Tyły
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Tyły
Na tyłach, za drzwiami, które - gdy cyrkowy pociąg jest połączony - pozwalają przedostać się do wagonu obok, znajduje się tam niewielki otoczony barierką balkonik; stoi na nim stolik, na którym Marcel spożywa posiłki, kiedy nie robi tego w przestrzeni wspólnej. Zostało dostawione do niego tylko jedno krzesło, ale usiąść można również na solidnych drewnianych balustradach lub ruchomych, ale zwykle rozłożonych schodkach. Przeważnie leżą tu rozrzucone naczynia, wieczorami światło daje zwisająca lampa naftowa oświetlająca także przestrzeń wokół wagonu. W kącie, na specjalnym haku, wisi miotła służąca do latania.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
stąd
Wypadli z Raptuśnika razem, James przodem, on tuż za nim, więcej już nie krzyknął ani razu; nie zamierzał zwracać uwagi postronnych na wątpliwe zamiary Doe, heroiczna pościg za złodziejem bardzo szybko zamieniła się we wspólną ucieczkę przez wąskie uliczki stolicy; nie obejrzał się przez ramię ani razu, widząc jednak, że James to robi, że przystaje, daje znak, zatrzymał się w końcu i on, a pogoń zmieniła się we wspólny spacer z powrotem do portu; mieli to, o co tam przyszli, zdawkowe wymienione pomruki na temat Alisy, barmana i okrawionej lady pozostały gdzieś w sferze niedomówień, gdy ni jedno ni drugie nie paliło się do zwierzeń. W końcu znaleźli się na terenach Areny, pośród płacht wielobarwnych namiotów, minęli trzy rozrabiające małpki i wyginające się jak gumy dziewczynki, minęli ognisko, przy którym dwóch osiłków popijali niskiej jakości alkohol - a przy których zatrzymali się na chwilę, kiedy Marcel targował od nich jedną butelkę spirytusu i drugą, wypełniona alkoholem trudnym do zidentyfikowania - nim w końcu znaleźli się pod jego wagonem. Na krótką chwilę zniknął w jego wnętrzu, wyciągając z zapasów pigwy, które udało mu się ukraść na targu przed tygodniem i świeży rozmaryn owinięty w gazetę, wyproszony od tutejszej kucharki ze słabością do młodzieży. Pozostałe butelki spirytusu zostawił u niego James parę godzin wcześniej, kiedy dopiero przygotowywali się do tego eksperymentu.
- Chyba mamy wszystko, co nie? - zapytał, kładąc niezbędne produkty na śniadaniowym stoliku, chwila krzątanina wystarczyła, by znalazła się tam drewniana deseczka i puste słoje gotowe na przelanie zawartości. Pożyczył słoje od Nory, nie zauważył, że na ich krańcach lśnią krople pozostałe przez eliksiry, których przecież i tak by nie rozpoznał. - Myślisz, że wystarczy je pokroić? - zapytał, choć nie czekał na odpowiedź; nie wyjął gniazd z owoców, nie obrał ich ze skóry, tylko nożem, który przeważnie przy sobie trzymał, sprawnymi ruchami zaczął kroić owoce w plastry, a następnie przerzucił je do słoja. - Podobno ma leżakować w zimnym i chłodnym miejscu. Wkopię to w ziemię pod wagonem - zaproponował - Nikt tego stamtąd nie zabierze, dojrzeje w spokoju. Te trawy to chyba też teraz - zastanowił się, unosząc jedną z gałązek; obrócił ją w palcach, po czym wrzucił do słoja tak ją miał w ręce. Sięgnął po spirytus, odkorkowując najpierw butelek z alkoholem od siłaczy. Powąchał zawartość, ale się zakrztusił: bimber miał wyjątkowo drażniący zapach. Upił łyk, skrzywił się okrutnie, nim oddał butelkę Jamesowi do degustacji. - Wlewamy to do środka? - zaproponował bez przekonania.
Rzucam na gotowanie -50
Wypadli z Raptuśnika razem, James przodem, on tuż za nim, więcej już nie krzyknął ani razu; nie zamierzał zwracać uwagi postronnych na wątpliwe zamiary Doe, heroiczna pościg za złodziejem bardzo szybko zamieniła się we wspólną ucieczkę przez wąskie uliczki stolicy; nie obejrzał się przez ramię ani razu, widząc jednak, że James to robi, że przystaje, daje znak, zatrzymał się w końcu i on, a pogoń zmieniła się we wspólny spacer z powrotem do portu; mieli to, o co tam przyszli, zdawkowe wymienione pomruki na temat Alisy, barmana i okrawionej lady pozostały gdzieś w sferze niedomówień, gdy ni jedno ni drugie nie paliło się do zwierzeń. W końcu znaleźli się na terenach Areny, pośród płacht wielobarwnych namiotów, minęli trzy rozrabiające małpki i wyginające się jak gumy dziewczynki, minęli ognisko, przy którym dwóch osiłków popijali niskiej jakości alkohol - a przy których zatrzymali się na chwilę, kiedy Marcel targował od nich jedną butelkę spirytusu i drugą, wypełniona alkoholem trudnym do zidentyfikowania - nim w końcu znaleźli się pod jego wagonem. Na krótką chwilę zniknął w jego wnętrzu, wyciągając z zapasów pigwy, które udało mu się ukraść na targu przed tygodniem i świeży rozmaryn owinięty w gazetę, wyproszony od tutejszej kucharki ze słabością do młodzieży. Pozostałe butelki spirytusu zostawił u niego James parę godzin wcześniej, kiedy dopiero przygotowywali się do tego eksperymentu.
- Chyba mamy wszystko, co nie? - zapytał, kładąc niezbędne produkty na śniadaniowym stoliku, chwila krzątanina wystarczyła, by znalazła się tam drewniana deseczka i puste słoje gotowe na przelanie zawartości. Pożyczył słoje od Nory, nie zauważył, że na ich krańcach lśnią krople pozostałe przez eliksiry, których przecież i tak by nie rozpoznał. - Myślisz, że wystarczy je pokroić? - zapytał, choć nie czekał na odpowiedź; nie wyjął gniazd z owoców, nie obrał ich ze skóry, tylko nożem, który przeważnie przy sobie trzymał, sprawnymi ruchami zaczął kroić owoce w plastry, a następnie przerzucił je do słoja. - Podobno ma leżakować w zimnym i chłodnym miejscu. Wkopię to w ziemię pod wagonem - zaproponował - Nikt tego stamtąd nie zabierze, dojrzeje w spokoju. Te trawy to chyba też teraz - zastanowił się, unosząc jedną z gałązek; obrócił ją w palcach, po czym wrzucił do słoja tak ją miał w ręce. Sięgnął po spirytus, odkorkowując najpierw butelek z alkoholem od siłaczy. Powąchał zawartość, ale się zakrztusił: bimber miał wyjątkowo drażniący zapach. Upił łyk, skrzywił się okrutnie, nim oddał butelkę Jamesowi do degustacji. - Wlewamy to do środka? - zaproponował bez przekonania.
Rzucam na gotowanie -50
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 46
'k100' : 46
Miał wyrzuty i wiedział, że będą go dręczyć jeszcze długo, a twarz niewinnej i naiwnej dziewczyny będzie spędzać mu sen z powiek przez kilka tygodni. To było już za nim. Odkąd wyruszyli w poszukiwaniu cukru minęło wiele godzin, był zmęczony, trochę rozdrażniony sytuacją w Raptuśniku, ale próbował skupić się na tym, co zaplanowali. Upędzenie owocowej wódki stało się priorytetem. Zawsze mogli ją sprzedać za dobre pieniądze, jeśli okaże się smaczna. W porcie popyt na alkohol zawsze był duży, a oni mogli spróbować na tym zarobić. Wykradzione przez Marcela pigwy dla niego samego były rarytasem, a skoro mieli już i owoce i alkohol tylko jedno nasuwało się na myśl. Do tego wszystkiego potrzebowali jeszcze cukru. Cholernego cukru, którego nie było w całym porcie. Odnalezienie go graniczyło z cudem, a kiedy już się udało nie obeszło się bez przygód. Wrócili zwycięsko, przedzierając się miedzy namiotami. Poczekał z boku na Marcela, gdy ten spróbował wytargować dodatkowe butelki od siłaczy i choć jedna wyglądała znajomo, druga miała okazać się prawdziwą niespodzianką.
Nie przyszło mu do głowy, by wyczyścić słoje, a nawet gdyby, założyłby pewnie, że Marcel to już zrobił i żadne resztki po innych substancjach nie znajdą się tam przypadkowo. Kiedy zapytał go o krojenie, wzruszył ramionami.
— Chyba tak — odpowiedział, biorąc do ręki nóż i próbując w ten sam sposób pokroić owoce. Plastry były różnej grubości, ale nie sądził, by to miało znaczenie. — Myłeś je? — spytał; babka czasem pytała, czy przyniesione z miasta owoce myli po drodze w rzecze, ale nie wiedział jakie to miało znaczenie i dlaczego nie pytała o te, które kradli w dzikich sadach. Zresztą, to pewnie nie miało żadnego znaczenia. Mili wyjść na profesjonalistów, chociaż o robieniu alkoholu nie mieli żadnego pojęcia. Widział wielokrotnie, jak miedzy wozami starsi robili to latem w taborze, ale nie był w stanie przypomnieć sobie receptury, a co dopiero proporcji. Wiedział, że wrzucali owoce, cukier, jakieś trawy. Może zioła? Wszystko jedno, najważniejsze dziś były pigwy. — Dobra, i teraz zasypię to cukrem. A to? — Wskazał na niezidentyfikowaną butelkę od siłaczy. Wziął worek, który ukradł z pubu i na oko wsypał zawartość do słojów, z pokrojonymi owocami i zielskiem, które wrzucił na nie Marcel. — Wszystko? Nie będzie za słodkie? — Owoce chyba też były słodkie, ale ostatecznie opróżnił cały worek cukru. Odebrawszy trunek od przyjaciela nie wahał go, upił łyk od razu, powstrzymując krótki atak kaszlu zaraz po. Zrobiło mu się gorąco.— Dobre. Ma taki... Dymiony posmak — zmrużył oczy i uniósł dłoń ze złączonym palcem wskazującym i kciukiem, jak prawdziwy znawca, a potem przelał wszystko do słojów. — Dobra, kop to tam, ja przyniosę jeszcze alkohol, jeśli uda mi się załatwić, dobra?— Zebrał jeden plasterek pigwy, który został na deseczce i zjadł go, chwilę męcząc się ze skóra. — Ta skóa est goszka — mruknął z pełnymi ustami, zakręcając słoje, by przenieść je pod wagon, gdzie później razem przygotowali miejsce do leżakowania.
| zt2
Nie przyszło mu do głowy, by wyczyścić słoje, a nawet gdyby, założyłby pewnie, że Marcel to już zrobił i żadne resztki po innych substancjach nie znajdą się tam przypadkowo. Kiedy zapytał go o krojenie, wzruszył ramionami.
