[SEN] crawling back to you
AutorWiadomość
Wybacz, wybacz, wybacz.
Co ma wybaczyć?
Przebacz mi, błagam.
Kołdra otulała rozgrzane ciało, komponując się w symfonię odpływających w nicość myśli. Delikatny uśmiech zwieńczał wtulony w delikatność puchu policzek. Bolesne - mierzwiące, niepoprawnie przyjemne i kojące, mimo rodzącego się uczucia bólu - zaczerwienienie skóry wokół ust, nadawało wargom pełnego zmęczenia zabarwienia, które współdzieliła z leżącymi na stole malinami. Czereśniami. Wiśniami?
Dłoń wędrowała po zarysowaniach poduszki, palce wygrywały rytm nieznanej melodii serca, wypełniając cały pokój szelestem. Pokryte heblowanym drewnem ściany lśniły wszystkimi powtarzanymi melodiami: oddechem, który powtarzał głos najsilniejszego mięśnia serca; krążącymi po bawełnie włosami, szeleszczącymi lśniącą, rudawą poświatą w kolorze zachodzącego słońca jesieni; aż wreszcie, wreszcie śmiechem.
Niepoprawnie głośnym, przerażającym.
Ciepłym.
Niepokojącym.
N i e r e a l n y m.
- Nigdy więcej tego nie zrobię. - Czego nie zrobisz, Vivienne? Głos był przytłumiony, pochłonięty niezrozumiałymi, nieodczuwanymi emocjami. Brwi marszczyły się aż po charakterystyczne zwężenie górnej części nosa, zbierając piegi w jedną plamę rdzawego jeziora emocji. Niewinność jest ulotna. Zbyt słodka, przesłodzona, mdła. Ludzka i namacalna.
Stopy wysunęły się spod zaznajomionej miękkości, natrafiając na szorstkość starej podłogi. Lekki chrzęst piasku wbił się w delikatną strukturę skóry w identycznym momencie, co ciepły podmuch wiatru poderwał pojedyncze mieszki do pokrycia skóry charakterystycznym tworem chłodu. Koszula. Jej zapach i odczuwane tak silnie przylgnięcie było jedynym ratunkiem dla otumanionego chłodem ciała.
Lekko drżącego.
Dlaczego, dlaczego drży?
- Ostatni raz. - To ostatni raz; ostatni raz, gdy krągłość piersi spotyka się ze śliskością koszuli. Ostatni dotyk. Ostatni zapach włosów i skóry. Ostatnia ręka ściskająca zaokrąglenie biodra.
Ostatni raz? Nie, jeszcze raz.
Nie umiem się zdecydować.
Okno odsłaniało przecinające zielonkawą taflę promienie zachodzącego słońca. Pojedyncze igiełki sosny przyozdabiały szeroki parapet, na który miejsce odnalazła tkanina osłaniająca ciało. Pozwalała tym lekkim, małym ostrościom przedostać się na wysokości dołeczków Wenus, chwilę później przewodząc kręgosłupem śladowe ilości przyjemności.
Tej dawnej i obecnej.
Nieodczuwalnej, gdyby nie widok. Pojedyncze krople spływające po zarysowanych barkach; kosmyk zagubiony w misternie ułożonej czuprynie. Zarost, który w bolesności podrażnionej skóry dalej czuła.
On. On. On.
Dlaczego tu jest?
Zbliżył się niepostrzeżenie, zacisnął rękę do zakurzonego parapetu, która jeszcze przed sekundą próbowała odepchnąć wyższe ciało. Pozwolił na to jedno westchnięcie - przyjemności, dezaprobaty, znudzenia, przyzwyczajenia. jakie? - nim jej czoło spotkało się z delikatnością warg, chwilę później odnajdując spokój mimiki w bliskości jego szyi. Nim dłonie zacisnęły się na wysokości talii, zaznaczając nieperfekcyjne linie.
and just in time, in the right place
steadily emerging with grace
Vivienne Bulstrode
Zawód : Arystokratka
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
shuffling the cards of your game
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Nigdy więcej tego nie zrobię.
- Czego nie zrobisz, Vivienne? - Mrukliwe, pełne sennego jeszcze stanu nuty przebijały się przez gardłowy głos, którego natura leżała w innym wymiarze. Nie tym rzeczywistym, lecz ukrytym głęboko przed wzrokiem oraz wiedzą niepowołanych - dostępnym jedynie dla uprzywilejowanych, świadomych. Wybranych. W tym przypadku wybranymi była dwójka postaci biorących udział w aktualnym przedstawieniu między nieostrymi krawędziami, zarysami, konturami, przymglonymi fakturami różnych materiałów a rozmytymi wrażeniami zmysłów. Dokładnie w miejscu, gdzie na cienkiej linii granicy ból i zmęczenie mieszały się z przyjemnością i błogą obietnicą spełnienia. Zupełnie jakby sam oddech równał się rozmazaniu wszelkiego zła, niepokoju, śladu chociażby wątpliwości i tragicznych skutków. Wystarczyło jedynie dostać się do świata balansującego na krawędzi, by otrzymać ulgę. Wewnętrzną równowagę prowadzącą ku idealnemu porządkowi. Bo tak właśnie się czuł w tym miejscu - idealnie. Od ciała próbującego zwalczyć boleści pochodzące z wcześniejszych chwil, przez spokojne nuty dobiegające zza otwartego okna, do stanu umysłu, który nie był w stanie odnaleźć bodajże cienia negatywu. Poranek, wieczór, noc, dzień - bez różnicy. Wszystko wszak było w odpowiednim punkcie, wszystko było na miejscu, dlatego nie było też znaczenia, że nic nie było tam, gdzie powinno. Leżące na ziemi skrawki papieru wymieszane z kawałkiem rozbitego szkła i zapachem atramentu schnącego jeszcze na drewnianym biurku. Delikatne pióra wystające z przerwanej poduszki i wibrujące na nawet delikatnym oddechu. Koszula przykrywająca nie to ciało, co trzeba. Nie znał tego otoczenia, ale nie miało to znaczenia, gdy chaos łączył się w jedno z porządkiem. W jego umyśle musiały stanowić całość - nierozerwalną i sensowną, bo bez tego rozpadało się wszystko, co ich otaczało. Rozpadłyby się nawet kamienne ściany, od których bił przyjemny chłód łagodzący rozgrzaną skórę. Gorąc i zimno - łącznie perfekcja. Kłamstwo i prawda. Czerń i biel. Kobieta i mężczyzna. Nieład i harmonia.
Ostatni raz.
- Nie kłam. - Od kłamstwa wszystko się zaczęło. Od oszustwa, które dotarło aż tutaj. Zawsze tak było. Zawsze powtarzała to samo, a on zawsze odpowiadał w jednakowy sposób. Obiecywała coś i tej obietnicy nie dotrzymywała. Nie miała się zmienić w myśl równowagi rządzącej czymś więcej niż światem. Kłamstwo i prawda. Czerń i biel. Zawsze musiała wszak zajrzeć na ostatnie strony książki, by ocenić czy warto było ją czytać. On wolał niespodziewane. Ona nie lubiła, gdy coś ją zaskakiwało. Może dlatego nie zastanawiała się nad konsekwencjami swoich działań. Zbutnowała się ten pierwszy raz, bo musiała mieć kontrolę nad losem. Ale to też było kłamstwem. Że rządziło nimi coś wyższego, bardziej znaczącego i przejmującego. Największe kłamstwo świata. Kobieta i mężczyzna. Nieład i harmonia. Być może dlatego wolała sobie wmawiać nieprawdę, kryć się za fasadą bezceremonialnego, zimnego uśmiechu, jakim raczyła wszystkich wokół. Ale maska rozpadła się i rozbiła i chociaż posklejana, nigdy nie miała wyglądać tak perfekcyjnie jak niegdyś. Była jedynie karykaturą. Kolejnym fałszerstwem fałszerstwa. Czasami potrafiła się jednak jej wyzbyć. Czasami potrafiła nie kłamać. Mówiąc wybacz, mówiła dziękuję. Czasami umiała dostrzegać a nie jedynie krytycznie obserwować. Co dostrzegała teraz? Czy w ogóle coś dostrzegała oślepiona promieniami słońca? Jego twarz zwrócona w stronę okna nie musiała jednak walczyć z przebijającym się do wnętrza mlecznym światłem. Nie. Już nie. Bo ostatni raz znów zmienił swoje znaczenie. Zachłysnął się znajomym zapachem, który przypominał o zostawionych w ogrodzie brzoskwiniach - pełnych, soczystych. Przyjemnych i miękkich. Przypominających o zakończonym lecie i nadchodzącej jesieni. Ciepłej i zmiennej. Kłamstwo i prawda. Czerń i biel. Spokojny, kobiecy dech błąkający się na wysokości obojczyka zdawał się niczym monotonia snu wybijanego jednym rytmem, kryjącego spokój i rozluźnienie. - Obudź się. - Słowa padały krótko, gdy dłoń zsunęła się na biodro. Jedna faktura delikatnie rzeźbiła własne szlaki na drugiej - jaśniejszej i smuklejszej. - Dziś równonoc. - Kobieta i mężczyzna. Nieład i harmonia. Szczęście i tragedia. Zawsze w jednym niekończącym się nigdy cyklu.
