Ogród
AutorWiadomość
Ogród
opis będzie; nieco zaniedbany ogród na tyłach domu - furtka prowadzi do pola i lasu za chatką
| 13 listopada '57 {parszywka}
Trzynaście sekund odliczyła w głowie, zanim zdecydowała się podnieść z miękkiej ściółki, otaczającej grupkę drzew, rosnących luźno za ich chatką. Pamiętała dobrze, że niegdyś całą rodziną snuli plany na temat wytrwałego zalesiania tejże okolicy. Każde z nich miało swoje wyobrażenia z tym związane – Effie pragnęła obserwować leśne stworzenia, nieśmiało wyglądające spomiędzy gęstej roślinności; mama upatrywała w tym okazję na poszerzenie hodowli o okazy rosnące w zaciemnieniu i przy sporej wilgotności; a brat i ojciec mieliby okazję do wytyczania własnych ścieżek oraz do ukrywania skarbów, których później miała szukać reszta rodziny. Skończyło się jednak tylko na kilku nieudanych próbach – natura sama zadecydowała, kto odnajdzie miejsce na jej garnuszku, a kto nie przetrwa więcej niż jednego sezonu. Dlatego obok silnego dębu, który tkwił tu od tak dawna, że nawet ciotka Griselda nie była w stanie przypomnieć czasów pozbawionych jego obecności, rosła zaledwie garstka najdzielniejszych podrostków. Nie burzyło to aż tak pragnień Potterów związanych z bliskością flory – wszak w okolicy nie brakowało krzewów, kwiatów, chwastów, a nawet drzewek owocowych, dających drobne plony. Jasnowłosa alchemiczka zawsze uważała za pewną oczywistość; jak dom, to tylko pełen ciepła, jak ogród to tylko taki, w którym stopy topiły się w połaciach trawy.
Oczywiście, od wielu miesięcy nie miało to większego znaczenia. Rzeczywistość przeplatała się z koszmarami, szczęście i tęsknota w szczodrych wymiarach mieszały się z ogromem tragedii, które nie pozostawiały już złudzeń. Nie wystarczyło odsuwać się od głównej sprawy, unikać Londynu, milczeć i spuszczać wzrok – wojna wraz z końcem września zapukała do drzwi wszystkich czarodziejów, witając się z nimi strachem, niepewnością i złowrogimi obietnicami. Tylko głupcy wierzyli jeszcze, że to wszystko minie; chaos ogarniał nawet Dolinę Godryka, choć ta pozostawała względnie bezpieczna. Przynajmniej na razie. Przepływ informacji pozostawał na tyle ograniczony, że niczego nie można było być pewnym. Listy gończe nadal zdobiły tablice ogłoszeń, a po ulicach walały się wydania Walczącego Maga; ona nie zabierała się za prasę, nie rzucała też spojrzeń w stronę znajomych nazwisk, pod którymi piętrzyły się kłamstwa nadane przez Ministerstwo. Wiedziała, że choć jeden z poszukiwanych jakoś sobie radzi w obecnej sytuacji – miała nadzieję, że podobnie jest z innymi. Nieco obawiała się przekazywać dalej jakichkolwiek wiadomości; nie wiedziała, ile listów trafia w niepowołane ręce, nie chciała narażać się, gdy dopiero co odzyskała mamę, a sama stroniła od podjęcia się rejestracji różdżki. Mimo to, nie mogła tak zupełnie wyzbyć się prowadzenia korespondencji. Wiele od tego zależało – i to nie tylko jej spokój ducha; chciała przecież upewnić się, że jej krewni i bliscy znajomi są świadomi tego, że mogą na nią liczyć. Może ich chatka nie była zbyt wielka ani nie posiadali ogroma zapasów, lecz dla każdego mogło się znaleźć miejsce. Jedną z osób, która szczególnie zasługiwała na wznowienie kontaktu była Susanne. Młodsza kuzynka zwykle tkwiła we własnym świecie i mimo swej filigranowości, radziła sobie zadziwiająco dobrze z przeróżnymi nieszczęściami, którymi obdarowywał ją los. Kontakt z nią był od dłuższego czasu dość skąpy i dokładał się przez to do zmartwień Effie; oczywiście nie miała pojęcia o jej działalności w Zakonie ani o tym, jak dbała o rozwój swoich umiejętności, gdy tylko nadarzyła się okazja. W jej oczach to wciąż była mała Susie, której wszędzie było pełno, a jednocześnie potrafiła też znikać na przydługie momenty w tylko sobie znanych kryjówkach. Czy teraz też kryła się gdzieś daleko? Czy nadal trzymała blisko serca wszystkie zagubione stworzenia? Czy wciąż snuła bajeczne opowieści i odganiała nimi strachy? Te pytania planowała jej zadać w dniu spotkania; od kiedy posłała jej list, nader często łapała się na tym, że oczekuje jej prędkich odwiedzin. Jakby samo nakreślenie słów było początkiem rytuału przywołania – kolejny krok to uchwycenie jej postaci myślami i już-już wdzięczna sylwetka kuzynki miała odpowiedzieć na wezwanie.
W praktyce okazało się to jednak znacznie trudniejsze. Podobnie jak przybicie dwóch najniższych szczebelków do podstarzałego pnia; Cyrus akurat nie miał czasu i jej własna próba skończyła się twardym lądowaniem. Podsumowała swoje starania krótkim prychnięciem. O nie, nie zamierzała poddawać się tak łatwo.
