Przód
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Przód
Wejście do wagonu, jego przód, prowadzi od ogólnych cyrkowych ognisk; ich płomienie dają ciepło i rozświetlają nocne mroki, a pośród nich roztaczają się czasem bardziej liryczne, a czasem bardziej pijackie przyśpiewki. Palenisko znajdujące się bezpośrednio przed wagonem Marcela otoczone jest ciężkimi kamieniami, a deska ułożona na dwóch grubych kłodach pełni rolę prowizorycznej ławeczki. Alternatywą dla niej jest niski pieniek. Wokół panuje nieład, przeważnie leży tu parę pustych szklanych butelek, czasem też wierzchnie ubrania.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Mogła mieć przed sobą jeszcze wiele rozmów, które naprostują problemy te poważne i te absurdalnie błahe. Czuła, że nie raz zostanie zagoniona pod ścianę, w róg z którego nie będzie ucieczki i każde jej słowo będzie decydujące o tym, co dalej. Jednak teraz, stojąc przed Marcelem, nie miała wątpliwości, że to najtrudniejsza rozmowa. Spieprzyła. Nie było co udawać, że było inaczej. Miała obok siebie przyjaciela, a zapomniała o nim przy tych wszystkich kłopotach, które stopniowo narastały w rodzinie. Nie powinna ich brać za priorytet, skoro dobrze wiedziała, że na nic nie ma wpływu. Traciła przez to na relacjach z osobami, które nadal ją akceptowały. Była beznadziejną przyjaciółką, nie próbowała już nazywać tego inaczej, nawet przed samą sobą. Zapatrzona w człowieka, który był jej najważniejszy w życiu, zapomniała o kolejnym równie istotnym. Teraz miała wrażenie, że traciła obu i nie potrafiła dotąd z tego wybrnąć. Zaczynała pojmować, dlaczego James przestał traktować ją jak przyjaciółkę, a wolał jako żonę, wobec której miał tylko parę obowiązków. Nie nadawała się do czegokolwiek więcej. Udowodniła to przy Marcelu. Stojąc teraz tutaj, mając za plecami wagon, a przed sobą Jego. W tym całym hałasie, który towarzyszył zwykłej codzienności ludzi i samego cyrku, miała wrażenie, że to wszystko cichnie i staje się martwe, nieistotne. Wzięła głęboki wdech, chcąc opanować zdenerwowanie, piętrzący się stres i to dławiące uczucie, które wyciskało łzy z oczu. Zamrugała szybko, chcąc opanować szklące się oczy. Cisza ze strony Marcela nie podnosiła na duchu, a wręcz obdzierała ze strzępów odwagi, jakie jeszcze pozostały, kiedy stanął przed nią. Nie uciekała wzrokiem od niego, pozwoliła, by niebieskie tęczówki chłopaka pochwyciły te jej, o wiele ciemniejsze. Zerknęła w dół, dopiero kiedy zacisnął dłoń w pięść. Przypomniała sobie o tym, o szczególe, który wyszedł na jaw niedawno. Wyciągnęła powoli ręce, długie palce zamknęły się delikatnie na dłoni Marcela, by ją otworzyć. Ostrożnie z wyraźną niepewnością. Spojrzała na bliznę, która zdobiła skórę. Niezaprzeczalny dowód, że naprawdę Marcel był teraz rodziną, jednym z nich, bardziej niż dotąd. Przesunęła kciukiem po tej skazie, zanim cofnęła ręce od niego. Emocje kotłowały się w niej, nie wiedziała, co o tym myśleć. Posłała mu lekki uśmiech, drżące kąciki ust ledwie trzymały się tego wyrazu. Powaga wróciła moment później, kiedy w powietrzu zawisło pytanie.- Na twoją obojętność i złość.- odparła, marszcząc lekko brwi. Wydawał się zły, kiedy na ognisku zrezygnował i odszedł, nie dostając odpowiedzi na zaproszenie do tańca. Rozumiała, że mogła go urazić. Stał tam w końcu i czekał, pewnie poczuł się głupio. Cicho westchnęła do własnych myśli.
- Przepraszam, Marcel. Za tamtą sytuację na ognisku, że doprowadziłam do tego. Nie chciałam byś poczuł się źle. Naprawdę doceniam, że chciałeś ze mną zatańczyć i jeśli tylko mogę wynagrodzę ci to.- mówiła nieco ciszej, przestając ufać własnemu głosowi.- Przepraszam, że kiedy w styczniu stało się to wszystko, kiedy później było tylko gorzej... nie przyszłam. Nie było mnie, gdy potrzebowałeś. Przepraszam, że nie mogłeś na mnie liczyć, chociaż ja, mogłam na pewno na ciebie. Jestem głupia. Czasami zapominam, że mam wokół siebie osoby, takie jak Ty. Jak kretynka, orientuję się dopiero gdy chyba jest już za późno...- umilkła na moment. Głos jej się łamał, nie mogła tego opanować. Odwróciła lekko głowę, chcąc ukryć łzę, która wymknęła się z kącika oka. Czuła, jak toruje sobie drogę przez policzek i w dół.- Przepraszam, że kiedy poprosiłeś o pomoc, nie dostałeś jej. Nie tak, jak powinieneś. Wiem, że to żadne wytłumaczenie, ale nie wiedziałam, co Thomas zamierza. Chłopaki nic nie mówią mi i Sheili. Póki nie zabrałeś Celiny, a James nie zaczął tego tematu z Thomasem, nie miałam pojęcia, co się stało. Przepraszam mimo wszystko, to nie powinno tak wyglądać.- uniosła dłoń, by jej grzbietem zetrzeć z policzka kilka kolejnych łez, jakie już bez kontroli płynęły. Wcześniej była zdania, że Celina nie była ich kłopotem, że ważniejsza była rodzina. W tej chwili dotarło do niej, że była w błędzie, że coś schrzaniła w rozumowaniu. Marcel był ich rodziną, więc skoro półwila była ważna dla niego, powinna być u nich bezpieczna.- Nie chciałam zawodzić tak często, jestem beznadziejną przyjaciółką... koleżanką.- ostatnie słowa padły wręcz szeptem. Kiedy powiedziała to wszystko, nie czuła się lepiej. Było gorzej, było wstrętnie, gdy jej potknięcia ujrzały światło dzienne i wisiały między nimi. Nie chciała się rozpłakać, nie zamierzała przecież brać go na litość, ale nadmiar emocji ją pokonał. Wyciągnął na wierzch słabość, której nigdy nie pokonała. Mogła radzić sobie sama, mogła zadzierać brodę i udawać, że jest dobrze. Jednak w końcu docierała do takich momentów, kiedy było tego za dużo.- Ja... chyba już pójdę. Zostawię cię w spokoju, jeśli chcesz- mimo to nie ruszyła się z miejsca, czuła, jakby ciało przestało jej słuchać. Spoglądała w ziemię między nimi, pustą przestrzeń.
- Przepraszam, Marcel. Za tamtą sytuację na ognisku, że doprowadziłam do tego. Nie chciałam byś poczuł się źle. Naprawdę doceniam, że chciałeś ze mną zatańczyć i jeśli tylko mogę wynagrodzę ci to.- mówiła nieco ciszej, przestając ufać własnemu głosowi.- Przepraszam, że kiedy w styczniu stało się to wszystko, kiedy później było tylko gorzej... nie przyszłam. Nie było mnie, gdy potrzebowałeś. Przepraszam, że nie mogłeś na mnie liczyć, chociaż ja, mogłam na pewno na ciebie. Jestem głupia. Czasami zapominam, że mam wokół siebie osoby, takie jak Ty. Jak kretynka, orientuję się dopiero gdy chyba jest już za późno...- umilkła na moment. Głos jej się łamał, nie mogła tego opanować. Odwróciła lekko głowę, chcąc ukryć łzę, która wymknęła się z kącika oka. Czuła, jak toruje sobie drogę przez policzek i w dół.- Przepraszam, że kiedy poprosiłeś o pomoc, nie dostałeś jej. Nie tak, jak powinieneś. Wiem, że to żadne wytłumaczenie, ale nie wiedziałam, co Thomas zamierza. Chłopaki nic nie mówią mi i Sheili. Póki nie zabrałeś Celiny, a James nie zaczął tego tematu z Thomasem, nie miałam pojęcia, co się stało. Przepraszam mimo wszystko, to nie powinno tak wyglądać.- uniosła dłoń, by jej grzbietem zetrzeć z policzka kilka kolejnych łez, jakie już bez kontroli płynęły. Wcześniej była zdania, że Celina nie była ich kłopotem, że ważniejsza była rodzina. W tej chwili dotarło do niej, że była w błędzie, że coś schrzaniła w rozumowaniu. Marcel był ich rodziną, więc skoro półwila była ważna dla niego, powinna być u nich bezpieczna.- Nie chciałam zawodzić tak często, jestem beznadziejną przyjaciółką... koleżanką.- ostatnie słowa padły wręcz szeptem. Kiedy powiedziała to wszystko, nie czuła się lepiej. Było gorzej, było wstrętnie, gdy jej potknięcia ujrzały światło dzienne i wisiały między nimi. Nie chciała się rozpłakać, nie zamierzała przecież brać go na litość, ale nadmiar emocji ją pokonał. Wyciągnął na wierzch słabość, której nigdy nie pokonała. Mogła radzić sobie sama, mogła zadzierać brodę i udawać, że jest dobrze. Jednak w końcu docierała do takich momentów, kiedy było tego za dużo.- Ja... chyba już pójdę. Zostawię cię w spokoju, jeśli chcesz- mimo to nie ruszyła się z miejsca, czuła, jakby ciało przestało jej słuchać. Spoglądała w ziemię między nimi, pustą przestrzeń.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Dostrzegł to, jej szklące się oczy, lecz wciąż nic z tego nie rozumiał. Stał naprzeciw niej i choć chciał przerwać tę ciszę, nie wiedział, jakimi słowy mógłby to zrobić. Gdy ich więzi rozmyły się jak cień, co łączyło ich dzisiaj? Co mógł zrobić, żeby jej nie urazić? Znał jej kulturę, wiedział, że nie mógł być natarczywy. Krok w przód mógł być błędem, tak samo jak mógł być nim krok w tył. Ktoś powiedziałby, że to jak spacer po linie, ale z liną przecież radził sobie świetnie, podczas gdy tu i teraz nie mógł, nie był w stanie się odnaleźć. Czekał na jej gest, ruch, słowa, zmieszany tym bardziej, gdy zetknęły się ich spojrzenia. Powiódł wzrokiem za ruchem jej dłoni, kiedy pochwyciła jego dłoń, nie oponując jednak przed jej dotykiem. Palce rozpostarły się bezwiednie, pozwalając jej dotknąć blizny. Nigdy o tym nie rozmawiali, ale był pewien, że o niej wiedziała, James miał przecież bliźniaczą. Otworzył oczy szerzej, gdy powiedziała o jego złości. Obojętności.
- Nie byłem... - zaprzeczył od razu, ale słowa uciekły gdzieś w pół zdania, czy na pewno nie był? Miał jej za złe, że nie odezwała się słowem po tamtych zdarzeniach. Czuł zawód, że na to pozwoliła. Był na nich wściekły, kiedy to się wydarzyło. A obojętny? Czy był na nią obojętny? Nigdy i nigdy nie będzie, była częścią jego życia. Stałą i miał nadzieję, że teraz już niezmienną. Mógł dać jej przestrzeń, ale nigdy nie stałaby mu się obojętna. Ale Eve przeprosiła.
- Ale... dlaczego... zrobiłem coś nie tak, Eve? - Znał jej kulturę, lecz na tyle, by wychwycić wszystkie niuanse i nie popełniać już błędów? Starał się, ale starania nie zawsze wystarczały. Nie uraziłby jej umyślnie. - To nic... - Czy łudził się, że zamknięty w czterech ścianach ciasnego wagonu nawiedzi go towarzystwo? Po tym, co usłyszał od Sheili, nie łudził się. Chciał, ale nie chciał, szarpał się z własnymi myślami, z jednej strony pragnąc być sam i skryć się przed światem, nikomu nie pokazać swoich słabości, kalectwa, z drugiej rozpaczliwie pragnął wsparcia i bliskości drugiego człowieka. Był wtedy sam jak nigdy nie był jeszcze sam, póki nie przyszła Anne. Nigdy nie powiedziałby Eve prosto w oczy, że liczył na nią tamtego dnia, w tamtym okresie, nie potrafiłby. Łzy, które płynęły po jej twarzy, kruszyły jego serce, zwłaszcza gdy mówiła tak otwarcie, szczerze i ciepło.
Chciał wierzyć, że tak było, że to wszystko było winą Thomasa, nikogo innego. Że zrobił to przy niewiedzy dziewczyn, lecz ich milczenie, brak jakiejkolwiek woli konfrontacji, późniejsze słowa Neali o tym, co mówiła Sheila... to wszystko sprawiało, że zaczynał wątpić.
