Oleander Flint
Nazwisko matki: Lestrange
Miejsce zamieszkania: Charnwood
Czystość krwi: krew szlachetna
Status majątkowy: Bogaty
Zawód: uzdrowiciel z dziedziny zatruć eliksiralnych i roślinnych, botanik
Wzrost: 1,79 m
Waga: 73 kg
Kolor włosów: czerń
Kolor oczu: błękit
Znaki szczególne: niewielkie, koliste znamię przy lewej kostce; pachnie podbiałem, który pali zamiast tytoniu oraz pięciornikiem gęsim noszonym w kieszeni szaty; często zdarza mu się żuć dzięgiel leśny; jeśli nosi kapelusz, to zawsze ma w nim zatkniętą gałązkę cisu
żądło żądlibąka w drewnie limby, 13 cali, dość sztywna
Ravenclaw
srebrzysta mgiełka
akromantula
ziołowa mieszanka bożego drzewka, storczyka, kwiatu leszczyny, rumianku oraz lnicy pospolitej, z drobną nutą jeżyn
spokojny, magiczny świat według starego porządku
uzdrowicielstwo, botanika, wróżbiarstwo, kiełkujące zainteresowanie magicznymi stworzeniami
brak
szermierka, polowania
zarówno energiczna muzyka instrumentalna jak i kojące ballady
Matthew Bell
leszczyna, boże drzewko i widłak.
Dostrzegł ją na brzegu, gdy chłodna woda smagała łuski syreniego ogona; figura skąpana w żółci zachodzącego słońca i lekko rozchylone usta - smakowały obietnicą oraz słoną wodą. Zakochał się w niej już wtedy, mimo, że to był to jedynie podszept jego daru, wizja zaledwie. Nie spoczął, nim pojął ją za żonę i kochał ją do ostatniego tchu. Nie tak, jak kocha się trofea zamknięte w gablocie i nie tak, jak kocha się eksponaty wystawione w salonie w celu wzbudzenia w innych podziwu. Kochał ją szczerze i oddanie, chociaż ona nie odwzajemniała tych płomiennych uczuć. Niczym przykładna dama uśmiechała się do wszystkich, zaś w środku czuła niepewność. Tęskniła za syrenim śpiewem i szumem fal odbijających się od okien sypialni. Wkrótce jednak zaczęła żywić sympatię do spokoju Charnwood oraz ptasich trelów budzących ją każdego poranka. Także i w mężu znalazła opokę - zbudowaną na szacunku i przyjaźni, ale to przecież wciąż więcej niż niektórzy mogli kiedykolwiek mieć. Zresztą, trudno budować relację z kimś, kto często wyjeżdża na naukowe ekspedycje.
Dzieciństwo pachniało leszczynowymi kąpielami na to, żeby był mocny, rósł prosto i chodził prędko, na szczęście w miłości. Jeszcze w kołysce przytulał do siebie kępy widłaków mające odżegnywać wszelkie choroby - i rzeczywiście, był zdrowym dzieckiem. Od samego początku psotliwym oraz ciekawskim, pomimo surowości ukochanej prababki. Uczyła go zielarstwa od najmłodszych lat wierząc, że to właśnie w roślinach zaklęta jest mądrość. W końcu leczyły, przepowiadały przyszłość i przynosiły szczęście. Jak boże drzewka rozsiane gęsto wokół posiadłości; przypominały talizmany zaklęte w ziemi, które strzegły domowników przed złem. To właśnie w tym miejscu Oleander czuł się najbezpieczniej.
Pierwszy przejaw magii miał miejsce podczas lekcji z prababką - trzyletni szlachcic sprawił, że wszystkie storczyki z jej ogródka zwiędły, zostawiając po sobie jedynie smętne, wysuszone łodygi. Gdyby wzrok mógł zabijać, chłopiec na pewno leżałby już martwy, ale z opresji wybawił go przyglądający się scenie stryj. Chwycił chłopca w ramiona ogłaszając, że dzisiejszy dzień jest dobrym dniem na świętowanie. A było co świętować - młody Flint tamtego ranka został czarodziejem, godnym swojego nazwiska. Wreszcie był kimś. Od tamtej pory nikt nie pozwolił mu w to wątpić.