Trzynaście sekund odliczyła w głowie, zanim zdecydowała się podnieść z miękkiej ściółki, otaczającej grupkę drzew, rosnących luźno za ich chatką. Pamiętała dobrze, że niegdyś całą rodziną snuli plany na temat wytrwałego zalesiania tejże okolicy. Każde z nich miało swoje wyobrażenia z tym związane – Effie pragnęła obserwować leśne stworzenia, nieśmiało wyglądające spomiędzy gęstej roślinności; mama upatrywała w tym okazję na poszerzenie hodowli o okazy rosnące w zaciemnieniu i przy sporej wilgotności; a brat i ojciec mieliby okazję do wytyczania własnych ścieżek oraz do ukrywania skarbów, których później miała szukać reszta rodziny. Skończyło się jednak tylko na kilku nieudanych próbach – natura sama zadecydowała, kto odnajdzie miejsce na jej garnuszku, a kto nie przetrwa więcej niż jednego sezonu. Dlatego obok silnego dębu, który tkwił tu od tak dawna, że nawet ciotka Griselda nie była w stanie przypomnieć czasów pozbawionych jego obecności, rosła zaledwie garstka najdzielniejszych podrostków. Nie burzyło to aż tak pragnień Potterów związanych z bliskością flory – wszak w okolicy nie brakowało krzewów, kwiatów, chwastów, a nawet drzewek owocowych, dających drobne plony. Jasnowłosa alchemiczka zawsze uważała za pewną oczywistość; jak dom, to tylko pełen ciepła, jak ogród to tylko taki, w którym stopy topiły się w połaciach trawy.
Oczywiście, od wielu miesięcy nie miało to większego znaczenia. Rzeczywistość przeplatała się z koszmarami, szczęście i tęsknota w szczodrych wymiarach mieszały się z ogromem tragedii, które nie pozostawiały już złudzeń. Nie wystarczyło odsuwać się od głównej sprawy, unikać Londynu, milczeć i spuszczać wzrok – wojna wraz z końcem września zapukała do drzwi wszystkich czarodziejów, witając się z nimi strachem, niepewnością i złowrogimi obietnicami. Tylko głupcy wierzyli jeszcze, że to wszystko minie; chaos ogarniał nawet Dolinę Godryka, choć ta pozostawała względnie bezpieczna. Przynajmniej na razie. Przepływ informacji pozostawał na tyle ograniczony, że niczego nie można było być pewnym. Listy gończe nadal zdobiły tablice ogłoszeń, a po ulicach walały się wydania Walczącego Maga; ona nie zabierała się za prasę, nie rzucała też spojrzeń w stronę znajomych nazwisk, pod którymi piętrzyły się kłamstwa nadane przez Ministerstwo. Wiedziała, że choć jeden z poszukiwanych jakoś sobie radzi w obecnej sytuacji – miała nadzieję, że podobnie jest z innymi. Nieco obawiała się przekazywać dalej jakichkolwiek wiadomości; nie wiedziała, ile listów trafia w niepowołane ręce, nie chciała narażać się, gdy dopiero co odzyskała mamę, a sama stroniła od podjęcia się rejestracji różdżki. Mimo to, nie mogła tak zupełnie wyzbyć się prowadzenia korespondencji. Wiele od tego zależało – i to nie tylko jej spokój ducha; chciała przecież upewnić się, że jej krewni i bliscy znajomi są świadomi tego, że mogą na nią liczyć. Może ich chatka nie była zbyt wielka ani nie posiadali ogroma zapasów, lecz dla każdego mogło się znaleźć miejsce. Jedną z osób, która szczególnie zasługiwała na wznowienie kontaktu była Susanne. Młodsza kuzynka zwykle tkwiła we własnym świecie i mimo swej filigranowości, radziła sobie zadziwiająco dobrze z przeróżnymi nieszczęściami, którymi obdarowywał ją los. Kontakt z nią był od dłuższego czasu dość skąpy i dokładał się przez to do zmartwień Effie; oczywiście nie miała pojęcia o jej działalności w Zakonie ani o tym, jak dbała o rozwój swoich umiejętności, gdy tylko nadarzyła się okazja. W jej oczach to wciąż była mała Susie, której wszędzie było pełno, a jednocześnie potrafiła też znikać na przydługie momenty w tylko sobie znanych kryjówkach. Czy teraz też kryła się gdzieś daleko? Czy nadal trzymała blisko serca wszystkie zagubione stworzenia? Czy wciąż snuła bajeczne opowieści i odganiała nimi strachy? Te pytania planowała jej zadać w dniu spotkania; od kiedy posłała jej list, nader często łapała się na tym, że oczekuje jej prędkich odwiedzin. Jakby samo nakreślenie słów było początkiem rytuału przywołania – kolejny krok to uchwycenie jej postaci myślami i już-już wdzięczna sylwetka kuzynki miała odpowiedzieć na wezwanie.
W praktyce okazało się to jednak znacznie trudniejsze. Podobnie jak przybicie dwóch najniższych szczebelków do podstarzałego pnia; Cyrus akurat nie miał czasu i jej własna próba skończyła się twardym lądowaniem. Podsumowała swoje starania krótkim prychnięciem. O nie, nie zamierzała poddawać się tak łatwo.
Pudełko skarbów przytuliło kolejną bezcenną pamiątkę - pergamin przesiąknięty pięknym wspomnieniem beztroskich lat oraz znajomym zapachem, kojarzącym się z najdroższą kuzynką. List składała z prawdziwą troską, opuszkami palców wodząc po znajomym piśmie. Postanowienie padło natychmiast: gdy tylko znajdzie chwilę, rusza do Doliny Godryka, kolejny raz - miała tu przecież sporo kochanych dusz. Ostatnio musiała gimnastykować się przy planowaniu, pozostawała bowiem bardzo aktywna i starała się pomagać w każdej możliwej inicjatywie, lecz środki na życie oraz pomoc nie brały się znikąd, nie mogła zrezygnować z pracy. Była zmęczona intensywnością własnych działań, ale ponad wszystko wojną, wyciskającą ze społeczeństwa siódme poty, nieraz upstrzone kroplami szkarłatu.