- Czego nie zrobisz, Vivienne? - Mrukliwe, pełne sennego jeszcze stanu nuty przebijały się przez gardłowy głos, którego natura leżała w innym wymiarze. Nie tym rzeczywistym, lecz ukrytym głęboko przed wzrokiem oraz wiedzą niepowołanych - dostępnym jedynie dla uprzywilejowanych, świadomych. Wybranych. W tym przypadku wybranymi była dwójka postaci biorących udział w aktualnym przedstawieniu między nieostrymi krawędziami, zarysami, konturami, przymglonymi fakturami różnych materiałów a rozmytymi wrażeniami zmysłów. Dokładnie w miejscu, gdzie na cienkiej linii granicy ból i zmęczenie mieszały się z przyjemnością i błogą obietnicą spełnienia. Zupełnie jakby sam oddech równał się rozmazaniu wszelkiego zła, niepokoju, śladu chociażby wątpliwości i tragicznych skutków. Wystarczyło jedynie dostać się do świata balansującego na krawędzi, by otrzymać ulgę. Wewnętrzną równowagę prowadzącą ku idealnemu porządkowi. Bo tak właśnie się czuł w tym miejscu - idealnie. Od ciała próbującego zwalczyć boleści pochodzące z wcześniejszych chwil, przez spokojne nuty dobiegające zza otwartego okna, do stanu umysłu, który nie był w stanie odnaleźć bodajże cienia negatywu. Poranek, wieczór, noc, dzień - bez różnicy. Wszystko wszak było w odpowiednim punkcie, wszystko było na miejscu, dlatego nie było też znaczenia, że nic nie było tam, gdzie powinno. Leżące na ziemi skrawki papieru wymieszane z kawałkiem rozbitego szkła i zapachem atramentu schnącego jeszcze na drewnianym biurku. Delikatne pióra wystające z przerwanej poduszki i wibrujące na nawet delikatnym oddechu. Koszula przykrywająca nie to ciało, co trzeba. Nie znał tego otoczenia, ale nie miało to znaczenia, gdy chaos łączył się w jedno z porządkiem. W jego umyśle musiały stanowić całość - nierozerwalną i sensowną, bo bez tego rozpadało się wszystko, co ich otaczało. Rozpadłyby się nawet kamienne ściany, od których bił przyjemny chłód łagodzący rozgrzaną skórę. Gorąc i zimno - łącznie perfekcja. Kłamstwo i prawda. Czerń i biel. Kobieta i mężczyzna. Nieład i harmonia.
Ostatni raz.
- Nie kłam. - Od kłamstwa wszystko się zaczęło. Od oszustwa, które dotarło aż tutaj. Zawsze tak było. Zawsze powtarzała to samo, a on zawsze odpowiadał w jednakowy sposób. Obiecywała coś i tej obietnicy nie dotrzymywała. Nie miała się zmienić w myśl równowagi rządzącej czymś więcej niż światem. Kłamstwo i prawda. Czerń i biel. Zawsze musiała wszak zajrzeć na ostatnie strony książki, by ocenić czy warto było ją czytać. On wolał niespodziewane. Ona nie lubiła, gdy coś ją zaskakiwało. Może dlatego nie zastanawiała się nad konsekwencjami swoich działań. Zbutnowała się ten pierwszy raz, bo musiała mieć kontrolę nad losem. Ale to też było kłamstwem. Że rządziło nimi coś wyższego, bardziej znaczącego i przejmującego. Największe kłamstwo świata. Kobieta i mężczyzna. Nieład i harmonia. Być może dlatego wolała sobie wmawiać nieprawdę, kryć się za fasadą bezceremonialnego, zimnego uśmiechu, jakim raczyła wszystkich wokół. Ale maska rozpadła się i rozbiła i chociaż posklejana, nigdy nie miała wyglądać tak perfekcyjnie jak niegdyś. Była jedynie karykaturą. Kolejnym fałszerstwem fałszerstwa. Czasami potrafiła się jednak jej wyzbyć. Czasami potrafiła nie kłamać. Mówiąc wybacz, mówiła dziękuję. Czasami umiała dostrzegać a nie jedynie krytycznie obserwować. Co dostrzegała teraz? Czy w ogóle coś dostrzegała oślepiona promieniami słońca? Jego twarz zwrócona w stronę okna nie musiała jednak walczyć z przebijającym się do wnętrza mlecznym światłem. Nie. Już nie. Bo ostatni raz znów zmienił swoje znaczenie. Zachłysnął się znajomym zapachem, który przypominał o zostawionych w ogrodzie brzoskwiniach - pełnych, soczystych. Przyjemnych i miękkich. Przypominających o zakończonym lecie i nadchodzącej jesieni. Ciepłej i zmiennej. Kłamstwo i prawda. Czerń i biel. Spokojny, kobiecy dech błąkający się na wysokości obojczyka zdawał się niczym monotonia snu wybijanego jednym rytmem, kryjącego spokój i rozluźnienie. - Obudź się. - Słowa padały krótko, gdy dłoń zsunęła się na biodro. Jedna faktura delikatnie rzeźbiła własne szlaki na drugiej - jaśniejszej i smuklejszej. - Dziś równonoc. - Kobieta i mężczyzna. Nieład i harmonia. Szczęście i tragedia. Zawsze w jednym niekończącym się nigdy cyklu.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie kłamię, nie kłamię.
Usta zaciśnięte, lekko lepkie od słodyczy owocowych soków. Na wpół spierzchnięte, obolałe i wysuszone. Na wpół zaostrzone końcówką kilkudniowego zarostu, męczącego młodą skórę zaostrzeniem końcówek.
Skóra nie kłamała, posyłając lekkie sygnały bolesnej tkliwości dalej, przesuwając jednocześnie po kręgosłupie kolejne spazmy dziwnej niepewności. Dłoń zacisnęła się na cieple skóry pleców, delikatnie badając opuszkami palców strukturę niezapomnianych szczegółów.
Niepoznanych, wyimaginowanych, dalekich i niezasmakowanych.
- Nie oszukam Cię. Przepraszam. - Cicha melodia wydobywająca się ze słowiczych gardeł rozniosła obietnicę w płytki proch czczych słów. Jej głos był skrajnym przeciwieństwem nie barwą, lecz znaczeniem.
Zbyt sztuczny, niestrawny, nienaturalny. Ludzki, ale obdarzony niezbyt zwierzęcymi domenami, jakby mimo wszystko - mimo to, jak ciało odpowiadało na każdy sygnał - stanowiła coś ponad instynkty. Tylko ta bliskość
senna, wyimaginowana
stanowiła jedyną ostoję prawdziwości. Wezbrany oddech, ciepło parzących załamań naskórka, napięcie goszczące w każdym zakamarku poznanego, upragnionego niegdyś ciała. Czy upragnionego teraz?
Tak. Nie. Nie wiem.
Sny przedstawiają realne pragnienia czy wyimaginowaną konstelację przekazanych sygnałów nerwowych? Przedstawiają go - merlinie, jak dobrze, że to on - realnego, czy takiego, jakim chciała go widzieć. Na koniec, na samiutkiej końcówce - czy jeszcze śniła, czy już pchała wóz wizji przez gąszcz świadomości?
Owoce smakowały wybornie, gdy wargi zahaczyły o szorstkość męskiej klatki. Przypominały coś na wzór ciast - wypływający spod masy sok, delikatny krem, miękkość biszkoptu i lekko gorzkawy posmak cynamonu, gdy końcówka języka natrafiła na niegdyś goszczącą kroplę potu zmieszaną z wysokiej jakości wodą kolońską.
Fałszerz zdjął chustę, bo tylko niej jest w stanie być w pełni świadomym dokonywanych słów. Tylko dzięki niej, nie zwabi go posmak bliskości drugiego człowieka.
- Wstaję. - W pół pomruk, w pół przepełniony rozbudzonym rozsądkiem kłamstwo. Prawda. Nieistotne. Czy kiedykolwiek coś, co powiedziała, było istotne? Czy kiedykolwiek było coś istotne dla kogoś pozna nim?
Dla niej? Dla innych? Czy tu i teraz w ogóle pamiętała, że istnieją jacyś inni?
Nie. Tylko on, w małej chatce rozgrzanej promieniami zimnego, nieistniejącego słońca.
- Już dziś? - Niepokój zagościł daleko w skroni, dałaby przysięgnąć bogom, że gdyby spała, to jej ciało pokryłoby drżenie niepokoju, które teraz - w prawdziwości i kłamstwie - objawiło się zaciśniętymi palcami w miękkość skóry. Czy równonoc oznaczała zbliżający się nieuchronnie koniec? Czy nowy początek?
Dlaczego jej organizm przesyłał niespotykane krocie strachu nawet teraz, gdy twarz rozmarzyła się w błogich, nieosiągalnych codziennością możliwościach. Dlaczego nawet teraz musiała wszystko zepsuć. - Chodź na chwilę. - Policzek zatoczył smugę bliskości na wzniesieniu klatki, której spokojny rytm unoszenia rozsmakował w mięśniach odpoczynek. Rozluźnienie przepłynęło zbyt szybko, by była na nie gotowa, co drobne ciało ukazało przełożeniem ciężaru na te goszczące obok - większe, bezpieczniejsze, silniejsze - jakby metaforyczne troski rozpierzchły się pomiędzy ich dwójkę, stanowiąc ledwie chwilowe zagwostki. Właśnie tego chciała, tej bliskości i spokoju. Delikatności w harmonii i nieładzie.
Kłamstwa i prawdy w jednym, bo gdy mowa o uczuciach, nigdy nic prawdziwym i fałszywym być nie mogło. W uczuciach, miłości czy zauroczeniu, wszystko stanowiło niezbalansowany zbiór wybiórczych prawd i kłamstw. Wierzę tobie, ty wierzysz mi, wierzę sobie, wierzysz sobie. Ale kłamiemy, dając się ponieść zastrzykom naturalnych stymulatorów. Z każdym biciem serca oszukujemy się nieświadomie, choć równie dobrze możemy mówić prawdę. Z każdym biciem serca jesteśmy bliżej końca i początku.
Bólu i spazm przyjemności. Wyschniętego naskórka i nawilżonej skóry.
Czy ona była w stanie to pojąć, gdy zadarty nos zachłannie kolekcjonował wonne przyjemności jego skóry.
Tak. Nie. Nie wiem.
Usta zaciśnięte, lekko lepkie od słodyczy owocowych soków. Na wpół spierzchnięte, obolałe i wysuszone. Na wpół zaostrzone końcówką kilkudniowego zarostu, męczącego młodą skórę zaostrzeniem końcówek.
Skóra nie kłamała, posyłając lekkie sygnały bolesnej tkliwości dalej, przesuwając jednocześnie po kręgosłupie kolejne spazmy dziwnej niepewności. Dłoń zacisnęła się na cieple skóry pleców, delikatnie badając opuszkami palców strukturę niezapomnianych szczegółów.
Niepoznanych, wyimaginowanych, dalekich i niezasmakowanych.