- Thomas sprzedałby każdego. Mówiłem to Jamesowi, powtórzę też tobie. Nie jesteście z nim bezpieczni. - Po co wydał Celine? Spadł mu kamień z serca, gdy zapewniła go, że zrobił to sam jeden, ale czy to naprawdę zmieniało cokolwiek? Jeśli wydał Celine, mógł wydać też Eve i Sissy, mógł wydać Jamesa, gdy tylko dowie się, w co był wplątany. Naprawdę ich to nie obchodziło? Bał się o nich. - Przestań - Mówić, że odchodzisz, choć przecież dopiero wróciłaś, w każdym znaczeniu tego słowa. Nie zastanawiając się ni chwili zgiął palce, zaciskając je na dłoni, którą go trzymała, chcąc ją zatrzymać. - Naprawdę myślisz, że dałbym ci odejść tak łatwo? Usiądź, przyniosę ci... chusteczkę - Skinął głową na pieńki ułożone wokół miejsca na palenisko znajdujące się nieopodal jego wagonu; ogień nie tlił się ani w tym momencie ani wcale, ale to wciąż było przyjemne miejsce na spędzenie kilku chwil, na pewno przyjemniejsze od jego dusznego małego wagonu.
- Dziękuję. Za te wszystkie słowa, że przyszłaś mi o tym powiedzieć. Ale... Co się z tobą dzieje, Eve? Skąd to wszystko... się wzięło? - Z jej słów wynikało, że się zgubiła. Nie zamierzał chować urazy, jeśli przyszła do niego tylko po to, by to wyjaśnić, ale po słowach, które usłyszał i łzach, które ujrzał, zaczął się o nią martwić.
- Nie byłem... - zaprzeczył od razu, ale słowa uciekły gdzieś w pół zdania, czy na pewno nie był? Miał jej za złe, że nie odezwała się słowem po tamtych zdarzeniach. Czuł zawód, że na to pozwoliła. Był na nich wściekły, kiedy to się wydarzyło. A obojętny? Czy był na nią obojętny? Nigdy i nigdy nie będzie, była częścią jego życia. Stałą i miał nadzieję, że teraz już niezmienną. Mógł dać jej przestrzeń, ale nigdy nie stałaby mu się obojętna. Ale Eve przeprosiła.
- Ale... dlaczego... zrobiłem coś nie tak, Eve? - Znał jej kulturę, lecz na tyle, by wychwycić wszystkie niuanse i nie popełniać już błędów? Starał się, ale starania nie zawsze wystarczały. Nie uraziłby jej umyślnie. - To nic... - Czy łudził się, że zamknięty w czterech ścianach ciasnego wagonu nawiedzi go towarzystwo? Po tym, co usłyszał od Sheili, nie łudził się. Chciał, ale nie chciał, szarpał się z własnymi myślami, z jednej strony pragnąc być sam i skryć się przed światem, nikomu nie pokazać swoich słabości, kalectwa, z drugiej rozpaczliwie pragnął wsparcia i bliskości drugiego człowieka. Był wtedy sam jak nigdy nie był jeszcze sam, póki nie przyszła Anne. Nigdy nie powiedziałby Eve prosto w oczy, że liczył na nią tamtego dnia, w tamtym okresie, nie potrafiłby. Łzy, które płynęły po jej twarzy, kruszyły jego serce, zwłaszcza gdy mówiła tak otwarcie, szczerze i ciepło.
Chciał wierzyć, że tak było, że to wszystko było winą Thomasa, nikogo innego. Że zrobił to przy niewiedzy dziewczyn, lecz ich milczenie, brak jakiejkolwiek woli konfrontacji, późniejsze słowa Neali o tym, co mówiła Sheila... to wszystko sprawiało, że zaczynał wątpić.
- Thomas sprzedałby każdego. Mówiłem to Jamesowi, powtórzę też tobie. Nie jesteście z nim bezpieczni. - Po co wydał Celine? Spadł mu kamień z serca, gdy zapewniła go, że zrobił to sam jeden, ale czy to naprawdę zmieniało cokolwiek? Jeśli wydał Celine, mógł wydać też Eve i Sissy, mógł wydać Jamesa, gdy tylko dowie się, w co był wplątany. Naprawdę ich to nie obchodziło? Bał się o nich. - Przestań - Mówić, że odchodzisz, choć przecież dopiero wróciłaś, w każdym znaczeniu tego słowa. Nie zastanawiając się ni chwili zgiął palce, zaciskając je na dłoni, którą go trzymała, chcąc ją zatrzymać. - Naprawdę myślisz, że dałbym ci odejść tak łatwo? Usiądź, przyniosę ci... chusteczkę - Skinął głową na pieńki ułożone wokół miejsca na palenisko znajdujące się nieopodal jego wagonu; ogień nie tlił się ani w tym momencie ani wcale, ale to wciąż było przyjemne miejsce na spędzenie kilku chwil, na pewno przyjemniejsze od jego dusznego małego wagonu.
- Dziękuję. Za te wszystkie słowa, że przyszłaś mi o tym powiedzieć. Ale... Co się z tobą dzieje, Eve? Skąd to wszystko... się wzięło? - Z jej słów wynikało, że się zgubiła. Nie zamierzał chować urazy, jeśli przyszła do niego tylko po to, by to wyjaśnić, ale po słowach, które usłyszał i łzach, które ujrzał, zaczął się o nią martwić.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
To było trudne, ta rozmowa była ciężka i miała wrażenie, że jeszcze będzie taka przez dłuższą chwilę. Poza tym była też szansą, by rozwiać wątpliwości, zrozumieć, co leży na duszy. Nie widziała już innej drogi niż właśnie w ten sposób. Czas było przyznać się do błędów i poczekać na osąd, przyzwyczaiła się przecież do tego, nauczyła zaciskać zęby i czekać. Tylko że w tym przypadku nie chciała tak. Nie chciała oceniającego spojrzenia Marcela. I na szczęście nie zrobił jej tego, nie skarcił, nie skreślił. Zamknęła na moment oczy, zacisnęła powieki, czując ulgę rozlewająca się po ciele, gdy chłopak wydawał się rozumieć. Przez ostatnie tygodnie coraz częściej zastanawiała się, czy mogła liczyć na zrozumienie, czy potrafiła mówić tak, aby jasnym było gdzie leżą problemy i wątpliwości. Nie chciała toczyć walk z nikim, nie miała na to siły.
Słysząc zaprzeczenie, zawahała się, a chęć, by cofnąć się o krok prawie wygrała. Ustępowała w takich chwilach, coraz częściej nabierając dystansu. Jednak tym razem zwalczyła to, zatrzymała odruchową reakcję. Smukłe palce nieco mocniej zacisnęły się na dłoni przyjaciela, by zaraz poluzować uścisk.
Pokręciła powoli głową, spoglądając na twarz Sallowa.
- Nie, nigdy nie zrobiłeś.- odparła cicho. Nie zrobił niczego złego, niczego nie tak. Dlatego też nie potrafiła wyjaśnić mu powodów, a mogła jedynie przeprosić, że takowe w ogóle się pojawiały. To też zrobiła, nerwowo wypowiadając kolejne słowa, pozwalając by płynęły same, tak szczere, jak zawsze. Mówiła, póki wiedziała, że ktokolwiek chce jej wysłuchać, a On wyraźnie to robił. Emocje brały przy tym górę, a łzy stały się tego wydźwiękiem. Były smutkiem i wstydem, poczuciem i świadomością, że zrobiła źle. Były wdzięcznością, że dostała szansę, by to naprostować. Otarła policzki wierzchem dłoni, ale wiedziała, że słone krople jeszcze spłyną po skórze. Czuła się źle, a to nie pomagało się uspokoić i opanować.
- Może masz rację, ale to niewiele zmieni. James go nie zostawi, może powiedzieć, że to zrobi, ale oboje wiemy, że nawet jeśli to na krótko, a później wróci. Jimmy nie porzuci rodziny, nie zostawi tych z którymi łączy go krew.- nie wierzyła, że Marcel nie był tego świadomy. Znał przecież Jamesa, znał go najpewniej najlepiej ze wszystkich. Co z tego, że rozsądnie było odsunąć się od ludzi, którzy byli niebezpieczni, uciec od zagrożeń. Doe zawsze robił przeciwnie, taka jego natura.
Spięła się i nieco skuliła ramiona, gdy padło krótkie przestań. Zerknęła w dół na dłoń Marcela, kiedy poczuła, jak zaciska palce mocniej na jej dłoni. Nie szarpnęła się, chociaż tak zareagowałaby na podobny gest ze strony każdej innej osoby. Tutaj jednak wygrało zaufanie i świadomość, że nie był dla niej zagrożeniem. Kolejne słowa sprawiły, że spojrzenie ciemnych oczu powróciło do twarzy blondyna.
Naprawdę myślisz, że dałbym ci odejść tak łatwo?
Pytanie odbiło się echem w jej głowie, rozbrzmiało mocniej. Rozchyliła lekko usta, chcąc coś odpowiedzieć, ale zrezygnowała. Czy sądziła, że dałby jej odejść? Tak, po prostu tak. Wiedziała, że to niesprawiedliwy osąd, że nie zasłużył na to, by zwątpić w niego. Raz jeszcze pokręciła głową, by zaraz podejść o krok, a raczej dwa. Przytuliła się do niego na moment, uścisnęła delikatnie.
- Dziękuję.- szepnęła, ledwie poruszając ustami, sprawiając, że to jedno słowo prawie zginęło w dźwiękach otoczenia. Odsunęła się, by nie przeciągać struny, by z boku nie wyglądało to dziwnie i co najważniejsze, żeby nie wzbudzić dyskomfortu u Sallowa.
Jeszcze raz uniosła dłoń, by pozbyć się ostatnich kropel, które utorowały sobie drogę po jej policzkach. Czuła, że oczy dalej się szkliły, ale nie chciała już płakać. Starczy.
- Nie dziękuj, należały ci się wyjaśnienia.- odparła z pozornym spokojem, bo wewnętrznie nadal czuła się rozchwiana i daleko było do spokoju.- Nie... Znaczy tak, ja po prostu...- urwała, gubiąc się w słowach. Ile mogła mu powiedzieć, ile wyjaśnić? Nie miała pojęcia.- Nie chcę o tym mówić, nie wiem jak.- dodała, uciekając wzrokiem w bok. Dostała wystarczająco zrozumienia od niego, nie mogła oczekiwać więcej i nie szukała już tego.- Nie umiem tego wyjaśnić, nie teraz.- łagodny głos znów stał się szeptem. Pewne problemy musiały chyba pozostać jej, nie powinny wypływać na wierzch.
Słysząc zaprzeczenie, zawahała się, a chęć, by cofnąć się o krok prawie wygrała. Ustępowała w takich chwilach, coraz częściej nabierając dystansu. Jednak tym razem zwalczyła to, zatrzymała odruchową reakcję. Smukłe palce nieco mocniej zacisnęły się na dłoni przyjaciela, by zaraz poluzować uścisk.
Pokręciła powoli głową, spoglądając na twarz Sallowa.
- Nie, nigdy nie zrobiłeś.- odparła cicho. Nie zrobił niczego złego, niczego nie tak. Dlatego też nie potrafiła wyjaśnić mu powodów, a mogła jedynie przeprosić, że takowe w ogóle się pojawiały. To też zrobiła, nerwowo wypowiadając kolejne słowa, pozwalając by płynęły same, tak szczere, jak zawsze. Mówiła, póki wiedziała, że ktokolwiek chce jej wysłuchać, a On wyraźnie to robił. Emocje brały przy tym górę, a łzy stały się tego wydźwiękiem. Były smutkiem i wstydem, poczuciem i świadomością, że zrobiła źle. Były wdzięcznością, że dostała szansę, by to naprostować. Otarła policzki wierzchem dłoni, ale wiedziała, że słone krople jeszcze spłyną po skórze. Czuła się źle, a to nie pomagało się uspokoić i opanować.
- Może masz rację, ale to niewiele zmieni. James go nie zostawi, może powiedzieć, że to zrobi, ale oboje wiemy, że nawet jeśli to na krótko, a później wróci. Jimmy nie porzuci rodziny, nie zostawi tych z którymi łączy go krew.- nie wierzyła, że Marcel nie był tego świadomy. Znał przecież Jamesa, znał go najpewniej najlepiej ze wszystkich. Co z tego, że rozsądnie było odsunąć się od ludzi, którzy byli niebezpieczni, uciec od zagrożeń. Doe zawsze robił przeciwnie, taka jego natura.
Spięła się i nieco skuliła ramiona, gdy padło krótkie przestań. Zerknęła w dół na dłoń Marcela, kiedy poczuła, jak zaciska palce mocniej na jej dłoni. Nie szarpnęła się, chociaż tak zareagowałaby na podobny gest ze strony każdej innej osoby. Tutaj jednak wygrało zaufanie i świadomość, że nie był dla niej zagrożeniem. Kolejne słowa sprawiły, że spojrzenie ciemnych oczu powróciło do twarzy blondyna.
Naprawdę myślisz, że dałbym ci odejść tak łatwo?
Pytanie odbiło się echem w jej głowie, rozbrzmiało mocniej. Rozchyliła lekko usta, chcąc coś odpowiedzieć, ale zrezygnowała. Czy sądziła, że dałby jej odejść? Tak, po prostu tak. Wiedziała, że to niesprawiedliwy osąd, że nie zasłużył na to, by zwątpić w niego. Raz jeszcze pokręciła głową, by zaraz podejść o krok, a raczej dwa. Przytuliła się do niego na moment, uścisnęła delikatnie.