Effie często wkraczała do myśli Susanne, teraz poobijanych stratami, rozpaczą oraz okrutną przewagą Rycerzy Walpurgii. W tym wszystkim kuzynka była okładem na rany, autentyczną tęsknotą i jakimś rodzajem nadziei - w końcu wciąż byli ludzie, z którymi wiązały ich tak ciepłe i silne uczucia. Na spotkanie chciała przynieść ze sobą coś dobrego, na osłodę, lecz skąpe zapasy nie pozwoliły jej na to. Do tej pory Susanne udało się zdobyć tylko jedną landrynkę, która musiała rozpuścić się wcześniej, a po zastygnięciu przypominała lunaballę. Nie jadła jej więc, trzymając bardziej jako trofeum, albo coś na naprawdę, naprawdę czarną godzinę - najprawdopodobniej nawet nie na swoją. Ruszała z pustymi rękoma, lecz otwartym sercem, wypełniającym się wzruszeniem na sam widok znajomego domu i drzewa, rozpostartego aż ponad dach. Spędziły między tymi gałęziami godziny, nawet dni - knując, planując, marząc. Łagodny uśmiech rozjaśnił bladą twarz, gdy furtka skrzypnęła znajomo, prowadząc po plecach dreszcz. W kapturze fioletowego płaszcza uwite miała małe gniazdko; Dagaz ani myślała odstąpić Lovegood na krok, ta z kolei nie miała serca opuszczać maluszka, dlatego pomogła memortkowi spleść to spontaniczne lokum, dodała do tej kompozycji trochę waty i upewniła się, że podopieczny będzie bezpieczny w swojej kryjówce. Musiała wyglądać osobliwie z tak wypchanym kapturem i sterczącymi witkami siana, ale nie myślała o tym ani odrobinę. Z ekscytacją rozglądała się po znajomym ogrodzie, nie krępując z eksploracją - wszyscy ją tu znali, nie musiała obawiać się ataków ani nieprzyjemności, a gdy tylko dostrzegła znajomą sylwetkę pod rosłym pniem, przyspieszyła, pozwalając sobie na szczery uśmiech, czując, jak serce przyspiesza. Nawet ciężkie wojenne przeżycia nie mogły wypłukać z niej odczuwania.
- Effie - wyszeptała, bez ostrzeżenia tuląc się do znajomej postaci, przytłoczona własną tęsknotą i ilością emocji, którymi pragnęła podzielić się z przyjaciółką. - Tak tęskniłam - wyznała, nie chcąc oddalać się ani na krok, nawet najmniejszy, ale poczuła, jak Dagaz wierci się w kapturze, zaalarmowany nagłym ruchem, więc w końcu wycofała się.
- Te deski nie wyglądają na przybite - stwierdziła z zastanowieniem, choć była w tym jakaś odkrycza nuta. We dwie na pewno poradzą sobie lepiej!
Effie często wkraczała do myśli Susanne, teraz poobijanych stratami, rozpaczą oraz okrutną przewagą Rycerzy Walpurgii. W tym wszystkim kuzynka była okładem na rany, autentyczną tęsknotą i jakimś rodzajem nadziei - w końcu wciąż byli ludzie, z którymi wiązały ich tak ciepłe i silne uczucia. Na spotkanie chciała przynieść ze sobą coś dobrego, na osłodę, lecz skąpe zapasy nie pozwoliły jej na to. Do tej pory Susanne udało się zdobyć tylko jedną landrynkę, która musiała rozpuścić się wcześniej, a po zastygnięciu przypominała lunaballę. Nie jadła jej więc, trzymając bardziej jako trofeum, albo coś na naprawdę, naprawdę czarną godzinę - najprawdopodobniej nawet nie na swoją. Ruszała z pustymi rękoma, lecz otwartym sercem, wypełniającym się wzruszeniem na sam widok znajomego domu i drzewa, rozpostartego aż ponad dach. Spędziły między tymi gałęziami godziny, nawet dni - knując, planując, marząc. Łagodny uśmiech rozjaśnił bladą twarz, gdy furtka skrzypnęła znajomo, prowadząc po plecach dreszcz. W kapturze fioletowego płaszcza uwite miała małe gniazdko; Dagaz ani myślała odstąpić Lovegood na krok, ta z kolei nie miała serca opuszczać maluszka, dlatego pomogła memortkowi spleść to spontaniczne lokum, dodała do tej kompozycji trochę waty i upewniła się, że podopieczny będzie bezpieczny w swojej kryjówce. Musiała wyglądać osobliwie z tak wypchanym kapturem i sterczącymi witkami siana, ale nie myślała o tym ani odrobinę. Z ekscytacją rozglądała się po znajomym ogrodzie, nie krępując z eksploracją - wszyscy ją tu znali, nie musiała obawiać się ataków ani nieprzyjemności, a gdy tylko dostrzegła znajomą sylwetkę pod rosłym pniem, przyspieszyła, pozwalając sobie na szczery uśmiech, czując, jak serce przyspiesza. Nawet ciężkie wojenne przeżycia nie mogły wypłukać z niej odczuwania.
- Effie - wyszeptała, bez ostrzeżenia tuląc się do znajomej postaci, przytłoczona własną tęsknotą i ilością emocji, którymi pragnęła podzielić się z przyjaciółką. - Tak tęskniłam - wyznała, nie chcąc oddalać się ani na krok, nawet najmniejszy, ale poczuła, jak Dagaz wierci się w kapturze, zaalarmowany nagłym ruchem, więc w końcu wycofała się.
- Te deski nie wyglądają na przybite - stwierdziła z zastanowieniem, choć była w tym jakaś odkrycza nuta. We dwie na pewno poradzą sobie lepiej!
