatek, który od tego momentu i przez wiele długich lat miał rozstrzygać, jaki wyda ostatecznie osąd na jego temat. Wtedy żadne z nich nie wiedziało, że do pełnego domknięcia gałęzi ich rodu będą musieli czekać osiem zim i jedną wiosnę.
Wczesne wspomnienia jawią się jako trudne do uchwycenia rozmazane obrazy. Linia czasu nie zawsze układa się w sensowną całość, a część zdarzeń chwieje się w niepewności własnego istnienia; to, co sam odnotowuje w pamięci jako najwcześniejsze doświadczenia, to raczej mieszanka wrażeń i wyłaniająca się z nich chmurna twarz ojca, rozświetlana jedynie przez drgający płomień świec. Podobno najgłębsze ślady pozostawiają po sobie przeżycia dźwigające na swym karbie ogromną istotność – tak też było w jego przypadku, w końcu wszystko, co uznawał za początek (a także wszystko, co nosiło znamiona końca), podlegało woli lorda Burke’a. Całe wychowanie opierało się na jego sztywnych zasadach i było dodatkowo przesiąknięte wartościami, które sam wyznawał; nie zgadzał się na odchylenia od wyznaczonych standardów, widząc w swoich potomkach miękką glinę, której mógł nadać dogodny kształt. A oni, nie znając niczego innego, podążali jego śladami niczym wierne cienie, łowiąc każde rzucane przezeń słowa i zamykając je starannie w klamrach własnych zachowań. Pochwały padały rzadko, a jeśli już to przybierały formę krótkiego skinienia głową czy podchwyconego dumnego spojrzenia; lecz to wystarczało. Żadne z nich nie oczekiwało wylewności, bo oszczędność w gestach była im z góry pisana. W tym względzie zarówno Elvira jak i Marcus przypominali bardziej strome, kamienne klify aniżeli typowych, rozczulających się nad każdym kolejnym krokiem stawianym przez ich dzieci, rodziców. Nie oznaczało to jednak, że ich dorastanie odbywało się w kompletnym porzuceniu – ich więź była twardsza niż stal, nierozerwalna. Łączyły ich sploty krwi, a nie było nic wyższego ponadto. Zwłaszcza, gdy wróg czaił się u bram. Zanim w pełni zrozumiał znaczenie tych słów, recytował je tuż przed snem, szukał go na kartach grubych tomów i rozpytywał o nie niańki i guwernantki. Nieświadomie pielęgnował w sobie cierpkie, palące uczucie wyższości, które chwiało się jedynie pod gromowładnym spojrzeniem ojca. Starał się go nie zawodzić, choć na początku czuł się nieco zagubiony w swoich postępowaniach. Jako najmłodszy syn nie mógł liczyć na tytuł dziedzica; był trzeci, ostatni. Nawet wcześnie objawione zdolności magiczne nie były w stanie wywalczyć więcej niż samotnego momentu skupionej uwagi. Niespełna trzyletni Charon wydobył na kilka chwil postacie przodków z ogromnego portretu w złotej ramie uwieszonego nad kominkiem; pozostawiony w towarzystwie opiekunki, gdy starsi bracia zostali uwzględnieniu w kolejnej już wyprawie do sklepu Borgin & Burke, w przypływie gniewnej zazdrości rozbudził przyprószonych czasem pradziadków. W zachwycie nad ich mglistą, duchową formą zastali go rodzice; z zaskoczenia zamarł w półkroku i opadł z cichym huknięciem na ziemię, przerywając tyradę prababki na temat tego, jak to niewiele brakowało, a skończyłaby z księciem Rothesay i zwiedzałaby świat, zamiast tkwić bezczynnie w zimnym, ponurym saloniku w Durham. Oczywiście wtedy chłopiec niewiele rozumiał ponad to, że właśnie wydarzyło się coś długo wyczekiwanego – był to pierwszy i jedyny raz, gdy ojciec wzniósł go wysoko w górę, zrównując ich wzrok; w przypływie rozkosznej dumy pozwolił nawet synowi na schwycenie swych drucianych binokli w swoje pulchne dłonie. Sama scenka powtarzana wśród krewnych stroniła raczej od tych detali, podkreślano w niej klarowny rys zdolności magicznych jak i silne korzenie chłopca, który zapewne miał we krwi wpisany szacunek do historii rodu; w pewnym sensie miało się to okazać zadziwiająco prawdziwe. To, na co nikt jednak nie zwrócił większej uwagi wiązało się z samym obrazem, który na moment wrócił do życia – pominięto zaciekawienie i zachwyt z jakim rączki ocierały się o płótno, ignorowano wielokrotne próby podglądania i podpytywania o sztukę malarzy, których usługi dość często były wymagane w zamku. Everard zwykł odnajdywać go w rzadkich momentach wolnego czasu, który poświęcał na studiowanie maków uwiecznionych u stóp rodzinnych portretów, bądź na przemykanie między strzelistymi półkami w bibliotece, kończące się wielogodzinnym