- Dziękuję.- szepnęła, ledwie poruszając ustami, sprawiając, że to jedno słowo prawie zginęło w dźwiękach otoczenia. Odsunęła się, by nie przeciągać struny, by z boku nie wyglądało to dziwnie i co najważniejsze, żeby nie wzbudzić dyskomfortu u Sallowa.
Jeszcze raz uniosła dłoń, by pozbyć się ostatnich kropel, które utorowały sobie drogę po jej policzkach. Czuła, że oczy dalej się szkliły, ale nie chciała już płakać. Starczy.
- Nie dziękuj, należały ci się wyjaśnienia.- odparła z pozornym spokojem, bo wewnętrznie nadal czuła się rozchwiana i daleko było do spokoju.- Nie... Znaczy tak, ja po prostu...- urwała, gubiąc się w słowach. Ile mogła mu powiedzieć, ile wyjaśnić? Nie miała pojęcia.- Nie chcę o tym mówić, nie wiem jak.- dodała, uciekając wzrokiem w bok. Dostała wystarczająco zrozumienia od niego, nie mogła oczekiwać więcej i nie szukała już tego.- Nie umiem tego wyjaśnić, nie teraz.- łagodny głos znów stał się szeptem. Pewne problemy musiały chyba pozostać jej, nie powinny wypływać na wierzch.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Pokręcił głową, choć wiedział, że miała rację; jakikolwiek by nie był, James po prostu kochał brata - Marcel nie znał tego uczucia, nigdy nie miał rodziny, tylko matkę, której zawdzięczał wszystko. Nie znał bezwarunkowej miłości opartej tylko na krwi, rodzinę, którą miał, wybrał sobie sam: i wybrał też Eve. W ostatnim czasie wydawało mu się, że zaczęła się od niego oddalać, ale to nigdy niczego nie zmieniło z jego strony - zależało mu na niej jak dawniej, była mu bliska jak dawniej. Nigdy nie przestanie, James był jego bratem - teraz już także z jednej krwi. Krwi, która wiązała ich wszystkich. Romowie byli przecież przywiązani do tego obrzędu - a on czuł szacunek względem tego, co szanowali oni. Kącik jego ust drgnął w wymuszonym uśmiechu, kiedy podziękowała; nie opierał się, kiedy się od niego odsunęła, umknął wzrokiem, gdy otarła łzy, niepewny, czy chciała, by je widział.
Czy usłyszał wyjaśnienia? Żadnych, rozumiał mniej niż wcześniej, ale przecież nie zamierzał na nią naciskać. Musiała mieć swoje powody, żeby mu tego nie mówić, żeby trzymać go na dystans. Czuł zawód z powodu jej wycofania, nie potrafił domyśleć się, o co jej chodziło, dlaczego traktowała go w ten sposób, ale ostatecznie zamiast rozpamiętywać przeszłość wolał iść do przodu. Liczyło się teraz to, że nie chciała w to dłużej brnąć, że chciała zmian. Przyjął przecież jej przeprosiny. Mówiła, że nie zrobił nic złego. Był zagubiony. Uciekł wzrokiem, błądząc nim gdzieś po źdźbłach pobliskiej trawy, czując, jak niezręczność narasta, gdy zapadła między nimi cisza. Wiedział, że powinien ją przerwać, jednocześnie nie chciał ciągnąć ją za język, kiedy wyraźnie nie chciała mówić.
- Słuchaj, ja... - zaczął bez przekonania. - Fajnie, że wpadłaś - rzucił w końcu, trochę niezdarnie, ale szczerze, mimo groma niedopowiedzeń cieszył się z jej wizyty, z jej przeprosin. Wierzył, że to oznaczało, że wciąż tutaj była - dla niego - jako przyjaciółka, zupełnie tak jak dawniej. Czy miał rację, to mógł pokazać tylko czas. - Mówiłaś, że mi to wynagrodzisz - stwierdził w końcu, z łobuzerskim błyskiem w oku, spoglądając wreszcie na jej twarz. - To z ogniska - sprecyzował, uśmiechając się szerzej, nim wyartykułował swoje myśli w pełni. Nie chciała rozmawiać, chciała iść do przodu i zapomnieć o tym, co było - ale póki to były tylko puste słowa, nic nie znaczyły. Trzeba było to po prostu zrobić. - Miałem się zwinąć na potańcówkę po treningu. Pójdziesz ze mną? Dziś jest konkurs jive'a, pokażemy im, jak się to robi. Musisz tylko dać mi chwilę, przebiorę się szybko - Przechylił lekko głowę w bok, wyczekując odpowiedzi - jego ubrania były przepocone, on sam też, spotkał ją, wracając z ćwiczeń. Nie wyglądał świeżo. Czy taniec pozwoli jej zapomnieć o łzach? - Spokojnie, zabiorę cię potem do domu - Po godzinie policyjnej mogło się zrobić niebezpiecznie.
Czy usłyszał wyjaśnienia? Żadnych, rozumiał mniej niż wcześniej, ale przecież nie zamierzał na nią naciskać. Musiała mieć swoje powody, żeby mu tego nie mówić, żeby trzymać go na dystans. Czuł zawód z powodu jej wycofania, nie potrafił domyśleć się, o co jej chodziło, dlaczego traktowała go w ten sposób, ale ostatecznie zamiast rozpamiętywać przeszłość wolał iść do przodu. Liczyło się teraz to, że nie chciała w to dłużej brnąć, że chciała zmian. Przyjął przecież jej przeprosiny. Mówiła, że nie zrobił nic złego. Był zagubiony. Uciekł wzrokiem, błądząc nim gdzieś po źdźbłach pobliskiej trawy, czując, jak niezręczność narasta, gdy zapadła między nimi cisza. Wiedział, że powinien ją przerwać, jednocześnie nie chciał ciągnąć ją za język, kiedy wyraźnie nie chciała mówić.
- Słuchaj, ja... - zaczął bez przekonania. - Fajnie, że wpadłaś - rzucił w końcu, trochę niezdarnie, ale szczerze, mimo groma niedopowiedzeń cieszył się z jej wizyty, z jej przeprosin. Wierzył, że to oznaczało, że wciąż tutaj była - dla niego - jako przyjaciółka, zupełnie tak jak dawniej. Czy miał rację, to mógł pokazać tylko czas. - Mówiłaś, że mi to wynagrodzisz - stwierdził w końcu, z łobuzerskim błyskiem w oku, spoglądając wreszcie na jej twarz. - To z ogniska - sprecyzował, uśmiechając się szerzej, nim wyartykułował swoje myśli w pełni. Nie chciała rozmawiać, chciała iść do przodu i zapomnieć o tym, co było - ale póki to były tylko puste słowa, nic nie znaczyły. Trzeba było to po prostu zrobić. - Miałem się zwinąć na potańcówkę po treningu. Pójdziesz ze mną? Dziś jest konkurs jive'a, pokażemy im, jak się to robi. Musisz tylko dać mi chwilę, przebiorę się szybko - Przechylił lekko głowę w bok, wyczekując odpowiedzi - jego ubrania były przepocone, on sam też, spotkał ją, wracając z ćwiczeń. Nie wyglądał świeżo. Czy taniec pozwoli jej zapomnieć o łzach? - Spokojnie, zabiorę cię potem do domu - Po godzinie policyjnej mogło się zrobić niebezpiecznie.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Nie powiedziała już nic, gdy chłopak pokręcił głową. Czy towarzyszyło mu to samo rozczarowanie, jakie czuła ona? I podobna złość, że dla brata, który nie był tego wart, James zrobiłby wszystko? Nie chciała o to pytać. Nie wyrażała już własnych emocji tak chętnie, nie liczyła na zrozumienie własnymi wyjaśnieniami. Miała świadomość, że jej słowa i odczucia interesują nielicznych. Ledwie parę osób, które mogłaby zliczyć na palcach jednej ręki i nie miała pewności czy do tego wąskiego grona już dziś powinna zaliczyć Marcela. Uniosła wzrok na niego, ciemne tęczówki prześlizgnęły się po twarzy przyjaciela. Nigdy nie był dla niej niedobry, nie licząc tego jednego razu podczas ogniska. Rozumiała jednak, że sama w tym zawiniła, że frustracja narosła na tyle, że zwyczajnie zasłużyła sobie. Nie zdobyła się na wyjaśnienia, nie powiedziała, co tak naprawdę ją męczy. Nie zrobiła tego tylko z jednego powodu, nie chciała stawiać Sallowa w niewygodnym położeniu, między przysłowiowym młotem, a kowadłem.
Nie zwróciła uwagi na przeciągającą się ciszę, zatopiona przez chwilę we własnych myślach. Skupiła się jednak na nim, gdy odezwał się. W ciszy słuchała, jak dobierał słowa, próbując najwyraźniej coś z siebie wydusić i chyba nie wiedział, jak? Nie musiał obchodzić się z nią, jak z jajkiem, nie była tak delikatna.
Pokiwała głową, kiedy napomknął o wynagradzaniu.
- Jak tylko chcesz.- odparła od razu, by zaraz przygryźć delikatnie wargę.- Ewentualnie w granicach rozsądku.- dodała nieco lżejszym tonem. Kiedy powiedział o potańcówce, otworzyła szerzej oczy, zaskoczona taką propozycją wynagrodzenia. Była prawie pewna, że jej oczy zabłysły wręcz, ale nie jej było to ocenić.- Jasne! Pewnie, że tak.- ożywiła się. Kochała taniec, był częścią jej życia i cóż, Marcel dobrze o tym wiedział. Nie wiedziała, że organizowany jest jakiś konkurs tańca. W ostatnim czasie mało myślała o rzeczach, które po prostu sprawiają radość i o tym, bez czego kiedyś nie potrafiła funkcjonować. Dziś było inaczej, ale na całe szczęście miała w życiu Marcela i teraz tym gorzej było jej z myślą, że przez głupoty zwątpiła w niego.- Poczekam, nie spiesz się.- uśmiechnęła się lekko do niego. Na zapewnienie, że odprowadzi ją później, skinęła tylko głową. Nikt w domu i tak nie zmartwi się, że błąka się gdzieś sama, ale doceniała ten gest z jego strony.
Nie zwróciła uwagi na przeciągającą się ciszę, zatopiona przez chwilę we własnych myślach. Skupiła się jednak na nim, gdy odezwał się. W ciszy słuchała, jak dobierał słowa, próbując najwyraźniej coś z siebie wydusić i chyba nie wiedział, jak? Nie musiał obchodzić się z nią, jak z jajkiem, nie była tak delikatna.
Pokiwała głową, kiedy napomknął o wynagradzaniu.
- Jak tylko chcesz.- odparła od razu, by zaraz przygryźć delikatnie wargę.- Ewentualnie w granicach rozsądku.- dodała nieco lżejszym tonem. Kiedy powiedział o potańcówce, otworzyła szerzej oczy, zaskoczona taką propozycją wynagrodzenia. Była prawie pewna, że jej oczy zabłysły wręcz, ale nie jej było to ocenić.- Jasne! Pewnie, że tak.- ożywiła się. Kochała taniec, był częścią jej życia i cóż, Marcel dobrze o tym wiedział. Nie wiedziała, że organizowany jest jakiś konkurs tańca. W ostatnim czasie mało myślała o rzeczach, które po prostu sprawiają radość i o tym, bez czego kiedyś nie potrafiła funkcjonować. Dziś było inaczej, ale na całe szczęście miała w życiu Marcela i teraz tym gorzej było jej z myślą, że przez głupoty zwątpiła w niego.- Poczekam, nie spiesz się.- uśmiechnęła się lekko do niego. Na zapewnienie, że odprowadzi ją później, skinęła tylko głową. Nikt w domu i tak nie zmartwi się, że błąka się gdzieś sama, ale doceniała ten gest z jego strony.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Marcel na ognisku odszedł od Eve po tym, jak nie pochwyciła wyciągniętej ku niej dłoni, zapraszającej jej do tańca - musiał dużo wypić, żeby zebrać się na odwagę i w ogóle spróbować to zrobić - było widać, że nie bawiła się dobrze, ale nie znał przyczyny. Podejrzewał wtedy, że przeszkadza jej jego bliskość, bo przecież chciała zabrać go do domu - ale dlaczego? Nie przyjęła zaproszenia do tańca, Marcel nie wiedział, co zrobił źle. Nie wiedział gdzie w jego zachowaniu dopatrzyła się obojętności lub złości, nigdy jej tak nie traktował, nigdy tak do niej nie podchodził. Nie rozumiał jej, ale odmówiła mu wyjaśnień - a on nie zamierzał naciskać. Kiedyś chyba rozumieli się lepiej. Co się zmieniło? Nie wiedział, minęły lata. Może z czasem zasłuży sobie z powrotem na jej zaufanie - nie zamierzał jej przecież odpuszczać. Nie dał też po sobie poznać, jak bardzo bolało to, że nie potrafiła traktować go już jak dawniej. Dziś przyszła tu, chcąc zakończyć ten okres, czy to było możliwe bez szczerości? Nie wiedział, ale przecież nie mógł jej do niczego zmusić. Zawsze potrzebowała dla siebie przestrzeni.