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Powrót mamy – wbrew wszystkich strachom i niepokojom – wlał w serce Effie nieco nadziei. Rozbudziła się ona niczym śnieżyczka po długiej i trudnej zimie; i to całe szczęście. Alchemiczka obawiała się, że gdyby rodzinne nieszczęścia trwały jeszcze moment dłużej, jej ufność na zawsze zostałaby zachwiana. Nie chciała pogrążać się w bezkresnym smutku. Wystarczyło, że niepewność chwytała za serce wszystkich dookoła, a przecież nie było pożytku z załamywania rąk. Zwłaszcza, że rodzina była już w komplecie i nie było wymówki dla dalszego tkwienia w wciąż w tym samym miejscu; czas był teraz jeszcze cenniejszy niż kiedykolwiek wcześniej – i należało go wykorzystać jak najlepiej. Ona czyniła to jeszcze dość nieporadnie, od kilku miesięcy przecież próbowała odzyskać kontakt z różnymi krewnymi i ze znajomymi, których zdążyła zaniedbać. Mimo to, nie mogła przypisać sobie zbyt wielu sukcesów. Wyłapała kilka miłych chwil wśród burz, lecz to było wszystko – nie mogła zaoferować przyjaciołom więcej niż swoje towarzystwo. No, udało jej się pomóc Michaelowi w pozbyciu się groźnego pająka z tarasu, ale było to ledwie kroplą w morzu trosk, które dotykały niemal każdego. Z resztą tak naprawdę to on wyświadczył jej większą przysługę, nakładając pułapki na chatkę Potterów. Miała więc wrażenie, że nadal jest tylko ciężarem, nie pomocą; nadal potrafi się tylko przyglądać klęskom, bez wpływu na ich przebieg. W jakimś stopniu nawiązywało to do dzisiejszego zadania, które przed sobą postawiła – przygotowała nawet skrzynkę z narzędziami, naiwnie myśląc, jak trudne może być przybicie kilku gwoździ? A jednak. I gdy strzepywała z materiału sukni kilka przylepionych, kolorowych liści, kątem oka dostrzegła zakapturzoną sylwetkę. W pierwszym odruchu odezwała się w niej podejrzliwość (nie tak dawno ktoś włamał się do jej pracowni, pewna nieufność była więc uzasadniona), ale gdy tylko wyłapała wśród fioletu znajomą bladą twarzyczkę kuzynki, od razu wszelkie napięcie opuściło jej mięśnie. Złożyła ręce z przodu, zaplatając palce w przypływie radości. — Jesteś! — zdążyła wydobyć z siebie, zanim zadziwiająco silne ramiona drobnej postaci przygarnęły ją do siebie. Będąc wyższa niemal o głowę od Sue, ułożyła swój policzek na czubku jej głowy i na chwilę przymknęła oczy; wiedziała, że przybędzie, była tego pewna. Wystarczyło bardzo chcieć i młoda Lovegoodówna zjawiała się, by odegnać troski. I – jak zwykle – nie przybywała w samotności. Gdy tylko Effie uchyliła ponownie powieki, przywitały się z nią ciemne ślepia ptaszka, wyglądające spomiędzy witek siana. Nie musiała pytać; znając kuzynkę, pewnie miała jeszcze dwa śnieżnobiałe króliki w kieszeni i trzy puszki pigmejskie, uwite w szerokich rękawach płaszcza. — Martwiłam się — rzuciła poważniejszym tonem, kiedy odsunęły się od siebie i mogła spokojnie przyjrzeć się jej sylwetce. Podświadomie wyszukiwała w jej rysach zmęczenia, zdenerwowania, pasm smutku; z jakiegoś powodu młodsza czarownica budziła w niej troskliwy instynkt – nawet jeśli w rzeczywistości radziła sobie lepiej i była dużo zaradniejsza od samej Effie. — Co u twoich rodziców? Są bezpieczni? — Musiała zapytać; mama nie darowałaby jej, gdyby nie wydobyła wszystkich możliwych informacji na temat bliskich, skoro w końcu miała ku temu okazję.
Z ociąganiem podążyła spojrzeniem szarozielonych tęczówek w kierunku grubego pnia. Wydobyła z siebie westchnięcie, po czym ściągnęła jeszcze pojedyncze źdźbła trawy z burego sweterka, który miał opatulać są swoim ciepłem. — Ach, Susie. Chciałam żeby wszystko było idealnie na twoje przybycie — wyjaśniła, wyginając wargi w niepocieszonym uśmiechu. Powinna się była tego spodziewać; jeśli przez tyle miesięcy nie potrafiła sobie poradzić z dziurą w podłodze, czego mogła oczekiwać? Na szczęście problem dotyczył tylko kilku najniższych szczebelków, z pewnym wysiłkiem można było je ominąć i dostać się na górę.
Uniosła podbródek, pragnąc dostrzec między gałęziami zarys kryjówki, do której prowadziły stopnie. Nie przypominała sobie, by ktoś umieszczał tam kolorowy materiał, który sterczał teraz w dziwnym nieładzie w każdą możliwą stronę. Kilka gałązek też wyglądało na złamane; zbyła to jednak pospiesznie, nie spodziewając się przecież niczego niezwykłego.
Z ociąganiem podążyła spojrzeniem szarozielonych tęczówek w kierunku grubego pnia. Wydobyła z siebie westchnięcie, po czym ściągnęła jeszcze pojedyncze źdźbła trawy z burego sweterka, który miał opatulać są swoim ciepłem. — Ach, Susie. Chciałam żeby wszystko było idealnie na twoje przybycie — wyjaśniła, wyginając wargi w niepocieszonym uśmiechu. Powinna się była tego spodziewać; jeśli przez tyle miesięcy nie potrafiła sobie poradzić z dziurą w podłodze, czego mogła oczekiwać? Na szczęście problem dotyczył tylko kilku najniższych szczebelków, z pewnym wysiłkiem można było je ominąć i dostać się na górę.