przeglądaniem starych ksiąg; brat odciągał go wtedy, kruszył jego skupienie i porywał do ogrodu, gdzie już czekał znudzony Edgar. To właśnie drugi syn lorda Burke brał na siebie najwięcej odpowiedzialności za dobre układy rodzeństwa – potrafił przekonać ich do wspólnej zabawy, tworzył most porozumienia, każdego z nich obsadzając w odpowiedniej roli. Było to szczególnie istotne, gdy Charon dołączył do aktywności, których praktyka wynikała z samego ich pochodzenia. Zajęcia teoretyczne – choć z początku żmudne i nienaturalne dla jeszcze rozproszonego dziecięcego umysłu – nie przysparzały mu większych problemów. Kreślił swoje pierwsze litery z uporem i cierpliwością, świadom, że ta nauka pozwoli mu odkryć sekrety, skrywane wcześniej pod całunem nierozpoznawalnych znaków. Uczył się rozróżniać stawiane przed nim wymagania i dostosowywać pod nie swoje zachowanie. Wolno się było wypowiadać podczas kolacji, lecz należało to czynić ze spokojem i z szacunkiem – wybuchy emocji rodzice tłumili bez wahania, wierząc, że tylko rozsądek był należnym orężem. Nie zabraniano swobodnego poruszania się po zamku, ale wcześniej musiały zostać wypełnione pozostałe obowiązki; w tym także te związane z dbaniem o kondycję fizyczną. Synowie Marcusa mieli być tak samo silni i niepokonani jak mury zamku, które ich wychowywały. Wojowniczość miała zostać przekuta w sprytne manewry szermierki; podstawy tańca balowego służyły wyćwiczeniu pewnego obycia z własnym ciałem, o którym ich nieokrzesani, nordyccy przodkowie niekiedy zapominali. Nie wystarczyło dzierżyć w sobie siłę, należało też opanować umiejętność jej wykorzystywania. On niekiedy bywał zbyt porywszy; czekał na swoją kolej obserwując starszych braci i z trudem akceptował własne słabości. Raz ledwie uniknął porwania przez zdradzieckie fale morza północnego, gdy próbował udowodnić, że da radę dopłynąć dalej niż Edgar; po tak gorzkim rozczarowaniu nabrał nieco ogłady, godząc się z tym, iż o wszystkim decydował czas i wytrwałość. Wypracowywał ją podczas polowań, a także krótszych przejażdżek, których podejmował się niemal codziennie od kiedy z okazji dziesiątych urodzin wuj sprezentował mu swojego konia. Podczas swojej ostatniej wyprawy do Norwegii, na szlaku Romsdalseggen Ulfric uległ wypadkowi i nie mógł już podejmować się jeździectwa; stąd pomysł, by przekazać wierną klacz w ręce bratanka. Zapewne miało go to nauczyć także odpowiedzialności i zachęcić do przełamywania swoich limitów, a zasapany chłopiec o rumianej od wiatru twarzy znacznie uważniej słuchał ojca, w zmęczeniu nie mogąc już i nie chcąc wydobywać z siebie słów sprzeciwu. Nie znał innego świata niż ten wyznaczany przez twarde zasady Durham – z czasem tylko silniej upewniał się w prawdach i wartościach głoszonych przez ojca, znajdując potwierdzenie jego przekonań w historii, w zgłębianych legendach i rozdziałach przedstawiających przeszłość różnych rodów. Krzywił się, śledząc palcem mapy i słuchając wykładów guwernerów na temat zniszczeń czynionych przez mugoli nie tylko w Anglii, ale w każdej szerokości geograficznej. I choć zwykle nie zabierał głosu w prowadzonych dyskusjach przy stole, coraz chętniej im potakiwał, zawierzając się w pełni poglądom o czystości.
Lecz nie obyło się bez pewnej skazy; grube notesy wypełnione po brzegi węglowymi szkicami odnalazły się w dzień otrzymania listu z Hogwartu. Ich czarne kształty niemal zlewały się z posadzką w jego pokoju, wykrzykując na swych kartach pewien bunt – Charon nie pragnął nic innego jak tylko zniknąć, dołączyć do grona swoich przodków w chmurze potępionego dymu. Zadrapane strony pełne kruków, zarysów rąk i twarzy, a także pełne niezdarności próby odtworzenia ilustracji ze swojego ulubionego zbioru legend, zawisły na moment nad balustradą – gotowość pozbycia się w tak brutalny sposób została jednak cofnięta. Nie oznaczało to przebaczenia; nigdy więcej tajemnic, wybrzmiał twardy szept ojca, a ton zawodu i rozczarowania miał ciągnąć się jeszcze przez długie tygodnie – niezakłócony nawet własnym żalem wylewanym co nos w poduszkę. Ból reprymendy był jego głównym towarzyszem przez oczekiwanie do rozpoczęcia nauki w Szkole Magii i Czarodziejstwa, która choć nie znajdowała się tak daleko od Durham, zdawała się stanowić karę za ukrywanie sekretnej działalności przed resztą rodziny.