Na potańcówkę i tak się wybierał, ale nie miał partnerki - zamierzał zaprosić kogoś do pary na miejscu, potańczyć, zapomnieć. Wiedział, że z Eve będzie się dobrze bawił, świetnie się ruszała - a może trochę czasu spędzonego razem lepiej im zrobi. Może pozwoli przełamać to, co zostało zbudowane przez ostatnie tygodnie, po dzisiejszej rozmowie czuł, że mur wcale nie zniknął. Z twardego i silnego, kamiennego, przeobraził się w kruchy i szklany. A on wahał się, czy powinien próbować go pokonać - czy jednak odsunąć się i zadbać, by nie runął, bo wolała pozostać nim odcięta. Nigdy nie chciał dla niej źle, nigdy nie pozwoliłby nikomu jej skrzywdzić - i tym bardziej nigdy nie skrzywdziłby jej sam. Fakt, że nie wiedział, jak to robił, sprawiał, że każdy gest stawał się bardziej niezręczny.
W odpowiedzi uśmiechnął się - i kiwnął głową. Próbował odciąć od tego myśli, skupić się na tym, co tu i teraz.
- Usiądź - zaprosił ją, wskazując na niedalekie wygaszone ognisko, wokół którego ułożono kilka ściętych pieńków. - Przy odrobinie szczęścia będziesz miała spokój o tej porze - dodał po chwili, mając nadzieję, że zostawiając tu samą młodą atrakcyjną dziewczynę nie popełnia błędu. Ale wiedział, że Eve potrafiła sobie radzić. - Tylko chwila i lecimy - zapewnił ją, znikając w środku wagonu, skąd zabrał swoje rzeczy i czmychnął w kierunku jednego z baraków w głębi Areny.
/zt x2
Na potańcówkę i tak się wybierał, ale nie miał partnerki - zamierzał zaprosić kogoś do pary na miejscu, potańczyć, zapomnieć. Wiedział, że z Eve będzie się dobrze bawił, świetnie się ruszała - a może trochę czasu spędzonego razem lepiej im zrobi. Może pozwoli przełamać to, co zostało zbudowane przez ostatnie tygodnie, po dzisiejszej rozmowie czuł, że mur wcale nie zniknął. Z twardego i silnego, kamiennego, przeobraził się w kruchy i szklany. A on wahał się, czy powinien próbować go pokonać - czy jednak odsunąć się i zadbać, by nie runął, bo wolała pozostać nim odcięta. Nigdy nie chciał dla niej źle, nigdy nie pozwoliłby nikomu jej skrzywdzić - i tym bardziej nigdy nie skrzywdziłby jej sam. Fakt, że nie wiedział, jak to robił, sprawiał, że każdy gest stawał się bardziej niezręczny.
W odpowiedzi uśmiechnął się - i kiwnął głową. Próbował odciąć od tego myśli, skupić się na tym, co tu i teraz.
- Usiądź - zaprosił ją, wskazując na niedalekie wygaszone ognisko, wokół którego ułożono kilka ściętych pieńków. - Przy odrobinie szczęścia będziesz miała spokój o tej porze - dodał po chwili, mając nadzieję, że zostawiając tu samą młodą atrakcyjną dziewczynę nie popełnia błędu. Ale wiedział, że Eve potrafiła sobie radzić. - Tylko chwila i lecimy - zapewnił ją, znikając w środku wagonu, skąd zabrał swoje rzeczy i czmychnął w kierunku jednego z baraków w głębi Areny.
/zt x2
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
2 X 1958
Nie wiedziała, co powinna o tym wszystkim myśleć. Pewne było jednak to, że poza tymi, którzy brali udział w przyjęciu na cześć małej Gilly, nikt nie powinien dowiedzieć się o tym, co tam się działo. Maria dość prędko powzięła sobie, że nie zdradzi nikomu tego, co faktycznie robiła. Co wtedy czuła. Kto miał wiedzieć, ten wiedział, Jimowi i Neali wylała się zupełnie przypadkiem. Im dłużej zresztą o tym myślała, tym bardziej skonfliktowana była. Z jednej strony było jej lżej po tym, jak podzieliła się brzemieniem swoich odczuć z kimś, kto chyba mógł ją zrozumieć. Z drugiej jednak było jej okropnie wstyd. Neali właściwie nie znała, Jima poznała tylko szczątkowo, co musieli sobie o niej pomyśleć? Czy to w ogóle była dobra decyzja? Mówili, że Marcel nie był na nią zły, ale gdy chciała z nim porozmawiać, on przekierował jej uwagę na Nealę, a potem... Zniknął.
Może powinnam zostawić go w spokoju?, pytała samą siebie w myślach, kilkukrotnie podejmując przy tym decyzje, zawsze konfliktujące. Raz zatrzymała się nawet na jednej z przyportowych uliczek z kwaśną miną, którą łagodzić mogły tylko jej nieszkodliwe przecież rysy twarzy. Na pewno tego chcesz, czy tylko się boisz?, pytała dalej, z precyzją dotykając swoich słabych punktów, o których — jak mylnie sądziła — wiedziała tylko ona sama. Gdy tylko coś w jej życiu zaczynało być potencjalnym gruntem do powstania konfliktu, nawet wyimaginowanego, Maria wycofywała się przecież w głąb siebie, znikała w lesie, w pracy, gdziekolwiek, byle tylko nie myśleć, nie wchodzić komuś w drogę. Tak było przecież prościej, odciąć się bez kłótni, bez dowiedzenia się, że mogła zbyt przecenić swoją rolę w czyimś nawet nie życiu, ale dniu tylko, że znów wymyśliła sobie całą historię w głowie, a teraz rozczarowywała się na własne życzenie. Długo przecież myślała, że jej samotność jest czymś pożądanym, że dobrze jej było samej, bez towarzystwa innych osób. I może denerwowała się trochę przed spotkaniem z Marcelem, ale później czuła się przecież naprawdę dobrze i to dobrze właśnie, podlane alkoholem dodającym odwagi, popchnęło ją do tego, że go pocałowała. A on nie odepchnął jej, oddał pieszczotę zarówno pierwszy, jak i drugi raz. Czy powinna w ogóle to roztrząsać? Wszyscy mówili, że nie. Że tylko wymyśliła sobie problem, który tak naprawdę nie istniał. I może mieli rację, bo cała ta sprawa zupełnie odsunęła myśli Marii od narkotyków.
Gdy weszła na Arenę, nie było już odwrotu. Mogła tylko podnieść głowę w górę, uśmiechnąć się i starać z całych sił, aby nie sprawiać wrażenia zdenerwowanej. Była mierną aktorką, więc odniosła zapewne odwrotny skutek, reagując na każdą przechodzącą obok niej osobę, na każdy niespodziewany dźwięk, aż wreszcie musiała wcisnąć trzęsące się dłonie do kieszeni płaszcza i przypomnieć sobie, jak uspokajało się oddech osób szczególnie zdenerwowanych. Nabrała powietrza w usta, tak dużo, jak tylko potrafiła, przetrzymując je w nich aż w oczach nie zakręciły jej się łzy. Wtedy wypuściła je na długim wydechu, a zaraz po tym nabrała normalną ilość powietrza. Może to tylko głupie zagrania niemające przełożenia na faktyczne nerwy, ale Maria chciała wierzyć, że działają. Może nie pomogły na to zabawne wrażenie miękkich nóg, ale przynajmniej nie kręciło jej się w głowie i nie drżał podbródek. Wszystko się ułoży. Wyjaśnicie sobie wszystko i później będziecie się z tego śmiać.
W lewej kieszeni płaszcza wyczuła materiał koperty, całe szczęście, że nie zgubiła jej po drodze. Zastanawiała się, czy nie powinna przyjść z jakimś poczęstunkiem, ale podróż do Londynu z jedzeniem nie wydawała się teraz wcale taka wygodna, poza tym — nie chciała stawiać Marcela w jeszcze bardziej niewygodnej (jej zdaniem) sytuacji. Może poczułby się zobowiązany do dania jej jakiegoś prezentu, a ona przecież nie potrafiłaby go nie przyjąć. Lepiej będzie tak, jak było teraz. To tylko rozmowa. Bez wymagań, bez oczekiwań. Jeżeli nie będzie chciał jej widzieć po tym, co mu powie, niech i tak będzie. Im mniej wzajemnych zobowiązań tym lepiej, a przynajmniej tak mówiła bohaterka ostatniej czytanej przez Marię książki.
O dziwo, im bliżej wagonów mieszkalnych, w których stronę zboczyła chyba pchana siłą własnego przeczucia, tym mniej trzęsły się jej kolana, tym bardziej wyprostowana szła. Zajrzała jeszcze w połowę zbitego lustra, które leżało gdzieś niezaopiekowane, wsparte przy jednym z pniaków. Poprawiła ułożenie zapamiętale rozwiewanych przez wiatr włosów, starła resztki łez z kącików oczu. Gdy wyprostowała się, spojrzała w kierunku namiotów, w tym jednego, który kolorem był chyba identyczny do tego, przy którym spotkała tu Marcela po raz pierwszy. Może to tam powinna ruszyć?
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
- Wracaj tu, ty oślizgły psidwaczy synu! - krzyknął za Paulem, w jednej chwili zrywając się do biegu; Paul był doskonałym iluzjonistą, a teraz kończyli jeść razem obiad, a Paul zwinął mu trzy sykle, które zostawił na stole, zamiast schować do kieszeni. Uśmiech na jego twarzy kontrastował z krzykiem, bo w zasadzie to wcale nie chodziło o monety, które i tak by mu pożyczył, być może nieco agresywnie wyglądająca z zewnątrz przekomarzanka była dla nich tylko zabawą. Blue szczeknął wesoło, zrywając się do biegu za Marcelem i, radośnie merdając wszystkimi ogonami, runął jego śladem w pogoni za złodziejem. Marcel - co oczywiste - był od niego znacznie szybszy - ale Paul zwykle miał pod ręką przynajmniej kilka tajemniczych eliksirów, ustrojstw i sztuczek, które sprawiały, że a to znikał, a to pojawiał się w innym miejscu, to znów przybierał obcą twarz - choć to ostatnie było było już zasługą bezbłędnej metamorfomagii. Dostrzegał jego koszulę za pobliskim namiotem, szybkim biegiem rzucił się za nim, zwinnie przeskakując wpierw kilka skrzyni, które stanęło mu na drodze, nie obejrzał się za siebie, choć wyraźnie słyszał pęknięcie drewna zwiastujące, że co najmniej jedną z nich połamał. Potem wbiegł, w kilka susów, na wóz - chyba charakteryzatornię - po dachu którego przebiegł, przeskakując na sąsiedni - chyba dyrektora, szczęśliwie nieobecnego - a potem - z mokrym plaskiem - zeskoczył prosto w błoto, które chlusnęło na boki. Ostatecznie Marcel runął wprost na uciekiniera, zamierzając przewrócić go pędem własnego ciała. Biegł na oślep, szturchnął więcej, niż jedną osobę, początkowo nie dostrzegając, że wśród ostatnich z nich - była Maria. - Stój, barani łbie! - Bezskutecznie, bo zniknął w ostatniej chwili - Marcel nie zdołał się zatrzymać, przewrócił się prosto na trawę, przeturlał kawałek, a gdy podniósł głowę, nie widział Paula już nigdzie. Poderwało się za nim kilka oburzonych krzyków, ale żadnym nie przejął się szczególnie, Arena nie oglądała podobnych scen po raz pierwszy. - I tak cię znajdę! A jak cię znajdę... ! - krzyknął w przestrzeń, ale pogróżka prędko przerodziła się w rozbawiony śmiech, bo to była naprawdę dobra pogoń. Chwiejnie powstał, z szerokim uśmiechem otrzepując spodnie z błota - wzrok uciekł za psidwakiem, który powarkiwał na niego groźnie z oddali, zapierając się łapkami obok bezdusznie popchniętej dziewczyny, najwyraźniej zamierzając zwrócić jego uwagę na ten nietakt. - O, niech to szlag - mruknął sam do siebie, od raz podbiegając do niej truchtem, w bezradnym geście wyciągając w jej kierunku ramię. - Przepraszam, wszystko w porządku? Nie... nie zauważyłem, że... Co tu robisz? To znaczy... - Westchnął, głębiej, wyrównując oddech po szalonym biegu. - Przepraszam, nie patrzyłem na nic wokół siebie. Ja... Naprawdę nie chciałem. - Miała zaczerwienione oczy, nie były wilgotne? Szlag, szlag! Uniósł dłoń, przecierając nią kark. Wszystko źle, wszystko nie tak. Po tym, co wydarzyło się tamtego dnia, nie powinien witać jej w taki sposób. Nigdy właściwie nie powinien witać jej w taki sposób, ale teraz szczególnie nie. Wiedziała? Neala jej powiedziała? Dziewczyny? Jim na pewno nie, nie zrobiłby tego. To coś zmieniało? Była na niego zła? Eve mówiła, że płakała, Jim go zapewniał, że nie przez niego, sam nic z tego nie rozumiał. Stanął przed tym zbyt nagle, długo spychał te rozterki na bok, nie spodziewając się zostać z nimi skonfrontowanym bez uprzedzenia. Przeczesał dłonią przydługie złociste włosy, czyniąc je jeszcze bardziej zmierzwionymi, niż już były po gonitwie, poprawił białą koszule, wciskając jej materiał pod skórzany pas spodni. Rozejrzał się, przyglądała im się podejrzliwie praczka, której ubrania zerwał po drodze ze sznura. - Przepraszam, nie chciałem! - krzyknął do niej. - Dobrze cię widzieć, Mario - zaczął jeszcze raz, tym razem od początku. Skoro tu była, chciała z nim rozmawiać. - Przejdziemy się? - spytał, ale nie czekał na odpowiedź, kiwając głową na pobliską ścieżkę - chcąc zabrać ją od namiotów, tu mogli przeszkadzać w ćwiczeniach. - To pora obiadu, karmiłaś kiedyś słonia? - zagaił, prowadzając ją do zagród.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
To, co dla Marcela było szturchnięciem, dla (wyjątkowo dziś) przejętej Marii stało się uderzeniem. Ciało natychmiast podążyło w kierunku przeciwnym do siły, która ją dotknęła. Tak więc tułów, obrócił się właśnie w kierunku ognisk, stanowiąc pierwszy upadający klocek domina. Następnie, także w odruchu i bezmyślnie, przeniosła środek ciężkości w bok, chcąc upaść na jedno biodro, koniecznie nie na pupę. Dopiero gdy to się wydarzyło, syknęła, relatywnie głośno. Zacisnęła powieki, spod których wreszcie wypłynęły tak bardzo powstrzymywane przez nią łzy, twarz wykrzywiła się na kilka sekund w grymasie bólu. Przez tych kilka długich chwil zdawało jej się nawet, że to wszystko nie działo się naprawdę — czas spowolnił, sekundy rozciągnęły się w minuty, ale głosy, które do niej docierały, wciąż brzmiały tak, jak powinny. I dałaby sobie rękę uciąć, że słyszała krzyk Marcela, gdzieś naprawdę niedaleko i... warczenie? Z trudem — psychicznym bardziej, niż fizycznym, bo przecież tak naprawdę nic się jej nie stało — usiadła na ziemi, dłoń wciąż mając przyłożoną do bolącego miejsca, aby zaraz otworzyć oczy i spojrzeć w dół.