— Chyba tak — odpowiedział, biorąc do ręki nóż i próbując w ten sam sposób pokroić owoce. Plastry były różnej grubości, ale nie sądził, by to miało znaczenie. — Myłeś je? — spytał; babka czasem pytała, czy przyniesione z miasta owoce myli po drodze w rzecze, ale nie wiedział jakie to miało znaczenie i dlaczego nie pytała o te, które kradli w dzikich sadach. Zresztą, to pewnie nie miało żadnego znaczenia. Mili wyjść na profesjonalistów, chociaż o robieniu alkoholu nie mieli żadnego pojęcia. Widział wielokrotnie, jak miedzy wozami starsi robili to latem w taborze, ale nie był w stanie przypomnieć sobie receptury, a co dopiero proporcji. Wiedział, że wrzucali owoce, cukier, jakieś trawy. Może zioła? Wszystko jedno, najważniejsze dziś były pigwy. — Dobra, i teraz zasypię to cukrem. A to? — Wskazał na niezidentyfikowaną butelkę od siłaczy. Wziął worek, który ukradł z pubu i na oko wsypał zawartość do słojów, z pokrojonymi owocami i zielskiem, które wrzucił na nie Marcel. — Wszystko? Nie będzie za słodkie? — Owoce chyba też były słodkie, ale ostatecznie opróżnił cały worek cukru. Odebrawszy trunek od przyjaciela nie wahał go, upił łyk od razu, powstrzymując krótki atak kaszlu zaraz po. Zrobiło mu się gorąco.— Dobre. Ma taki... Dymiony posmak — zmrużył oczy i uniósł dłoń ze złączonym palcem wskazującym i kciukiem, jak prawdziwy znawca, a potem przelał wszystko do słojów. — Dobra, kop to tam, ja przyniosę jeszcze alkohol, jeśli uda mi się załatwić, dobra?— Zebrał jeden plasterek pigwy, który został na deseczce i zjadł go, chwilę męcząc się ze skóra. — Ta skóa est goszka — mruknął z pełnymi ustami, zakręcając słoje, by przenieść je pod wagon, gdzie później razem przygotowali miejsce do leżakowania.
| zt2
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Pigwówka miała leżakować jakiś czas, dochodzić do siebie. W międzyczasie próbowali swoich sił z zaklęciami, które miały ochładzać, podgrzewać, zmieniać kolor, ale wychodziło im to całkiem średnio. Zwykle zapominali o tym. Czasem mu się przypominało w nocy, ale nie wiedział, czy jest sens tu przychodzić i sprawdzać, czy owoce zasypane cukrem, przyprawami i zalane alkoholem oddają już sok. Dopiero kiedy Eve przyniosła do domu dwie butelki spirytusu pod koniec listopada przypomniał sobie, że tu pod wagonem szykuje się alkohol.
Nie miał pojęcia, czy będzie dobry— czy wyjdzie. Samodzielnie robił to po raz pierwszy, liczył mimo wszystko na sukces. Chcąc podnieść zawartość alkoholi i zwiększyć ilość razem z dwoma butelkami od żony, pewnej nocy, zjawił się w cyrku. Niezauważony dotarł pod wagon Marcela. Wygwizdując pieśń słowika dał przyjacielowi znać, że to on był w pobliżu. Ostatnie czego chciał to zbudzić go przypadkiem i dostać w nos w ramach jego obrony własnej. Wyciągnął słoje, uzupełnił je dodatkowymi butelkami alkoholu. Owoce puściły sok, ale liczył na więcej. Trudno, będzie tyle ile będzie. W grudniu będzie trzeba przecedzić zawartość, wyciągnąć owoce, zostawić sam alkohol, jeszcze na jakiś czas by się przegryzł. Chyba, tak zdawało mu się, że robiono. Pozostawił wszystko tak jak jest, opuszczając arenę tą samą drogą, cicho, cichutko, nie chcąc nikogo niepokoić ani zbudzić.
Do domu wrócił dopiero nad ranem.
| zt
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Leciał z Sheilą na jednej miotle, uznając że tak będzie łatwiej - i bezpieczniej. Nie wątpił w umiejętności młodszej siostry, ale wolał nie mieć balastu w postaci drugiej miotły, kiedy uzgodnili z Paprotką, że na terenie Londynu zatrzymają się na moment na dachu i przemienią ją we fretkę, aby ta mogła czuć się nieco bezpieczniej.
Chociaż czy w ogóle mogli się tak czuć? Uśmiechał się i zapewniał najmłodszą z Doe, że wszystko będzie w porządku - że Marcel będzie cały. Ale bał się jak nigdy wcześniej. Ściskało go od środka, czuł niedospanie, a jednocześnie bał się zmrużyć oczy. Nie spał dobrze, nie potrafił. Za dużo myśli kłębiło mu się w głowie, za dużo obrazów, które nie chciały dać o sobie zapomnieć. Czy teraz… czy teraz też zobaczy Marcela w takim stanie? Leżącego bezwładnie, nie wykonującego nawet najmniejszego ruchu bez najmniejszej woli do życia?
A co z Jamesem? Gdzie był? W Anglii, wciąż w Irlandii? Miał nadzieję, że był bezpieczny - i nie był głodny, że nie marzł w nocy, że miał jakiekolwiek suche miejsce do spania. Martwił się, mimo że wiedział że jego młodszy brat był zaradny. Wszyscy byli, musieli być, bo tego ich nauczono - ich instynkt przetrwania jakimś cudem utrzymywał ich zawsze przy życiu.
Lądując na obrzeżach Londynu, zmienił Sheilę we fretkę, a później pozwolił jej wejść do swojej torby (specjalnie wyczyszczonej dzień wcześniej!), zanim zasiadł z powrotem na miotle.
Wylądował przed wejściem na Arenę, nie przejmując się tym, że kilka miesięcy wcześniej pobił się tutaj z Marcelem i mógł być niekoniecznie mile widziany - tym bardziej, że nikt nie wydawał się być jakoś wyjątkowo nim zainteresowany.
Podpytał kilka osób i dość szybko znalazł się przed odpowiednim wozem, pukając krótko, żeby zaraz wejść do środka z kołoczącym sercem i uśmiechem na wargach. Nie mógł zmartwić Sheili, nie teraz. Nie… nie chciał jej dawać znać, że coś było nie tak. W końcu już ją ostrzegał w domu, wspominał jej o tym, że Marcel mógł nie być sobą, że przecież…
- Hej, hej, przyprowadziłem ci kogoś… - rzucił cicho, zerkając na przyjaciela i zaraz wypuszczając Sheilę pod postacią fretki ze swojej torby, aby mogła podejść do cyrkowca. Wspominał jej, że.. że w końcu ona lubiła, kiedy przynosił jej psiaki do wozu, kiedy była chora, więc zasugerował, że może jakiś futrzak też pomoże poprawić humor Marcelowi. Co prawda myślał o zabraniu Dyni, ale miał wrażenie że przy kocie było ryzyko, że go podrapie lub coś narozrzuca.
- Marcel, śpisz? - rzucił nieco głośniej, chociaż stanowczo i tak dużo ciszej i mniej ekspresywnie jak na siebie. W końcu zazwyczaj był wulkanem energii, a teraz… to wszystko po prostu wina nieprzespanej nocy. Spał gorzej, mógł mieć nieco mniej energii, prawda? - Jimmy żyje, jest w Irlandii. Tak… tak jakbyś chciał wiedzieć. Wróci do nas niedługo - dodał, choć nie był pewny czy przyjaciel chciał w ogóle o tym słuchać - czy chciał słuchać o czymkolwiek. I chyba dlatego czuł się tak niepewnie, bo jedyne co potrafił to gadać, więc co miał zrobić w sytuacji, kiedy Marcel tego nie chciał? Poza po prostu zwykłym byciem obok. Obiecał mu przecież, że jeśli czegoś będzie potrzebował to mu pomoże. Choć chyba Sheila była lepsza w pocieszaniu, dobrze że ją przyprowadził.
Poprosiła Thomasa, aby zabrał ją do Marcela, bo niewiele mogła zrobić dla ich przyjaciela. Wyrzuty sumienia, które teraz odczuwała były tak okropne, że gdyby teraz mogła cofnąć czas i sprawić, aby Marcel uciekł zamiast niej, zrobiłaby to bez wahania. Nie umiała sobie nawet wyobrazić, przez co przechodził i jak mocno musiało go to boleć, zwłaszcza że od kiedy pamiętała, kochał robić wszystko związanego z tym, jak zręczny być potrafił. A teraz zabrano mu coś, co było nie tylko źródłem jego zarobku, ale także jego głównej radości. Szykując mu sarninę (nie miała nawet pojęcia, skąd James i Thomas ją wzięli, ale chyba nie chciała wnikać) z ziemniakami, zapieczoną w liściach sałaty (tak aby łatwiej było ją jeść) zastanawiała się, czy w ogóle będzie chciał ich widzieć. Ale musieli spróbować.
Bez żadnego cienia protestu pozwoliła zmienić się we fretkę, ciesząc się, że Thomas nie potraktował jej jak kompletnej idiotki. Na pewno przesadzała, w końcu na pewno już o niej zapomnieli…ale teraz? Teraz po prostu się martwiła i nie chciała tu wracać. Jej najstarszy brat rzucał się po nocach, nie mogąc zasnąć, jej młodszy brat jeszcze nie mógł wrócić do domu…Nela miała rację, że nie powinni tu przebywać, Aidan słusznie przejmował się Londynem. Nie było w tym mieście nic dobrego, a gdyby miała siłę, pewnie sama poszłaby niszczyć Tower, kawałek po kawałku. Albo po prostu wysadziła w całości, może najpierw wyprowadzając stamtąd więźniów. Gniewała się i smuciła na przemian, teraz bardziej jako fretka, ostrożnie i cicho siedząc w torbie Thomasa, jedynie co jakiś czas wystawiając na zewnątrz brązowy pyszczek, aby zorientować się, gdzie byli w obecnej chwili.
Jej maleńkie serce biło coraz szybciej, kiedy zbliżali się do wozu i dopiero kiedy przeszli przez drzwi, wychyliła się bardziej, z napięciem i oczekiwaniem spoglądając na Marcela. Dopiero posadzona na łóżku bardzo ostrożnie podeszła w jego kierunku, pyszczkiem delikatnie szturchając ramię cyrkowca, tak aby w zaskoczeniu nie uderzył jej przypadkiem, gotowa też przytulić się gdyby tylko tego chciał i potrzebował, póki co dość niepewnie spoglądając na jego reakcje.
Bez żadnego cienia protestu pozwoliła zmienić się we fretkę, ciesząc się, że Thomas nie potraktował jej jak kompletnej idiotki. Na pewno przesadzała, w końcu na pewno już o niej zapomnieli…ale teraz? Teraz po prostu się martwiła i nie chciała tu wracać. Jej najstarszy brat rzucał się po nocach, nie mogąc zasnąć, jej młodszy brat jeszcze nie mógł wrócić do domu…Nela miała rację, że nie powinni tu przebywać, Aidan słusznie przejmował się Londynem. Nie było w tym mieście nic dobrego, a gdyby miała siłę, pewnie sama poszłaby niszczyć Tower, kawałek po kawałku. Albo po prostu wysadziła w całości, może najpierw wyprowadzając stamtąd więźniów. Gniewała się i smuciła na przemian, teraz bardziej jako fretka, ostrożnie i cicho siedząc w torbie Thomasa, jedynie co jakiś czas wystawiając na zewnątrz brązowy pyszczek, aby zorientować się, gdzie byli w obecnej chwili.