Rozdział II: Zieleń malachitu
Szata domu Węża idealnie oplatała jego młodzieńcze ciało; a jednak twarz, która spoglądała na niego z ram lustra była chłodna, chmurna, nadąsana. Równo ułożona maska nawet nie drgnęła, gdy Tiara Przydziału wypluła z siebie oczekiwaną nazwę domu. Najpierw przez nieznośną chwilę powietrze wypełniało wahanie – nawet w tłumie czuł na sobie ciężki wzrok Edgara i wyrozumiałe spojrzenie Everarda – lecz gdy tylko zacisnął zęby, zakurzony kapelusz w końcu przerwał milczenie. Trudno było jednak o wiwaty, gdy nad jego głową wciąż wisiały ostatnie doświadczenia; wyczuwał pewną nutę niedopowiedzeń, która wypełniała przestrzeń między nim a braćmi, a także starał sobie radzić z zupełnie nowymi odczuciami, które pojawiły się wraz z opuszczeniem Durham Castle. Nie była to w pełni tęsknota – raczej zlepek emocji spowodowany zderzeniem wyobrażeń z rzeczywistością oraz braku pewności, która pomogłaby mu odnaleźć się w zupełnie nowym miejscu. Choć jego dom tworzyły lodowate mury, a połać rozciągała się na wiele mil, to nigdy nie doświadczał samotności, nie pamiętał też odczucia zagubienia. Hogwart za to był zupełnie obcą fortecą; jego korytarze były nieprzebyte, a mijane twarze nie rozpoznawały go i nie witały cichym szacunkiem. Do tego szkoła przyjmowała w swe bramy mugoli – ojciec wszczepił w nim tak wyraźną odrazę do ich pochodzenia, że Charon spodziewał się lada ujrzeć wykrzywione sylwetki, znaczące swą obecnością błonia, straszące brakiem ogłady wszystkie sale lekcyjne. Ku swemu zdziwieniu, nie potrafił ich odróżnić od reszty uczniów; byli tak samo zwyczajni jak wszyscy inni, doskonale wtapiając się w bure tło pospolitości. Wraz z upływem czasu poznał niektóre nazwiska jak Stalk, Cartwright, Dawlish, które nieodłącznie kojarzyły mu się ze szlamami, ale nigdy nie szukał ich i nie gnębił z premedytacją. Dla niego mogli nie istnieć; przechodził obok nich bez mrugnięcia okiem, nie zajmując umysłu skrawkami ich obecności. Powoli przełamywał swoją niechęć do Szkoły magii i czarodziejstwa, jego wewnętrzny bunt opadał, otwierając się na możliwości, jakie oferowały wiekowe mury. Uczył się ufać swojej różdżce; jej egzotyczne drewno dobrze współgrało z łuską kappy, przy każdym udanym zaklęciu powodując w nim niezmierną dumę. Magia była odpowiedzią, której poszukiwał – wyrównywała różnice w budowie, w wieku, dawała nieskończone możliwości tym, którzy odważnie po nią sięgali. Interesowało go wszystko, co związane z wykorzystywaniem jej w praktyce, zaś przedmiotami takimi jak eliksiry zupełnie wzgardzał. Za najważniejsze zajęcia uznawał obronę przed czarną magią, gdyż chciał mieć pewność, iż zawsze będzie w stanie obronić się przed wrogiem. Z zapałem skupiał się też na urokach i tym samym wywalczył sobie miejsce w Klubie Pojedynków. Przykładał się do każdego spotkania, z pełną satysfakcją rozkładając przeciwników na deski podium. Jego wadą była czasami wymykająca się spod kontroli porywczość, lecz starał się ją kontrolować choćby na zewnątrz – przywoływał wtedy w pamięci wypraną z emocji twarz ojca, a także uśmiech satysfakcji, który okazywał Edgar za każdym razem, gdy pokonywał go w starciu szermierki. Nie chciał być gorszy; dlatego znajdywał sposoby na pogłębienie wiedzy – ślęczał nad księgami z historii magii, wczytywał się w zawiłości numerologii i starożytnych run, trenował wieczorami inkantacje i poprawne gesty. Właśnie w podobnej sytuacji zastała go ciekawska Krukonka, gdy bezceremonialnie trąciła go w ramię, karcąc za nieznośne hałasy powodowane notorycznym świstem różdżki, przecinającej powietrze na półpiętrze prowadzącym do wieży astronomicznej. W pierwszym odruchu coś jej odburknął nieprzyjaźnie – mogła przecież znaleźć sobie dowolne inne miejsce, a poza tym jak śmiała mu przerywać – ale wtedy jego uwagę przykuły trzymane przez nią przybory malarskie. Od razu prysł jego zły nastrój i przydługim, pełnym fascynacji spojrzeniem w końcu zaskarbił sobie jej wyjaśnienia, a także zachętę do namalowania czegoś. Wtedy jeszcze nie wiedział, że to przypadkowe spotkanie będzie dla niego początkiem, zwiastującym druzgocący koniec.