Uniosła podbródek, pragnąc dostrzec między gałęziami zarys kryjówki, do której prowadziły stopnie. Nie przypominała sobie, by ktoś umieszczał tam kolorowy materiał, który sterczał teraz w dziwnym nieładzie w każdą możliwą stronę. Kilka gałązek też wyglądało na złamane; zbyła to jednak pospiesznie, nie spodziewając się przecież niczego niezwykłego.
Przed samą sobą Sue z żalem przyznawała, że miała ogromne zaległości. Otrzymywane wieści były mocno uszczuplone, podczas choroby nie mogła przecież rozmawiać z nikim osobiście, pozostawały jej tylko listy, lecz iz nich nie mogła dowiedzieć się wszystkiego. Po pewnym czasie słowo pisane zaczęło męczyć, frustrować, przywodziło tylko większą tęsknotę za spotkaniami twarzą w twarz, za żywą obecnością. Smocza ospa ciągnęła się długo, zbyt długo - a gdy już wypuściła ją z powrotem na wolność, Lovegood zachłysnęła się nią, natychmiast biorąc na swoje barki tyle zobowiązań, ile była w stanie unieść. Słowa spod dłoni Effie przyjęła z entuzjazmem, lecz nie chciała więcej korespondencji, nie, potrzebowała zobaczyć ją, mieć pewność co do bezpieczeństwa (na tyle, na ile było możliwe). Poza tym jedno ze zdań listu szczególnie zwróciło uwagę i choć starała się nie wyciągnąć pochopnych wniosków, musiała wypytać kochaną przyjaciółkę o dokładniejsze ich znaczenie.
Ta fizyczna bliskość, wyzbyta przecież wszelkich podtekstów, była tak miła i odświeżająca - Sue kompletnie nie chciała oddalać się od uścisku, w tym geście zamknęła się cała tęsknota, za nią, za dawnymi czasami, beztorską i najczystszą radością. Przez moment naprawdę czuła wspomnienia, aż po czubki palców wypełniały ją swoją magią, malując na twarzyczce błogi uśmiech. Tyle opowieści do nadrobienia, tyle dni i miesięcy rozkłąki!
Co prawda króliki zostały w domu, zamiast chować się w płaszczu, ale faktycznie, coś poruszyło się i w kieszeni tegoż. Musiała swoje małe zoo zapoznać z kuzynką, jeszcze chwila, jeszcze moment i zabierze się za to!
- Ja też! - odpowiedziała, równie poważnie, na chwilę pozwalając przejść zmartwieniu przez jasne oczy - ta emocja dominodwała w ostatnich czasach i nie miała odejść prędko.
- Radzą sobie, już mają swój dach nad głową, ale tata wychodzi z siebie, tak się o wszystkich martwi - powiedziała z cieniem smutnego uśmiechu. Miał żonę mugolaczkę i trójkę dzieci, wszystkich chciał mieć obok siebie, w domu, tym samym sprowadzając na Susanne prawdziwy dylemat - jedną z ostatnich rzeczy, jaką chciała zrobić, było zostawienie Cory samej. Dlatego odmawiała konsekwentnie, choć serce za każdym razem coraz bardziej kruszało. - Mam ci bardzo dużo do opowiedzenia - przygryzła wargę, próbując to wszystko poskładać, niesamowicie trudne zadanie. Naprawdę wiele się działo.
- Przecież jest - odparła z lekkością, chwytając kuzynkę za dłoń i ściskając ją - delikatnie, pokrzepiająco. - Myślę, że wspólna praca przy domku to najlepsze, co mogło nam się trafić. Można to zrobić raz dwa zaklęciami, ale chyba nie o to nam chodzi - uznała pogodnie. - Zanim zaczniemy poznaj moich towarzyszy - w kapturze chowa się Dagaz, jest memortkiem, którego uratowałam w sylwestra. Znalazłam go jako pisklę, nie mam pojęcia jakim cudem, zimą - pokręciła głową. Kieszeń poruszyła się alarmująco, gdy tylko Lovegood zaczęła opowiadać, jakby coś jeszcze domagało się uwagi. - Salvio i Hexia - dwa nieśmiałki wyjrzały spomiędzy materiału, swoje spiczaste palce owijając wokół dłoni Sue. Maleńkie oczka zerkały na Effie, oceniając, czy mogą jej zaufać. Poza swoimi nieśmiałymi czasami, potrafiły być naprawdę ruchliwe! - Też odratowane - uzupełniła, próbując lekko wyciągnąć Salvio na zewnątrz, ale wgramolił się do kryjówki. - Daj im trochę czasu - szepnęła cichutko.
Wzrokiem również podążyła w górę, pnąc się coraz wyżej i na widok materiału przechyliła głowę. Widziała go już z daleka, był wielki i niesamowicie ciekawy. - O tych innowacjach nic nie wiedziałam - wyszczerzyła się na moment, ale zaraz zerknęła na brakujące szczebelki i skrzynkę z narzędziami. - Kiedyś obserwowałam, jak się to robi, powinnyśmy dać radę - przyznała, ze wszystkich sił starając się nie pamiętać, że to Bertiego obserowała z młotkiem, gdy pracowali przy zniszczonej kwaterze Zakonu. Chwyciła pierwszą deseczkę, przykładając ją do pnia, by tylko Potter nie dostrzegła jej smutnej miny - nie, nie teraz. - Możesz tak przytrzymać, a ja spróbuję przybić. Poza tym, mam bardzo ważne pytanie - jak wy się trzymacie? I co kryje się za znalezieniem drogi do domu? - pytała z powagą, gdy już przybiła pierwszy ze szczebli - uważnie przyglądała się Effie, czekając na jej relację.