Jej maleńkie serce biło coraz szybciej, kiedy zbliżali się do wozu i dopiero kiedy przeszli przez drzwi, wychyliła się bardziej, z napięciem i oczekiwaniem spoglądając na Marcela. Dopiero posadzona na łóżku bardzo ostrożnie podeszła w jego kierunku, pyszczkiem delikatnie szturchając ramię cyrkowca, tak aby w zaskoczeniu nie uderzył jej przypadkiem, gotowa też przytulić się gdyby tylko tego chciał i potrzebował, póki co dość niepewnie spoglądając na jego reakcje.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Znał już ten sufit na pamięć, zbity ze starych desek, znał każdą szczerbę i każdą wystającą drzazgę, znał przebarwienia, znał momenty, w których wydawały się rozszczelnienie, choć wnętrze wagonu i tak jak na te warunki wydawały mu się ciepłe. Był klaustrofobicznie nisko, a jednak zakrywał wszystko to, co znajdowało się za nim - czarne niebo i krwawy horyzont. Przed paroma tygodniami gotów był uwierzyć, że jest w stanie odnaleźć w sobie wewnętrzną siłę i stanąć temu wszystkiemu naprzeciw, powiedzieć głośne nie, wykrzyczeć swój sprzeciw tym, którzy grabili jego świat z resztek przyzwoitości, jakie się w nim ostały. Nienawidził Ministerstwa Magii tak bardzo, nienawidził też wszystkich czarodziejów, którzy zanim stali. I jeszcze niedawno zdolny był uwierzyć, że są w stanie ich powstrzymać. Zatrzymać te zmiany. Nadać im inny kierunek. Że Harold Longbottom miał w sobie siłę i idee, jakich nie miał nikt inny, że pod jego wodzą można było zmienić wszystko, przywrócić normę, dawny front.
Jak bardzo naiwne to były myśli? Jak bardzo pragnął niemożliwego? Czy ktokolwiek mógł mu pomóc, kiedy zamknęli go za kratami Tower? Czy kogokolwiek obchodził jego los? Skatowali go jak psa, rzucili w kąt z oderżniętą ręką, potraktowali jak złodzieja, którym był. Ale świat nie stanął z tego powodu w miejscu, niebo nie zapłakało nad jego losem, niewielu obejrzało się za siebie; na Arenie nakazano mu zakrywać kikuta, żeby nie gorszyć gości, pan Carrington miał się zastanowić nad rozwiązaniem, ponoć istniały jakieś szanse, które może się ziszczą, a może nie. Mówił o tym bezdusznie, z pewnym zrezygnowaniem, jakby pogodził się już z utratą zdolnego artysty, jakby wszyscy wokół mogli się z tym pogodzić tak łatwo, zapominając o tym, kim był, jaki miał potencjał, i ile jeszcze mógł dokonać. Nikogo to nie obchodziło. Nikogo - oprócz niego samego. Fin otoczyła go opieką, nie potrafił okazać wdzięczności, bo nie powinien wcale tej opieki potrzebować. James nawet się nie odezwał - to i lepiej, nie chciał teraz nikogo widzieć.
Chyba już nigdy nie chciał nikogo widzieć, nie potrafiąc wyobrazić sobie świata po tym zdarzeniu. Nic już nigdy nie będzie przecież takie samo. Nie poruszył się, kiedy skrzypnęły drzwi wagonu - wydawało mu się, że było za wcześnie na obiad, ale sekundy, minuty, godziny, dni, zlewały mu się w ostatnim czasie w jedno, głodu nie czuł wcale. Ale ten głos, to nie był nikt z cyrku. Thomas?
Nie odjął spojrzenia od sufitu, przyglądając się mu obojętnie. Pamiętał, pamiętał łóżko, które mu dali, pamiętał nawet to, że to Thomas nie potrafił uciec, że James został tam dla niego, a on dla Jamesa. Pamiętał, jak niewiele miał śladów na twarzy i jak łagodnie, w porównaniu z nim i z Jamesem, się z nim obeszli.
Pamiętał też, że nie zdążył mu czegoś wtedy dać. Czy gdyby zdążył - czy wtedy cokolwiek mogłoby się potoczyć inaczej? Nie podniósł się, nie słyszał drugich kroków - kogo Thomas mógł mieć na myśli? Wkrótce zobaczył fretkę wspinającą się na jego łóżko, poważnie, Doe? Wydaje ci sie, że przytulę miękkie zwierzę i wszystko będzie dobrze? Zostałem kaleką, Doe. Oderżnęli mi rękę.
Ale tylko jemu, oni żyli, Thomas wyglądał na całego. Życie toczyło się dawnym rytmem, u wszystkich oprócz niego.
- Zabierz tego gryzonia, tu są koty - rzucił krótko, nie poświęcając jej większej uwagi. Nie spodziewał się człowieka zaklętego w zwierzę. - Pieprz się - odpowiedział krótko na pytanie, czy śpi, nigdy chyba nie używał podobnego słownictwa przy Sheili, ale nie wiedział, że tu była. Zebrał się niechętnie, podwijając kolana i wsparł się plecami o ścianę za łóżkiem, żeby spojrzeć na swojego gościa, głos zabrał dopiero po chwili. Ubranie miał wczorajsze, cały był wczorajszy. I najwyraźniej niechętny towarzystwu, którego nie zapraszał. Oparł łokcie na kolanach, prawą rękę tylko na chwilę, szybko ukrył ją bliżej ciała, zgiętą, ze wstydem. Brzydziła ludzi, kończyła okrwawionym opatrunkiem, nie dłonią. Wciąż wywoływała ból. - Co on robi w Irlandii? - zapytał, dlaczego nie było go z nimi? Mieli kłopoty? Nie chciał zdradzać, że go to interesowało, ale Jimmy... Mieli po prostu wrócić do domu, oni oboje. Czy znów wykazywał się naiwnością, sądząc, że to było możliwe? Czy naiwnością było sądzić, że tak po prostu wypuścili go z więzienia? W jakim mógł być dzisiaj stanie?
Jak bardzo naiwne to były myśli? Jak bardzo pragnął niemożliwego? Czy ktokolwiek mógł mu pomóc, kiedy zamknęli go za kratami Tower? Czy kogokolwiek obchodził jego los? Skatowali go jak psa, rzucili w kąt z oderżniętą ręką, potraktowali jak złodzieja, którym był. Ale świat nie stanął z tego powodu w miejscu, niebo nie zapłakało nad jego losem, niewielu obejrzało się za siebie; na Arenie nakazano mu zakrywać kikuta, żeby nie gorszyć gości, pan Carrington miał się zastanowić nad rozwiązaniem, ponoć istniały jakieś szanse, które może się ziszczą, a może nie. Mówił o tym bezdusznie, z pewnym zrezygnowaniem, jakby pogodził się już z utratą zdolnego artysty, jakby wszyscy wokół mogli się z tym pogodzić tak łatwo, zapominając o tym, kim był, jaki miał potencjał, i ile jeszcze mógł dokonać. Nikogo to nie obchodziło. Nikogo - oprócz niego samego. Fin otoczyła go opieką, nie potrafił okazać wdzięczności, bo nie powinien wcale tej opieki potrzebować. James nawet się nie odezwał - to i lepiej, nie chciał teraz nikogo widzieć.
Chyba już nigdy nie chciał nikogo widzieć, nie potrafiąc wyobrazić sobie świata po tym zdarzeniu. Nic już nigdy nie będzie przecież takie samo. Nie poruszył się, kiedy skrzypnęły drzwi wagonu - wydawało mu się, że było za wcześnie na obiad, ale sekundy, minuty, godziny, dni, zlewały mu się w ostatnim czasie w jedno, głodu nie czuł wcale. Ale ten głos, to nie był nikt z cyrku. Thomas?
Nie odjął spojrzenia od sufitu, przyglądając się mu obojętnie. Pamiętał, pamiętał łóżko, które mu dali, pamiętał nawet to, że to Thomas nie potrafił uciec, że James został tam dla niego, a on dla Jamesa. Pamiętał, jak niewiele miał śladów na twarzy i jak łagodnie, w porównaniu z nim i z Jamesem, się z nim obeszli.
Pamiętał też, że nie zdążył mu czegoś wtedy dać. Czy gdyby zdążył - czy wtedy cokolwiek mogłoby się potoczyć inaczej? Nie podniósł się, nie słyszał drugich kroków - kogo Thomas mógł mieć na myśli? Wkrótce zobaczył fretkę wspinającą się na jego łóżko, poważnie, Doe? Wydaje ci sie, że przytulę miękkie zwierzę i wszystko będzie dobrze? Zostałem kaleką, Doe. Oderżnęli mi rękę.
Ale tylko jemu, oni żyli, Thomas wyglądał na całego. Życie toczyło się dawnym rytmem, u wszystkich oprócz niego.
- Zabierz tego gryzonia, tu są koty - rzucił krótko, nie poświęcając jej większej uwagi. Nie spodziewał się człowieka zaklętego w zwierzę. - Pieprz się - odpowiedział krótko na pytanie, czy śpi, nigdy chyba nie używał podobnego słownictwa przy Sheili, ale nie wiedział, że tu była. Zebrał się niechętnie, podwijając kolana i wsparł się plecami o ścianę za łóżkiem, żeby spojrzeć na swojego gościa, głos zabrał dopiero po chwili. Ubranie miał wczorajsze, cały był wczorajszy. I najwyraźniej niechętny towarzystwu, którego nie zapraszał. Oparł łokcie na kolanach, prawą rękę tylko na chwilę, szybko ukrył ją bliżej ciała, zgiętą, ze wstydem. Brzydziła ludzi, kończyła okrwawionym opatrunkiem, nie dłonią. Wciąż wywoływała ból. - Co on robi w Irlandii? - zapytał, dlaczego nie było go z nimi? Mieli kłopoty? Nie chciał zdradzać, że go to interesowało, ale Jimmy... Mieli po prostu wrócić do domu, oni oboje. Czy znów wykazywał się naiwnością, sądząc, że to było możliwe? Czy naiwnością było sądzić, że tak po prostu wypuścili go z więzienia? W jakim mógł być dzisiaj stanie?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
- Patrz na słownictwo palancie - odpowiedział pogodnie, spokojnie, nie chcąc... nie wiedząc jak ma się zachować przy Marcelu. Tak jak zawsze? Jak powinien się zwracać do niego? Czy będzie mu łatwiej jeśli nie dostanie jakieś taryfy ulgowej? A może wręcz przeciwnie..? Może powinien sam odpuścić... Nie miał pojęcia czego oczekiwał Marcel i jakiej pomocy potrzebował - ale na pewno jakiejś. I z pewnością nie od niego. Mógł się założyć, że był ostatnią osobą, którą ten chciał zobaczyć. - To pilnuj tego uroczego stworzenia, bo to Paprotka. Chciała cię zobaczyć, ale nie chcieliśmy ryzykować, że ktoś ją przyuważy... - wyjaśnił dość prędko po swoich słowach zanim przyjaciel mógł stanąć w jakimś bojowym nastroju do niego.
Obserwował blondyna. To jak wyglądał, jak się czuł, jak bardzo nie przypominał siebie. I nie mógł się temu dziwić, nie wiedział jak miał mu pomóc mimo, że chciał - że czuł się w tym obowiązku z tak wielu przyczyn.
Zatrzymał wzrok na kikucie. Na moment.
- Trzeba ci zmienić opatrunek? - rzucił, nawet samemu nie wiedząc czemu to zaproponował - czy w ogóle powinien. Czy w ogóle... jak miał się zachować?
Zawahał się na moment, słysząc pytanie. Nie było sensu okłamywać Marcela w tej kwestii, bo kiedy James wróci... bo jeśli James wróci to na pewno do niego - i wszystko mu i tak opowie. Ale musiał grać tak, aby Sheila nie miała podejrzeń.
- Śmieszna sprawa. Pamiętasz naszą rozmowę o Jaydenie? Wyciągnął nas z Tower. Nie wiem jak, ale to zrobił na prośbę Paprotki. Jimmy żyje, został u profesora, bo ma problemy z ręką... Nie takie, nie zrobili nam wiele więcej. Oni później... - zawahał się, wiedząc że blondyn sam powinien wiedzieć jakie tortury mogli im sprawić w więzieniu.
Ruszył do łóżka, siadając obok niego.