- Nie oszukam Cię. Przepraszam. - Cicha melodia wydobywająca się ze słowiczych gardeł rozniosła obietnicę w płytki proch czczych słów. Jej głos był skrajnym przeciwieństwem nie barwą, lecz znaczeniem.
Zbyt sztuczny, niestrawny, nienaturalny. Ludzki, ale obdarzony niezbyt zwierzęcymi domenami, jakby mimo wszystko - mimo to, jak ciało odpowiadało na każdy sygnał - stanowiła coś ponad instynkty. Tylko ta bliskość
senna, wyimaginowana
stanowiła jedyną ostoję prawdziwości. Wezbrany oddech, ciepło parzących załamań naskórka, napięcie goszczące w każdym zakamarku poznanego, upragnionego niegdyś ciała. Czy upragnionego teraz?
Tak. Nie. Nie wiem.
Sny przedstawiają realne pragnienia czy wyimaginowaną konstelację przekazanych sygnałów nerwowych? Przedstawiają go - merlinie, jak dobrze, że to on - realnego, czy takiego, jakim chciała go widzieć. Na koniec, na samiutkiej końcówce - czy jeszcze śniła, czy już pchała wóz wizji przez gąszcz świadomości?
Owoce smakowały wybornie, gdy wargi zahaczyły o szorstkość męskiej klatki. Przypominały coś na wzór ciast - wypływający spod masy sok, delikatny krem, miękkość biszkoptu i lekko gorzkawy posmak cynamonu, gdy końcówka języka natrafiła na niegdyś goszczącą kroplę potu zmieszaną z wysokiej jakości wodą kolońską.
Fałszerz zdjął chustę, bo tylko niej jest w stanie być w pełni świadomym dokonywanych słów. Tylko dzięki niej, nie zwabi go posmak bliskości drugiego człowieka.
- Wstaję. - W pół pomruk, w pół przepełniony rozbudzonym rozsądkiem kłamstwo. Prawda. Nieistotne. Czy kiedykolwiek coś, co powiedziała, było istotne? Czy kiedykolwiek było coś istotne dla kogoś pozna nim?
Dla niej? Dla innych? Czy tu i teraz w ogóle pamiętała, że istnieją jacyś inni?
Nie. Tylko on, w małej chatce rozgrzanej promieniami zimnego, nieistniejącego słońca.
- Już dziś? - Niepokój zagościł daleko w skroni, dałaby przysięgnąć bogom, że gdyby spała, to jej ciało pokryłoby drżenie niepokoju, które teraz - w prawdziwości i kłamstwie - objawiło się zaciśniętymi palcami w miękkość skóry. Czy równonoc oznaczała zbliżający się nieuchronnie koniec? Czy nowy początek?
Dlaczego jej organizm przesyłał niespotykane krocie strachu nawet teraz, gdy twarz rozmarzyła się w błogich, nieosiągalnych codziennością możliwościach. Dlaczego nawet teraz musiała wszystko zepsuć. - Chodź na chwilę. - Policzek zatoczył smugę bliskości na wzniesieniu klatki, której spokojny rytm unoszenia rozsmakował w mięśniach odpoczynek. Rozluźnienie przepłynęło zbyt szybko, by była na nie gotowa, co drobne ciało ukazało przełożeniem ciężaru na te goszczące obok - większe, bezpieczniejsze, silniejsze - jakby metaforyczne troski rozpierzchły się pomiędzy ich dwójkę, stanowiąc ledwie chwilowe zagwostki. Właśnie tego chciała, tej bliskości i spokoju. Delikatności w harmonii i nieładzie.
Kłamstwa i prawdy w jednym, bo gdy mowa o uczuciach, nigdy nic prawdziwym i fałszywym być nie mogło. W uczuciach, miłości czy zauroczeniu, wszystko stanowiło niezbalansowany zbiór wybiórczych prawd i kłamstw. Wierzę tobie, ty wierzysz mi, wierzę sobie, wierzysz sobie. Ale kłamiemy, dając się ponieść zastrzykom naturalnych stymulatorów. Z każdym biciem serca oszukujemy się nieświadomie, choć równie dobrze możemy mówić prawdę. Z każdym biciem serca jesteśmy bliżej końca i początku.
Bólu i spazm przyjemności. Wyschniętego naskórka i nawilżonej skóry.
Czy ona była w stanie to pojąć, gdy zadarty nos zachłannie kolekcjonował wonne przyjemności jego skóry.
Tak. Nie. Nie wiem.
and just in time, in the right place
steadily emerging with grace
Vivienne Bulstrode
Zawód : Arystokratka
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
shuffling the cards of your game
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Nie musiał przejmować się imaginacją. Nie musiał zdawać sobie też sprawy z jej istnienia. Był wszak jej częścią. Zamkniętą w umyśle i pragnieniach młodej czarownicy, której emocje i ciało reagowały na wspomnienia minionych, jak i tych najbardziej aktualnych chwil. Złaknionych urzeczywistnienia, eksploracji. Odczuwania, ucieczki i spełnienia. Gdy biologiczne aspekty dojrzałości chciały zmienić się w doznanie i przywiązywały się do najdłużej - być może najlepiej - znanej sylwetki czającej się przy słowie pragnę. Miał być ich katalizatorem, pośrednikiem. Nie mógł być przy niej fizycznie, ale czy bombardujące jej umysł zmysły nie były realne? Neurony przekazujące każde drgnienie nie odczuwały? Oczy wywołujące wizje znanej twarzy nie widziały? Głos więziony w ściśniętym gardle nie docierał do uszu? Czym więc różniły się od tych dziejących się w przeciągu dnia? Sam mówił jej kiedyś o wielowymiarowości. Czy sny nie były również tymi niezbadanymi światami? Rzeczywistościami wypełnionymi gestami, emocjami, bólem i przyjemnością? Nie rzucał słów na wiatr, dobrze o tym wiedziała, dlatego też nie mogła powątpiewać, iż nieobalona teoria oznaczała prawdziwą aż do obalenia. Czym był więc teraz? Mężczyzna przed nią? Jedynie projekcją złaknionej podświadomości? Pozlepianą marionetką materiałów przeszłości i nici wyobrażeń - tkaną uważnie i odpowiednio? Niezbyt odbiegającą od realiów, by nie stracić na prawdziwości? Może tak właśnie było, a może istniał po coś więcej? Może jego senna egzystencja sprowadzała się do zrozumienia jawy - codzienności, która czekała w blasku słońca na nieuważną arystokratkę. Może miała na celu uświadomienia tego, co działo się we wnętrzu roztrzęsionej wrażeniami młodej kobiety.
- Nie mnie oszukujesz. Oszukujesz siebie. - Wiedziała wszak, że mógł jej to dać poza snem. Że nie było to coś niemożliwego. Że nie był projekcją nieistniejącej jednostki przemykającej wiele razy w cieniu jej mglistych koszmarów. Że pachniał dokładnie w ten sam sposób, a gdy widzieli się ostatnio w bibliotekach rezerwatu miał na sobie strój, w którym pojawił się i teraz. Czy nie była to jednak cudowna tortura następująca wraz z kolejnym rozerwaniem przez nią powiek? W końcu mógł jej to dać w śnie i poza nim, ale poza granicami wyśnionego domu pozostawała niepewność. Największy wróg i największa nagroda. On sam. Mógł jej dać wszystko, ale czy tego chciał? Tutaj, z nim nie mogła mieć wątpliwości, czego pragnął. Czego pragnęła ona. Gdyby było inaczej, nie byłoby go tutaj. Gdyby było inaczej, na jego miejscu znajdowałby się ktoś inny. Może Reed jako uosobienie pogardy złączonej z dawnymi grzechami. Czy wyglądałoby to wciąż tak samo? Czy czułaby się tak samo? Czy zachowywałaby się tak samo? Czy byłaby w stanie wywołać w samej sobie łaknienie wyłaniające się w niemej podróży po męskim ciele? To był jej sen. Jej rzeczywisty sen. Jej sen czy wyobrażenie najgłębszych pragnień? W których jego oddech się zmienił, gdy wziął na siebie jej ciężar. Gdy oddała mu wszystko, co miała. Wszystko, czym była. Doceniał to, dopieszczał, ubóstwiał. Znajdując miejsce nie tylko w jej ciele, lecz również w jej duszy, ciasno wślizgując się w najintymniejsze zakamarki, których nikt wcześniej nie znał. Nawet ona sama. Była spokojna, bo ufała, że miał się nią zająć. Że mogła mu się poddać, bo przecież nie robili tego po raz pierwszy. Nie unosili się w słabo zarysowanym świecie jako debiutanci. Mogła więc poczuć również nacisk jego ciała na tym, przynależącym do niej samej. Gdy plecy szorowały o miękkość dywanu po zmienionej pozycji, gdy została jedynie koszula okrywająca jej krągłości. Ile to trwało, gdy czający się na jego twarzy uśmiech przyzwyczajał się do monotonii rytmu, nie umiał powiedzieć, lecz to zawsze było inne. Inne od tego, co już znał. Inne od kobiet, które przypisywała jego sylwetce. Bo w prawdziwym życiu były kobiety. Musiały być, prawda? Ale on wiedział, że to nic nie znaczyło w porównaniu z tym, co mieli tutaj. Mógł czekać, miał czekać na tylko na nią. Był gentlemanem. Musiała to pamiętać, dlatego pozwolił, by to jej dłonie zacisnęły się pierwsze wraz z tchnięciem. Dopiero wówczas zrobił to sam, pozostawiając ich jeszcze w niemym letargu wpatrzonych w siebie zamglonych oczu. Czekających całą wieczność, tkwiących w jednym momencie bez końca, aż do momentu zerwania paktu. - Chodź ze mną. - Nie krok dalej. Nie ku pościeli. Nie ku przyjemności. Chodź ze mną zawsze. Tam, gdzie nikogo nie obchodziło, kim byli. Tam, gdzie nie było granic, nazwisk, rodzin, tradycji i statusów. Bo nawet tu byli zamknięci. A on nie chciał kłamstw.