Być może ta słodka tęsknota stała za choć częścią naukowych porażek; zupełnie nie potrafił skupić się na odczytywaniu pozycji gwiazd, w sali od transmutacji podziwiał jej zarys sylwetki, zamiast skupiać się na przekazywanych treściach, a w ziemi po prostu grzebać nie lubił – piękno kwiatów wolał uwieczniać na zwojach pergaminu i na skradzionym płótnie niż dociekać metod ich hodowli. Ze względu na wybiórczą podzielność uwagi nie miał szans znaleźć się w gronie uczniów zachęconych do dołączenia do Klubu Ślimaka, nie aspirował też do rangi prefekta. Nowa znajomość otworzyła przed nim wcześniej nieznane możliwości – w tym okresie czerpał garściami z chwil nadanych przez czas. Dbał o formę, wspieraną choćby potyczkami na florety prowadzonymi w małej grupie szlachciców czy długimi nocnymi spacerami; pochłaniał historię magii, poszukując materiału, którym mógłby podzielić się ze swoją przyjaciółką; a także malował, uporem wygrywając ciche przyzwolenie rodziców. Był świadom spojrzeń, posyłanych mu przez braci – lecz ignorował je zupełnie, zafascynowany możliwością poznawania świata z innej perspektywy. Nie nabrał może większej wrażliwości wobec czarodziejów o brudnym pochodzeniu, nie zmienił wszystkich poglądów, wpojonych mu przez ojca, ale zaczynał przekonywać się do myśli, że mógłby porzucić to wszystko dla dziewczyny, nie pochodzącej z arystokratycznych sfer. Pisywał do niej również w wakacje i przerwy świąteczne, przesyłał portrety i czerwone maki, zaznaczając tym swoje oddanie; nie mieli wtedy za bardzo jak się widywać. Jego czas pochłaniało nadrabianie nauki w Durham – nie pozwalano mu zapomnieć o etykiecie ani o umiejętności jazdy konnej; do tego nie obyło się bez częstych wizyt do rodzinnego sklepu, które zostały także wzbogacone o smak czarnej magii. Nie było tajemnicą, że artefakty zbierane w Borgin & Burke’a nosiły znamiona najciemniejszej sztuki. Rodziny połączone w spółce dbały o przekazywanie wiedzy zarówno teoretycznej jak i praktycznej – czy to przerodzonej w nakładanie klątw, czy skupionej na ich zdobywaniu. Sam Charon najbardziej zafascynowany był posiadaniem wiedzy, dostępem do oblepionej tajemnicą sztuki czarnoksięstwa. Nie wahał się, gdy ojciec otworzył przed nim ten rozdział życia – z fascynacją zgłębiał tę dziedzinę, nie przejmując się początkowymi trudnościami. Już wtedy rozbrzmiewał w nim pewien dualizm, z jednej strony ukochał zapach farb i chropowaty dotyk płótna, z drugiej niezmiernie fascynowała go historia, jaką kryły w sobie czarodziejskie przedmioty. Jego rodzina otwarcie wspierała jego wysiłki, dbając o dobrych nauczycieli, dzieląc się najbardziej pożądanymi księgami oraz zabierając go kilkakrotnie w podróże do Egiptu i Norwegii; nie rozbudziło to w nim specjalnego zachwytu, wciąż najbardziej cenił ich zamek. Jednakże pragnął podążać śladami historii i one prowadziły go zarówno do rodzinnego biznesu jak i do pasji związanej ze sztuką.