- Może już nigdy nie zagrać na skrzypcach. Wybijali nam palce, leczyli, wybijali znowu - wyjaśnił krótko, na jednym wdechu, kładąc torbę w której transportował Sheilę pod postacią fretki na swoich kolanach. Zerknął na siostrę z uśmiechem. - Jadłeś już coś? Sheila przygotowała coś jeśli masz ochotę... - rzucił, nie będąc pewnym czy ta chce mu dać to teraz, czy nie.
Zerknął jednak po tym na Carringtona.
- Pisałem z Jamesem, zatrzyma się na jakiś czas w Irlandii jeszcze. Pamiętasz, o czym... napisałem ci? Po Tower wtedy, wiesz? - rzucił nieco ciszej, choć wiedział, że jego siostra nie mogła wiedzieć o tym liście. Nie powiedział ani jej, ani Jamesowi - bo w innym wypadku na pewno by to wyszło po drodze. Na pewno by tego nie przemilczeli, nie przez tyle czasu. - On ma bardzo podobny pomysł teraz, wiesz... - dodał, wbijając wzrok w niego, mając nadzieję, że zrozumie o czym mówił - o tym, że James chciał uciec i zniknąć. Nie chciał tego zrzucać na Marcela, a jednocześnie nie chciał go okłamywać - bo to mu nie przyniesie teraz spokoju, w przeciwieństwie do Sheili i Eve. Doprowadzi tego młodszego gnoja do domu, chociażby sam miał go za fraki złapać i przywiązać do miotły, lecąc z nim nad oceanem.
- Wybiję mu to, wróci - dodał ciszej, zaraz kierując wzrok na torbę, w której wciąż spoczywał zapakowany dla Marcela obiad, wyciągając go z torby i podając koledze.
Obserwował blondyna. To jak wyglądał, jak się czuł, jak bardzo nie przypominał siebie. I nie mógł się temu dziwić, nie wiedział jak miał mu pomóc mimo, że chciał - że czuł się w tym obowiązku z tak wielu przyczyn.
Zatrzymał wzrok na kikucie. Na moment.
- Trzeba ci zmienić opatrunek? - rzucił, nawet samemu nie wiedząc czemu to zaproponował - czy w ogóle powinien. Czy w ogóle... jak miał się zachować?
Zawahał się na moment, słysząc pytanie. Nie było sensu okłamywać Marcela w tej kwestii, bo kiedy James wróci... bo jeśli James wróci to na pewno do niego - i wszystko mu i tak opowie. Ale musiał grać tak, aby Sheila nie miała podejrzeń.
- Śmieszna sprawa. Pamiętasz naszą rozmowę o Jaydenie? Wyciągnął nas z Tower. Nie wiem jak, ale to zrobił na prośbę Paprotki. Jimmy żyje, został u profesora, bo ma problemy z ręką... Nie takie, nie zrobili nam wiele więcej. Oni później... - zawahał się, wiedząc że blondyn sam powinien wiedzieć jakie tortury mogli im sprawić w więzieniu.
Ruszył do łóżka, siadając obok niego.
- Może już nigdy nie zagrać na skrzypcach. Wybijali nam palce, leczyli, wybijali znowu - wyjaśnił krótko, na jednym wdechu, kładąc torbę w której transportował Sheilę pod postacią fretki na swoich kolanach. Zerknął na siostrę z uśmiechem. - Jadłeś już coś? Sheila przygotowała coś jeśli masz ochotę... - rzucił, nie będąc pewnym czy ta chce mu dać to teraz, czy nie.
Zerknął jednak po tym na Carringtona.
- Pisałem z Jamesem, zatrzyma się na jakiś czas w Irlandii jeszcze. Pamiętasz, o czym... napisałem ci? Po Tower wtedy, wiesz? - rzucił nieco ciszej, choć wiedział, że jego siostra nie mogła wiedzieć o tym liście. Nie powiedział ani jej, ani Jamesowi - bo w innym wypadku na pewno by to wyszło po drodze. Na pewno by tego nie przemilczeli, nie przez tyle czasu. - On ma bardzo podobny pomysł teraz, wiesz... - dodał, wbijając wzrok w niego, mając nadzieję, że zrozumie o czym mówił - o tym, że James chciał uciec i zniknąć. Nie chciał tego zrzucać na Marcela, a jednocześnie nie chciał go okłamywać - bo to mu nie przyniesie teraz spokoju, w przeciwieństwie do Sheili i Eve. Doprowadzi tego młodszego gnoja do domu, chociażby sam miał go za fraki złapać i przywiązać do miotły, lecąc z nim nad oceanem.
- Wybiję mu to, wróci - dodał ciszej, zaraz kierując wzrok na torbę, w której wciąż spoczywał zapakowany dla Marcela obiad, wyciągając go z torby i podając koledze.
Małe łapki fretki przemierzały pościel kiedy ostrożnie kierowała się w kierunku Marcela, nie wiedząc, jak na nią zareaguje. Wąsiki poruszały się w przód i w tył kiedy ostrożnie niuchała w powietrzu, nie wiedząc, czy mogła zrobić kolejny krok, wciąż jednak poruszała się do przodu i ostrożnie szturchnęła noskiem Carringtona, zastanawiając się, czy był teraz na nich zły. Miał pełne prawo i gdyby teraz kazał im się wynosić, nie zdziwiłaby się absolutnie. Od razu zatrzymała się jednak, kiedy kazał Thomasowi się pieprzyć, ostrożnie kładąc się na łóżku. Rzuciła spojrzenie w stronę brata, oczekując, że w tym momencie mógłby odmienić ją na nowo w człowieka. O wiele gorzej rozmawiało jej się kiedy była fretką – do przyśpieszenia procesu postanowiła przebiec do krawędzi, ostrożnie zsuwając się z niej kiedy Doe mówił coś w stronę Marcela, następując mu na stopę i patrząc na niego. Ciężar był absolutnie żaden, ale czekała bardzo mocno, aż stanie się na powrót człowiekiem.
Na całe szczęście nie musiała czekać zbyt długo, wracając zaraz do swojej oryginalnej postaci. Spojrzenie skierowała w stronę Marcela, ale starała się nie być niepewna albo prezentować sobą smutek czy współczucie, wiedząc, że na pewno odwróciłby od niej wzrok. Był jedną z osób, która zawsze była dla niej łagodna i dobra, ale wiedziała, że był też bardzo dumny. I że właśnie utracił coś, co było bardzo ważną częścią jego życia. Ostrożnie sięgając po jeden z koców, Sheila ostrożnie ruszyła się ze swojego miejsca, przykrywając przyjaciela tak, aby nie musiał już chować swojej ręki.
- Hej Marcel… - rzuciła mu bardzo ostrożny uśmiech, ale nie, zdecydowanie nie mogła uniknąć smutku, który czaił się w jej oczach. Kiedy wspomniane były przyniesione rzeczy do jedzenia, sięgnęła do torby Thomasa, sięgając po zawijane mięsne przekąski, ostrożnie wyjmując je z torby i odwijając je z brązowego papieru, wyciągając jedną z nich w stronę przyjaciela. – Przynieśliśmy ci trochę zawijanego mięsa, mam nadzieję, że ci posmakuje. – Nie chciała mówić mu, że było to coś na pokrzepienie bo nie było, po prostu chciała aby zjadł dobrze i…jakoś pomóc. No dobrze, może trochę było.
- Ja…nie wiedziałam, do kogo się zwrócić. Więc napisałam do Jaydena, mając nadzieję, że powie mi co zrobić i poprosiłam żeby pomógł jakoś waszej trójce… Do pana Carringtona też napisałam. – Nie wiedziała, że był ostatecznie więcej niż jeden pan Carrington i list trafił akurat nie do tego, który był opiekunem Marcela, ale mimo wszystko nie narzekała, bo ostatecznie informacja o Marcelu trafiła do cyrku. – Chciałam wam przygotować miejsce w Dolinie, ale…ostatecznie jednak trafiliście w różne miejsca. – Nie chciała też mówić, że planowała dla nich leczenie, bo z tego wszystkiego no wyszło jak wyszło.
Zwróciła uwagę na słowa Thomasa, spojrzenie przesuwając najpierw na niego, potem na Marcela, ostatecznie jednak znów na brata, zastanawiając się, co miał powiedzieć. Nie miała pojęcia, do czego właśnie się odnosił, musiała się jednak przygotować nawet na to co najgorsze.
- O czym napisałeś Tommy?
Na całe szczęście nie musiała czekać zbyt długo, wracając zaraz do swojej oryginalnej postaci. Spojrzenie skierowała w stronę Marcela, ale starała się nie być niepewna albo prezentować sobą smutek czy współczucie, wiedząc, że na pewno odwróciłby od niej wzrok. Był jedną z osób, która zawsze była dla niej łagodna i dobra, ale wiedziała, że był też bardzo dumny. I że właśnie utracił coś, co było bardzo ważną częścią jego życia. Ostrożnie sięgając po jeden z koców, Sheila ostrożnie ruszyła się ze swojego miejsca, przykrywając przyjaciela tak, aby nie musiał już chować swojej ręki.
- Hej Marcel… - rzuciła mu bardzo ostrożny uśmiech, ale nie, zdecydowanie nie mogła uniknąć smutku, który czaił się w jej oczach. Kiedy wspomniane były przyniesione rzeczy do jedzenia, sięgnęła do torby Thomasa, sięgając po zawijane mięsne przekąski, ostrożnie wyjmując je z torby i odwijając je z brązowego papieru, wyciągając jedną z nich w stronę przyjaciela. – Przynieśliśmy ci trochę zawijanego mięsa, mam nadzieję, że ci posmakuje. – Nie chciała mówić mu, że było to coś na pokrzepienie bo nie było, po prostu chciała aby zjadł dobrze i…jakoś pomóc. No dobrze, może trochę było.
- Ja…nie wiedziałam, do kogo się zwrócić. Więc napisałam do Jaydena, mając nadzieję, że powie mi co zrobić i poprosiłam żeby pomógł jakoś waszej trójce… Do pana Carringtona też napisałam. – Nie wiedziała, że był ostatecznie więcej niż jeden pan Carrington i list trafił akurat nie do tego, który był opiekunem Marcela, ale mimo wszystko nie narzekała, bo ostatecznie informacja o Marcelu trafiła do cyrku. – Chciałam wam przygotować miejsce w Dolinie, ale…ostatecznie jednak trafiliście w różne miejsca. – Nie chciała też mówić, że planowała dla nich leczenie, bo z tego wszystkiego no wyszło jak wyszło.
Zwróciła uwagę na słowa Thomasa, spojrzenie przesuwając najpierw na niego, potem na Marcela, ostatecznie jednak znów na brata, zastanawiając się, co miał powiedzieć. Nie miała pojęcia, do czego właśnie się odnosił, musiała się jednak przygotować nawet na to co najgorsze.
- O czym napisałeś Tommy?
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Bez zrozumienia ściągnął brew, oglądając się na zwierzę; w niczym nie przypominało mu w tej formie Sheili, dziwnie mu było też myśleć o nim jak o małej Sissy, mimo zmiany formy - nie przestawała przecież być człowiekiem. Pokręcił głową, gdyby był sobą, pewnie by przeprosił. Ale nie był sobą.
- Dlaczego? - zapytał zamiast tego Thomasa, skupiając na nim całą uwagę. Czuł, że serce uderzyło mu mocniej, że dreszcz strachu towarzyszący mu jak cień od wyjścia z Tower powrócił echem, kładąc się cieniem na całym wnętrzu jego wagonu. - Ktoś jej szuka? - Bała się iść Londynem, co się wydarzyło przez ostatnie tygodnie? Czy komuś podpadła? Komu? Kto mógł ją ścigać, że lękała się stanąć na ulicy? Nawet w tym stanie - nie potrafił nie myśleć o jej bezpieczeństwie.