A jednak to wszystko było prawdą.
Stojący przy niej i warczący — nie na nią, a w jej obronie, to było jasne — psidwak nie był jej nieznajomy. Powoli wyciągnęła w jego kierunku rękę, układając dłoń na jego głowie. Nie zauważyła nawet, kiedy się uśmiechnęła, kiedy wypuściła z ust wciąż nieco wilgotne od łez, ale przecież szczere westchnienie ulgi.
— Blue? — spytała ciepłym, łagodnym głosem, którym raczyła go ponad miesiąc temu, gdy Pod Ziemią przeżywali wspólnie koniec świata. — Blue, kto jest najmądrzejszym psidwaczkiem? — jak niewiele było potrzeba, żeby rozczulić młode dziewczę, ot, psidwacze szczenię, niezależnie od jego chwilowego nastawienia. Przesunęła palce za ucho zwierzaka, aby podrapać go za nim, skupiona chwilowo tylko na nim, bo musiał tu się znaleźć nie bez przyczyny i może był po prostu jej zwierzęcym opiekunem, albo oddawał jej teraz dług dobroci z tamtej upalnej, sierpniowej nocy. — A kto to jest już taki duży? No kto? — dopytała rozbawiona, nim wróciły do niej wszystkie dźwięki otoczenia, wszystkie na raz, włącznie z tym, którego — na pewien pokręcony od własnych nerwów sposób — się nie spodziewała.
Najpierw pojawiło się ramię, w kierunku którego wyciągnęła od razu swoje, nie zastanawiając się nad tym nawet, bo serce w podobnych sytuacjach zawsze prędzej podejmowało decyzję niż rozum. Wzniosła spojrzenie zaczerwienionych oczu w górę, odnajdując twarz Marcela. Maria wydawała się być zdziwiona — zupełnie tak, jakby nie spodziewała się go tutaj spotkać, choć znalazła się w cyrku tylko i wyłącznie po to, aby go zobaczyć. A i on oddychał prędko, może również się denerwował? Nie, na pewno się denerwował, inaczej nie pocierałby karku. I nie przepraszał tyle razy. I nie próbował układać zdań w taki sposób.
I ta jedna myśl — że było mu przykro i się denerwował — wystarczyła, żeby w mgnieniu oka wybaczyła mu wszystkie błędy, te faktyczne i wymyślone.
— Nic się nie stało, to... Nie pierwszy raz, gdy ludzie mnie nie zauważają — starała się brzmieć na rozbawioną, w jakiś sposób pocieszyć tak siebie, jak i jego, ale wszystko to było przecież tylko myśleniem życzeniowym, a wciąż obecna w jej głosie melancholia nie mogła przecież nikogo pocieszyć. Nawet drżący uśmiech, który próbowała na chwilę utrzymać na swoich ustach, nie był jej sojusznikiem, zdradzając od razu, jak bardzo była przejęta. — Zresztą, gdyby nie ja, pewnie byś go dopadł. Dobrze ci szło — dźwignęła się wreszcie z siadu, przez co zrezygnowała też z drapania szczeniaka za uchem. — To znaczy biegło — poprawiła się, sądząc, że szło przecież nie odpowiadało charakterowi tej pogoni. Ale... To był tylko zwrot frazeologiczny. Nie chodziło przecież dosłownie o chodzenie. Czemu myślenie w towarzystwie Marcela nagle szło jej tak tragicznie?! — To znaczy... Udawało ci się. O. Udawało, na pewno — nie spojrzała na niego, zawstydzona tym nagłym wylaniem się poplątanych myśli z głowy. Jedną rzeczą było nieopanowanie chaosu myśli, gdy te pozostawały tylko w jej własnej głowie, czy sercu, inną, że była na tyle głupia, aby pozwolić sobie na gadanie bez sensu. Kompletna katastrofa. Ale chyba tak było lepiej, zamiast przejść od razu do sedna jej wizyty, bo przecież bała się konfrontacji. A poza tym, Marcel wydawał się naprawdę przejęty, może... nie był na nią zły? Tak, jak mówił Jim i Neala. Może znowu ze wszystkim przesadziła? Albo powinna napisać mu jednak list przed przybyciem?
Nim na powrót zanurzyła się pod wodospadem swych raczej czarnych przypuszczeń i scenariuszy, ponownie skupiła się na jego słowach. W jednym momencie wzniosła twarz wyżej, nieśmiało spoglądając na niego z dołu.
— Ja... Też się cieszę, że cię widzę. Mam nadzieję, że poza tą gonitwą nie przeszkodziłam ci w niczym więcej — chciała dodać jeszcze, że gdyby jednak tak było, to mogłaby przyjść następnym razem, ale Marcel spytał, czy się przejdą i nie czekał nawet na jej odpowiedź, tylko ruszył w kierunku zagród. Może to lepiej, że nie dał jej czasu do namysłu. Gdyby nie chciał z nią rozmawiać, mógłby ją prosto spławić, ale tak... To chyba był dobry znak? — Macie tutaj słonie? — spytała, na później zostawiając sobie myśli, że było to pytanie iście głupie, skoro Marcel sam o słoniu wspomniał. Ruszyła jednak żwawo, chcąc dotrzymać mu kroku, jedną rękę chowając na powrót do kieszeni płaszcza. Kartka nie wypadła przy upadku, wciąż tam była, ale musiała poczekać na swoją kolej. Może... Może lepiej będzie spędzić miło trochę czasu, tak razem, on i ona, nim wrócą pamięcią do przyjęcia Gilly? Może nie wszystko należało dyskutować? A może cyrkowe słonie tworzyły atmosferę zaufania, może użyczą jej trochę ze swej siły?
Och, jak okrutnie było być młodą, wrażliwą dziewczyną...
A jednak to wszystko było prawdą.
Stojący przy niej i warczący — nie na nią, a w jej obronie, to było jasne — psidwak nie był jej nieznajomy. Powoli wyciągnęła w jego kierunku rękę, układając dłoń na jego głowie. Nie zauważyła nawet, kiedy się uśmiechnęła, kiedy wypuściła z ust wciąż nieco wilgotne od łez, ale przecież szczere westchnienie ulgi.
— Blue? — spytała ciepłym, łagodnym głosem, którym raczyła go ponad miesiąc temu, gdy Pod Ziemią przeżywali wspólnie koniec świata. — Blue, kto jest najmądrzejszym psidwaczkiem? — jak niewiele było potrzeba, żeby rozczulić młode dziewczę, ot, psidwacze szczenię, niezależnie od jego chwilowego nastawienia. Przesunęła palce za ucho zwierzaka, aby podrapać go za nim, skupiona chwilowo tylko na nim, bo musiał tu się znaleźć nie bez przyczyny i może był po prostu jej zwierzęcym opiekunem, albo oddawał jej teraz dług dobroci z tamtej upalnej, sierpniowej nocy. — A kto to jest już taki duży? No kto? — dopytała rozbawiona, nim wróciły do niej wszystkie dźwięki otoczenia, wszystkie na raz, włącznie z tym, którego — na pewien pokręcony od własnych nerwów sposób — się nie spodziewała.
Najpierw pojawiło się ramię, w kierunku którego wyciągnęła od razu swoje, nie zastanawiając się nad tym nawet, bo serce w podobnych sytuacjach zawsze prędzej podejmowało decyzję niż rozum. Wzniosła spojrzenie zaczerwienionych oczu w górę, odnajdując twarz Marcela. Maria wydawała się być zdziwiona — zupełnie tak, jakby nie spodziewała się go tutaj spotkać, choć znalazła się w cyrku tylko i wyłącznie po to, aby go zobaczyć. A i on oddychał prędko, może również się denerwował? Nie, na pewno się denerwował, inaczej nie pocierałby karku. I nie przepraszał tyle razy. I nie próbował układać zdań w taki sposób.
I ta jedna myśl — że było mu przykro i się denerwował — wystarczyła, żeby w mgnieniu oka wybaczyła mu wszystkie błędy, te faktyczne i wymyślone.
— Nic się nie stało, to... Nie pierwszy raz, gdy ludzie mnie nie zauważają — starała się brzmieć na rozbawioną, w jakiś sposób pocieszyć tak siebie, jak i jego, ale wszystko to było przecież tylko myśleniem życzeniowym, a wciąż obecna w jej głosie melancholia nie mogła przecież nikogo pocieszyć. Nawet drżący uśmiech, który próbowała na chwilę utrzymać na swoich ustach, nie był jej sojusznikiem, zdradzając od razu, jak bardzo była przejęta. — Zresztą, gdyby nie ja, pewnie byś go dopadł. Dobrze ci szło — dźwignęła się wreszcie z siadu, przez co zrezygnowała też z drapania szczeniaka za uchem. — To znaczy biegło — poprawiła się, sądząc, że szło przecież nie odpowiadało charakterowi tej pogoni. Ale... To był tylko zwrot frazeologiczny. Nie chodziło przecież dosłownie o chodzenie. Czemu myślenie w towarzystwie Marcela nagle szło jej tak tragicznie?! — To znaczy... Udawało ci się. O. Udawało, na pewno — nie spojrzała na niego, zawstydzona tym nagłym wylaniem się poplątanych myśli z głowy. Jedną rzeczą było nieopanowanie chaosu myśli, gdy te pozostawały tylko w jej własnej głowie, czy sercu, inną, że była na tyle głupia, aby pozwolić sobie na gadanie bez sensu. Kompletna katastrofa. Ale chyba tak było lepiej, zamiast przejść od razu do sedna jej wizyty, bo przecież bała się konfrontacji. A poza tym, Marcel wydawał się naprawdę przejęty, może... nie był na nią zły? Tak, jak mówił Jim i Neala. Może znowu ze wszystkim przesadziła? Albo powinna napisać mu jednak list przed przybyciem?
Nim na powrót zanurzyła się pod wodospadem swych raczej czarnych przypuszczeń i scenariuszy, ponownie skupiła się na jego słowach. W jednym momencie wzniosła twarz wyżej, nieśmiało spoglądając na niego z dołu.
— Ja... Też się cieszę, że cię widzę. Mam nadzieję, że poza tą gonitwą nie przeszkodziłam ci w niczym więcej — chciała dodać jeszcze, że gdyby jednak tak było, to mogłaby przyjść następnym razem, ale Marcel spytał, czy się przejdą i nie czekał nawet na jej odpowiedź, tylko ruszył w kierunku zagród. Może to lepiej, że nie dał jej czasu do namysłu. Gdyby nie chciał z nią rozmawiać, mógłby ją prosto spławić, ale tak... To chyba był dobry znak? — Macie tutaj słonie? — spytała, na później zostawiając sobie myśli, że było to pytanie iście głupie, skoro Marcel sam o słoniu wspomniał. Ruszyła jednak żwawo, chcąc dotrzymać mu kroku, jedną rękę chowając na powrót do kieszeni płaszcza. Kartka nie wypadła przy upadku, wciąż tam była, ale musiała poczekać na swoją kolej. Może... Może lepiej będzie spędzić miło trochę czasu, tak razem, on i ona, nim wrócą pamięcią do przyjęcia Gilly? Może nie wszystko należało dyskutować? A może cyrkowe słonie tworzyły atmosferę zaufania, może użyczą jej trochę ze swej siły?
Och, jak okrutnie było być młodą, wrażliwą dziewczyną...