- Nie mnie oszukujesz. Oszukujesz siebie. - Wiedziała wszak, że mógł jej to dać poza snem. Że nie było to coś niemożliwego. Że nie był projekcją nieistniejącej jednostki przemykającej wiele razy w cieniu jej mglistych koszmarów. Że pachniał dokładnie w ten sam sposób, a gdy widzieli się ostatnio w bibliotekach rezerwatu miał na sobie strój, w którym pojawił się i teraz. Czy nie była to jednak cudowna tortura następująca wraz z kolejnym rozerwaniem przez nią powiek? W końcu mógł jej to dać w śnie i poza nim, ale poza granicami wyśnionego domu pozostawała niepewność. Największy wróg i największa nagroda. On sam. Mógł jej dać wszystko, ale czy tego chciał? Tutaj, z nim nie mogła mieć wątpliwości, czego pragnął. Czego pragnęła ona. Gdyby było inaczej, nie byłoby go tutaj. Gdyby było inaczej, na jego miejscu znajdowałby się ktoś inny. Może Reed jako uosobienie pogardy złączonej z dawnymi grzechami. Czy wyglądałoby to wciąż tak samo? Czy czułaby się tak samo? Czy zachowywałaby się tak samo? Czy byłaby w stanie wywołać w samej sobie łaknienie wyłaniające się w niemej podróży po męskim ciele? To był jej sen. Jej rzeczywisty sen. Jej sen czy wyobrażenie najgłębszych pragnień? W których jego oddech się zmienił, gdy wziął na siebie jej ciężar. Gdy oddała mu wszystko, co miała. Wszystko, czym była. Doceniał to, dopieszczał, ubóstwiał. Znajdując miejsce nie tylko w jej ciele, lecz również w jej duszy, ciasno wślizgując się w najintymniejsze zakamarki, których nikt wcześniej nie znał. Nawet ona sama. Była spokojna, bo ufała, że miał się nią zająć. Że mogła mu się poddać, bo przecież nie robili tego po raz pierwszy. Nie unosili się w słabo zarysowanym świecie jako debiutanci. Mogła więc poczuć również nacisk jego ciała na tym, przynależącym do niej samej. Gdy plecy szorowały o miękkość dywanu po zmienionej pozycji, gdy została jedynie koszula okrywająca jej krągłości. Ile to trwało, gdy czający się na jego twarzy uśmiech przyzwyczajał się do monotonii rytmu, nie umiał powiedzieć, lecz to zawsze było inne. Inne od tego, co już znał. Inne od kobiet, które przypisywała jego sylwetce. Bo w prawdziwym życiu były kobiety. Musiały być, prawda? Ale on wiedział, że to nic nie znaczyło w porównaniu z tym, co mieli tutaj. Mógł czekać, miał czekać na tylko na nią. Był gentlemanem. Musiała to pamiętać, dlatego pozwolił, by to jej dłonie zacisnęły się pierwsze wraz z tchnięciem. Dopiero wówczas zrobił to sam, pozostawiając ich jeszcze w niemym letargu wpatrzonych w siebie zamglonych oczu. Czekających całą wieczność, tkwiących w jednym momencie bez końca, aż do momentu zerwania paktu. - Chodź ze mną. - Nie krok dalej. Nie ku pościeli. Nie ku przyjemności. Chodź ze mną zawsze. Tam, gdzie nikogo nie obchodziło, kim byli. Tam, gdzie nie było granic, nazwisk, rodzin, tradycji i statusów. Bo nawet tu byli zamknięci. A on nie chciał kłamstw.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Delikatność kroiła spomiędzy opuszek palców. Sny były wyimaginowanym tworem mózgowia; słodką ucieczką od zmysłów zmęczonych codziennością i złaknionych czegoś… więcej.
Głębiej? Dosadniej? Bliżej? Na tyle ostatniej strony zeszytu kreśliły się epitety, czasowniki, rzeczowniki. Zlepki koślawych, wyuzdanych kaligraficznie motywów, które resztkami atramentu zakreślała przed ciekawskim spojrzeniem kuzynostwa. Wszystkie słowa, jakie kołatały się w ciele za każdym, każdym spotkaniem. Każda łza, każda złość, każde zaciśnięcie pięści. To wszystko tutaj, w niezrozumiały sposób, wraz z przyjemnym uciskiem podbrzusza okrywały wyimaginowane obrazy.
Perfekcyjność każdego załamania skóry; kropli potu, rysującej poruszające się w rytm oddechu kształty ramienia. Bliskości i niezmierzonych mil odległości. Jego obecności i niewiedzy. Tej naiwnej, prozaicznej głupoty, która szła wraz z wyobrażeniami i przewracaniem do góry nogami znanego jej ładu oddechów i zachowań. Strach gościł tam, gdzie rodziło się zdziwienie nad jej reakcjami. Nie planowała tego. Nie planowała go tu, ba! W tej wyimaginowanej kreacji nie mogła nawet wpaść na geniusz swojego umysłu. Po prostu akceptowała fakt, napełniała pragnienia do cna czary. Aż do wylania, do skraplającego się przesycenia. To wszystko nawet teraz, w tej nierzeczywistej palecie obrazów wyśnionych, było nowe. Kroczyła powoli, zatapiając strukturę delikatnej skóry w czeluściach nieznanych dotąd doznań. Nie potrzebowała znać, by zrozumieć - instynkty wszak stawały na czele, pozwalając wewnętrznym pragnieniom i zdolnościom ujrzeć światło dzienne. Naturalność.
Niepojęta naturalność ruchów. Lekki uśmiech roszczący sobie prawa do zawadiackiego dołeczka w policzku. Lekki szelest czerni rzęs, gdy zawstydzenie rościło miejsce w głowie, zaś jego wynikiem było nerwowe mruganie. Wreszcie zaciśnięcie dłoni, niewerbalne przyrzeczenie, że tu zostanie. Pójdzie za nim, ale nie wykona tego kroku, który skończyłby się przerwaniem idealnego nurtu snu. Obietnica, która była prawdą, choć kłamstwem. Kłamstwem, choć w tym wszystkim to nie oni oszukiwali, a byli oszukiwani.
Oni? Ona? On? Oboje? Był, ale go nie było. Smakował ostrością zarysowań żuchwy, którą wyryła pod powiekami. Doprawiony tym, że choć wydawał się tworem jej własnych wyobrażeń, to stanowił idealne odwzorowanie znanej jej realności. Nietknięte innymi pragnieniami, kształtowaniem rzeczywistości tak, jakby ją modyfikowała.
Był sobą. Konkretnym, opisanym niejednokrotnie w epitetach przesuwających się w umyśle. Tak bardzo prozaicznym, typowym, monotonnym, jak tylko może być ktoś, kto nieustannie przebywa w postaci wyobrażenia w twoich myślach.
- Nie oszukuję, to nie tak. - Koci pisk, lekki zgrzyt naiwnie zaostrzonych zębów. Lekki ruch biodrami, jakby pozwalała na lepsze dopasowanie się do stojącego obok ciała. Zmarszczone brwi kwitowały chwilę zastanowienia, niepewności rodzącej miliony kolejnych pytań.
- Ja po prostu już sama nie wiem, co jest prawdą. - Prosta, naiwna odpowiedź naiwnej dziewuchy. Nawet teraz, w swoim na wskroś przyjemnym śnie, musiała dotknąć ją brutalna rzeczywistość niedojrzałości i zakłamania. Nawet teraz, gdy wszystko i nic było prawdą, nie potrafiła od tego uciec.
- Pójdę, pójdę. Pójdę wszędzie, gdziekolwiek mnie zaprowadzisz. - W ust miały wypłynąć kolejne pytania, które złośliwy chochlik niepewności określał romantycznymi. Jak długo? Czy tak musi być zawsze?
Czcze gadanie, marne zrządzenie losu. Niezrozumiałe, zakłamane pragnienia nastoletniej miłości (zauroczenia?), jeśli była w stanie w ogóle zrozumieć swoje uczucia, które zaprowadziły ją do tej mary. Nie potrafiła sama sobie odpowiedzieć na to wszystko, gdy odpowiedź skrywała się w unoszącym pod jej policzkiem torsem. W spokojnym, pięknym spojrzeniu. W intelekcie, który prześcigał ją wielokrotnie, stanowiąc okaz tego, jaka chciała być.
Idealna?
Wystarczy taka, by mogła być tu zawsze i iść z nim jak najdłużej. Taka jak teraz, gdy dłoń zaplątała niewidoczny supeł bliskości z tymi dłuższymi, doskonale znanymi palcami. Gdy jednak zrobiła krok - pełen obaw, niepewności, a jednak tak beztroski jak tylko to możliwe, gdy mowa o pełnych gracji, nieograniczonych suknią ruchach - w stronę drewnianych drzwi. Gdy ciepło rozgrzanych desek tarasu spotkało się z delikatną podeszwą stopy.
- Moja babcia opowiadała, że kiedyś chciała uciec. - Skąd, jeśli ich świat był nierealny? - Ten jeden raz była szczera, mój drogi. Myślisz, że i ja jestem szczera gdy mówię, żeś ty moją ucieczką? - Tak, jak krążące pośród kasztanowych fal promienie słońca, tak ciepło obecnej chwili było ulotne.
Czekała ich ucieczka. Od siebie, od tego miejsca, tego świata zbudowanego na podwalinach marzeń.
- Zatańczymy? Wiesz, jak tego nienawidzę.
Głębiej? Dosadniej? Bliżej? Na tyle ostatniej strony zeszytu kreśliły się epitety, czasowniki, rzeczowniki. Zlepki koślawych, wyuzdanych kaligraficznie motywów, które resztkami atramentu zakreślała przed ciekawskim spojrzeniem kuzynostwa. Wszystkie słowa, jakie kołatały się w ciele za każdym, każdym spotkaniem. Każda łza, każda złość, każde zaciśnięcie pięści. To wszystko tutaj, w niezrozumiały sposób, wraz z przyjemnym uciskiem podbrzusza okrywały wyimaginowane obrazy.