Ta fizyczna bliskość, wyzbyta przecież wszelkich podtekstów, była tak miła i odświeżająca - Sue kompletnie nie chciała oddalać się od uścisku, w tym geście zamknęła się cała tęsknota, za nią, za dawnymi czasami, beztorską i najczystszą radością. Przez moment naprawdę czuła wspomnienia, aż po czubki palców wypełniały ją swoją magią, malując na twarzyczce błogi uśmiech. Tyle opowieści do nadrobienia, tyle dni i miesięcy rozkłąki!
Co prawda króliki zostały w domu, zamiast chować się w płaszczu, ale faktycznie, coś poruszyło się i w kieszeni tegoż. Musiała swoje małe zoo zapoznać z kuzynką, jeszcze chwila, jeszcze moment i zabierze się za to!
- Ja też! - odpowiedziała, równie poważnie, na chwilę pozwalając przejść zmartwieniu przez jasne oczy - ta emocja dominodwała w ostatnich czasach i nie miała odejść prędko.
- Radzą sobie, już mają swój dach nad głową, ale tata wychodzi z siebie, tak się o wszystkich martwi - powiedziała z cieniem smutnego uśmiechu. Miał żonę mugolaczkę i trójkę dzieci, wszystkich chciał mieć obok siebie, w domu, tym samym sprowadzając na Susanne prawdziwy dylemat - jedną z ostatnich rzeczy, jaką chciała zrobić, było zostawienie Cory samej. Dlatego odmawiała konsekwentnie, choć serce za każdym razem coraz bardziej kruszało. - Mam ci bardzo dużo do opowiedzenia - przygryzła wargę, próbując to wszystko poskładać, niesamowicie trudne zadanie. Naprawdę wiele się działo.
- Przecież jest - odparła z lekkością, chwytając kuzynkę za dłoń i ściskając ją - delikatnie, pokrzepiająco. - Myślę, że wspólna praca przy domku to najlepsze, co mogło nam się trafić. Można to zrobić raz dwa zaklęciami, ale chyba nie o to nam chodzi - uznała pogodnie. - Zanim zaczniemy poznaj moich towarzyszy - w kapturze chowa się Dagaz, jest memortkiem, którego uratowałam w sylwestra. Znalazłam go jako pisklę, nie mam pojęcia jakim cudem, zimą - pokręciła głową. Kieszeń poruszyła się alarmująco, gdy tylko Lovegood zaczęła opowiadać, jakby coś jeszcze domagało się uwagi. - Salvio i Hexia - dwa nieśmiałki wyjrzały spomiędzy materiału, swoje spiczaste palce owijając wokół dłoni Sue. Maleńkie oczka zerkały na Effie, oceniając, czy mogą jej zaufać. Poza swoimi nieśmiałymi czasami, potrafiły być naprawdę ruchliwe! - Też odratowane - uzupełniła, próbując lekko wyciągnąć Salvio na zewnątrz, ale wgramolił się do kryjówki. - Daj im trochę czasu - szepnęła cichutko.
Wzrokiem również podążyła w górę, pnąc się coraz wyżej i na widok materiału przechyliła głowę. Widziała go już z daleka, był wielki i niesamowicie ciekawy. - O tych innowacjach nic nie wiedziałam - wyszczerzyła się na moment, ale zaraz zerknęła na brakujące szczebelki i skrzynkę z narzędziami. - Kiedyś obserwowałam, jak się to robi, powinnyśmy dać radę - przyznała, ze wszystkich sił starając się nie pamiętać, że to Bertiego obserowała z młotkiem, gdy pracowali przy zniszczonej kwaterze Zakonu. Chwyciła pierwszą deseczkę, przykładając ją do pnia, by tylko Potter nie dostrzegła jej smutnej miny - nie, nie teraz. - Możesz tak przytrzymać, a ja spróbuję przybić. Poza tym, mam bardzo ważne pytanie - jak wy się trzymacie? I co kryje się za znalezieniem drogi do domu? - pytała z powagą, gdy już przybiła pierwszy ze szczebli - uważnie przyglądała się Effie, czekając na jej relację.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
W natłoku zdarzeń i emocji trudno się było odnaleźć; w czasach gdy niepokojące listy napływały z każdego krańca Anglii, a znajome nazwiska wyłaniały się z listów gończych, nieobecność pewnych podpisów wśród sterty korespondencji również wzbudzała zmartwienie. Brak bywał równie odczuwalny co nadmiar – zwłaszcza, gdy dotyczy osób, które zwykły zajmować miejsce bliskie sercu; świat, ściśle powiązany z nastrojami politycznymi, zmieniał się w niezwykle prędkim tempie i aż trudno było nadążyć za wszystkimi śledzonymi losami. Aby nie zatracić się w gonitwie obaw, tkanej na sznurze napięcia, można było próbować przekonać własne zatroskanie, że musi być dobrze, że będzie dobrze; można było także starać się zapomnieć, nie myśleć, żyć chwilą. Effie oba te sposoby znała dobrze i wielokrotnie przeplatała je ze sobą podczas ostatnich miesięcy. Jakoś musiała sobie radzić z napływem emocji, na które tak naprawdę nie była dobrze przygotowana – o ile istniał sposób, by jakoś przyszykować się na zagadkę, jaką stanowiła przyszłość. Posiadane przez nią uczucia nie podlegały treningowi; zdążyła przekonać się o tym już wielokrotnie. Potrafiła zdusić je w sobie, odepchnąć na bok, lecz one w końcu znajdowały ujście, przeradzając się najczęściej w niewypowiedziane wyrzuty przeciwko sobie. Bo kogo innego mogła obwinić o własne słabości? Tylko siebie. Zawsze siebie. Dowodem była chodźby kiepska robota, którą planowała wykonać tego dnia w ogrodzie; jej entuzjazm prysł w momencie zderzenia z twardą ziemią i pewnie by tak zostało, gdyby nie nagłe pojawienie się Susanne. Pojawiała się tam, gdzie była potrzebna, dźwigając na swych barkach ciężar strapień, zebranych od innych; jasnowłosa alchemiczka postrzegała to jako rodzaj daru, który bywał też przekleństwem. Bezinteresowność kuzynki często szła w parze z jej zaniedbywaniem własnych potrzeb na rzecz udzielenia pomocy. Podejrzewała, że w obecnej sytuacji sprawy miały się podobnie – nie znała oczywiście pełnego zakresu działalności Susie (ach, gdyby wiedziała o Zakonie, o zetknięciu z Rycerzami, o odwadze, którą wykazywała w starciu z zagrożeniami, to pewnie nigdy nie wypuściłaby jej z tego uścisku, nie pozwoliłaby jej się więcej narażać). W takiej rzeczywistości duma nadal przeplatała się z zatroskaniem, które zostało tylko nieco złagodzone nadchodzące zapewnienia.