Ojca wiecznie nie było w domu, dlatego jego syn często biegał samopas po okolicznych lasach albo odwiedzał kuzynów na wyspie Wight. Zdecydowanie bardziej wolał łapanie żab oraz wojny na drewniane miecze niż te wszystkie nauki guwernerów. Nie garb się, tańcz ładnie, wymień wszystkie rzeki Wielkiej Brytanii - na Blodeuwedd, jakie to było nudne! Ciężko znosił zamknięcie w czterech ścianach oraz naukę heraldyki czy innych dziwactw, jak je wtedy nazywał; odreagowywał psocąc. Kuzynkom wsuwał dżdżownice za kołnierzyki, służbie biegał pod nogami, wymykał się nauczycielom. Matka miała wiele trudności z przywołaniem go do porządku i większość bezowocnej pracy zostawiała innym. Posiadała w końcu jeszcze dwoje innych dzieci, nie mogła swojej uwagi koncentrować wyłącznie na Oleandrze. Jedyne, czym była w stanie go zainteresować to muzyka; dzięki rodzicielce poznał najważniejsze brzmienia muzyki klasycznej - ona zaś zaprowadziła go w rejony innych gatunków, chociaż większość nie przypadła mu do gustu. Od zawsze wybredny.
Zagubienie. To właśnie czuł, gdy ujrzał ojca. Wokół rozciągała się nienaturalna, oślepiająca biel; widział jedynie męską sylwetkę i twarz wykrzywioną w przerażeniu. Mężczyzna złapał się za brzuch, po czym zwymiotował obłamanymi konarami dębu. Krew sączyła się z ust, szpeciła czerwienią jasną brodę oraz szyję, zaś z tułowia rozsypały się rozerwane wnętrzności. Aż nagle wszystko ustało - nad głową rozciągał się błękit nieba, po którym leniwie sunęły wątłe obłoki. Miał ledwie sześć lat, nie rozumiał tego zdarzenia, nie odczytał symboli. Z pomocą jak zwykle przyszła mu prababka; wiedziała, że prawnuk posiadł ten sam talent co jego ojciec, a wróżba zwiastowała śmierć. Tydzień później nadszedł list oznajmiający, że grupa badawcza lorda Flinta napotkała w dżungli na leżę akromantul i nikt nie wyszedł z tego starcia żywy.
anyż, dziewanna i werbena.
Pamiętał łzy, żal i rozpacz, chociaż w środku odczuwał pustkę. Opuszkami palców wodził po kamiennej płycie nagrobka. Miewał koszmary. Realne, straszliwe, będące późniejszym preludium do natarczywych wizji. Nachodziły go znienacka, a im gorszy miał nastrój, tym częściej się pojawiały. Wkrótce nauczył się z nimi żyć - widział znane osoby w otoczeniu roślinnych symboli, widywał zarówno rozpacz jak i szczęście; lubiły przeplatać się ze sobą w podobnej ilości. Niewiele rozumiał - przez młody wiek oraz brak doświadczenia. Uczył się symboliki kwiatów w celu interpretacji widziadeł, ale takie informacje nie zawsze wystarczały. Brakowało mu opanowania, te stracił po śmierci ojca. Wkrótce, zgodnie z namową prababki, zaczął zawiązywać na noc owoce anyżu, pod nos; ponoć miały odganiać najgorsze koszmary. Trochę pomogło, ale nie do końca. Rodzina kazała więc służbie przygotowywać napary z dziewanny oraz werbeny, dla mocy oraz spokoju ducha. Kompleksowe działanie natury nie zawiodło go i tym razem. Po paru latach nabrał odpowiedniej krzepy, wspomnienia smutku po utracie rodzica zaczęła blaknąć. Jeszcze przed wyjazdem do Hogwartu zdobył się na kilka zrywów beztroskiego dzieciństwa, ale już wtedy usłyszał stanowcze słowa matki - teraz to on miał być głową ich niewielkiej rodziny. To go trochę otrzeźwiło; spoważniał na tyle, na ile spoważnieć może dziesięciolatek, uczył się wytrwale wszystkich arystokratycznych nudziarstw i chyba wtedy zainteresował się magią leczniczą. Dlaczego nie mógłby przekuć mądrości przodków w działanie? Pomimo, że ten pomysł znajdował się wtedy w powijakach, rozkwitał nieustannie podczas mijających lat, żeby ostatecznie dojrzeć dużo później.