Perfekcyjność każdego załamania skóry; kropli potu, rysującej poruszające się w rytm oddechu kształty ramienia. Bliskości i niezmierzonych mil odległości. Jego obecności i niewiedzy. Tej naiwnej, prozaicznej głupoty, która szła wraz z wyobrażeniami i przewracaniem do góry nogami znanego jej ładu oddechów i zachowań. Strach gościł tam, gdzie rodziło się zdziwienie nad jej reakcjami. Nie planowała tego. Nie planowała go tu, ba! W tej wyimaginowanej kreacji nie mogła nawet wpaść na geniusz swojego umysłu. Po prostu akceptowała fakt, napełniała pragnienia do cna czary. Aż do wylania, do skraplającego się przesycenia. To wszystko nawet teraz, w tej nierzeczywistej palecie obrazów wyśnionych, było nowe. Kroczyła powoli, zatapiając strukturę delikatnej skóry w czeluściach nieznanych dotąd doznań. Nie potrzebowała znać, by zrozumieć - instynkty wszak stawały na czele, pozwalając wewnętrznym pragnieniom i zdolnościom ujrzeć światło dzienne. Naturalność.
Niepojęta naturalność ruchów. Lekki uśmiech roszczący sobie prawa do zawadiackiego dołeczka w policzku. Lekki szelest czerni rzęs, gdy zawstydzenie rościło miejsce w głowie, zaś jego wynikiem było nerwowe mruganie. Wreszcie zaciśnięcie dłoni, niewerbalne przyrzeczenie, że tu zostanie. Pójdzie za nim, ale nie wykona tego kroku, który skończyłby się przerwaniem idealnego nurtu snu. Obietnica, która była prawdą, choć kłamstwem. Kłamstwem, choć w tym wszystkim to nie oni oszukiwali, a byli oszukiwani.
Oni? Ona? On? Oboje? Był, ale go nie było. Smakował ostrością zarysowań żuchwy, którą wyryła pod powiekami. Doprawiony tym, że choć wydawał się tworem jej własnych wyobrażeń, to stanowił idealne odwzorowanie znanej jej realności. Nietknięte innymi pragnieniami, kształtowaniem rzeczywistości tak, jakby ją modyfikowała.
Był sobą. Konkretnym, opisanym niejednokrotnie w epitetach przesuwających się w umyśle. Tak bardzo prozaicznym, typowym, monotonnym, jak tylko może być ktoś, kto nieustannie przebywa w postaci wyobrażenia w twoich myślach.
- Nie oszukuję, to nie tak. - Koci pisk, lekki zgrzyt naiwnie zaostrzonych zębów. Lekki ruch biodrami, jakby pozwalała na lepsze dopasowanie się do stojącego obok ciała. Zmarszczone brwi kwitowały chwilę zastanowienia, niepewności rodzącej miliony kolejnych pytań.
- Ja po prostu już sama nie wiem, co jest prawdą. - Prosta, naiwna odpowiedź naiwnej dziewuchy. Nawet teraz, w swoim na wskroś przyjemnym śnie, musiała dotknąć ją brutalna rzeczywistość niedojrzałości i zakłamania. Nawet teraz, gdy wszystko i nic było prawdą, nie potrafiła od tego uciec.
- Pójdę, pójdę. Pójdę wszędzie, gdziekolwiek mnie zaprowadzisz. - W ust miały wypłynąć kolejne pytania, które złośliwy chochlik niepewności określał romantycznymi. Jak długo? Czy tak musi być zawsze?
Czcze gadanie, marne zrządzenie losu. Niezrozumiałe, zakłamane pragnienia nastoletniej miłości (zauroczenia?), jeśli była w stanie w ogóle zrozumieć swoje uczucia, które zaprowadziły ją do tej mary. Nie potrafiła sama sobie odpowiedzieć na to wszystko, gdy odpowiedź skrywała się w unoszącym pod jej policzkiem torsem. W spokojnym, pięknym spojrzeniu. W intelekcie, który prześcigał ją wielokrotnie, stanowiąc okaz tego, jaka chciała być.
Idealna?
Wystarczy taka, by mogła być tu zawsze i iść z nim jak najdłużej. Taka jak teraz, gdy dłoń zaplątała niewidoczny supeł bliskości z tymi dłuższymi, doskonale znanymi palcami. Gdy jednak zrobiła krok - pełen obaw, niepewności, a jednak tak beztroski jak tylko to możliwe, gdy mowa o pełnych gracji, nieograniczonych suknią ruchach - w stronę drewnianych drzwi. Gdy ciepło rozgrzanych desek tarasu spotkało się z delikatną podeszwą stopy.
- Moja babcia opowiadała, że kiedyś chciała uciec. - Skąd, jeśli ich świat był nierealny? - Ten jeden raz była szczera, mój drogi. Myślisz, że i ja jestem szczera gdy mówię, żeś ty moją ucieczką? - Tak, jak krążące pośród kasztanowych fal promienie słońca, tak ciepło obecnej chwili było ulotne.
Czekała ich ucieczka. Od siebie, od tego miejsca, tego świata zbudowanego na podwalinach marzeń.
- Zatańczymy? Wiesz, jak tego nienawidzę.
and just in time, in the right place
steadily emerging with grace
Vivienne Bulstrode
Zawód : Arystokratka
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
shuffling the cards of your game
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Wszystko rozmywało się między jawą a snem, tworząc preludium do słodkiego owocu, jakim była dziewczęca satysfakcja. A wyobraźnia ludzka była niezrównana, poruszając wszystkie zmysły w sposób najbardziej rzeczywisty. Dotyk, smak, zapach, głos — wykreowane w umyśle zdawały się prawdziwe, a w połączeniu z twarzą tak dobrze znaną i upragnioną, zmieniało znaczenie. Stawało się czymś, na co się wyczekiwało. Czymś na miarę realnego wspomnienia, noszonego głęboko w sercu i ukrytego nawet przed realną częścią sennego duetu. Piękną i wspaniałą chwilą, bo czy doświadczenia umysłu nie były tak samo wartościowej jak inne? Czym się różniły? Gdzie była granica? Skąd ktokolwiek mógł wiedzieć, gdzie kończy się rzeczywistość, a zaczyna odmienność? Magia przepełniała ich świat, ich glob — mogła szaleć do woli bez kontroli i bez wiedzy ludzkiej. Niejeden uzdrowiciel opowiadał o pacjentach wybudzających się z długiego snu, twierdzących, iż przeżyli w nich całe życie. Czemu więc sen nie mógł być jawą, a jawa snem? Gdzie była różnica? I tu i tu bolało tak samo. I tu i tu przyjemność miała taki sam smak. I tu i tu świat był namacalny. Dlaczego więc i on nie mógł być? Zanurzony w świetnie wykreowanej, sielskiej okolicy nieznanej ani jemu, ani jej. A czy nie był to jednak tamten domek z urywka jej wspomnień? Tam, gdzie widziała francuską parę podczas podróży niedaleko Paryża? Tej, o której nikomu nie opowiadała? O dziewczynie oplatającej nogami męskie biodra i jego dłoni opartej na jej piersi? Ile miała wtedy lat? Dziesięć? Jedenaście? A może dwanaście? A może to wcale nie było to wspomnienie? Może jedynie skrawek czegoś, o czym przeczytała w książce, którą ukrywała w połach sukienki, by guwernantka nie przyłapała jej na omijaniu zajęć. Co było prawdą? Równocześnie wszystko i nic. Jak teraz. Jak w tym śnie spowitym pragnieniami i łaknieniami prawdziwych doświadczeń. Czy było to rzeczywiste pragnienie ciała oraz ducha, czy jedynie figiel pełnego hormonów dziewczęcia?
Myślisz, że i ja jestem szczera gdy mówię, żeś ty moją ucieczką?
- Kolejne kłamstwo - zauważył, łapiąc ją na nieprawdzie. Doskonale zdawała sobie z tego sprawę i on również. Przecież był imaginacją jej umysłu — znał ją lepiej niż ktokolwiek inny. Znał każdy sekret tkwiący w niej, a ona nie była w stanie się przed nim ukryć. A jednak mówił to w sposób, w jaki mówił naprawdę. Z tonacją, akcentem charakterystycznym dla czystej angielszczyzny prosto ze stolicy. Nie mówił niczego, czego nie powiedziałby, stojąc przed nią w planetarium, rezerwacie, szkole, ulicy. - Podoba ci się łamanie zasad, ale z nich nie zrezygnujesz. - Czy odrzuciłaby przywileje dla bycia żoną kogoś, kto nie był jej godny? Czy wyparłaby się pieniędzy, by odmawiać sobie kolejnych sukien na rzecz życia? Czy czułaby się godnie, stojąc u boku kogoś takiego jak on? Za bardzo kochała wygodę, by z niej zrezygnować. Na pewno nie dla kogoś innego. Na pewno nie dla niego samego. Bo wiedział, że nie kochała. Nie tak prawdziwie. Kochała senne wyobrażenie wpisywane w rysy prawdziwego człowieka. Ulepiła go sobie, dokładając to, czego pragnęła do owego tworu. Jedno trzeba było jej oddać — dobrze go odwzorowała. Ale gdyby prawdziwie go znała, wiedziałaby, że nie podjąłby decyzji kierowanej kaprysem. A przecież ich nocne, senne spotkania przepełnione seksem i beztroską takie właśnie były. Kaprysem. Może w rzeczywistości mogłyby się wydarzyć, lecz tak wiele musiałoby się zmienić. Tak wiele wymagałoby to od niej poświęceń. Po co? Dlaczego, skoro tutaj i teraz był jedynie dziewczęcym wyobrażeniem — bez dzieci, bez żony, bez traumy. Bez skaz. Nieprawdziwy. A jednak prawdziwy dla niej i dostępny na każde skinienie. Wymyślony, a mimo to w jakiś sposób zbuntowany. Nieulegający każdemu machnięciu dziewczęcego palca. Tak. Dobrze go odwzorowała. Bo gdy splótł na jej plecach dłonie, pozwalając, by przylgnęła do niego całym ciałem, a niema melodia lasu stała się muzyką, odezwał się. Odezwał się, buntując się wszystkiemu, co sobie wyobrażała. Buntując się przeciwko jej wizji, a równocześnie pozostając jej boleśnie wierny. Bo taki, który przypominał prawdziwego człowieka. Prawdziwego Vane'a, którego chciała. - To ostatni raz, Vivienne.