- Nie - rzucił krótko, zdawkowo, nie mówiąc prawdy, oczywiście, że tak, trzeba było, opatrunek był już obkrwawiony, brudny, ale nie lubił tego robić; ściąganie go z rany budziło potworny ból, nakładanie nowego jeszcze większy, ale jeszcze większy to wszystko budziło wstyd. Nie lubił, kiedy ktoś widział go takiego. Nie lubił pokazywać rany. Nie lubił, nie potrafił, nie chciał budzić obrzydzenia własnym ciałem. Podciągnął kolana bliżej brody, by ukryć za nimi skaleczoną rękę. Nie chciał jej pokazywać. A już na pewno nie przy Sheili.
- Jesteście teraz na jego łasce? - zapytał, z niedowierzaniem. Jak wiele przespał? Dlaczego to on, Vane, wyciągnął ich z więzienia? Jaki miał w tym interes? Miał go zawsze za dobrego nauczyciela, takiego, którym zależało na uczniach. Ale od sprawy z Genewą zmienił o nim zdanie. To, co robił, było niepokojące. - To przed nim się chowasz, Sheilo? - dopytał, przenosząc spojrzenie na puchate zwierzę; żałował, że nie może spojrzeć jej w oczy - te prawdziwe, należące do niej. Nie odpowiedział nic na kolejne rewelacje, wsparł tył głowy o ścianę wagonu, milcząc, łamali i leczyli, łamali i leczyli, niemal to słyszał, gruchot kości, niemal to czuł, fizyczny ból, wilgoć celi, chłód krat, zapach stęchlizny, zacisnął szczęki, chciał krzyczeć; zamknął oczy, na chwilę, drugą, zaciskając powieki powstrzymując cisnące się do oczu łzy. Szkliste spojrzenie odwrócił w bok, nie patrząc na starszego z braci. Odebrać mu talent, zabrać skrzypce - odebrać to, co kochał. Za co? W imię czego? Przecież to jego ukarali jako złodzieja, po co dalej pastwili się nad nimi? Czy robili to dla własnej tylko przyjemności? Dla zabawy? Chyba nie do końca dosłyszał słowa o jedzeniu, zjeżył się, tępy wzrok wbijając w ścianę, milcząc. Zdawało mu się, że słyszał chrapliwy głos tamtego strażnika, że czuł jego dotyk na ręce, którą jeszcze wtedy miał, że słyszał ten dziwny głuchy odgłos, kiedy jego dłoń opadała na ziemię, oderżnięta - tak po prostu. Wór mięsa, niczym więcej nie byli.
Głos Thomasa docierał do niego jak z oddali. Czy pamiętał, co mu pisał? Wspomnienia wolno odnajdywały właściwy tor, pamiętał, chciał uciec. Może winien był wtedy pozwolić na to Thomasowi. Gdyby zniknął wtedy, nic z tego by się nie wydarzyło. James chciał zniknąć? A co innego miał zrobić, baranie? Marcel nie wiedział - nie widział przyszłości, nie potrafił sobie poradzić z tym, co działo się tu i teraz. Nie był sobą, on poszedłby po Jamesa i teraz, po to tylko, by szukać igły w stogu siana. Dziś czuł się mały, bezsilny i złamany. James też był złamany. Jak mieli dalej żyć? Może zniknąć - może to było rozwiązane. Thomas tego nie rozumiał, był donosicielem. Tylko tym. I aż tym.
Może tak rzeczywiście było wygodniej. Może gdyby był bardziej jak Thomas, dziś mógłby tańczyć jak zawsze.
Jego usta drgnęły na powitanie, kiedy Sheila zamieniła się znów w człowieka. Pokręcił głową.
- Nie jestem głodny - rzucił, nie mógł przełknąć ni kęsa odkąd wrócił do domu. Nie czuł głodu. Zapach mięsa go nie kusił. Brak sił był tego konsekwencją, ale chyba tego nie zauważał. Nie interesowało go to. Brzdęk krat, zapach wody z cytryną, pamiętał. - Dlaczego w Dolinie? - Przecież tu, tu był ich dom. Jego, był częścią Areny, ale ich też, mieszkali tu razem z nim. Czy w tym czasie wydarzyło się coś jeszcze? Pokiwał głową, list do pana Carringtona pomógł. To on go uwolnił. To on po niego przyszedł. Zabrał go do domu.
- Dzięki - rzucił nieśpiesznie. Zbyt cicho, jakby zbyt trudno było przyznać się do tego, ze tej pomocy potrzebował. Że coś jej zawdzięczał. Nie przywykł być takim, słabym. Jak wtedy, w tej czarnej celi, mimowolnie podkurczył kolana bliżej ciała. Nie potrafił wyzbyć się strachu, który wciąż wyglądał mu przez ramię. Byli tu: tak blisko, a jednak tak daleko. Jakby dzieliła ich odległość. Kilometry. Niewidzialna bariera, której nie potrafił zobaczyć. Było mu wstyd. Za to kim był i czym się stał, za to co przeszedł. Nie odezwał się, kiedy zapytała Thomasa o list.
- Dlaczego? - zapytał zamiast tego Thomasa, skupiając na nim całą uwagę. Czuł, że serce uderzyło mu mocniej, że dreszcz strachu towarzyszący mu jak cień od wyjścia z Tower powrócił echem, kładąc się cieniem na całym wnętrzu jego wagonu. - Ktoś jej szuka? - Bała się iść Londynem, co się wydarzyło przez ostatnie tygodnie? Czy komuś podpadła? Komu? Kto mógł ją ścigać, że lękała się stanąć na ulicy? Nawet w tym stanie - nie potrafił nie myśleć o jej bezpieczeństwie.
- Nie - rzucił krótko, zdawkowo, nie mówiąc prawdy, oczywiście, że tak, trzeba było, opatrunek był już obkrwawiony, brudny, ale nie lubił tego robić; ściąganie go z rany budziło potworny ból, nakładanie nowego jeszcze większy, ale jeszcze większy to wszystko budziło wstyd. Nie lubił, kiedy ktoś widział go takiego. Nie lubił pokazywać rany. Nie lubił, nie potrafił, nie chciał budzić obrzydzenia własnym ciałem. Podciągnął kolana bliżej brody, by ukryć za nimi skaleczoną rękę. Nie chciał jej pokazywać. A już na pewno nie przy Sheili.
- Jesteście teraz na jego łasce? - zapytał, z niedowierzaniem. Jak wiele przespał? Dlaczego to on, Vane, wyciągnął ich z więzienia? Jaki miał w tym interes? Miał go zawsze za dobrego nauczyciela, takiego, którym zależało na uczniach. Ale od sprawy z Genewą zmienił o nim zdanie. To, co robił, było niepokojące. - To przed nim się chowasz, Sheilo? - dopytał, przenosząc spojrzenie na puchate zwierzę; żałował, że nie może spojrzeć jej w oczy - te prawdziwe, należące do niej. Nie odpowiedział nic na kolejne rewelacje, wsparł tył głowy o ścianę wagonu, milcząc, łamali i leczyli, łamali i leczyli, niemal to słyszał, gruchot kości, niemal to czuł, fizyczny ból, wilgoć celi, chłód krat, zapach stęchlizny, zacisnął szczęki, chciał krzyczeć; zamknął oczy, na chwilę, drugą, zaciskając powieki powstrzymując cisnące się do oczu łzy. Szkliste spojrzenie odwrócił w bok, nie patrząc na starszego z braci. Odebrać mu talent, zabrać skrzypce - odebrać to, co kochał. Za co? W imię czego? Przecież to jego ukarali jako złodzieja, po co dalej pastwili się nad nimi? Czy robili to dla własnej tylko przyjemności? Dla zabawy? Chyba nie do końca dosłyszał słowa o jedzeniu, zjeżył się, tępy wzrok wbijając w ścianę, milcząc. Zdawało mu się, że słyszał chrapliwy głos tamtego strażnika, że czuł jego dotyk na ręce, którą jeszcze wtedy miał, że słyszał ten dziwny głuchy odgłos, kiedy jego dłoń opadała na ziemię, oderżnięta - tak po prostu. Wór mięsa, niczym więcej nie byli.
Głos Thomasa docierał do niego jak z oddali. Czy pamiętał, co mu pisał? Wspomnienia wolno odnajdywały właściwy tor, pamiętał, chciał uciec. Może winien był wtedy pozwolić na to Thomasowi. Gdyby zniknął wtedy, nic z tego by się nie wydarzyło. James chciał zniknąć? A co innego miał zrobić, baranie? Marcel nie wiedział - nie widział przyszłości, nie potrafił sobie poradzić z tym, co działo się tu i teraz. Nie był sobą, on poszedłby po Jamesa i teraz, po to tylko, by szukać igły w stogu siana. Dziś czuł się mały, bezsilny i złamany. James też był złamany. Jak mieli dalej żyć? Może zniknąć - może to było rozwiązane. Thomas tego nie rozumiał, był donosicielem. Tylko tym. I aż tym.
Może tak rzeczywiście było wygodniej. Może gdyby był bardziej jak Thomas, dziś mógłby tańczyć jak zawsze.
Jego usta drgnęły na powitanie, kiedy Sheila zamieniła się znów w człowieka. Pokręcił głową.
- Nie jestem głodny - rzucił, nie mógł przełknąć ni kęsa odkąd wrócił do domu. Nie czuł głodu. Zapach mięsa go nie kusił. Brak sił był tego konsekwencją, ale chyba tego nie zauważał. Nie interesowało go to. Brzdęk krat, zapach wody z cytryną, pamiętał. - Dlaczego w Dolinie? - Przecież tu, tu był ich dom. Jego, był częścią Areny, ale ich też, mieszkali tu razem z nim. Czy w tym czasie wydarzyło się coś jeszcze? Pokiwał głową, list do pana Carringtona pomógł. To on go uwolnił. To on po niego przyszedł. Zabrał go do domu.
- Dzięki - rzucił nieśpiesznie. Zbyt cicho, jakby zbyt trudno było przyznać się do tego, ze tej pomocy potrzebował. Że coś jej zawdzięczał. Nie przywykł być takim, słabym. Jak wtedy, w tej czarnej celi, mimowolnie podkurczył kolana bliżej ciała. Nie potrafił wyzbyć się strachu, który wciąż wyglądał mu przez ramię. Byli tu: tak blisko, a jednak tak daleko. Jakby dzieliła ich odległość. Kilometry. Niewidzialna bariera, której nie potrafił zobaczyć. Było mu wstyd. Za to kim był i czym się stał, za to co przeszedł. Nie odezwał się, kiedy zapytała Thomasa o list.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
- Nie wiemy, to tylko na wszelki wypadek, żeby czuła się bezpieczniej - zaraz go uspokoił, bo przecież nie musiał go niepokoić. Sam... wciąż nie był pewny czy Sheila była poszukiwana jako ta, która była z nimi widziana na jarmarku, ale nie chciał tego sprawdzać. Nie powinni kusić losu, nie w takich czasach.
Zaraz na słowa o Jaydenie pokręcił lekko głową. Sam nie wiedział o czym myśleć... Chociaż z drugiej strony wątpił coraz bardziej w jakieś dziwne zamiary profesora względem Sheili, ale po co miał się tym dzielić z kimś innym, a tym bardziej z Marcelem? Przede wszystkim z Marcelem. Przecież blondyn od kiedy tylko Thomas wrócił, jedynie negował jego zachowania, słowa i działania - wszystko co by zrobił, byłoby albo złe, albo niewystarczające, albo krzywe. Niezależnie od uzasadnienia, niezależnie od okoliczności.