Wydarzenia, które wzniecały ogień na horyzoncie wzbudzały jego gniew; winił w zupełności niemagicznych za podjudzanie walk i prowadzenie wyniszczającej wojny. Słyszał od przynoszących wieści krewnych o wielkich wybuchach, tysiącach trupów, o stratach jakie przez to ponosili oni sami. Głupcy; nie zasługiwali na magię, a teraz chcieli w pył obrócić cały świat. Śledził te zdarzenia, ponieważ nie znosił zaskoczeń; chciał dobrze orientować się zarówno w sprawach związanych z polityką jak i z kwestiami finansowymi. W ich rodzinie nie zabraniano młodszym zabierania głosu w dyskutowanych kwestiach, a on chciał nadążać za poruszanymi kwestiami. Wczytywał się w listy, które otrzymywał z domu i niekiedy popadał w zmartwione milczenie – nie chciał wierzyć, że coś złego może spotkać jego rodzinę, jednak ignorowanie potencjalnego zagrożenia byłoby niemądre. Robił, co mógł, by o tym nie myśleć i poświęcał czas na własny rozwój. W końcu w szkole także zachodziły różne zmiany; nie dość, że wojna odcisnęła piętno na niemal każdej rodzinie, wywołując powszechne poddenerwowanie, to podczas jego czwartego roku nauki otwarta została Komnata Tajemnic. Wywołało to niemałą panikę wśród grona nauczycielskiego, a także w społeczności mugoli – Charon obserwował toczące się wydarzenia z pewnym dystansem; zbyt pochłaniały go własne sprawy. Z resztą z roku na rok rozumiał, że Hogwart ubrany był w pewne ograniczenia. Oddzielał go od studiowania czarnej magii, nie przyuczał starożytnych języków, które przydawały się w odczytywaniu pism, kryjących najdalsze tajemnice historii. Uczęszczanie na zajęcia stało się obowiązkiem, przerywanym jedynie ukradkowymi spotkaniami oraz pojedynkami w klubie; gdy jego bracia opuścili już mury, on także zapragnął wyrwać się i ruszyć do przodu. W zniecierpliwieniu odliczał miesiące do egzaminów końcowych, które zdał z wynikami wybiórczo wybitnymi – liczyło się to, że zdołał poznać swoje słabości, dostrzegł własne talenty i opanował podstawy, na których będzie mógł budować fundamenty wedle woli.
Rozdział III: Wyrazisty karmazyn
Oczy o znajomej barwie wpatrywały się w niego niezwykle często; jego siostra nie traciła okazji, by dotrzeć do jego tajemnic. Po zakończeniu nauki powrócił do rodzinnego zamku, co spotkało się z największym entuzjazmem właśnie jej. Zdawał sobie sprawę, iż dla niej był jedynie substytutem podziwianego Edgara, ale przestał być o to zazdrosny. Wiedział, że ma przed sobą wiele zadań i nie będzie jej łatwo – poza tym ze względu na swój wiek nie straciła jeszcze ton entuzjazmu i wykorzystywała go często, by choćby pochwalić jego kolejne obrazy. Podejrzewał, że z czasem i ona dojrzy w nich marnotrawstwo czasu, lecz zanim to nie nastąpiło, miał jedną osobę po swojej stronie. W zamian poświęcał jej niektóre wolne chwile, opowiadając w sobie specyficzny sposób o tym, co czeka ją w Hogwarcie, co aktualnie robią jej pozostali bracia, a także streszczał jej studiowane przez siebie manuskrypty. Z tego ostatniego może niewiele rozumiała, jednak z podziwem wodziła palcami po rysowanych przez niego hieroglifach czy runach; pozostałe godziny doby rozdzielał między odwiedziny w rodzinnym sklepie, a także na wielogodzinne wyprawy. O ile co jakiś czas dokładał się umiejętnościami do rozwoju ich działalności, nikt nie śledził dokładnie każdej wydanej minuty. Pozwalało mu to na zachowywanie pewnej niezależności – sprzedał kilka obrazów na płótnie, przyjął kilka zleceń, radzących sobie z oceną magicznych przedmiotów, a także zaangażował się w pomoc wujowi, który w dzieciństwie podarował mu swoją klacz. Dzięki temu uzbierał niewielką sumę, która pozwoliła mu na zakup niewielkiej chatki na granicy Northumberland i Durham. Wydawało mu się, że przechytrzył świat – miał spokojne miejsce, w którym widywał się z ukochaną, a także mógł tam malować bez narażania się na wznoszone ku niebu oczy członków rodziny. To tu czuł się naprawdę szczęśliwie i bezpiecznie; obawiał się jednak, że to nie wystarczy. Choć Burke’owie często pozwalali sobie na rezygnację z przyjęć i Sabatów, na których pojawiała się pozostała część szlachty, to nie nestor nie miał zamiaru o nim zapomnieć. Charon podejmował próby wymigania się od tej szarady, lecz na próżno; w końcu został wypchnięty na parkiet w dziwacznej szacie, i zmuszony do podjęcia niezdarnych rozmów z różnymi pannami. Nie pamiętał ich imion; nie rozróżniał nawet twarzy – to była tylko gra, do której zmuszał ich stan urodzenia. Był to jedyny raz, gdy ogarnął go pewien żal spowodowany jego rodowodem; nie było wątpliwości, że niedługo dobiorą mu żonę, a jego miłość pozostanie ledwie gorzkim wspomnieniem młodzieńczych uniesień. Nie chciał na to pozwolić. Podjął decyzję i utkał plan, który musiał mu się udać; jego wybranka skwapliwie się z nim zgodziła i ustalili nawet datę dnia, który miał stać się ich ucieczką. Gdzie nie miało większego znaczenia; chodziło o to, by byli we dwoje i nic nie stało już na ich przeszkodzie. Żadne zakazy czy wymogi, narzucone na nich przy narodzinach. Starał się skryć w splocie gestów i wyrazów twarzy swoje podniecenie, unikał też towarzystwa w obawie, że coś go zdradzi. Jednak wrogiem miała się okazać jego własna naiwność.