— O mnie? Niepotrzebnie — odpowiedziała, szczerze zdziwiona odwzajemnieniem jej stwierdzenia; z jakiegoś powodu było dla niej zaskakujące, że to ktoś mógłby przejmować się jej dobrostanem. Nikomu nie było łatwo, wojna nabrała realnych barw i z okrutną premedytacją sięgała po kolejne hrabstwa, po kolejne ulice – ale Effie miała dom nad głową oraz kochającą rodzinę. Ich zapasy może nie były takie jak przedtem, lecz radzili sobie wystarczająco dobrze; do tego jej umiejętność warzenia eliksirów pozostawała przydatna, co oznaczało dalszą możliwość zarobku. Nie każdy miał podobną wygodę, która również w sporej mierze wiązała się ze statusem krwi, jaki posiadali Potterowie. I choć nie uchroniło to Peregrine’a przed zwolnieniem z Ministerstwa, przynajmniej nie musiał martwić się o tę jedną rzecz. Nie czuła się najlepiej ze świadomością, że coś takiego w tym momencie zapewniało jej (w jakimś stopniu) lepszą pozycję. Bardzo ceniła Lovegoodów, a także Tonksów i Moorów, oraz wszystkich, bez wyjątku, bez wytykania, bez nakładania kategorii. Nie chciała akceptować tych podziałów, indoktrynacji wypisywanej w Walczącym Magu; to wzburzało jej krew, powodując jednocześnie powszechne poczucie niemocy. — Pozdrów ich proszę od nas — powiedziała nieco ciszej, wlewając w to jednak tyle emocji, ile potrafiła. Dodała do nich promyk uśmiechu. — Na pewno są z ciebie dumni — dodała po prostu, powstrzymując się przed dalszymi pytaniami; wywnioskowała z formy wypowiedzi, że Susanne nie mieszka z nimi, ale najwyraźniej była z nimi w bliskim kontakcie. Najważniejsze, iż byli bezpieczni. Tak jak ich córka.
Wypogodziła się z chmurnych myśli na temat własnego wkładu w naprawę domku, gdy poczuła delikatny uścisk dłoni; poza tym kolejną drobną przyjemnością było poznanie towarzyszy jej dzisiejszego gościa i to zupełnie odegnało jej zrezygnowane podejście. W jej bladozielonych tęczówkach błysnęło zaciekawienie – jej wiedza na temat stworzeń magicznych powoli się rozwijała, choć pozostawała raczej w granicach użyteczności pod względem zastosowania różnych ingrediencji. Może właśnie to wyczuł memortek, który na spotkanie ze szczupłymi palcami jej ręki z powrotem zakopał się w sianku kaptura; nie miała mu tego za złe. Mimo szczerych chęci nawiązywanie więzi ze zwierzętami nie było jej mocną stroną – najlepiej wiedział o tym Wilkor, który zwykle albo ją perfidnie ignorował, albo spoglądał na nią z wystudiowaną wyższośćią. Ale Sue i tak widziałaby możliwość zbudowania nici porozumienia pomiędzy nimi, tak jak i teraz, gdy mówiła o nieśmiałkach. Nauczona doświadczeniem z Dagaz, posłała im po prostu pogodny uśmiech, nie podejmując próby zbliżenia. — Nie mogły trafić lepiej — podsumowała, podejrzewając, że krótkimi wzmiankami o znalezieniu kryły się całe bohaterskie historie, w których kuzynka wydostała istotki z tarapatów. Powróci to nich, gdy tylko wejdą się już na górę.
— Ja też nie — odparła, obserwując z rosnącą nieufnością falujący materiał. Ta obserwacja zajęła ją na tyle, że nie dostrzegła zmiany nastroju swojej kuzynki; wyłapała tylko tyle, że ktoś pokazał jej wcześniej jak zajmować się podobną naprawą. Zamrugała prędko powiekami, powracając do zadania – krótko skinęła głową. — Tak jest, kapitanie. — Bez ociągania przytrzymała deseczkę, oczekując na nastąpienie uderzenia; powolutku, stuk stuk stuk, szczebelek został przybity z jednej strony. Zamieniły się miejscami i tu Effie uniosła go nieco wyżej, bo tak z jej perspektywy wyglądał w miarę równo. Poczekała na reakcję Susanne, która nieznacznie obniżyła wyrównała poziom. Sama praca była wymagająca głównie od panny Lovegood, ale nie wyglądała na zmęczoną. Sprawnie przybiły też drugi kawałek drewienka i właściwie można było wchodzić. — Chodź, przytrzymam cię, a ty wypróbujesz czy stopnie są stabilne — zaproponowała ofiarowując swoje ramię do oparcia w razie czego; utworzyła z lewej dłoni daszek nad swoją linią brwi i spojrzała w górę. Kolorowy materiał zmienił jego miejsce, a jej wzrok skrzyżował się z… nieznanym jej mężczyzną, który spoglądał na nie z góry w swojej śmiesznej, fikuśnej czapeczce.