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Zdumione spojrzenie Marii odebrał jak wyrzut, zasłużony po tym, jak - omyłkowo - ją potraktował, gdyby tylko zauważył ją wcześniej, byłby ostrożniejszy. Było mu wstyd, tak okrutnie wstyd. Uśmiechnął się, bez przekonania, spoglądając na Blue.
- Chyba cię polubił - pozwolił sobie zauważyć, Blue lubił większość jego koleżanek i dla większości był milszy niż dla niego, Marcel widział w tym pewien podstęp, ale nie zmieniało to faktu, że Maria zwyczajnie miała rękę do zwierząt. Widział to tamtej nocy, widział i teraz, psidwak pamiętał o niej nie bez powodu. A dziś może nawet zasłużył sobie na tę burę - choć jeszcze większym wstydem było dostawać ją od zaczarowanego psa. Uśmiechnął się niezręcznie, nie wiedząc, jak zareagować na jej dalsze słowa, w przeciwieństwie do niej pozostawał niezauważony głównie wtedy, kiedy naprawdę mocno tego chciał. Potrafił zlać się z cieniem, potrafił zgubić się w tłumie. Ale miał też naturalny talent do przyciągania uwagi i najlepiej czuł się, znajdując się w jej centrum - jak w blasku świateł areny i pośród owacji coraz częściej wznoszonych na stojąco. Jej wyznanie wydało mu się dojmująco smutne, pomimo rozbawionego tonu głosu, z jakim je wypowiedziała. Nuta melancholii w głosie tylko pogarszała sytuację, nie wiedział, jak się zachować, ani co powiedzieć. Nawalił trochę. - Co? Nie, to... to nie było takie ważne - zaprzeczył od razu, nie chcąc, by się obwiniała. Rzucane wyzwiska mogły wydać się agresywne, ale to była tylko zabawa. - To tylko... tylko zabawa - rzucił bez przekonania, nie wiedząc, czy zrozumie. Dobrze mu szło, biegło, udawało, kącik ust drgnął, rozbawiony niezręcznością rozmowy. - Tak - przytaknął ostatecznie, uciekając spojrzeniem. Pokręcił głową przecząco na jej pytanie. Nie był wybitnie zajętym człowiekiem, nie stronił od kontaktów z ludźmi. Ale niezręczności nie budziły tylok słowa, miał w pamięci tamtą imprezę, płacz i narkotyki. Jim mówił, że nie była na niego zła i nie wyglądała, jakby miała być na niego zła.
- Nie, skąd - odpowiedział krótko, wzruszając ramionami. Ruszyła za nim, zaprowadził ją do zagród zwierząt, ściągając z twarzy przysłaniające oczy kosmyki włosów - z westchnieniem. - Mhm - przytaknął, gdy spytała o słonie. Właśnie to powiedział. - Jednego - pociągnął myśl, chcąc przerwać niezręczną atmosferę. Mógł ją po prostu zagadać. - Ma na imię Ollie, jest tu dłużej, niż ja i chyba jest też ode mnie starszy. Podobno urodził się na Arenie. Zawsze lubił zabawę na scenie, ale od... - Bezksiężycowej Nocy... - odkąd zaczęła się wojna jest bardziej przybity. Jakby współodczuwał strach bijący z ulic - Uśmiechnął się cierpko, spoglądając na nią kątem oka. - Ale nawet teraz, w smutku, jest też bardzo przyjazny i jestem pewien, że chętnie pozna kogoś takiego jak ty. Skoro tak dobrze idzie ci z Blue, to może jego też uda ci się rozweselić - rzucił tonem wyzwania, wydawało mu się, że Maria naprawdę to lubiła - zwierzęta - a skoro tak, mogła się przy tym dobrze bawić. Pchnął ciężkie wrota stajni, pozwalając jej przejść jako pierwszej - słoń miał własną zagrodę, oddzieloną od pozostałych kopytnych zwierząt. Czasem wydawało mu się, że był tu trochę samotny.
- Dzień dobry, Ollie, poznaj Marię - zwrócił się do zwierzęcia z uśmiechem, jakim przeważnie darzył tego olbrzyma. Ollie stał w kącie, nieco smętny, zwrócony do nich bokiem nie ożywił się pomimo pojawienia się towarzystwa. Był taki - niemrawy - od tamtej nocy. Nic, co robili, tego nie zmieniało. - Nie bądź takim gburem, stary, przywitaj się chociaż! - zawołał do niego, wskakując na drewniane ogrodzenie. Wyciągnął dłoń w kierunku słonia, ale zwierzę nie zareagowało. Westchnął, chwytając za widły. Musiał mu przerzucić siano. - No nic. Przepraszam za niego. Postanowił być nieśmiały - zwrócił się z zawodem do dziewczyny, zeskakując z powrotem na ziemię.
- Chyba cię polubił - pozwolił sobie zauważyć, Blue lubił większość jego koleżanek i dla większości był milszy niż dla niego, Marcel widział w tym pewien podstęp, ale nie zmieniało to faktu, że Maria zwyczajnie miała rękę do zwierząt. Widział to tamtej nocy, widział i teraz, psidwak pamiętał o niej nie bez powodu. A dziś może nawet zasłużył sobie na tę burę - choć jeszcze większym wstydem było dostawać ją od zaczarowanego psa. Uśmiechnął się niezręcznie, nie wiedząc, jak zareagować na jej dalsze słowa, w przeciwieństwie do niej pozostawał niezauważony głównie wtedy, kiedy naprawdę mocno tego chciał. Potrafił zlać się z cieniem, potrafił zgubić się w tłumie. Ale miał też naturalny talent do przyciągania uwagi i najlepiej czuł się, znajdując się w jej centrum - jak w blasku świateł areny i pośród owacji coraz częściej wznoszonych na stojąco. Jej wyznanie wydało mu się dojmująco smutne, pomimo rozbawionego tonu głosu, z jakim je wypowiedziała. Nuta melancholii w głosie tylko pogarszała sytuację, nie wiedział, jak się zachować, ani co powiedzieć. Nawalił trochę. - Co? Nie, to... to nie było takie ważne - zaprzeczył od razu, nie chcąc, by się obwiniała. Rzucane wyzwiska mogły wydać się agresywne, ale to była tylko zabawa. - To tylko... tylko zabawa - rzucił bez przekonania, nie wiedząc, czy zrozumie. Dobrze mu szło, biegło, udawało, kącik ust drgnął, rozbawiony niezręcznością rozmowy. - Tak - przytaknął ostatecznie, uciekając spojrzeniem. Pokręcił głową przecząco na jej pytanie. Nie był wybitnie zajętym człowiekiem, nie stronił od kontaktów z ludźmi. Ale niezręczności nie budziły tylok słowa, miał w pamięci tamtą imprezę, płacz i narkotyki. Jim mówił, że nie była na niego zła i nie wyglądała, jakby miała być na niego zła.
- Nie, skąd - odpowiedział krótko, wzruszając ramionami. Ruszyła za nim, zaprowadził ją do zagród zwierząt, ściągając z twarzy przysłaniające oczy kosmyki włosów - z westchnieniem. - Mhm - przytaknął, gdy spytała o słonie. Właśnie to powiedział. - Jednego - pociągnął myśl, chcąc przerwać niezręczną atmosferę. Mógł ją po prostu zagadać. - Ma na imię Ollie, jest tu dłużej, niż ja i chyba jest też ode mnie starszy. Podobno urodził się na Arenie. Zawsze lubił zabawę na scenie, ale od... - Bezksiężycowej Nocy... - odkąd zaczęła się wojna jest bardziej przybity. Jakby współodczuwał strach bijący z ulic - Uśmiechnął się cierpko, spoglądając na nią kątem oka. - Ale nawet teraz, w smutku, jest też bardzo przyjazny i jestem pewien, że chętnie pozna kogoś takiego jak ty. Skoro tak dobrze idzie ci z Blue, to może jego też uda ci się rozweselić - rzucił tonem wyzwania, wydawało mu się, że Maria naprawdę to lubiła - zwierzęta - a skoro tak, mogła się przy tym dobrze bawić. Pchnął ciężkie wrota stajni, pozwalając jej przejść jako pierwszej - słoń miał własną zagrodę, oddzieloną od pozostałych kopytnych zwierząt. Czasem wydawało mu się, że był tu trochę samotny.
- Dzień dobry, Ollie, poznaj Marię - zwrócił się do zwierzęcia z uśmiechem, jakim przeważnie darzył tego olbrzyma. Ollie stał w kącie, nieco smętny, zwrócony do nich bokiem nie ożywił się pomimo pojawienia się towarzystwa. Był taki - niemrawy - od tamtej nocy. Nic, co robili, tego nie zmieniało. - Nie bądź takim gburem, stary, przywitaj się chociaż! - zawołał do niego, wskakując na drewniane ogrodzenie. Wyciągnął dłoń w kierunku słonia, ale zwierzę nie zareagowało. Westchnął, chwytając za widły. Musiał mu przerzucić siano. - No nic. Przepraszam za niego. Postanowił być nieśmiały - zwrócił się z zawodem do dziewczyny, zeskakując z powrotem na ziemię.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
— Z wzajemnością — uśmiechnęła się szeroko, bo ta jedna uwaga sprawiła, że na chwilę zupełnie zapomniała o nerwach, jakie ją zjadały. Obecność psidwaka, istoty, która wydawała się naprawdę szczerze ją lubić, wystarczyła, aby na sekundę zapomniała o problemach, aby mogła obdarować świat radością, która przecież w niej żyła — skryta głęboko pod naturalną dla niej melancholią, pod warstwami przeżywanej codziennie żałoby, ale żyła. Gdy powróciła spojrzeniem do opiekuna Blue, i jej uśmiech przybrał prędko barwy niezręczności. Sama chciała podnieść dłoń do karku, rozmasować go, bo zapiekł ją niemal żywym ogniem, ale ostatecznie powstrzymała się przed tym gestem. Skinęła tylko głową, przyjmując, że może nie przeszkodziła mu w czymś ważnym, że może to naprawdę była po prostu zabawa. Właściwie... Brzmiało jak taka. Jak dobra zabawa. — Jak byłam młodsza, ganiałyśmy się tak z siostrami. Przebiegałyśmy po obalonych pniach drzew nad wąwozem przy strumyku i skakałyśmy przez płot — wyznała, spoglądając w bok, próbując utrzymać uśmiech na twarzy. Chyba zdolna była wyobrazić sobie siebie w podobnym pędzie. Może dałaby radę przeskoczyć między wagonami, jeżeli wzięłaby odpowiedni rozpęd? Na pewno dałaby radę, gdyby tylko spróbowała. Ale nie było jej teraz do śmiechu, nie znajdowała się w nastroju do żartów i prób wygłupów. Poczucie winy za przebieg tamtego wieczoru wciąż w niej żyło i wciąż pozostawało niezaspokojone.
Chciałaby mieć podobną odwagę, co Liddy, co Eve. One były sobą, po prostu, bez tłumaczenia się z tego, co robiły i dlaczego się tak czuły. A ona? Ona czuła w sobie wewnętrzny przymus chowania się za zasłoną, spychania swoich pragnień gdzieś na bok, wytłumaczenia się ze swoich decyzji. Właśnie dla wytłumaczenia zjawiła się na Arenie dzisiaj, ale gdy spoglądała w profil Marcela, jego śliczne, niebieskie oczy skryte co jakiś czas za długimi pasmami włosów, czuła tylko, jak serce przyspiesza w jej klatce piersiowej, wszystkie myśli oscylują wokół jego osoby, pozostawiając to, co powinno być zdrowym rozsądkiem gdzieś daleko, w dodatku plącząc jeszcze język.
Dlatego była mu wdzięczna, że mówił, że pozwolił jej słuchać. Bo lubiła go słuchać, teraz uświadomiła to sobie jeszcze wyraźniej. — To radosne imię dla słonia — wtrąciła bez namysłu, ale tak naprawdę myślała. Blask w jej oczach przygasł, gdy mówił o złym samopoczuciu zwierzęcia, zdolne do współczucia, przyjmowały na siebie troskę ich opiekunów. W ostatnim momencie powstrzymała się przed spytaniem go, czy on też nie czuł się przy Ollim przybity. To nie było jednak pytanie na to miejsce, a na pewno nie na ten czas. Widziała, że Marcel robił wiele, aby rozładować między nimi atmosferę. Była mu za to wdzięczna.
— Wiesz, słonie mają doskonałą pamięć. Odwdzięczają się tym, którzy są dla nich mili i przyjaźni, którzy pomagają w potrzebie — wtrąciła delikatnie, choć to zdanie miało być przyjęciem rzuconego wyzwania. Cel, jaki miała przed sobą, dodał jej pewności siebie, dlatego po otwarciu przez niego drzwi ruszyła żwawo do środka stajni, aby później podążyć zaraz za Marcelem.