- Nie, nie jesteśmy. Nie musi się przed nim chować. Wyciągnął nas, nie wiem jak, ale to zrobił, o nic nie pytał. Rozmawiałem z nim o Genewie... A, to nie jest w Hiszpanii tylko w Szwecji tak w ogóle. No i... nic w związku z tym, wycofał się z tego - mówił spokojnie, bo jak inaczej miałby mówić? Nie naciskał na zmianę opatrunku ręki Marcela. Nie chciał to nie.
Zmarszczył jednak brwi, słysząc jego słowa. Nie był w miejscu do wyzywania go, do nakazywania, do wyrzucania mu czegokolwiek. I tak sobie nic nie zrobi. Zresztą, nie zrobiłby tego przy Sheili. Nie potrzebował, żeby siostra widziała jak rujnował sobie znajomości - ani ona, ani James nie musieli przecież wiedzieć, że z Marcelem się nie dogadywali. Czy kiedyś będą? Nie wiedział i nie myślał nad tym, wiedząc że blondyn w każdym momencie znów był gotowy wypomnieć mu wszystko. A najgorsze było to, że miał rację.
- Dolina jest względnie bezpieczna. Nawet jeśli biedna - rzucił. - Zjedz. Potrzebujesz energii, Sheila się postarała też, więc chyba nie chcesz jej zrobić przykrości, co? Pisałem z Castorem... Musisz o siebie zadbać. Jak tego nie będziesz robił to będę codziennie cię odwiedzał i denerwował - zagroził, zaraz kierując wzrok na niego. Oczywiście, że się martwił o niego. Dopiero co mu obiecał, że mógł na niego liczyć - i miał to na myśli. Nawet jeśli nie dawał rady z niczym...
Byłoby lepiej, gdyby nie wrócił. Gdyby po prostu zdechł te dwa lata temu, gdzieś w Szkocji jeśli nie podczas ataku na tabor.
Przeniósł wzrok na Sheilę zaraz.
- Że się bałem i to żałosne - powiedział bez zastanowienia. - Że Tower jest straszne, że nie wiesz czy z niego wyjdziesz i takie tam - dodał zaraz lekko, oczywiście zmyślając. Uśmiechnął się głupkowato do siostry.
Chociaż miał wrażenie, że i Marcel potrzebował usłyszeć to na głos. To było straszne, było okropne. I dlatego zrobił wtedy to co zrobił - bo się bał, bo chciał się wydostać z tej celi. To miejsce powinno po prostu spłonąć, powinni je zburzyć.
- Ale żyjemy. I jakoś to będzie - rzucił luźno, wzrok przenosząc znów na Marcela. Jakoś... Jak? Jak miał go zapewnić, że będzie dobrze? Pisał z Castorem, miał nadzieję, że wszystko będzie w porządku, że będzie lepiej. Chociaż przygniatała go wizja, że on miał być teraz tym odważnym - że to on powinien teraz zadbać o to, żeby w jakiś sposób James wrócił do domu.
Zaraz też wyciągnął rękę do Marcela i ułożył na jego głowie, tak jak to robił Jamesowi często, kiedy ten potrzebował wiedzieć, że ktoś był obok. Miał wrażenie, że im dłużej mówił jedynie denerwował Marcela - i czy mógł się mu dziwić? Był wręcz dla niego jak jakiś śmieć, wiedział przecież o tym.
- Na pewno potrzebuje przytulenia, Paprotko. Co myślisz? - rzucił po romsku do siostry.
Zaraz na słowa o Jaydenie pokręcił lekko głową. Sam nie wiedział o czym myśleć... Chociaż z drugiej strony wątpił coraz bardziej w jakieś dziwne zamiary profesora względem Sheili, ale po co miał się tym dzielić z kimś innym, a tym bardziej z Marcelem? Przede wszystkim z Marcelem. Przecież blondyn od kiedy tylko Thomas wrócił, jedynie negował jego zachowania, słowa i działania - wszystko co by zrobił, byłoby albo złe, albo niewystarczające, albo krzywe. Niezależnie od uzasadnienia, niezależnie od okoliczności.
- Nie, nie jesteśmy. Nie musi się przed nim chować. Wyciągnął nas, nie wiem jak, ale to zrobił, o nic nie pytał. Rozmawiałem z nim o Genewie... A, to nie jest w Hiszpanii tylko w Szwecji tak w ogóle. No i... nic w związku z tym, wycofał się z tego - mówił spokojnie, bo jak inaczej miałby mówić? Nie naciskał na zmianę opatrunku ręki Marcela. Nie chciał to nie.
Zmarszczył jednak brwi, słysząc jego słowa. Nie był w miejscu do wyzywania go, do nakazywania, do wyrzucania mu czegokolwiek. I tak sobie nic nie zrobi. Zresztą, nie zrobiłby tego przy Sheili. Nie potrzebował, żeby siostra widziała jak rujnował sobie znajomości - ani ona, ani James nie musieli przecież wiedzieć, że z Marcelem się nie dogadywali. Czy kiedyś będą? Nie wiedział i nie myślał nad tym, wiedząc że blondyn w każdym momencie znów był gotowy wypomnieć mu wszystko. A najgorsze było to, że miał rację.
- Dolina jest względnie bezpieczna. Nawet jeśli biedna - rzucił. - Zjedz. Potrzebujesz energii, Sheila się postarała też, więc chyba nie chcesz jej zrobić przykrości, co? Pisałem z Castorem... Musisz o siebie zadbać. Jak tego nie będziesz robił to będę codziennie cię odwiedzał i denerwował - zagroził, zaraz kierując wzrok na niego. Oczywiście, że się martwił o niego. Dopiero co mu obiecał, że mógł na niego liczyć - i miał to na myśli. Nawet jeśli nie dawał rady z niczym...
Byłoby lepiej, gdyby nie wrócił. Gdyby po prostu zdechł te dwa lata temu, gdzieś w Szkocji jeśli nie podczas ataku na tabor.
Przeniósł wzrok na Sheilę zaraz.
- Że się bałem i to żałosne - powiedział bez zastanowienia. - Że Tower jest straszne, że nie wiesz czy z niego wyjdziesz i takie tam - dodał zaraz lekko, oczywiście zmyślając. Uśmiechnął się głupkowato do siostry.
Chociaż miał wrażenie, że i Marcel potrzebował usłyszeć to na głos. To było straszne, było okropne. I dlatego zrobił wtedy to co zrobił - bo się bał, bo chciał się wydostać z tej celi. To miejsce powinno po prostu spłonąć, powinni je zburzyć.
- Ale żyjemy. I jakoś to będzie - rzucił luźno, wzrok przenosząc znów na Marcela. Jakoś... Jak? Jak miał go zapewnić, że będzie dobrze? Pisał z Castorem, miał nadzieję, że wszystko będzie w porządku, że będzie lepiej. Chociaż przygniatała go wizja, że on miał być teraz tym odważnym - że to on powinien teraz zadbać o to, żeby w jakiś sposób James wrócił do domu.
Zaraz też wyciągnął rękę do Marcela i ułożył na jego głowie, tak jak to robił Jamesowi często, kiedy ten potrzebował wiedzieć, że ktoś był obok. Miał wrażenie, że im dłużej mówił jedynie denerwował Marcela - i czy mógł się mu dziwić? Był wręcz dla niego jak jakiś śmieć, wiedział przecież o tym.
- Na pewno potrzebuje przytulenia, Paprotko. Co myślisz? - rzucił po romsku do siostry.
Odetchnęła głęboko, kiedy na nowo mogła odmienić się i stać się człowiekiem – małe ciało zwinnej fretki było bardziej niż pomocne, ale teraz musiała być człowiekiem, bo mała fretka pomóc Marcelowi nie zdoła. Cóż, było sporo prawdopodobieństwa, że duża Sheila również nie da rady, ale robiła co mogła aby było to mniej niezręczne a bardziej…bardziej w jej stylu.
- Nie musisz się martwić, Marcel, nic się nie dzieje. Znaczy…wiem, że po jarmarku mieli mój rysopis i nie wiem, czy mnie szukali i czy szukają, podobno dopytywali, ale wolałam po prostu teraz nie rzucać się w oczy. – Nie chciała myśleć o sobie jako o kimś, na kogo władza by kiedykolwiek zwróciła uwagę, ale po prostu nie chciała też spowodować kłopotów. Nigdy, dla nikogo, a zwłaszcza dla bliskich. Westchnęła, przysuwając się bliżej Carringtona, spoglądając na niego i łapiąc za dłoń, na tyle delikatnie by mógł ją wyrwać w każdej możliwej chwili.
- Przepraszam, po prostu…martwiałam się o was wszystkich i każdego z osobna. – Miała nadzieję, że to rozumiał i że da przynajmniej się jakoś nim zająć. Trzymała jeszcze przy nim jedzenie, gotowa podsunąć go jeszcze raz w stroną Marcela gdyby jednak zmienił zdanie, ale jej to nie przeszkadzało. Chciała, żeby zjadł i jeżeli miała mu w tym pomagać, to nie miała absolutnie nic przeciwko. Wyciągnęła wszystko, delikatnie łamiąc część mięsa tak aby spojrzeć na przyjaciela z nadzieją w brązowych oczach.
- Nie musisz, ale powinieneś coś zjeść… - spojrzała na niego bardzo ostrożnie, lekko kuląc się obok niego, tak aby lepiej było jej siedzieć obok Marcela. Nie musiał patrzeć w jej kierunku, ale jednak, jeżeli chciał odsunąć się i przestać z nimi rozmawiać, tez nie mogła go winić. Potrzebował siły, ale potrzebował też odpoczynku, a tego na pewno nie dało się zapewnić w obecności Thomasa.
- Jesteśmy teraz bezpieczni, wszyscy, tylko Jimmy został. Ale wróci. – Nie brzmiała na zbyt przekonaną, nawet jeżeli siebie samą starała się do tego przekonać. Nie wątpiła w to, że James wróci, ale wątpiła aby sprawy po tym były jakoś radośniejsze. Nie teraz, nie dla Marcela, nie dla Thomasa czy Jamesa. Minie trochę czasu zanim pozbierają się po Tower, nawet jeżeli Thomas zgrywał radosnego kretyna, a wszyscy wiedzieli, że nie było po co.
- Nie musisz dziękować. Po prostu się cieszę, że udało się was wydostać. – Westchnięcie uciekło z jej ust. Zrobiłaby wiele, o wiele więcej, aby tylko cała trójka wróciła do domów. Nie udałoby się to jej jednak samej, bo jedna dziewczynka nie miała żadnego wpływu na to, jak potoczą się sprawy, ale jeżeli ktoś z odrobiną autorytetu mógł to zrobić, tak właśnie planowała to zrobić. Wszystko dla nich. Spojrzała jeszcze na Thomasa, przytulając ostrożnie Marcela nawet i bez tego.
- Nie musisz się martwić, Marcel, nic się nie dzieje. Znaczy…wiem, że po jarmarku mieli mój rysopis i nie wiem, czy mnie szukali i czy szukają, podobno dopytywali, ale wolałam po prostu teraz nie rzucać się w oczy. – Nie chciała myśleć o sobie jako o kimś, na kogo władza by kiedykolwiek zwróciła uwagę, ale po prostu nie chciała też spowodować kłopotów. Nigdy, dla nikogo, a zwłaszcza dla bliskich. Westchnęła, przysuwając się bliżej Carringtona, spoglądając na niego i łapiąc za dłoń, na tyle delikatnie by mógł ją wyrwać w każdej możliwej chwili.
- Przepraszam, po prostu…martwiałam się o was wszystkich i każdego z osobna. – Miała nadzieję, że to rozumiał i że da przynajmniej się jakoś nim zająć. Trzymała jeszcze przy nim jedzenie, gotowa podsunąć go jeszcze raz w stroną Marcela gdyby jednak zmienił zdanie, ale jej to nie przeszkadzało. Chciała, żeby zjadł i jeżeli miała mu w tym pomagać, to nie miała absolutnie nic przeciwko. Wyciągnęła wszystko, delikatnie łamiąc część mięsa tak aby spojrzeć na przyjaciela z nadzieją w brązowych oczach.