— Witam drogie panie! — krzyknął uprzejmie, zdejmując nakrycie głowy i chwiejąc się przy tym nieznacznie. — Czy mogłybyście mi pomóc zejść?
— O mnie? Niepotrzebnie — odpowiedziała, szczerze zdziwiona odwzajemnieniem jej stwierdzenia; z jakiegoś powodu było dla niej zaskakujące, że to ktoś mógłby przejmować się jej dobrostanem. Nikomu nie było łatwo, wojna nabrała realnych barw i z okrutną premedytacją sięgała po kolejne hrabstwa, po kolejne ulice – ale Effie miała dom nad głową oraz kochającą rodzinę. Ich zapasy może nie były takie jak przedtem, lecz radzili sobie wystarczająco dobrze; do tego jej umiejętność warzenia eliksirów pozostawała przydatna, co oznaczało dalszą możliwość zarobku. Nie każdy miał podobną wygodę, która również w sporej mierze wiązała się ze statusem krwi, jaki posiadali Potterowie. I choć nie uchroniło to Peregrine’a przed zwolnieniem z Ministerstwa, przynajmniej nie musiał martwić się o tę jedną rzecz. Nie czuła się najlepiej ze świadomością, że coś takiego w tym momencie zapewniało jej (w jakimś stopniu) lepszą pozycję. Bardzo ceniła Lovegoodów, a także Tonksów i Moorów, oraz wszystkich, bez wyjątku, bez wytykania, bez nakładania kategorii. Nie chciała akceptować tych podziałów, indoktrynacji wypisywanej w Walczącym Magu; to wzburzało jej krew, powodując jednocześnie powszechne poczucie niemocy. — Pozdrów ich proszę od nas — powiedziała nieco ciszej, wlewając w to jednak tyle emocji, ile potrafiła. Dodała do nich promyk uśmiechu. — Na pewno są z ciebie dumni — dodała po prostu, powstrzymując się przed dalszymi pytaniami; wywnioskowała z formy wypowiedzi, że Susanne nie mieszka z nimi, ale najwyraźniej była z nimi w bliskim kontakcie. Najważniejsze, iż byli bezpieczni. Tak jak ich córka.
Wypogodziła się z chmurnych myśli na temat własnego wkładu w naprawę domku, gdy poczuła delikatny uścisk dłoni; poza tym kolejną drobną przyjemnością było poznanie towarzyszy jej dzisiejszego gościa i to zupełnie odegnało jej zrezygnowane podejście. W jej bladozielonych tęczówkach błysnęło zaciekawienie – jej wiedza na temat stworzeń magicznych powoli się rozwijała, choć pozostawała raczej w granicach użyteczności pod względem zastosowania różnych ingrediencji. Może właśnie to wyczuł memortek, który na spotkanie ze szczupłymi palcami jej ręki z powrotem zakopał się w sianku kaptura; nie miała mu tego za złe. Mimo szczerych chęci nawiązywanie więzi ze zwierzętami nie było jej mocną stroną – najlepiej wiedział o tym Wilkor, który zwykle albo ją perfidnie ignorował, albo spoglądał na nią z wystudiowaną wyższośćią. Ale Sue i tak widziałaby możliwość zbudowania nici porozumienia pomiędzy nimi, tak jak i teraz, gdy mówiła o nieśmiałkach. Nauczona doświadczeniem z Dagaz, posłała im po prostu pogodny uśmiech, nie podejmując próby zbliżenia. — Nie mogły trafić lepiej — podsumowała, podejrzewając, że krótkimi wzmiankami o znalezieniu kryły się całe bohaterskie historie, w których kuzynka wydostała istotki z tarapatów. Powróci to nich, gdy tylko wejdą się już na górę.
— Ja też nie — odparła, obserwując z rosnącą nieufnością falujący materiał. Ta obserwacja zajęła ją na tyle, że nie dostrzegła zmiany nastroju swojej kuzynki; wyłapała tylko tyle, że ktoś pokazał jej wcześniej jak zajmować się podobną naprawą. Zamrugała prędko powiekami, powracając do zadania – krótko skinęła głową. — Tak jest, kapitanie. — Bez ociągania przytrzymała deseczkę, oczekując na nastąpienie uderzenia; powolutku, stuk stuk stuk, szczebelek został przybity z jednej strony. Zamieniły się miejscami i tu Effie uniosła go nieco wyżej, bo tak z jej perspektywy wyglądał w miarę równo. Poczekała na reakcję Susanne, która nieznacznie obniżyła wyrównała poziom. Sama praca była wymagająca głównie od panny Lovegood, ale nie wyglądała na zmęczoną. Sprawnie przybiły też drugi kawałek drewienka i właściwie można było wchodzić. — Chodź, przytrzymam cię, a ty wypróbujesz czy stopnie są stabilne — zaproponowała ofiarowując swoje ramię do oparcia w razie czego; utworzyła z lewej dłoni daszek nad swoją linią brwi i spojrzała w górę. Kolorowy materiał zmienił jego miejsce, a jej wzrok skrzyżował się z… nieznanym jej mężczyzną, który spoglądał na nie z góry w swojej śmiesznej, fikuśnej czapeczce.
— Witam drogie panie! — krzyknął uprzejmie, zdejmując nakrycie głowy i chwiejąc się przy tym nieznacznie. — Czy mogłybyście mi pomóc zejść?
Ogród
Szybka odpowiedź