Myślisz, że i ja jestem szczera gdy mówię, żeś ty moją ucieczką?
- Kolejne kłamstwo - zauważył, łapiąc ją na nieprawdzie. Doskonale zdawała sobie z tego sprawę i on również. Przecież był imaginacją jej umysłu — znał ją lepiej niż ktokolwiek inny. Znał każdy sekret tkwiący w niej, a ona nie była w stanie się przed nim ukryć. A jednak mówił to w sposób, w jaki mówił naprawdę. Z tonacją, akcentem charakterystycznym dla czystej angielszczyzny prosto ze stolicy. Nie mówił niczego, czego nie powiedziałby, stojąc przed nią w planetarium, rezerwacie, szkole, ulicy. - Podoba ci się łamanie zasad, ale z nich nie zrezygnujesz. - Czy odrzuciłaby przywileje dla bycia żoną kogoś, kto nie był jej godny? Czy wyparłaby się pieniędzy, by odmawiać sobie kolejnych sukien na rzecz życia? Czy czułaby się godnie, stojąc u boku kogoś takiego jak on? Za bardzo kochała wygodę, by z niej zrezygnować. Na pewno nie dla kogoś innego. Na pewno nie dla niego samego. Bo wiedział, że nie kochała. Nie tak prawdziwie. Kochała senne wyobrażenie wpisywane w rysy prawdziwego człowieka. Ulepiła go sobie, dokładając to, czego pragnęła do owego tworu. Jedno trzeba było jej oddać — dobrze go odwzorowała. Ale gdyby prawdziwie go znała, wiedziałaby, że nie podjąłby decyzji kierowanej kaprysem. A przecież ich nocne, senne spotkania przepełnione seksem i beztroską takie właśnie były. Kaprysem. Może w rzeczywistości mogłyby się wydarzyć, lecz tak wiele musiałoby się zmienić. Tak wiele wymagałoby to od niej poświęceń. Po co? Dlaczego, skoro tutaj i teraz był jedynie dziewczęcym wyobrażeniem — bez dzieci, bez żony, bez traumy. Bez skaz. Nieprawdziwy. A jednak prawdziwy dla niej i dostępny na każde skinienie. Wymyślony, a mimo to w jakiś sposób zbuntowany. Nieulegający każdemu machnięciu dziewczęcego palca. Tak. Dobrze go odwzorowała. Bo gdy splótł na jej plecach dłonie, pozwalając, by przylgnęła do niego całym ciałem, a niema melodia lasu stała się muzyką, odezwał się. Odezwał się, buntując się wszystkiemu, co sobie wyobrażała. Buntując się przeciwko jej wizji, a równocześnie pozostając jej boleśnie wierny. Bo taki, który przypominał prawdziwego człowieka. Prawdziwego Vane'a, którego chciała. - To ostatni raz, Vivienne.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sen był wybawieniem, po pozostawiał ją w ramach bezpieczeństwa. Inni nie wiedzieli, nie widzieli, nie osądzali. Widzieli rozbudzoną czy lekko zaspaną twarz, słyszeli przemyślane słowa i w zrozumiały, naturalny sposób widzieli niewinność, jaką się cechowała.
Ale każdy nosi minimum dwie maski. Niekiedy więcej jak ona, niekiedy niemalże mniej tak, jak on. Bo nawet teraz, nawet w pieprzonym śnie musiał być ciężarem racjonalności, wbijającym się po kraniec świadomości, aż do tej części mózgu, która zawsze lekko czuwa.
Na moment świat stał się rozmazany, na moment mógł poczuć to, że znika - przestaje istnieć, przestaje być częścią jej świata. Ale gdy oddech ponownie trafił w poduszkę, a kobiece ciało zwinęło się w kłębek bezpieczeństwa, ich kraina dalej istniała.
Nieistotne skąd zerwała się wichura. Nieistotne, że nagle wszechświat przestał im sprzyjać - istotnym było to, że w niebycie półsnu nie otworzyła oczu, pozostawiając jego wizję na dłużej.
- Nie zrezygnuję z czegoś stałego, by poddać się kaprysowi. - Prychnięcie skwitowała zaczesaniem falowanych kosmyków za ucho, a rozczulone spojrzenie stało się na moment w ten charakterystyczny, koci sposób podejrzliwe. - Jesteś moim kaprysem, Jaydenie. Tak, jak ja Twoim. Bo nawet jeśli nie jesteś tutaj. - Dłoń sięgnęła do torsu, ciepłymi opuszkami przesuwając się od podbrzusza do załamań pod obojczykami. Najpierw prawy, potem lewy. Boska kolej rzeczy. - To ja jestem tam. - Gdzie? Czy jej słowa miały jakikolwiek sens? Czy rozumiała ten sens, teraz gdy stali tak słodko bezpieczni? Prawdopodobnie nie, to wszak tylko slogan powtarzany w jej myślach za każdym razem, gdy wyobrażała sobie moment swojej porażki. Przyznania się do winy. Odpokutowania, obiecania poprawy.
Te wyobrażenia były jak modlitwa, podczas gdy on był jej swojego rodzaju religią. Kiepski z niej przykład przykładnej wyznawczyni, ale jaki bóg, tacy wyznawcy.
Jawa miesza się ze snem, dlaczego się zaśmiała? Dlaczego stojąc teraz tutaj, trzymając ręką na jego ciele, zaczęła się śmiać?
Jej matka zawsze powtarzała, że prawdziwa miłość może być albo uzależnieniem, albo religią. Albo nienawidzisz i pragniesz, albo pragniesz, ale nie rozumiesz. Ona była gdzieś pośrodku, w tak dziwny sposób czująca to uczucie, że nie potrafiła przyrzec jego istnienia. Może było jej kolejnym kłamstwem, którym karmiła się, by wreszcie cokolwiek poczuć? Może było nad wyraz, a może w ogóle nie istniało? Nie rozumiała tego, gdy jedynym pewnikiem był on - obecny tutaj, nie kto inny, jak doskonale zapamiętana sylwetka, osoba, dusza. Zarys historii i wspomnień, które dzielili w różny sposób, bo każde widziało to wszystko inaczej. Ona jako rozkapryszona nastolatka, on jako zbawiający świat nauczyciel.
W tym wszystkim chciał zbawić i ją, doskonale wiedziała, że nie życzy jej źle.
Szkoda tylko, że nie wiedział w tym tak naprawdę tkwi problem. Szukał go w wychowaniu, w wyrachowaniu i naiwnej pewności siebie. Szukał w zakłamaniu względem innych, ale nie wiedział, że największe kłamstwo kierowała w jego stronę - teraz była szczera, ale gdy otworzy oczy wszystko okaże się dalej takie samo. Bez wytłumaczenia, bez przyznania się do winy.
Dziecinne, głupie zaparcie w tym, by milczeć i nic po sobie nie pokazać.
- Wiem, że jeśli sama nie przyznam sobie winy, to nikt mi jej nie uzmysłowi. - Huśtawka nastojów zwiastowała prawdopodobne przebudzenie, a wraz z jej słowami silniejszy powiew zakrył młodą twarz falami włosów. - Ale jeśli się przyznam, to przegram.
Pytanie tylko - z kim.
Ale każdy nosi minimum dwie maski. Niekiedy więcej jak ona, niekiedy niemalże mniej tak, jak on. Bo nawet teraz, nawet w pieprzonym śnie musiał być ciężarem racjonalności, wbijającym się po kraniec świadomości, aż do tej części mózgu, która zawsze lekko czuwa.
Na moment świat stał się rozmazany, na moment mógł poczuć to, że znika - przestaje istnieć, przestaje być częścią jej świata. Ale gdy oddech ponownie trafił w poduszkę, a kobiece ciało zwinęło się w kłębek bezpieczeństwa, ich kraina dalej istniała.
Nieistotne skąd zerwała się wichura. Nieistotne, że nagle wszechświat przestał im sprzyjać - istotnym było to, że w niebycie półsnu nie otworzyła oczu, pozostawiając jego wizję na dłużej.
- Nie zrezygnuję z czegoś stałego, by poddać się kaprysowi. - Prychnięcie skwitowała zaczesaniem falowanych kosmyków za ucho, a rozczulone spojrzenie stało się na moment w ten charakterystyczny, koci sposób podejrzliwe. - Jesteś moim kaprysem, Jaydenie. Tak, jak ja Twoim. Bo nawet jeśli nie jesteś tutaj. - Dłoń sięgnęła do torsu, ciepłymi opuszkami przesuwając się od podbrzusza do załamań pod obojczykami. Najpierw prawy, potem lewy. Boska kolej rzeczy. - To ja jestem tam. - Gdzie? Czy jej słowa miały jakikolwiek sens? Czy rozumiała ten sens, teraz gdy stali tak słodko bezpieczni? Prawdopodobnie nie, to wszak tylko slogan powtarzany w jej myślach za każdym razem, gdy wyobrażała sobie moment swojej porażki. Przyznania się do winy. Odpokutowania, obiecania poprawy.
Te wyobrażenia były jak modlitwa, podczas gdy on był jej swojego rodzaju religią. Kiepski z niej przykład przykładnej wyznawczyni, ale jaki bóg, tacy wyznawcy.
Jawa miesza się ze snem, dlaczego się zaśmiała? Dlaczego stojąc teraz tutaj, trzymając ręką na jego ciele, zaczęła się śmiać?
Jej matka zawsze powtarzała, że prawdziwa miłość może być albo uzależnieniem, albo religią. Albo nienawidzisz i pragniesz, albo pragniesz, ale nie rozumiesz. Ona była gdzieś pośrodku, w tak dziwny sposób czująca to uczucie, że nie potrafiła przyrzec jego istnienia. Może było jej kolejnym kłamstwem, którym karmiła się, by wreszcie cokolwiek poczuć? Może było nad wyraz, a może w ogóle nie istniało? Nie rozumiała tego, gdy jedynym pewnikiem był on - obecny tutaj, nie kto inny, jak doskonale zapamiętana sylwetka, osoba, dusza. Zarys historii i wspomnień, które dzielili w różny sposób, bo każde widziało to wszystko inaczej. Ona jako rozkapryszona nastolatka, on jako zbawiający świat nauczyciel.