- Nie musisz, ale powinieneś coś zjeść… - spojrzała na niego bardzo ostrożnie, lekko kuląc się obok niego, tak aby lepiej było jej siedzieć obok Marcela. Nie musiał patrzeć w jej kierunku, ale jednak, jeżeli chciał odsunąć się i przestać z nimi rozmawiać, tez nie mogła go winić. Potrzebował siły, ale potrzebował też odpoczynku, a tego na pewno nie dało się zapewnić w obecności Thomasa.
- Jesteśmy teraz bezpieczni, wszyscy, tylko Jimmy został. Ale wróci. – Nie brzmiała na zbyt przekonaną, nawet jeżeli siebie samą starała się do tego przekonać. Nie wątpiła w to, że James wróci, ale wątpiła aby sprawy po tym były jakoś radośniejsze. Nie teraz, nie dla Marcela, nie dla Thomasa czy Jamesa. Minie trochę czasu zanim pozbierają się po Tower, nawet jeżeli Thomas zgrywał radosnego kretyna, a wszyscy wiedzieli, że nie było po co.
- Nie musisz dziękować. Po prostu się cieszę, że udało się was wydostać. – Westchnięcie uciekło z jej ust. Zrobiłaby wiele, o wiele więcej, aby tylko cała trójka wróciła do domów. Nie udałoby się to jej jednak samej, bo jedna dziewczynka nie miała żadnego wpływu na to, jak potoczą się sprawy, ale jeżeli ktoś z odrobiną autorytetu mógł to zrobić, tak właśnie planowała to zrobić. Wszystko dla nich. Spojrzała jeszcze na Thomasa, przytulając ostrożnie Marcela nawet i bez tego.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Odetchnął, skinąwszy głową. Gotów był w to uwierzyć, Anglią trząsł przecież terror, wszędzie, a on tyle dni nie opuszczał już Areny, tyle czasu spędził w ciemnej i zimnej celi, beznadzieja sytuacji go otępiała i oszałamiała, przytłoczony przewagą wroga nie widział już ratunku dla nikogo. Myśl, że Sheila mogła, jak oni, paść tego ofiarą, przerażała. I on i Thomas wiedzieli, jak potraktowani zostali oni troje. Co zrobiliby małej Sissy? Co zrobiliby po tym, kiedy by ją rozebrali? Obrzydliwe myśli wlewały się w niego lepką żółcią, goryczą, paraliżowały i budziły niemoc, tak niewiele brakowało, o włos. Była o włos tego, żeby tam z nimi trafić. Przez nich. Przez nich wszystkich. Nie pomagała zimna woda ani kąpiel w bali, w żaden sposób nie dało się już od tego uciec. Te myśli ciągnęły się za nim jak niechciany cień, zbyt ciemny, zbyt długi, zbyt przerażający. Tak samo przerażała go myśl, że musieli oddać wdzięczność Vane'owi. Że Sheila musiała. Czuł się mały i bezradny, wobec tego ogromu zdarzeń nie mógł zrobić kompletnie nic. Rozłożyć ręce i skulić się na tym zbyt twardym materacu, zostać tu do końca świata, wpatrzony w przemoknięty zebranym na dachu śniegiem sufit. Hiszpania, Szwecja, jakie to miało znaczenie?
- Tak po prostu? - zapytał, drżącym tonem, przenosząc wzrok na Sheilę, kiedy chwyciła jego dłon. Pytający. Pełen obaw. Nic jej nie zagrażało, na pewno? Była gotowa na poświęcenie dla swoich braci - jak wiele poświęcić mogła? Z pewnością więcej, niż na to zasługiwali. Nie odsunął się, palce powoli zacisnęły się na jej dłoni, jakby chciał ją wesprzeć. Powiedzieć: że nie miała się o co martwić. Sam czuł, jakie to żałosne - teraz, w tym stanie. Było mu wstyd za to, jak wyglądał. Jak się zachowywał.
Przewrócił oczyma na niepoważną groźbę Thomasa i zachętę do jedzenia, nie miał na to nastroju. Nie spojrzał ani na niego ani na nią, kiedy wypowiadał błahe słowa. Że się bał. Że to żałosne. Że Tower było straszne. Sztuczny uśmiech przyklejony do gęby nie mógł niczego zmienić, prawda kuła jak cierń. Wdzierała się prosto w serce, wywoływała czarny krwotok zalewający jasność myśli. Owijała się wokół szyi ciasną niewidzialną pętlą, odbierając dech, chęć życia i poczucie sprawczości. Wykoleił się. Wypadł z torów i nie wiedział, jak na nie wrócić. Nie zamierzał mówić prawdy, nie teraz, nie przy Sheili, o tym, co zamierzał zrobić Thomas, co powiedział mu wcześniej. Nie powiedział nic. Nie, nie będzie jakoś. Nigdy już nie będzie jakoś. Romskie słowa ledwie do niego docierały, wkładał mniej wysiłku niż zwykle w to, żeby je rozumieć. Przeniósł spojrzenie na duże oczy Sheili, z roztargnieniem sięgając po kawałek połamanego mięsa, próbując jego kęsa. Sheila świetnie gotowała, przygotowane dania zawsze były pyszne, ale dziś nie potrafił odnaleźć w tym radości. Nie odsunął się, kiedy go objęła, ale chyba wtedy coś w nim pękło; delikatny dotyk łamał tamy szybciej niż ciężkie pociski, zadrżał, cały, pochylił głowę, jakby to miało sprawić, że zniknie; ukrył oczy, szkliste, ukrył usta, drżące, chowając się po części we własnych podciągniętych pod brodę kolanach, po części w jej drobnym ramieniu. Zaciskał zęby mocno, nie będzie płakać. Zaciskał zęby mocniej, świat rozpadł się na miliony drobin i nigdy nie będzie już taki jak był. Zaciskał powieki, musiał być silny. Teraz, przy nich. Przy nim, wygodnym tchórzu. I przy niej. Zawsze.
- Thomas - szepnął drżącym cichym głosem, mając już dość tej wymuszonej uprzejmości. I tak z tym zwlekał. Ta sprawa też mu ciążyła. Nie chciał robić tego przy Sheili, ale nie wiedział, kiedy znów będzie miał okazję. Możliwe, że nigdy. Przełknął ślinę, zbierając i siły i myśli. - Tamtego dnia - Tamte dzień już na zawsze pozostanie tamtym. Nie trzeba było mówić więcej. - Miałem ci coś dać. - Pierwszy tydzień miesiąca. Obiecał. - Nie zdążyłem - Pokręcił głową, wreszcie unosząc ją nieznacznie, na tyle, by móc na niego spojrzeć i dopiero wtedy, kiedy upewnił się, że drobne łzy zniknęły już w kącikach oczu. Czy stąd było w nim wtedy tyle gniewu? Nonsensownego, przecież nie mógł już niczego zmienić. Te papiery też niczego już nie zmienią. Czy kupią mu spokój? Zniechęcenie nuciło smętną melodię, ogarniała go niemoc i brak wiary. W siebie, w niego, w to wszystko. Skinął głową na szafkę , obok której znajdowała się drabina prowadząca na jego łóżko, trzymał tam wszystkie swoje rzeczy. Nie wstał z kanapy, nie miał na to sił. I nie chciał tego robić. - Możesz? - zapytał, bez przekonania. Nie lubił, kiedy ktokolwiek grzebał mu w rzeczach, a co dopiero Thomas. Ale był mu to winien. Bez ręki i tak trudno byloby mu się przedostać przez szpargały. - Duża szara koperta. W środku są listy. Przejrzyj je. Facet to Everard Pichard, w przeszłości należał do wiedźmiej straży, dziś jest członkiem oddziałów uderzeniowych. Mieszka pod Greesham 24 - wyrecytował formułę przekazaną przez Maeve, nieznacznie wzruszył ramieniem. - W środku są dowody na jego kontakty z mugolami i ludźmi, którzy im pomagali. - Jak udało im się to zdobyć? Sam temu nie dowierzał, ogarniało go zniechęcenie, ale zamierzał wywiązać się z tego zobowiązana. Do końca. Koperta była gruba, listy datowane z różnych lat. Trochę się tego naszukali. Już w wozie Marcel przeczytał wszystkie dokumenty dokładnie i spalił te kartki, które wskazywały na późniejszą odmowę współpracy. - Po prostu wyślij to wszystko ludziom z Tower, dadzą ci spokój. Tego chcieli. To chyba grubsza ryba, może nawet dostaniesz jakąś kasę. - Może. Prawdopodobnie. Czy to mogło sprawić, ze facet spadnie ze stołka? Chyba już w nic nie wierzył.
- Tak po prostu? - zapytał, drżącym tonem, przenosząc wzrok na Sheilę, kiedy chwyciła jego dłon. Pytający. Pełen obaw. Nic jej nie zagrażało, na pewno? Była gotowa na poświęcenie dla swoich braci - jak wiele poświęcić mogła? Z pewnością więcej, niż na to zasługiwali. Nie odsunął się, palce powoli zacisnęły się na jej dłoni, jakby chciał ją wesprzeć. Powiedzieć: że nie miała się o co martwić. Sam czuł, jakie to żałosne - teraz, w tym stanie. Było mu wstyd za to, jak wyglądał. Jak się zachowywał.
Przewrócił oczyma na niepoważną groźbę Thomasa i zachętę do jedzenia, nie miał na to nastroju. Nie spojrzał ani na niego ani na nią, kiedy wypowiadał błahe słowa. Że się bał. Że to żałosne. Że Tower było straszne. Sztuczny uśmiech przyklejony do gęby nie mógł niczego zmienić, prawda kuła jak cierń. Wdzierała się prosto w serce, wywoływała czarny krwotok zalewający jasność myśli. Owijała się wokół szyi ciasną niewidzialną pętlą, odbierając dech, chęć życia i poczucie sprawczości. Wykoleił się. Wypadł z torów i nie wiedział, jak na nie wrócić. Nie zamierzał mówić prawdy, nie teraz, nie przy Sheili, o tym, co zamierzał zrobić Thomas, co powiedział mu wcześniej. Nie powiedział nic. Nie, nie będzie jakoś. Nigdy już nie będzie jakoś. Romskie słowa ledwie do niego docierały, wkładał mniej wysiłku niż zwykle w to, żeby je rozumieć. Przeniósł spojrzenie na duże oczy Sheili, z roztargnieniem sięgając po kawałek połamanego mięsa, próbując jego kęsa. Sheila świetnie gotowała, przygotowane dania zawsze były pyszne, ale dziś nie potrafił odnaleźć w tym radości. Nie odsunął się, kiedy go objęła, ale chyba wtedy coś w nim pękło; delikatny dotyk łamał tamy szybciej niż ciężkie pociski, zadrżał, cały, pochylił głowę, jakby to miało sprawić, że zniknie; ukrył oczy, szkliste, ukrył usta, drżące, chowając się po części we własnych podciągniętych pod brodę kolanach, po części w jej drobnym ramieniu. Zaciskał zęby mocno, nie będzie płakać. Zaciskał zęby mocniej, świat rozpadł się na miliony drobin i nigdy nie będzie już taki jak był. Zaciskał powieki, musiał być silny. Teraz, przy nich. Przy nim, wygodnym tchórzu. I przy niej. Zawsze.