Walizki miękko opadły na kępy traw, otaczające ich chatkę. Z początku wydawało mu się, że to rodzaj żartu – chce go wystraszyć, chce sprawdzić, czy naprawdę mu zależy. W przeciągu kilku minut dostrzegł, że zabrała z wnętrza wszystkie swoje rzeczy; chciał jednak wierzyć, że miało to wytłumaczenie, może je przecież spakowała i miała przynieść ze sobą. Godziny mijały, a zmrok przerodził się w następny poranek. Trudno mu było opanować ogrom emocji, który ogarnął jego ciało. Zawód mieszał się z gniewem, złość na samego siebie z nienawiścią do niej; to była zdrada, nic innego. Ojciec miał rację – w życiu można było liczyć tylko na siebie. Zaklęcia rzucane w furii w krótkim czasie postawiły chatkę w płomieniach. Karmazynowe języki z rozkoszą trawiły pasma wspomnień, zaklęte w sztalugach, ubraniach, wspólnych meblach. Z niezwykłą satysfakcją wpatrywał się w to zniszczenie, świadom, że część jego umierała właśnie w męczarniach. Miał za swoje – to była kara za bunt, za marzenia, za głupio oddaną miłość. Gdy wrócił do zamku wydawało mu się, że w jakiś sposób wszyscy wiedzieli, co zaszło; unikali go na korytarzach i pozwalali odreagować. Przez pierwsze miesiące ledwo sobie radził – choć starał się tego nie pokazywać po sobie. Uciekał w pracę, w kolejne butelki whisky, w konne przejażdżki. Po czym zdał sobie sprawę, że może tylko iść naprzód. Zwrócił się do ojca w pełnym podporządkowaniu; pragnął zbudować pozycję w koneksjach i interesach oplatających działalność Borgina & Burke’a. Pozwolono mu przez rok spędzić na dokształcaniu się zarówno w zakresie historii jak i ekonomii oraz języków, wysłano do zaprzyjaźnionych handlarzy w Egipcie. Dzięki temu zdołał na tyle zanurzyć się w obowiązkach, że niemal zapomniał o poprzednich porażkach; starożytne pismo sprawiało mu trochę trudności, podobnie z wycieczkami skierowanymi w gorące ramiona pustyni. Znosił to jednak bez drgnięcia mięśni; prosił o asystę w poznawaniu arabskiego, o wyjaśnianie niektórych zagadnień poszukiwania artefaktów, przydawał się, by choćby rozpoznawać, czy znaleziska są czegoś warte i czy nie ciążą na nich klątwy. Zdecydowanie zmienił swoje nastawienie i gdy nestor nakazał mu powrót do Durham, usłuchał. Jego małżeństwo zostało zaplanowane, a on oficjalnie poprosił o rękę Isadorę Parkinson 17 lipca 1948 roku.