— Dzień dobry, Ollie, jestem Maria — chwyciła w palce rąbki swej sukienki, dygając (jej zdaniem) teatralnie przed zwierzęciem. Obserwowała z zaciekawieniem, jak Marcel próbuje zwrócić na siebie uwagę zwierzęcia — już z daleka było widać, że jest smutny, że coś go naprawdę gnębi. Dziewczyna przechyliła głowę w bok, przyglądając się zwierzęciu z zastanowieniem naznaczonym smutkiem. — Nie przepraszaj, musi mieć swój powód — zwróciła się łagodnie do Marcela, powoli przestępując wokół ogrodzenia. Robiła to szczególnie powoli, wzrok skupiając na ogonie zwierzęcia, on mógł zdradzać więcej, niż inne partie ciała. — Ollie? — wyszeptała, równie powoli wyciągając ręce przed siebie, chcąc, aby zwierzę miało je w zasięgu swojego wzroku. Żadne zwierzę nie lubiło głośnych dźwięków ani nerwowych ruchów, słonie pewnie też. Nie zauważyła nawet kiedy na jej ustach pojawił się szeroki uśmiech. Nie sądziła, że w tym wszystkim, w otaczających ją nerwach, będzie miała okazję poznać słonia. — Ollie, kwiatuszku. Marcel jest obok, zaraz do nas przyjdzie. Lubicie się, prawda? Może dziś pobawicie się razem? — mówiła do słonia zupełnie tak, jakby przemawiała do małego dziecka, ale sprawiało jej to niepoprawnie dużo radości. Tylko na sekundę odwróciła wzrok w kierunku chłopaka. — Podejdziesz do nas, jak skończysz?
Chciałaby mieć podobną odwagę, co Liddy, co Eve. One były sobą, po prostu, bez tłumaczenia się z tego, co robiły i dlaczego się tak czuły. A ona? Ona czuła w sobie wewnętrzny przymus chowania się za zasłoną, spychania swoich pragnień gdzieś na bok, wytłumaczenia się ze swoich decyzji. Właśnie dla wytłumaczenia zjawiła się na Arenie dzisiaj, ale gdy spoglądała w profil Marcela, jego śliczne, niebieskie oczy skryte co jakiś czas za długimi pasmami włosów, czuła tylko, jak serce przyspiesza w jej klatce piersiowej, wszystkie myśli oscylują wokół jego osoby, pozostawiając to, co powinno być zdrowym rozsądkiem gdzieś daleko, w dodatku plącząc jeszcze język.
Dlatego była mu wdzięczna, że mówił, że pozwolił jej słuchać. Bo lubiła go słuchać, teraz uświadomiła to sobie jeszcze wyraźniej. — To radosne imię dla słonia — wtrąciła bez namysłu, ale tak naprawdę myślała. Blask w jej oczach przygasł, gdy mówił o złym samopoczuciu zwierzęcia, zdolne do współczucia, przyjmowały na siebie troskę ich opiekunów. W ostatnim momencie powstrzymała się przed spytaniem go, czy on też nie czuł się przy Ollim przybity. To nie było jednak pytanie na to miejsce, a na pewno nie na ten czas. Widziała, że Marcel robił wiele, aby rozładować między nimi atmosferę. Była mu za to wdzięczna.
— Wiesz, słonie mają doskonałą pamięć. Odwdzięczają się tym, którzy są dla nich mili i przyjaźni, którzy pomagają w potrzebie — wtrąciła delikatnie, choć to zdanie miało być przyjęciem rzuconego wyzwania. Cel, jaki miała przed sobą, dodał jej pewności siebie, dlatego po otwarciu przez niego drzwi ruszyła żwawo do środka stajni, aby później podążyć zaraz za Marcelem.
— Dzień dobry, Ollie, jestem Maria — chwyciła w palce rąbki swej sukienki, dygając (jej zdaniem) teatralnie przed zwierzęciem. Obserwowała z zaciekawieniem, jak Marcel próbuje zwrócić na siebie uwagę zwierzęcia — już z daleka było widać, że jest smutny, że coś go naprawdę gnębi. Dziewczyna przechyliła głowę w bok, przyglądając się zwierzęciu z zastanowieniem naznaczonym smutkiem. — Nie przepraszaj, musi mieć swój powód — zwróciła się łagodnie do Marcela, powoli przestępując wokół ogrodzenia. Robiła to szczególnie powoli, wzrok skupiając na ogonie zwierzęcia, on mógł zdradzać więcej, niż inne partie ciała. — Ollie? — wyszeptała, równie powoli wyciągając ręce przed siebie, chcąc, aby zwierzę miało je w zasięgu swojego wzroku. Żadne zwierzę nie lubiło głośnych dźwięków ani nerwowych ruchów, słonie pewnie też. Nie zauważyła nawet kiedy na jej ustach pojawił się szeroki uśmiech. Nie sądziła, że w tym wszystkim, w otaczających ją nerwach, będzie miała okazję poznać słonia. — Ollie, kwiatuszku. Marcel jest obok, zaraz do nas przyjdzie. Lubicie się, prawda? Może dziś pobawicie się razem? — mówiła do słonia zupełnie tak, jakby przemawiała do małego dziecka, ale sprawiało jej to niepoprawnie dużo radości. Tylko na sekundę odwróciła wzrok w kierunku chłopaka. — Podejdziesz do nas, jak skończysz?
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Uśmiechnął się, to do niej, to do psidwaka, gdy sympatia zwierzaka wyraźnie sprawiła jej radość, jemu też ją dawała, bo szczere oddanie psich oczu trudno było porównać do jakiegokolwiek innego uczucia. Blue łatwo zżywał się z jego przyjaciółmi, może ucząc się od Marcela, by traktować ich jak rodzinę, a może przejmując od niego cechę otwartości.
- Trudno uwierzyć, że teraz wyrosły na takie wiedźmy - skwitował krótko wyznanie Marii, z uśmiechem, nie mówiła o nich w superlatywach, sprawiały wrażenie zapatrzonych w siebie panienek zainteresowanych tylko własną przyszłością - u boku własnych mężów. Dziewczęta, podobnie jak starsze panienki, rzadko spędzały czas w ten sposób, częściej gromiły ich wzrokiem za robienie bałaganu - jak praczka przed chwilą. Dla Marcela to nie były wspomnienia z dzieciństwa, dużo czasu spędzał w ten sposób - dawniej serce biło ze strachu przed ulicznymi łobuzami, większymi od niego, dziś przed magiczną policją, których patrole wciąż składały się z ludzi większych i silniejszych od niego. Wiedział, że jego ruchom brakowało delikatności i ogłady, że gnał przed siebie, nie patrząc na nic ani na nikogo, że pchnął ją przy tym i nawet nie zauważył - i choć nie wydawała się zła, to wciąż była poważna, było mu głupio i czuł się głupio. Maskował to, kiwnął głową zdawkowo, gdy pochwaliła imię Olliego i zabrał się za pracę.
- Jego opiekun lubi to powtarzać - przytaknął, przyglądając się wielkiemu stworzeniu - zawsze urzekał go tym, jak potężnym i spokojnym olbrzymem był Ollie. Miał siłę, która pozwoliłaby mu zgładzić ich wszystkich jedną szarżą - ale nigdy tego nie próbował. - Żałuję, że nie da mu się pomóc. Pewnie lepiej poczułby się u siebie, w domu. Ale to trochę za daleko, żeby zabrać go tam na spacer. - Z uśmiechem przyglądał się grzecznemu ukłonowi Marii, przenosząc wzrok na zwierzę. Czasem zastanawiał się, ile z tych wszystkich gestów potrafił zrozumieć Ollie. I wydawało mu się, że więcej, niż ktokolwiek sądził. - Kiedy Arena będzie już sławna na cały świat, zrobię to. Wykupię go i zabiorę do Afryki - postanowił, wciąż z uśmiechem, bo wiedział, że było to tylko czcze gadanie. Choć pragnął jego szczęścia, nie zależało mu nigdy na pieniądzach - a pieniądze potrzebne na wykup słonia były w jego oczach niewyobrażalnym majątkiem, którego, był pewien, nie ujrzy nigdy. I po prawdzie nie wiedział, czy Ollie rzeczywiście pochodził z Afryki, ani że słonie nie mieszkały tylko w Afryce. Wsparty bokiem o oparcie zagrody śledził wzrokiem przestępującą wzdłuż zagrody Marię z uśmiechem i błyskiem w oku, gdy próbowała porozumieć się ze słoniem. Jej ciepły głos i spokojna osobowość mogła użyczyć tej aury zasmuconemu stworzeniu i dać przyjemniejszą chwilę w czarnym dniu. Miała rację, miał swoje powody. Ludzkie okrucieństwo sprawiło, że pękło mu serce, ale w Londynie nie wolno było mówić o tym zbyt głośno. Tutaj czasem nawet ściany miały uszy. Zacisnął dłonie na kiju od wideł i mocno cisnął je w gęsty stóg, przerzucając je przez ogrodzenie, Ollie dźwignął się w kierunku obiadu, leniwie przestępując z nogi na nogę w kierunku pożywienia.
- Nigdzie się stąd nie wybieram, Mario - odpowiedział, gdy poprosiła go o towarzystwo, nie sądziła chyba że zamierzał zostawić ją tu samą ze zwierzęciem? Nie, oczywiście, że nie o to jej chodziło. Chciała chyba porozmawiać - na spokojnie i bez wideł - zaczynał rozumieć, choć twarz tego nie zdradzała. Poważne rozmowy nigdy nie kończyły się dobrze, nie lubił ich. Skoncentrowany na pracy stał się cichszy niż zwykle, mimowolnie i podświadomie pracując wolniej, żeby odciągnąć nieuniknione. Ale w końcu - skończyć musiał. Odstawił widły na miejsce, ocierając o siebie dłonie, z ociąganiem wspierając przedramiona na linii zagrody obok dziewczyny - przyglądając się przyjmującemu pożywienie słoniowi. - Coś się stało? - spytał w końcu, bo gdy zapowiedziała rozmowę - chyba jednak chciał mieć to za sobą. Domyślał się, do czego zmierzała. Za dużo wypił. Durnie się zachował. Tamte narkotyki, płakała. A wcześniej... wcześniej chyba się zapomnieli. A teraz stała tu, ale i tak chciała rozmawiać. Trudno, miał odwagę wtedy - powinien mieć i teraz.
- Trudno uwierzyć, że teraz wyrosły na takie wiedźmy - skwitował krótko wyznanie Marii, z uśmiechem, nie mówiła o nich w superlatywach, sprawiały wrażenie zapatrzonych w siebie panienek zainteresowanych tylko własną przyszłością - u boku własnych mężów. Dziewczęta, podobnie jak starsze panienki, rzadko spędzały czas w ten sposób, częściej gromiły ich wzrokiem za robienie bałaganu - jak praczka przed chwilą. Dla Marcela to nie były wspomnienia z dzieciństwa, dużo czasu spędzał w ten sposób - dawniej serce biło ze strachu przed ulicznymi łobuzami, większymi od niego, dziś przed magiczną policją, których patrole wciąż składały się z ludzi większych i silniejszych od niego. Wiedział, że jego ruchom brakowało delikatności i ogłady, że gnał przed siebie, nie patrząc na nic ani na nikogo, że pchnął ją przy tym i nawet nie zauważył - i choć nie wydawała się zła, to wciąż była poważna, było mu głupio i czuł się głupio. Maskował to, kiwnął głową zdawkowo, gdy pochwaliła imię Olliego i zabrał się za pracę.
- Jego opiekun lubi to powtarzać - przytaknął, przyglądając się wielkiemu stworzeniu - zawsze urzekał go tym, jak potężnym i spokojnym olbrzymem był Ollie. Miał siłę, która pozwoliłaby mu zgładzić ich wszystkich jedną szarżą - ale nigdy tego nie próbował. - Żałuję, że nie da mu się pomóc. Pewnie lepiej poczułby się u siebie, w domu. Ale to trochę za daleko, żeby zabrać go tam na spacer. - Z uśmiechem przyglądał się grzecznemu ukłonowi Marii, przenosząc wzrok na zwierzę. Czasem zastanawiał się, ile z tych wszystkich gestów potrafił zrozumieć Ollie. I wydawało mu się, że więcej, niż ktokolwiek sądził. - Kiedy Arena będzie już sławna na cały świat, zrobię to. Wykupię go i zabiorę do Afryki - postanowił, wciąż z uśmiechem, bo wiedział, że było to tylko czcze gadanie. Choć pragnął jego szczęścia, nie zależało mu nigdy na pieniądzach - a pieniądze potrzebne na wykup słonia były w jego oczach niewyobrażalnym majątkiem, którego, był pewien, nie ujrzy nigdy. I po prawdzie nie wiedział, czy Ollie rzeczywiście pochodził z Afryki, ani że słonie nie mieszkały tylko w Afryce. Wsparty bokiem o oparcie zagrody śledził wzrokiem przestępującą wzdłuż zagrody Marię z uśmiechem i błyskiem w oku, gdy próbowała porozumieć się ze słoniem. Jej ciepły głos i spokojna osobowość mogła użyczyć tej aury zasmuconemu stworzeniu i dać przyjemniejszą chwilę w czarnym dniu. Miała rację, miał swoje powody. Ludzkie okrucieństwo sprawiło, że pękło mu serce, ale w Londynie nie wolno było mówić o tym zbyt głośno. Tutaj czasem nawet ściany miały uszy. Zacisnął dłonie na kiju od wideł i mocno cisnął je w gęsty stóg, przerzucając je przez ogrodzenie, Ollie dźwignął się w kierunku obiadu, leniwie przestępując z nogi na nogę w kierunku pożywienia.