Początkowo czuł strach. Siedział właśnie w Hogwarts Express mając w pamięci wydarzenie sprzed kilku lat - otwarcie Komnaty Tajemnic oraz śmierć jednej z uczennic. Dodatkowo rok jego nauki przypadł na pojedynek Dumbledora i Grindelwalda, podczas którego zginął ten pierwszy. Rodzice byli sceptyczni, czy wysłać go do szkoły magii w Szkocji, ale ostatecznie wygrała tradycja. Jak zawsze. Z wielkimi oczami obserwował napływających do przedziałów uczniów, z czego większość pozostawała mu nieznana z nazwiska. Słyszał, że niektórzy posiadali krew mugolską. Całą trasę przesiedział w kącie, z mocno ściśniętymi palcami na pergaminie. Udawał, że czyta książkę, pochłonięty jej zawartością. Nie zrozumiał ani jednego zapisanego słowa. Kiedy ktoś coś do niego mówił, ignorował go w obawie przed tym co mogło nastąpić. Szybko uznano, że był snobem.
Ceremonia przydziału nie wypadła wcale lepiej. Co prawda Oleander poczuł się całkiem dobrze zobaczywszy znajome, arystokratyczne oblicza, ale cała reszta potoczyła się zupełnie nie tak. Poczuł wstyd odbarwiający się czerwienią na bladym licu, gdy tiara zakrzyknęła nazwisko Roweny. Wcześniej słyszał przydzielenie znajomych do domu Salazara, stąd poczucie zażenowania wzmogło się, gdy musiał podejść do stolika z niebiesko-brązowymi barwami. Wywołało to salwę kpiących prychnięć ze strony szlachetnej krwi kolegów, co tylko pogłębiło narastającą we wnętrzu niechęć do krukonów.
Minęły tygodnie, nim zrozumiał, że nie potrzebuje towarzystwa ślizgonów. Nie widział sensu w dokuczaniu innym uczniom ze względu na ich pochodzenie. Koncentrował się na nauce, w końcu przyzwyczajając się do różnorodności indywiduów zamieszkujących krukońską wieżę. Kiedy zrozumiał, że tak naprawdę miał w nosie opinię innych o sobie, rzucił się w wir towarzyskiego życia. Wszystkie znajomości traktował po macoszemu, bez zaangażowania - doskonale wiedział, że większość z nich nie będzie mieć racji bytu po opuszczeniu szkoły. Rodzina nie spojrzy przychylnie na współpracę z mugolakami czy czasem nawet czarodziejami półkrwi; a on nie chciał przysparzać im dodatkowych problemów. Zresztą, przez przypadkowe wizje jakich doświadczał, nie był szczególnie popularnym dzieciakiem. Po prostu cieszył się chwilową wolnością od rodowego jarzma, czerpiąc z młodości to, co najlepsze. Uczył się pilnie, w wolnym czasie coraz częściej zaglądał do ksiąg leczniczych, ale nie zapominał o umiarze. Kiedy nauka dawała mu się we znaki, bawił się z innymi, nie tylko rówieśnikami. Złamał też pewnie parę kobiecych serc, gdy po pocałunkach w schowku na miotły nie obiecywał niczego. Była taka jedna, dla której mógłby zapragnąć myśleć o przyszłości, ale ta przyszłość zwyczajnie nie istniała. Nikt nie pozwoliłby mu się związać z czarownicą półkrwi, nie miał złudzeń. Ona wyraźnie oczekiwała deklaracji, a on nie wysłał jej nawet listu, gdy na wakacje wracał do domu. Założył, że w końcu sama wpadnie na to, że poważny związek nie wchodził w grę. Rodzina od zawsze była najważniejsza.
podbiał, rdest i dzięgiel.
Wakacje i tak zawsze stały pod znakiem pracy. Nad darem, zielarstwem, magią leczniczą. Z czasem coraz mniej poświęcał się życiu towarzyskiemu, a coraz bardziej nauce. Nadal kochał skakanie po kamieniach w rwących strumykach oraz przejażdżki konne; wkrótce zastąpił drewniane miecze floretem, którym zapalczywie wywijał wraz z kuzynostwem. Jednak beztroska osuwała się nieco w cień, rośliny okazywały się nadzwyczaj interesujące, zaś ludzkie ciało skrywało w sobie wiele zagadek do odkrycia. Lubił wiedzieć, rozumieć mechanizmy działania; impulsywność ścierała się ze szczegółowymi planami jakie snuł leniwymi wieczorami. Pragnął być przygotowany na wszystko, ale jednocześnie impulsywność często unicestwiała wszelkie skrupulatnie tkane schematy życia codziennego. Pomimo posiadania niezwykłego daru, dzięki któremu mógł od czasu do czasu zaglądać za ciężką kotarę przyszłości, interpretacje znaczeń przychodziły mu z lekkim trudem. Balansował więc na skrajnościach uznając, że czasem dobrze jest czuć, nie myśleć.