Spotkania dłużyły się w nieskończoność; uciekał w nich myślami do rozpoczętych tekstów, szukając w nich ziarna prawdy, wyciszał zmysły, wspominając kształt run i recytując je w pamięci wedle sugerowanej przez dawnego nauczyciela kolejności. Czasem zwyczajnie odliczał minuty na kieszonkowym zegarku i wychodził, udając, że nie zauważa jak płochliwa lady zaciska dłonie na krawędzi sukni aż do białości kłykci. Nie było mu jej żal. Okrywało go milczenie tak jak wszystkich Burke’ów i jej nestor, Rubeus Patric, z pewnością o tym wiedział. Isadora była jak ptak zamknięty w złotej klatce – była miłym dla oczu dodatkiem, lecz nie dopatrywał się w niej niczego więcej. Nigdy nie mogłaby zrozumieć jego fascynacji czarną magią, nigdy nie poznałaby jego miłości do sztuki, która spłonęła w niewielkiej chatce nieopodal lasu, nie rozszywałaby powodów, dla których w historiach o już nieżyjących bohaterach, dopatrywał się odpowiedzi na własne pytania. Coraz dłuższe noce spędzał ślęcząc nad księgami, uciekając nawet w obliczenia przychodów i kosztów, byle spowolnić czas i odwlec kolejną wizytę czy też wycieczkę, w której miał towarzyszyć lady Parkinson. I właśnie wtedy nastąpiło coś niemożliwego; do Durham Castle przyszedł ponury list, którego treść wprawiła wszystkich w niemą rozpacz. Śmierć sięgnęła po jednego z braci i z całym okrucieństwem zmusiła rodzinę do przywdziania szat żałobnych; trudno było znaleźć jakiekolwiek słowa. Najbardziej odpowiedzialny, rozważny, a także wyrozumiały w swojej sprawiedliwości Everard miał spocząć w rodzinnym grobie. Jego nieobecność kłuła bardziej niż najgorsza klątwa, Marcus miał przecież trzech synów – jak mogło ich pozostać tylko dwóch? Żałoba przełożyła w czasie datę ślubu Charona, ale także dodała odwagi jego wybrance. Niespodziewanie rozpłakała się i wyznała mu, że cierpi na serpentynę i że boi się bólu oraz umierania; obawiała się, iż będzie dla niego ciężarem jako żona. W jakimś sensie to wyznanie sprawiło, że najmłodszy z Burke’ów postanowił jej zaufać. Nie wpuścił jej do zakamarków serca – one pozostają na zawsze zamknięte – ale kiedy spotkali się następnym razem, ofiarował jej cień uśmiechu.
Rozdział IV: Sjena palona
Sekrety tworzyły nic porozumienia, która uwiła się między młodą parą; Isadora nie zadawała niepotrzebnych pytań, gdy wracał zmęczony po wielogodzinnej pracy w sklepie czy po treningu z bratem. Odnalazła swoją rolę w obcym zamku i z pokorą akceptowała nadany jej los. On w zamian starał się traktować ją z szacunkiem i właściwie nie narzucał jej własnej woli. Próbowali starać się o dziedziców, lecz – być może ze względu na jej chorobę – nie było w tym względzie powodzenia. Nie wpływało to jednak na jego samopoczucie; Edgar miał już dzieci i linia miała zostać przedłużona. Primrose dorastała i stanowiła kolejną nadzieję na większą liczbę wnuków. Wśród murów zamku zaczął czuć się bardziej jak cień, wycofywał się z życia codziennego i ogromną ilość energii wkładał w pomoc przy rodzinnym interesie. Na własną rękę wyszukiwał manuskrypty, wybierał się do różnych zakątków Zjednoczonego Królestwa, by uczyć się bądź służyć wiedzą na temat historii, a także nadal zajmował się pożytkowaniem i zgłębianiem czarnej magii. Zdolność do trzeźwej oceny sytuacji przydawała mu się, gdy musiał pertraktować z gburami, którzy próbowali sprzedać podrobione relikty ich dostawcom; a umiejętność wymierzenia ataku w ramach obrony również stała się niezbędna w kraju, w którym nasilały się burzliwe nastroje. Lata mijały we względnym spokoju – oczekująca żona dawała pewną otuchę wśród męczących dni, a pamięć wyzbywała się wspomnień, które zadawały ból. Ku uldze Marcusa i Elviry, ich syn przybrał formę, o którą zawsze im chodziło – przestał działać pod wpływem impulsów, odrzucił sny o malarstwie, wspierał jak mógł interesy rodowe. Zawarł też przecież istotny sojusz, łączący ich z Parkinsowami; nawet jeśli na razie jeszcze nie zakwitł. Czas, gdy na ulicach Nokturnu rozbrzmiewały coraz głośniejsze szepty o rosnącej mocy Czarnego Pana, zrównał się z pierwszym osłabnięciem jego żony. Ból w jej oczach bywał przerażający, lecz on nie odwracał wzroku; tyle był jej winien. Wyznała mu, że pogorszenie stanu zdrowia wynikało z udanego zajścia w ciążę – to dlatego zaprzestała zażywania eliksirów, i dlatego jej rokowania były niepomyślne. Właściwie nie miał nic przeciwko spędzania dni przy jej łóżku. Czytał jej na głos opasłe tomiska, opowiadał o planach jakie podejmowali z jednym z Borginów; raz poczuł nawet potrzebę wyznania jej swojej historii miłości, lecz uznał, że to ją tylko zmartwi. Nie prosiła go o nic, czuła, że niedługo spadną ostatnie okruchy piasku w klepsydrze jej życia – on dyskretnie zasięgał jeszcze opinii różnych uzdrowicieli, ale żaden nie potrafił jej pomóc. Miała dwadzieścia siedem lat, gdy magimedyk zamknął jej powieki i ogłosił Charona wdowcem. Był już na to przygotowany, w końcu trwał przy niej przez kilka ostatnich miesięcy i zdążył się pożegnać – w dniu pogrzebu czuł tęsknotę drapiącą go w serce, jednak nie był w stanie uronić ani jednej łzy. Nie zdjął obrączki, mimo wszystko dodawała mu otuchy w zmaganiach życiowych; zarówno ten pierścień jak i ciemne szaty, dawały też znak nestorowi, że nie był na siłach podejmować się kolejnego małżeństwa. Może była to jedynie gra na zwłokę, a może oddanie kolejnej bliskiej mu osoby w ręce Hel rzeczywiście odbiło się na nim ciężarem nieuchronności. Ukojenie przynosiła praca – tłumaczenia zlecane, bądź żmudnie wykonywane przez niego samego; podążanie za wskazówkami pozostawianymi w literaturze, skrupulatne notowanie własnych spostrzeżeń. W sklepie zawsze czekał też na niego jeden z pracowników, z którym łączyła go podobna fascynacja; to on wspomagał go w czytaniu run, bez dodatkowych pytań podrzucał mu kolejne sugestie i czekał na znak, by zająć się następną tajemnicą.