- Thomas - szepnął drżącym cichym głosem, mając już dość tej wymuszonej uprzejmości. I tak z tym zwlekał. Ta sprawa też mu ciążyła. Nie chciał robić tego przy Sheili, ale nie wiedział, kiedy znów będzie miał okazję. Możliwe, że nigdy. Przełknął ślinę, zbierając i siły i myśli. - Tamtego dnia - Tamte dzień już na zawsze pozostanie tamtym. Nie trzeba było mówić więcej. - Miałem ci coś dać. - Pierwszy tydzień miesiąca. Obiecał. - Nie zdążyłem - Pokręcił głową, wreszcie unosząc ją nieznacznie, na tyle, by móc na niego spojrzeć i dopiero wtedy, kiedy upewnił się, że drobne łzy zniknęły już w kącikach oczu. Czy stąd było w nim wtedy tyle gniewu? Nonsensownego, przecież nie mógł już niczego zmienić. Te papiery też niczego już nie zmienią. Czy kupią mu spokój? Zniechęcenie nuciło smętną melodię, ogarniała go niemoc i brak wiary. W siebie, w niego, w to wszystko. Skinął głową na szafkę , obok której znajdowała się drabina prowadząca na jego łóżko, trzymał tam wszystkie swoje rzeczy. Nie wstał z kanapy, nie miał na to sił. I nie chciał tego robić. - Możesz? - zapytał, bez przekonania. Nie lubił, kiedy ktokolwiek grzebał mu w rzeczach, a co dopiero Thomas. Ale był mu to winien. Bez ręki i tak trudno byloby mu się przedostać przez szpargały. - Duża szara koperta. W środku są listy. Przejrzyj je. Facet to Everard Pichard, w przeszłości należał do wiedźmiej straży, dziś jest członkiem oddziałów uderzeniowych. Mieszka pod Greesham 24 - wyrecytował formułę przekazaną przez Maeve, nieznacznie wzruszył ramieniem. - W środku są dowody na jego kontakty z mugolami i ludźmi, którzy im pomagali. - Jak udało im się to zdobyć? Sam temu nie dowierzał, ogarniało go zniechęcenie, ale zamierzał wywiązać się z tego zobowiązana. Do końca. Koperta była gruba, listy datowane z różnych lat. Trochę się tego naszukali. Już w wozie Marcel przeczytał wszystkie dokumenty dokładnie i spalił te kartki, które wskazywały na późniejszą odmowę współpracy. - Po prostu wyślij to wszystko ludziom z Tower, dadzą ci spokój. Tego chcieli. To chyba grubsza ryba, może nawet dostaniesz jakąś kasę. - Może. Prawdopodobnie. Czy to mogło sprawić, ze facet spadnie ze stołka? Chyba już w nic nie wierzył.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Znał tę obawę o Sheilę, o Jamesa, o Eve... Martwił się, nawet jeśli Marcel mógł nie uważać go za odpowiedzialnego. Nawet jeśli był lekkomyślny to wciąż martwił się, nawet przez te dwa lata, kiedy ukrywał się w Szkocji - wiedział, że nie zasłużył na powrót, na to, aby być przy siostrze. A mimo to chciał być przy nich - przy jedynej rodzinie, która mu została. Ale nie wracał wtedy przez wstyd. Co, gdyby byli martwi? Jakby miał z tym żyć wtedy?
Był zbyt wielkim tchórzem, żeby spojrzeć na efekt swoich działań.
Był zbyt wielkim tchórzem, żeby po prostu umrzeć.
Dlaczego za każdym razem w jakiś dziwny sposób łapał się, aby nie zginąć? Jakimś cudem zawsze potrafił uciec temu najgorszemu. Był cholernym szczęściarzem, który sprowadzał kłopoty i pecha na innych.
- Staramy się być ostrożni. Tak po prostu - potwierdził cicho, choć wiedział, że Marcel na pewno ledwo mu wierzył. No tak, jemu, temu nierozważnemu cymbałowi... Nie mógł się dziwić, że im nie wierzył. Nie spodziewał się przecież jakiejś rozsądności po nich. Szczególnie nie po nim...
Nie odezwał się jednak, nie skomentował jak ten jadł niechętnie. Znał ten ucisk, kiedy po wszystkim uciekł do Szkocji. Może wróciłby szybciej, gdyby tylko był w stanie... gdyby w jakiś sposób ktoś go popchnął i powiedział, że powinien wrócić - ale nie mógł sobie wybaczyć! Nie mógł wybaczyć nawet wtedy, kiedy zobaczył Jamesa.
Ale teraz przed Marcelem nie mógł uciekać. Powinien w końcu nauczyć się brać odpowiedzialność za to, co spowodował. Nawet jeśli było to trudne, a przede wszystkim w momencie, w którym przyjaciel nie chciał nawet poruszać tego tematu.
Czy mógł się dziwić Marcelowi? Nie. W najmniejszym stopniu. Czy on go nienawidził? Najprawdopodobniej...
Spojrzał jednak zaskoczony na niego. Tamtego dnia...
A później odwrócił się w stronę szuflady. Wiedział, o czym Marcel mówił. Czy gdyby miał te informacje wcześniej, to wszystko nie skończyłoby się w taki sposób? A może...
Otworzył szufladę, nie grzebiąc w niej Marcelowi przesadnie długo, bo nie było i po co. Nie chciał go denerwować, węszyć mu po rzeczach jeszcze bardziej niż była potrzeba. Znalazł kopertę, o której chłopak mówił i zaraz ją wyciągnął, pokazując Marcelowi jakby na potwierdzenie czy to na pewno była ta.
Po tym już przysiadł znów na łóżku, zerkając do środka i słuchając Marcela. Otworzył rzeczywiście kopertę, zerkając na to co było w środku. Informacje, dokumenty z różnych miejsc... Gdyby to tylko mieli wcześniej, może rzeczywiście nie stałoby się nic tak złego jak miało miejsce?
Chociaż nie wydawał się zachwycony tym, aby znów dostarczać takie informacje do Tower. Nie mógł o tym po prostu zapomnieć? Udać, że to nie miało miejsca.
- W nosie ich kasa, niech dadzą nam wszystkim spokój - burknął pod nosem, bo choć nie dało się ukryć, że pieniądze mogły im się przydać to czy w ogóle był w nich sens? I tak wszystko codziennie drożało. Jeśli dzisiaj by dostał trochę knutów, a może nawet galeonów to czy ktoś będzie w stanie mu zapewnić za tydzień, że chleb będzie kosztował tyle samo? - Dzięki. Wyślę to jeszcze po drodze - dodał, wzdychając ciszej po tym. Zerknął na Sheilę, zaraz posyłając jej wesoły uśmiech niczym na zawołanie. Nie musiała się martwić tymi sprawami - mówił jej przecież o tym, że kłamał na pierwszym przesłuchaniu w Tower, prawda?
Po dłuższym namyśle też wygodniej się usadził na łóżku, zaraz obok Marcela. Może zaraz go ofuczy, może się obruszy - nieważne. Może po prostu tego potrzebował? Wiedział, że James chociażby nigdy tego nie powiedział, też czasem tego potrzebował, żeby być przytulonym.
Uważając na rękę Marcela, zaraz zarzucił na niego ramię, przygarniając go do siebie tak jak zazwyczaj robił to z Jamesem. Nieco też zerknął na Sheilę po drugiej stronie.
- Nie będziemy wpadać często, bo jednak Londyn... Więc musimy cię przytulić na zapas, nie? - rzucił wesoło, choć wiedział, że jego szanse są bliskie zeru na poprawienie humoru Marcelowi.
Był zbyt wielkim tchórzem, żeby spojrzeć na efekt swoich działań.
Był zbyt wielkim tchórzem, żeby po prostu umrzeć.
Dlaczego za każdym razem w jakiś dziwny sposób łapał się, aby nie zginąć? Jakimś cudem zawsze potrafił uciec temu najgorszemu. Był cholernym szczęściarzem, który sprowadzał kłopoty i pecha na innych.
- Staramy się być ostrożni. Tak po prostu - potwierdził cicho, choć wiedział, że Marcel na pewno ledwo mu wierzył. No tak, jemu, temu nierozważnemu cymbałowi... Nie mógł się dziwić, że im nie wierzył. Nie spodziewał się przecież jakiejś rozsądności po nich. Szczególnie nie po nim...
Nie odezwał się jednak, nie skomentował jak ten jadł niechętnie. Znał ten ucisk, kiedy po wszystkim uciekł do Szkocji. Może wróciłby szybciej, gdyby tylko był w stanie... gdyby w jakiś sposób ktoś go popchnął i powiedział, że powinien wrócić - ale nie mógł sobie wybaczyć! Nie mógł wybaczyć nawet wtedy, kiedy zobaczył Jamesa.
Ale teraz przed Marcelem nie mógł uciekać. Powinien w końcu nauczyć się brać odpowiedzialność za to, co spowodował. Nawet jeśli było to trudne, a przede wszystkim w momencie, w którym przyjaciel nie chciał nawet poruszać tego tematu.
Czy mógł się dziwić Marcelowi? Nie. W najmniejszym stopniu. Czy on go nienawidził? Najprawdopodobniej...
Spojrzał jednak zaskoczony na niego. Tamtego dnia...
A później odwrócił się w stronę szuflady. Wiedział, o czym Marcel mówił. Czy gdyby miał te informacje wcześniej, to wszystko nie skończyłoby się w taki sposób? A może...
Otworzył szufladę, nie grzebiąc w niej Marcelowi przesadnie długo, bo nie było i po co. Nie chciał go denerwować, węszyć mu po rzeczach jeszcze bardziej niż była potrzeba. Znalazł kopertę, o której chłopak mówił i zaraz ją wyciągnął, pokazując Marcelowi jakby na potwierdzenie czy to na pewno była ta.
Po tym już przysiadł znów na łóżku, zerkając do środka i słuchając Marcela. Otworzył rzeczywiście kopertę, zerkając na to co było w środku. Informacje, dokumenty z różnych miejsc... Gdyby to tylko mieli wcześniej, może rzeczywiście nie stałoby się nic tak złego jak miało miejsce?
Chociaż nie wydawał się zachwycony tym, aby znów dostarczać takie informacje do Tower. Nie mógł o tym po prostu zapomnieć? Udać, że to nie miało miejsca.
- W nosie ich kasa, niech dadzą nam wszystkim spokój - burknął pod nosem, bo choć nie dało się ukryć, że pieniądze mogły im się przydać to czy w ogóle był w nich sens? I tak wszystko codziennie drożało. Jeśli dzisiaj by dostał trochę knutów, a może nawet galeonów to czy ktoś będzie w stanie mu zapewnić za tydzień, że chleb będzie kosztował tyle samo? - Dzięki. Wyślę to jeszcze po drodze - dodał, wzdychając ciszej po tym. Zerknął na Sheilę, zaraz posyłając jej wesoły uśmiech niczym na zawołanie. Nie musiała się martwić tymi sprawami - mówił jej przecież o tym, że kłamał na pierwszym przesłuchaniu w Tower, prawda?
Po dłuższym namyśle też wygodniej się usadził na łóżku, zaraz obok Marcela. Może zaraz go ofuczy, może się obruszy - nieważne. Może po prostu tego potrzebował? Wiedział, że James chociażby nigdy tego nie powiedział, też czasem tego potrzebował, żeby być przytulonym.
Uważając na rękę Marcela, zaraz zarzucił na niego ramię, przygarniając go do siebie tak jak zazwyczaj robił to z Jamesem. Nieco też zerknął na Sheilę po drugiej stronie.
- Nie będziemy wpadać często, bo jednak Londyn... Więc musimy cię przytulić na zapas, nie? - rzucił wesoło, choć wiedział, że jego szanse są bliskie zeru na poprawienie humoru Marcelowi.
Strona 1 z 2 • 1, 2
Tyły
Szybka odpowiedź