Najprawdopodobniej należał do bardzo wąskiego grona uczniów, którzy lubili wróżbiarstwo - i które zdawał na obu egzaminach. Tak samo jak zielarstwo, eliksiry, ONMS, zaklęcia i transmutację. Tak, już wtedy wiedział, że zostanie magomedykiem, chociaż wyobrażenie samego siebie podczas dyżurów w Św. Mungu wzbudzało w nim sceptycyzm. Ostatecznie zawsze mógł pracować prywatnie; zresztą, po raz pierwszy od dawna nie wybiegał w przyszłość aż tak daleko. Zamierzał dać z siebie wszystko, co wcale nie było zadaniem prostym. Nie, gdy sporą część egzaminacyjnych przedmiotów pozostawała dla Oleandra niemal całkowicie obca. Tuż przed egzaminami zakuwał bez wytchnienia, nieustannie pachnąc kawą oraz niezawodną mieszanką ziół: to wtedy zaczął palić podbiał w celu wzmocnienia umysłu, tak samo jak żuł liście dzięgla oraz rdestu. Dzięki temu odczuwał spokój, zaś neurony mogły pracować długo i bez wytchnienia, a taki właśnie efekt pragnął uzyskać. Zwłaszcza, że planował zaliczyć transmutację, do której nigdy nie miał drygu. O dziwo eliksirów również nie zaliczał w poczet swych koników, podobnie jak zaklęć, ale intensywna nauka wspomagana mądrością roślin przyniosła oczekiwane efekty. Wybitny z zielarstwa oraz powyżej oczekiwań z reszty przedmiotów na SUM-ach i OWuTeM-ach otworzyło młodemu mężczyźnie wiele dotąd zamkniętych drzwi. Chłonął sukces jak gąbka, stroszył piórka z dumy, wierząc, że spełnił oczekiwania rodziny odnośnie edukacji. Szczęśliwie ominął go czas rządów Grindelwalda, chociaż Flint rozminął się z nim o włos; nie znosił podobnych ekstremów, z pewnością nie odnalazłby się w czarnomagicznych realiach despotycznego dyrektora. Koniec nauki przywitał więc z donośnym westchnieniem ulgi - czas na podbój świata?
Nie zależało mu na całym świecie, gdy do dyspozycji miał Charnwood. Widok znajomych lasów koił nerwy, nieodkryte ścieżki zachęcały do eksploracji, obecność bliskich dodawała otuchy. Potrzebował jej jak nigdy, gdy zaraz po ukończeniu Hogwartu ruszył na podbój magicznego szpitala. Staż był trudny, cholernie - w niczym nie przypominał zakuwania do szkolnych testów. Tamto wydawało się teraz ledwie dziecięcą igraszką; długie dyżury, paskudne przypadki, zwłaszcza na początku; zdawałoby się, że przemywanie gnijących ran jest niezbyt kształcące. Miewał wiele wątpliwości oraz załamań nerwowych, ale wtedy znienacka pojawiała się myśl o ojcu - co, jeśli mógłby go uratować? To pytanie na całkowicie inną rzeczywistość, chociaż wtedy pozwalało karmić zagłodzoną nadzieję. Zdesperowany chwytał się wszystkiego, włącznie z życiowymi absurdami. Ironicznie, pchały go one do przodu, więc zaciskał zęby pragnąc zdobyć wykształcenie. Ukończyć oba stopnie kursu, stać się pełnoprawnym uzdrowicielem. Przynieść rodzinie kolejną porcję dumy na tacy. Sprawić, że chociażby na chwilę zapomną o krzywdach z przeszłości. W końcu to, co miało nadejść, niosło ze sobą wiele znaczenia - więcej niż mogliby przypuszczać.
storczyk, lnica i brzoza.