W tym wszystkim chciał zbawić i ją, doskonale wiedziała, że nie życzy jej źle.
Szkoda tylko, że nie wiedział w tym tak naprawdę tkwi problem. Szukał go w wychowaniu, w wyrachowaniu i naiwnej pewności siebie. Szukał w zakłamaniu względem innych, ale nie wiedział, że największe kłamstwo kierowała w jego stronę - teraz była szczera, ale gdy otworzy oczy wszystko okaże się dalej takie samo. Bez wytłumaczenia, bez przyznania się do winy.
Dziecinne, głupie zaparcie w tym, by milczeć i nic po sobie nie pokazać.
- Wiem, że jeśli sama nie przyznam sobie winy, to nikt mi jej nie uzmysłowi. - Huśtawka nastojów zwiastowała prawdopodobne przebudzenie, a wraz z jej słowami silniejszy powiew zakrył młodą twarz falami włosów. - Ale jeśli się przyznam, to przegram.
Pytanie tylko - z kim.
and just in time, in the right place
steadily emerging with grace
Vivienne Bulstrode
Zawód : Arystokratka
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
shuffling the cards of your game
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Chciałby śnić. Tak naprawdę. Móc uwolnić się od bycia wzywanym, przywoływanym. Chciałby istnieć naprawdę. Nie jedynie w jej wyobrażeniach. Bo chociaż dla niej istniał w rzeczywistości, dla samego siebie był jedynie więźniem. Szczelnie otulonym wspomnieniami kogoś, kto dorastał, lecz w zupełnie innych warunkach niż te, które mu towarzyszyły — temu prawdziwemu. Ale nie mogła wiedzieć. Nie mogła zrozumieć, że Jayden Vane oddychający i chodzący po ziemi różnił się w tak wielu aspektach. Mając zwyczajne życie. Będąc zwyczajnym mężczyzną. Robiąc zwyczajne rzeczy, które jej samej nie mieściły się w głowie. Tutaj i tam, przebywając w jej umyśle, był poza tym wszystkim. Był nieznanym, ale poznanym, bo uzupełnionym przez własne pragnienia i domysły. A przecież mogła go spytać. Mogła go spytać o to, co działo się naprawdę. Jeśli pozbyłaby się tego, co sama trafnie nazywała maską. Ale czy tak nie było wygodniej? Czy tak nie zachowywali się ludzie w większym ogóle? Uśmiechali się, gdy potrzebowali, a mijali krzywdę, udając, iż nic nie widzieli. Gdyby spytała go o to, odpowiedziałby, co widział. Co widział własnymi, realistycznymi oczami na ulicach miasta, w którym się urodził i wychował. Opowiedziałby, co się wydarzyło. Co działo się, gdy szukał uciekającej ze stolicy przyjaciółki i jej córki. Opowiedziałby o tym, jak znalazł je skulone i drżące w jakimś paskudnym miejscu. Opowiedziałby o zamordowanej dziewczynce i o tym, co stało się z jej ciałem, zanim je znalazł przez przypadek. O rozpaczy jej rodziny i ciężarze łączącym się z powiedzeniem o wszystkim jej rodzinie. Opowiedziałby o dzieciach bez rodziców, bez domów, którym starał się pomóc, ale nie był w stanie opiekować się wszystkimi. Opowiedziałby jej o wszystkim, gdyby chciała wiedzieć. Lecz nie tutaj. Nie w tym wcieleniu, bo przecież senna mara była stworzona przez nią. Był jedynie wytworem damskiej wyobraźni i nie posiadał prawdziwej wiedzy prawdziwego mężczyzny. Nie wiedział więcej, niźli ona sama o nim. A było tego przecież tak niewiele...
- Twoje całe życie to kaprys, Vivienne. Jedyna stała rzecz, jaką posiadasz to właśnie on — kaprys. - Przecież nie miała kontroli nad niczym innym. Następnego dnia mogła wyjść za mąż lub zostać obiektem krzywdzących plotek. Mogła wieść cudowne życie do śmierci, a mogła również zostać skuta okowami boleści i rozpaczy. Mogła z bogatej córki szlachcica zostać obalona i upaść. Wszak strącenie z wysoka bolało mocniej. - Oceniasz innych swoją miarą, szukając usprawiedliwienia. Nie dam ci go. - Dobrze wiedziała, że gdyby zniknął, poradziłby sobie. Poradziłby sobie bez niej. Zanim się urodziła, radził sobie. Radził sobie również za jej życia. Dlaczego nie miałby się poddawać właśnie teraz? To nie miało sensu.
Zacisnął palce na własnej koszuli, okrywającej teraz kobiece ciało. Przyciągnął ją bliżej, chociaż nie po to, by się nim cieszyła. Chciał, żeby uważała. - To nie żadna gra, Vivienne. Nie tutaj. Nie ze mną. Ciągle tego nie rozumiesz. - Nie pytał. Stwierdzał. Określał. Bo widział. Widział, że nie rozumiała. Nie zrozumiała ani wcześniej, ani terazteraz gdy sprawdzał ją po raz ostatni. To nie był egzamin, jakie przechodziła w Hogwarcie. Bo to nie wyuczona wiedza zostawała poddawana próbie, a dorosłość. Dojrzałość, którą się chwaliła, ale czy ją osiągnęła? Gdyby była dorosła, podjęłaby decyzję nawet na szkodę samej sobie, znając jej konsekwencje. On nie musiał tego robić, bo nie istniał. Nie tak naprawdę. Był jedynie ucieleśnieniem dziewczęcego sumienia. Sumienia oraz zakazanych owoców, których nie miała nigdy zerwać. Nieważne jak bardzo chciałaby się nim bawić, to nie był jej świat. Znajome rysy męskiej twarzy stężały jednak tak, jak realne, a ona mogła to zobaczyć. - Moje lekcje się skończyły. Nie mam ci już nic do przekazania. - Puścił ją. - Daj mi odejść, Vivienne. - Z tego zamkniętego świata, w którym przebywał. Który mu zbudowała i pozwoliła, by własna fantazja splątała go z tym miejscem i nie pozwoliła ruszyć nigdzie indziej. - Ktoś tam na mnie czeka. - Dobrze wiedziała kto. Nazwał ją jej imieniem. Wtedy. W planetarium. Gdzie czeka? Poza granicami chaty czy w rzeczywistości? Poza granicami snu? Nie miała pojęcia, kim była. Siostrą, bliską, krewną, rodziną, kochanką, córką. Nikim i kimś ważnym. Nie wiedziała, bo nic o nim nie wiedziała. I nie chciała pytać.
- Twoje całe życie to kaprys, Vivienne. Jedyna stała rzecz, jaką posiadasz to właśnie on — kaprys. - Przecież nie miała kontroli nad niczym innym. Następnego dnia mogła wyjść za mąż lub zostać obiektem krzywdzących plotek. Mogła wieść cudowne życie do śmierci, a mogła również zostać skuta okowami boleści i rozpaczy. Mogła z bogatej córki szlachcica zostać obalona i upaść. Wszak strącenie z wysoka bolało mocniej. - Oceniasz innych swoją miarą, szukając usprawiedliwienia. Nie dam ci go. - Dobrze wiedziała, że gdyby zniknął, poradziłby sobie. Poradziłby sobie bez niej. Zanim się urodziła, radził sobie. Radził sobie również za jej życia. Dlaczego nie miałby się poddawać właśnie teraz? To nie miało sensu.
Zacisnął palce na własnej koszuli, okrywającej teraz kobiece ciało. Przyciągnął ją bliżej, chociaż nie po to, by się nim cieszyła. Chciał, żeby uważała. - To nie żadna gra, Vivienne. Nie tutaj. Nie ze mną. Ciągle tego nie rozumiesz. - Nie pytał. Stwierdzał. Określał. Bo widział. Widział, że nie rozumiała. Nie zrozumiała ani wcześniej, ani terazteraz gdy sprawdzał ją po raz ostatni. To nie był egzamin, jakie przechodziła w Hogwarcie. Bo to nie wyuczona wiedza zostawała poddawana próbie, a dorosłość. Dojrzałość, którą się chwaliła, ale czy ją osiągnęła? Gdyby była dorosła, podjęłaby decyzję nawet na szkodę samej sobie, znając jej konsekwencje. On nie musiał tego robić, bo nie istniał. Nie tak naprawdę. Był jedynie ucieleśnieniem dziewczęcego sumienia. Sumienia oraz zakazanych owoców, których nie miała nigdy zerwać. Nieważne jak bardzo chciałaby się nim bawić, to nie był jej świat. Znajome rysy męskiej twarzy stężały jednak tak, jak realne, a ona mogła to zobaczyć. - Moje lekcje się skończyły. Nie mam ci już nic do przekazania. - Puścił ją. - Daj mi odejść, Vivienne. - Z tego zamkniętego świata, w którym przebywał. Który mu zbudowała i pozwoliła, by własna fantazja splątała go z tym miejscem i nie pozwoliła ruszyć nigdzie indziej. - Ktoś tam na mnie czeka. - Dobrze wiedziała kto. Nazwał ją jej imieniem. Wtedy. W planetarium. Gdzie czeka? Poza granicami chaty czy w rzeczywistości? Poza granicami snu? Nie miała pojęcia, kim była. Siostrą, bliską, krewną, rodziną, kochanką, córką. Nikim i kimś ważnym. Nie wiedziała, bo nic o nim nie wiedziała. I nie chciała pytać.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chciała stanowić coś więcej niż kaprys, ale gdy własny umysł rzuca pod nogi kłody dojmującej prawdy, nawet upartość wycofuje się z pierwszych skrzypiec. Chciała być czymś więcej niż kaprysem, ale nawet ta chwila - ułamek snu, którego nigdy nie zapamięta - była jedynie momentem próby sprawowania kontroli. Odrealnioną wizją ludzi, którzy nie istnieli, bo choć on był namacalnym dowodem czystej imaginacji, tak ona powinna być sobą. Nie była. Nawet tutaj.