Dążenie do zrozumienia przekazów sprzed lat pochłaniało go w całości. Zdarzało mu się współpracować z prywatnymi poszukiwaczami – jeśli nie był pilnie potrzebny w sklepie wybierał się nawet poza jego ramy, by dogłębnie poznać poruszane historie. Przyzwyczaił się do cichej obecności nieruchomych reliktów, do faktury papieru pod jego palcami i słowa pisanego, które porywało go z ponurej rzeczywistości. Gdzieś tam na ich dnie muszą być odpowiedzi; tak samo jak realny był Harald, który zginął od ciosu brata Gyrda, jak i księżniczka Sithathoriunet, której imię znane jest wśród złodziei grobów w Egipcie – tak i wiele innych legend nosi w sobie potencjał do wydobycia ich prawdy na światło dzienne. Edgar i Primrose przyjęli za zadanie co jakiś czas wyciągać z pracowni, by zadbać też o jego utrzymanie w polityce. Musieli dbać o siebie, pragnęli wspólnie budować dziedzictwo rodu. Nie tylko przez pozyskiwanie potężnych przedmiotów, ale też patrzenie w przyszłość. Zwrot w nastrojach zaczął sprzyjać ich poglądom. A te z kolei doskonale wplatały się w te, głoszone jeszcze nieśmiało przez pierwszych popleczników samozwańczego pana. Magia stała się nieprzewidywalna; anomalie przypomniały mu o ogniu, który sam wzniecił przed laty. We własnym mniemaniu wyszło mu to na dobre – być może i Anglia potrzebuje gwałtownego odrodzenia. Czarne znaki na niebie, płoszące wszelką radość i nadzieję, stanowią potwierdzenie wcześniejszych wątpliwości. Coś wielkiego rozpościera skrzydła i zgarnia na swoją służbę tylko tych, którzy są tego godni. Charon tylko na to czeka, jest gotów; tylko głupcy ośmielą się sprzeciwić nowym zasadom.
Obecnie nie jest w stanie przywołać nawet wątłej postaci patronusa – gdy próbuje skupić się na pogodnych wspomnieniach, jego myśli prędko wędrują do zdarzeń, które obalają ich szczęśliwy charakter. I pozostawiają go z nowymi zapasami goryczy, wspomaganymi przez urazę, którą pielęgnuje od lat.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 10 | +2 (różdżka) |
Uroki: | 5 | +2 (różdżka) |
Czarna magia: | 20 | +1 (różdżka) |
Magia lecznicza: | 0 | 0 |
Transmutacja: | 0 | 0 |
Eliksiry: | 0 | 0 |
Sprawność: | 10 | +1 (aktywności) |
Zwinność: | 1 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Angielski | II | 0 |
Arabski | I | 1 |
Egipski (hieroglify) | I | 1 |
Łacina | I | 1 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Historia Magii | III | 25 |
Numerologia | I | 2 |
Perswazja | I | 2 |
Starożytne Runy | I | 2 |
Spostrzegawczość | II | 10 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Ekonomia | II | 10 |
Wytrzymałość Fizyczna | I | 2 |
Savoir-vivre | II | 0 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Neutralny | - | - |
Rozpoznawalność | - | I |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (wiedza) | I | 0.5 |
Malarstwo (tworzenie) | II | 7 |
Malarstwo (wiedza) | I | 0.5 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | I | 0.5 |
Pływanie | I | 0.5 |
Taniec balowy | I | 0.5 |
Szermierka | I | 0.5 |
Jeździectwo | I | 0.5 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 (+0) |
Reszta: 3.5 |
Ostatnio zmieniony przez Charon Burke dnia 09.02.21 18:47, w całości zmieniany 1 raz
Witamy wśród Morsów
Kartę sprawdzał: Tristan Rosier
[09.02.21] Komponenty (październik/grudzień)