Otrzymał zaproszenie. Wraz z nim stał się pełnoprawnym członkiem arystokratycznej socjety, która miała postrzegać go jako nienagannie wychowanego młodzieńca. Lubił ludzi oraz kontakty z nimi; może nie został gwiazdą sabatowego parkietu, ale swobodnie rozmawiał z wieloma osobami, pogłębił także kilka znajomości jakie rozluźniły się w czasach szkolnych. Nawet porwał kilka uroczych dam do tańca dobrze się przy tym bawiąc. Nie zamierzał podpierać ścian ani chować się po najmroczniejszych kątach rezydencji; i tak na pewno część zebranych uważała Flintów za werterowskich samotników - postanowił walczyć z tym uproszczeniem. Tak jakby nagle opinia innych stała się w jakikolwiek sposób istotna. Ostatecznie szkołę zdołałby kiedyś ukończyć, zaś egzystować wśród członków innych rodów miał teoretycznie do śmierci. Och, śmierć. Lubiła Oleandra odnajdywać w najróżniejszej postaci.
Widział ścięte pniaki zatopione w jeziorze pełnym czarnej krwi. Gdyby tylko mógł rozpoznać gatunek, zrozumiałby ponury i przerażający przekaz wizji. Nie umiał zapobiec tragedii - śmierć nestora podczas noworocznego sabatu zdruzgotała ich wszystkich. Pomimo szybkiego odnalezienia następcy, ród pogrążył się w tragedii. Boże drzewka jakby przywiędły, Blodeuwedd zdawała się opuścić okolice Charnwood. Marazm trwał wieki, nauka na stażu szła jak po grudzie, wszystko było nie tak. Majowe anomalie ściągnęły częstsze wizje - a w nich zakwitające nie w porę wiśnie. Już wtedy wiedział, że na świat czekała zagłada. Wydarzenia w Stonehenge oraz wszystko, co działo się już później jedynie potwierdzało tę makabryczną tezę. Z trudem ukończył wreszcie drugi stopień kursu, w samą porę na oczyszczenie Św. Munga z nieodpowiednich osób. Flintowie skrywali w sobie mieszane uczucia - z jednej strony takie działanie pozwalały sprawiać pozory, z drugiej od zawsze podchodzili niechętnie do polityki, teraz coraz mocniej ingerującej w życie codzienne. Oleander nie odnalazł jeszcze w tym wszystkim swojej drogi, wiedział jedynie, że naruszanie trwającego dotąd pokoju nie wyjdzie im na dobre. Natura zawsze powracała do swej pierwotnej formy, wielbiąc harmonię.
W całym tym mroku, pyle oraz zajadłości ostała się iskierka nadziei. Ubrana w zieleń, z bukietem storczyków w dłoniach i duszą zaklętą w pradawnych brzozach, coraz skuteczniej torowała sobie ku niemu drogę. Czekał cierpliwie, aż przekroczy próg jego życia - przymiotno ostre zakwitło w jego wizji jak nigdy.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 5 | 0 |
Uroki: | 0 | 0 |
Czarna magia: | 0 | 0 |
Magia lecznicza: | 25 | +5 różdżka |
Transmutacja: | 0 | 0 |
Eliksiry: | 5 | 0 |
Sprawność: | 4 | Brak |
Zwinność: | 1 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Anatomia | III | 25 |
Astronomia | I | 2 |
Historia Magii | I | 2 |
ONMS | I | 2 |
Perswazja | I | 2 |
Spostrzegawczość | I | 2 |
Zielarstwo | III | 25 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Savoir-vivre | II | 0 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty | Rozpoznawalność | II | 0 |
brak | Neutralny | Neutralny |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (wiedza) | I | 0.5 |
Malarstwo (wiedza) | I | 0.5 |
Muzyka (wiedza) | I | 0.5 |
Wróżbiarstwo | II | 7 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Taniec balowy | I | 0.5 |
Szermierka | I | 0.5 |
Jeździectwo | I | 0.5 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Jasnowidz | - | 2 (+18) |
Reszta: 0 |
[bylobrzydkobedzieladnie]
szaleństwo wróży.
Ostatnio zmieniony przez Oleander Flint dnia 01.02.21 9:52, w całości zmieniany 1 raz
może to sny nasze
pogrzebane
wzruszyły korzenie?
Witamy wśród Morsów
Kartę sprawdzał: William Moore
[06.02.21] Losowane komponentów (październik/grudzień) - kryształ