Prawdziwa, tkliwa w rzeczywistości Vivienne nie pozwalałaby sobie na takie zbliżenie. Prawdziwa Vivienne kłamałaby w zaparte, nie pozwalając ani uzmysłowić prawdy sobie, ani jemu. Nigdy nie marzyłaby o takim momencie świadomie, uparcie przekonana, że w życiu trzeba kochać tylko siebie i swoje dzieci - wszystko inne to wszak destrukcja.
Prawdziwa Vivienne nie przyznałaby mu racji, nawet jeśli wiedziałaby, że ją ma.
- Oceniam jedyną miarą, jaką znam, Jaydenie. - Słodkie zawahanie zagościło na ostatnich głoskach, a gdy ciało przyległo do tego większego, wszystkie zmysły skupiły się na jednym. Znała - jak każda szlachcianka - mały fragment realności. Tylko to, co piękne i powabne, wykwintne i wyniosłe. To, czym otaczano ludzi takich, jak ona, niestworzonych do zaznania odoru prawdy.
Wiedziałaby więcej, gdyby wykonała chociaż jeden krok w stronę ,,jedynej, słusznej strony''. Pytanie tylko, czy wiedząc więcej, nie zaczęłaby czuć mniej.
- Nie tutaj, bo jedyne co tu wiesz to to, co ciągle mi powtarzasz. - Jak mantrę, bez ustania, bez chwili odpoczynku. Nie jest stworzony do gier, nie chce dla niej źle. Slogany rzeczywistości dobijały się w jej mózgu, powstając jako słowa kreacji sennej.
Była dorosła, ale nie dojrzała. W ten biologiczny sposób była bliska prawdziwej kobiecości, w wyrafinowanych gustach estetyki też - ale umysł dalej lawirował ponad chmurami prozy bogatego życia, nienadszarpnięty ani widokiem, ani przeżyciami. Bezpieczeństwo miało bowiem smak naiwności, szczególnie w tych warunkach, w jaki zrastała jako kobieta.
Wystarczyłoby sięgnąć wzrokiem odrobinę dalej, ale to znaczyłoby, że własny byt stałby się mniej znaczący. Przykro mi, egoizm był w cenie.
- Idź. Wiesz doskonale, że nie jestem tak zła, by chcieć zrujnować Twoją realność. Po prostu tu jest przyjemniej, inaczej... Tutaj mam kontrolę. - Błękit oczu znów zaszedł lekkimi łzami, zaś ich szklana powłoka naruszyła idealnie wykreowany świat. Bose stopy odbiły się od pierwszego, drugiego, trzeciego stopnia. Wichura wydawała się coraz mocniejsza, rozszarpując nieład włosów na wszystkie strony znanego i nieznanego świata. Ściana lasu była już bliska, a gdy na ten jeden, krótki moment pozwoliła sobie na spojrzenie w przeszłość, jego już nie było. Ani w przeszłości, ani w przyszłości.
Ani nawet w wyobrażeniu, które dobudowywało kolejne fragmenty ich własnego, bezpiecznego schronu. W takich momentach nie wiedziała, czy jest obiektem autorefleksji, czy paranoi, czy realnie wykreowanym tworem czy snem. Widziała i wiedziała tylko to, co teraz - ciepło dnia, wiatr, słony zapach bliskiego zbiornika wody. Śpiew ptaków i szelest traw.
Ale już niedługo miała się rozbudzić - nieświadoma nocnych podróży, święcie przekonana o pruderyjności własnej osoby i sennych wytworów. O kolejnych sukniach widzianych w lustrze, o kolejnych kotach głaskanych na kolanach. Może, gdyby wiedziała, co naprawdę próbuje przekazać sama sobie, zobaczyłaby coś więcej w swojej codzienności.
Może wtedy oceniałaby go inną miarą niż tą przykrótką wizją siebie samej.
Prawdziwa, tkliwa w rzeczywistości Vivienne nie pozwalałaby sobie na takie zbliżenie. Prawdziwa Vivienne kłamałaby w zaparte, nie pozwalając ani uzmysłowić prawdy sobie, ani jemu. Nigdy nie marzyłaby o takim momencie świadomie, uparcie przekonana, że w życiu trzeba kochać tylko siebie i swoje dzieci - wszystko inne to wszak destrukcja.
Prawdziwa Vivienne nie przyznałaby mu racji, nawet jeśli wiedziałaby, że ją ma.
- Oceniam jedyną miarą, jaką znam, Jaydenie. - Słodkie zawahanie zagościło na ostatnich głoskach, a gdy ciało przyległo do tego większego, wszystkie zmysły skupiły się na jednym. Znała - jak każda szlachcianka - mały fragment realności. Tylko to, co piękne i powabne, wykwintne i wyniosłe. To, czym otaczano ludzi takich, jak ona, niestworzonych do zaznania odoru prawdy.
Wiedziałaby więcej, gdyby wykonała chociaż jeden krok w stronę ,,jedynej, słusznej strony''. Pytanie tylko, czy wiedząc więcej, nie zaczęłaby czuć mniej.
- Nie tutaj, bo jedyne co tu wiesz to to, co ciągle mi powtarzasz. - Jak mantrę, bez ustania, bez chwili odpoczynku. Nie jest stworzony do gier, nie chce dla niej źle. Slogany rzeczywistości dobijały się w jej mózgu, powstając jako słowa kreacji sennej.
Była dorosła, ale nie dojrzała. W ten biologiczny sposób była bliska prawdziwej kobiecości, w wyrafinowanych gustach estetyki też - ale umysł dalej lawirował ponad chmurami prozy bogatego życia, nienadszarpnięty ani widokiem, ani przeżyciami. Bezpieczeństwo miało bowiem smak naiwności, szczególnie w tych warunkach, w jaki zrastała jako kobieta.
Wystarczyłoby sięgnąć wzrokiem odrobinę dalej, ale to znaczyłoby, że własny byt stałby się mniej znaczący. Przykro mi, egoizm był w cenie.
- Idź. Wiesz doskonale, że nie jestem tak zła, by chcieć zrujnować Twoją realność. Po prostu tu jest przyjemniej, inaczej... Tutaj mam kontrolę. - Błękit oczu znów zaszedł lekkimi łzami, zaś ich szklana powłoka naruszyła idealnie wykreowany świat. Bose stopy odbiły się od pierwszego, drugiego, trzeciego stopnia. Wichura wydawała się coraz mocniejsza, rozszarpując nieład włosów na wszystkie strony znanego i nieznanego świata. Ściana lasu była już bliska, a gdy na ten jeden, krótki moment pozwoliła sobie na spojrzenie w przeszłość, jego już nie było. Ani w przeszłości, ani w przyszłości.
Ani nawet w wyobrażeniu, które dobudowywało kolejne fragmenty ich własnego, bezpiecznego schronu. W takich momentach nie wiedziała, czy jest obiektem autorefleksji, czy paranoi, czy realnie wykreowanym tworem czy snem. Widziała i wiedziała tylko to, co teraz - ciepło dnia, wiatr, słony zapach bliskiego zbiornika wody. Śpiew ptaków i szelest traw.
Ale już niedługo miała się rozbudzić - nieświadoma nocnych podróży, święcie przekonana o pruderyjności własnej osoby i sennych wytworów. O kolejnych sukniach widzianych w lustrze, o kolejnych kotach głaskanych na kolanach. Może, gdyby wiedziała, co naprawdę próbuje przekazać sama sobie, zobaczyłaby coś więcej w swojej codzienności.
Może wtedy oceniałaby go inną miarą niż tą przykrótką wizją siebie samej.
and just in time, in the right place
steadily emerging with grace
Vivienne Bulstrode
Zawód : Arystokratka
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
shuffling the cards of your game
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Tak naprawdę nic z tego, co tu się działo, nie miało znaczenia. W końcu to tylko sen. Głupi sen niemający mieć odniesienia w rzeczywistości. Nawet wszak niezapamiętany, a więc też bez większego sensu. Bez wartości. Niedorzeczny, bo co takiego miał wnieść do świata rozpuszczonej księżniczki? Był niczym ziarno grochu pod materacem, które i tak zostało wyparte ze wspomnień. Jak piasek zostający na ramionach po dniu spędzonym na plaży. Jak strzepany kurz z powierzchni długo stojącej na półce książki. Absurdalny. Spowodowany głodną wrażeń damską gospodarką biologiczną. Hormonami i wyobrażeniami zadurzonej dziewczynki. Kaprysami, a kaprysy przecież to właśnie do siebie miały, że nie trwały długo. Uwolnione traciły na swym blasku i wyjątkowości. Zjedzone ciastko było jedynie wyrzutem sumienia. Płomienną chęcią, by stoczyć się w bezkres nicości i obrzydzenia do samego siebie. Wymuszony gest własnej podświadomości. Żałosny. Kretyński. Jak ten sen i ten świat. Jak sam wytwór, będący niejako centrum, a tak naprawdę będący jedynie przedmiotem. Bo tym właśnie było — to wyobrażenie. On. Paranoidalny. Bo to nie był on i nigdy nie miał być. Nigdy też nie miał być realnością, więc dlaczego traciła czas? Dlaczego nie chciała się przyznać, że to robiła? Dziewczynka... Nieświadoma, a może i świadoma, ale naiwna. Odrzucająca prawdziwość życia. Chciała bawić się w grę ceną innych, dyktując im pod dyktando własne zachcianki. A gdzie kryło się człowieczeństwo drugiej strony? Tego, którego wezwała? Tego, którego — jak twierdziła — kochała? Czy nie odarła go z tego, nazywając go po prostu własnym kaprysem? Bezwartościowym i naiwnym. Jednowymiarowym w składającym się z wielu poziomów świecie. Był zachcianką. Zabawką. Kukiełką, która miała wystukiwać rytm wskazany przez swoją panią. Takim chciała go widzieć i takim też tworzyła jej podświadomość. A czy nie była ona gorsza niż świadomość? Skrywająca konkretne, boleśnie szczere pragnienia. Senna rzeczywistość rozmyła się wraz z tym, jak lady Bulstrode zdecydowała się otworzyć oczy.
|koniec
|koniec
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
[SEN] crawling back to you
Szybka odpowiedź