- Nigdzie się stąd nie wybieram, Mario - odpowiedział, gdy poprosiła go o towarzystwo, nie sądziła chyba że zamierzał zostawić ją tu samą ze zwierzęciem? Nie, oczywiście, że nie o to jej chodziło. Chciała chyba porozmawiać - na spokojnie i bez wideł - zaczynał rozumieć, choć twarz tego nie zdradzała. Poważne rozmowy nigdy nie kończyły się dobrze, nie lubił ich. Skoncentrowany na pracy stał się cichszy niż zwykle, mimowolnie i podświadomie pracując wolniej, żeby odciągnąć nieuniknione. Ale w końcu - skończyć musiał. Odstawił widły na miejsce, ocierając o siebie dłonie, z ociąganiem wspierając przedramiona na linii zagrody obok dziewczyny - przyglądając się przyjmującemu pożywienie słoniowi. - Coś się stało? - spytał w końcu, bo gdy zapowiedziała rozmowę - chyba jednak chciał mieć to za sobą. Domyślał się, do czego zmierzała. Za dużo wypił. Durnie się zachował. Tamte narkotyki, płakała. A wcześniej... wcześniej chyba się zapomnieli. A teraz stała tu, ale i tak chciała rozmawiać. Trudno, miał odwagę wtedy - powinien mieć i teraz.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
— Okoliczności zmieniają ludzi, niezależnie od tego, jak bardzo chcielibyśmy, by tak nie było — uśmiech nie schodził z jej twarzy, tylko powieki opadły nieco, jakby próbowały ukryć odbijający się w nich smutek. Kiedyś życie było zupełnie inne. Kiedyś mogły na siebie liczyć, a teraz wydawało się, że każda z nich prowadziła inne życie, że były już zdane wyłącznie na siebie. Maria nie walczyła z tym wrażeniem, zaakceptowała to, jak wyglądał jej świat. Czy chciała, żeby było inaczej? Oczywiście. Cudownie byłoby znów mieć siostry, którym można było się zwierzyć, z którymi można było podzielić ciężar prozy życia, ale wiedziała już, że lata podzieliły je chyba na zawsze. Mogła cieszyć się z takiego obrotu spraw, jeżeli tylko jej siostry były w tym wszystkim szczęśliwe. Chciała wierzyć, że są.
I choć dalej przyglądała się słoniowi z oddaniem i uwagą, jednocześnie dzieliła swą uwagę, aby wyłapać słowa, które należały do Marcela. Na moment zanurzyła się w marzeniach — wizja Marcela prowadzącego Olliego przez Afrykę, blond włosów i jasnej twarzy przykrytych kolorową chustą tak, że widać było tylko jego jasne oczy i obsypany piegami grzbiet nosa, powolne, ale beztroskie kroki wielkiego zwierzęcia... Wszystko to było naprawdę uroczym obrazkiem, na tyle, że postanowiła nie zwierzać się z tego, o czym myślała, nawet jeżeli przypadkiem oparła się o ogrodzenie zagrody łokciem, układając policzek na dłoni. Wodziła przy tym oczami między Ollim i Marcelem, choć nie zdawała się prawdziwie na nich patrzeć. Ostatecznie wreszcie westchnęła, tym razem układając na drewnie same dłonie, prostując ramiona. Powrót do rzeczywistości rzadko kiedy był przyjemny, ale teraz — zaskakująco — dało się go przeżyć. Może dlatego z czystym sercem mogła odprowadzić wzrokiem Olliego, gdy wyruszył w niezbyt daleką drogę do pełnego żołądka.
— Och, nie to miałam na myśli — odpowiedziała od razu, zaskoczona, otwierając szerzej oczy. Czemu pomyślał, że bała się, że zostawi ją tutaj z Ollim? Przecież odkąd się znali — krótko, bo krótko, ale zawsze — zawsze starał się nie pozostawiać jej w niekomfortowym położeniu. Odprowadzał do znanego miejsca, dopytywał, czy była bezpieczna... Przecież teraz też nie zostawiłby jej tu samej, bezbronnej. — Chciałam tylko, żebyś... — i choć wiedziała, że to tylko nieporozumienie, nagle nie mogła zebrać się do odpowiedzi. Jedna z dłoni odruchowo uniosła się w górę, zakładając kosmyk kręconych włosów za ucho, a później zsunęła się w dół, aby zatrzymać palce na wisiorku w kształcie jednorożca, który poczęła przesuwać pomiędzy palcami, od lewej do prawej. — Podszedł bliżej Olliego. Lubi cię i myślałam, że... Będzie mu raźniej — wyjaśniła, mając nadzieję, że zrobiła to w przynajmniej połowie składnie. Mimo to poczuła, jak żołądek zaciska się w nerwach i nagle zrobiło jej się goręcej. W pomieszczeniu nie było przesadnie duszno, ale przecież czuła się tak już wiele razy w swoim krótkim życiu. Przecież nie zapomniała o tym, po co tu przyszła. Marcel też na pewno wiedział, że nie pojawiła się na Arenie tak po prostu, bo akurat przechodziła w okolicy.
Nie zauważyła, gdy zacisnęła mocniej szczękę, uświadamiając sobie, że tak naprawdę to chyba wcale nie chciała z nim rozmawiać na te wszystkie tematy, które popchnęły ją do zjawienia się tu w pierwszej kolejności. Chociaż ich spotkanie rozpoczęło się od katastrofy, to przecież teraz było... Całkiem przyjemnie. Nawet jeżeli nie rozmawiali, tylko po prostu przebywali w swoim towarzystwie. Ale to nie tak, że Maria nie chciała rozmawiać w ogóle! Chciała, oczywiście, że tak, o wszystkim i niczym, tylko nie o tamtej imprezie akurat, gdy wygłupiła się jak ostatnia idiotka, a potem jeszcze rozpłakała się przed Jimem i Nealą. Ale teraz, gdy Marcel nie miał już rąk zajętych widłami, gdy zadał pytanie, na które można było powiedzieć tylko "nic" i skłamać, albo powiedzieć prawdę...
Bijące prędko serce podeszło jej do gardła. Chyba nigdy nie będzie gotowa, aby opowiedzieć o tym wszystkim bez strachu. Dlatego musiała zrobić to zupełnie przerażona. Nie było innego wyjścia.
— Marcel, ja... Powinnam powiedzieć to od razu, ale... Chciałabym cię przeprosić — pod wpływem suchości w ustach i gardle jej głos pokrył się drobną chrypką, ale nie chciała odkasływać, nie teraz, gdy w swej pokrętnej wrażliwości uznała ten dyskomfort jako kolejną formę pokuty. Sięgnęła dłonią do kieszeni płaszcza, wcześniej ją o niego wycierając, chyba zroszyły się potem z targających nią nerwów. — Ja... Nie jestem dobra w mówienie, właściwie wcale, dlatego... Napisałam sobie to, co chciałabym ci powiedzieć, mogę to przeczytać? — spytała, rozprostowując kartkę przed swoją twarzą. Szum krwi w uszach nasilił się do tego stopnia, że nie słyszała już swoich myśli i — niestety — ewentualnego protestu lub zgody ze strony Marcela. Postanowiła skupić się już tylko na tekście. Postarać się nie jąkać. — Drogi Marcelu, chciałabym z całego serca przeprosić cię za moje zachowanie na przyjęciu. Nie chciałabym się usprawiedliwiać, ponieważ moje zachowanie nie należy do tych, które na takowe zasługują. Przesadziłam z alkoholem, poczułam się zdecydowanie zbyt pewnie i komfortowo, nie dając ci wyboru — kartka drżała, drżały oczywiście dłonie Marii, ale spojrzenie uparcie trzymała na coraz to kolejnych linijkach. — To nie powinno się wydarzyć. Powinieneś mieć pełne prawo do decydowania o sobie i nikt nie powinien podejmować takich wyborów za ciebie. Źle zrobiłam, nie pytając cię o to, czy w ogóle chciałbyś spędzić ze mną czas w taki sposób — przerwała na chwilę, nabierając większy wdech, przez wstrzymanie oddechu i wypowiadanie wszystkiego na jednym, długim wydechu zakręciło jej się w głowie. — Jest mi z tym szczególnie źle, ponieważ mnie również pozbawiono tego wyboru. Przez to powinnam wiedzieć, jak to jest zostać tak podstępnie wykorzystanym. Nie mam ci za złe tego, że nagle uciekłeś. Ja też bym tak zrobiła. Przepraszam, że przekroczyłam granice, przepraszam, że przez moje zachowanie nie mogłeś spędzić więcej czasu na zabawie. Nie oczekuję, że kiedyś mi wybaczysz, ale chciałabym żebyś wiedział, jak bardzo jest mi przykro, że do tego doszło. Jesteś naprawdę cudownym chłopakiem i chcę dla ciebie wszystkiego, co najlepsze. Także osób wokół ciebie, którzy szanują twoje uczucia, granice i opinie. Zrozumiem, jeżeli nie będziesz chciał ze mną rozmawiać, nie czuj się z tego powodu źle. Dziękuję ci za całą dobroć, którą okazałeś mi do tej pory. Twoja, Maria — oparła się mocniej bokiem o ogrodzenie zagrody słonia. Tymi samymi drżącymi rękami złożyła ponownie papier, aby później wsunąć go do tej samej kieszeni, z której został wyjęty. Robiła to przesadnie długo, jakby cały czas, który na to przeznaczyła, mógł osłonić ją przed niechybnym zakończeniem tej znajomości. — I to... Wszystko. Jeszcze raz przepraszam.
I choć dalej przyglądała się słoniowi z oddaniem i uwagą, jednocześnie dzieliła swą uwagę, aby wyłapać słowa, które należały do Marcela. Na moment zanurzyła się w marzeniach — wizja Marcela prowadzącego Olliego przez Afrykę, blond włosów i jasnej twarzy przykrytych kolorową chustą tak, że widać było tylko jego jasne oczy i obsypany piegami grzbiet nosa, powolne, ale beztroskie kroki wielkiego zwierzęcia... Wszystko to było naprawdę uroczym obrazkiem, na tyle, że postanowiła nie zwierzać się z tego, o czym myślała, nawet jeżeli przypadkiem oparła się o ogrodzenie zagrody łokciem, układając policzek na dłoni. Wodziła przy tym oczami między Ollim i Marcelem, choć nie zdawała się prawdziwie na nich patrzeć. Ostatecznie wreszcie westchnęła, tym razem układając na drewnie same dłonie, prostując ramiona. Powrót do rzeczywistości rzadko kiedy był przyjemny, ale teraz — zaskakująco — dało się go przeżyć. Może dlatego z czystym sercem mogła odprowadzić wzrokiem Olliego, gdy wyruszył w niezbyt daleką drogę do pełnego żołądka.
— Och, nie to miałam na myśli — odpowiedziała od razu, zaskoczona, otwierając szerzej oczy. Czemu pomyślał, że bała się, że zostawi ją tutaj z Ollim? Przecież odkąd się znali — krótko, bo krótko, ale zawsze — zawsze starał się nie pozostawiać jej w niekomfortowym położeniu. Odprowadzał do znanego miejsca, dopytywał, czy była bezpieczna... Przecież teraz też nie zostawiłby jej tu samej, bezbronnej. — Chciałam tylko, żebyś... — i choć wiedziała, że to tylko nieporozumienie, nagle nie mogła zebrać się do odpowiedzi. Jedna z dłoni odruchowo uniosła się w górę, zakładając kosmyk kręconych włosów za ucho, a później zsunęła się w dół, aby zatrzymać palce na wisiorku w kształcie jednorożca, który poczęła przesuwać pomiędzy palcami, od lewej do prawej. — Podszedł bliżej Olliego. Lubi cię i myślałam, że... Będzie mu raźniej — wyjaśniła, mając nadzieję, że zrobiła to w przynajmniej połowie składnie. Mimo to poczuła, jak żołądek zaciska się w nerwach i nagle zrobiło jej się goręcej. W pomieszczeniu nie było przesadnie duszno, ale przecież czuła się tak już wiele razy w swoim krótkim życiu. Przecież nie zapomniała o tym, po co tu przyszła. Marcel też na pewno wiedział, że nie pojawiła się na Arenie tak po prostu, bo akurat przechodziła w okolicy.
Nie zauważyła, gdy zacisnęła mocniej szczękę, uświadamiając sobie, że tak naprawdę to chyba wcale nie chciała z nim rozmawiać na te wszystkie tematy, które popchnęły ją do zjawienia się tu w pierwszej kolejności. Chociaż ich spotkanie rozpoczęło się od katastrofy, to przecież teraz było... Całkiem przyjemnie. Nawet jeżeli nie rozmawiali, tylko po prostu przebywali w swoim towarzystwie. Ale to nie tak, że Maria nie chciała rozmawiać w ogóle! Chciała, oczywiście, że tak, o wszystkim i niczym, tylko nie o tamtej imprezie akurat, gdy wygłupiła się jak ostatnia idiotka, a potem jeszcze rozpłakała się przed Jimem i Nealą. Ale teraz, gdy Marcel nie miał już rąk zajętych widłami, gdy zadał pytanie, na które można było powiedzieć tylko "nic" i skłamać, albo powiedzieć prawdę...
Bijące prędko serce podeszło jej do gardła. Chyba nigdy nie będzie gotowa, aby opowiedzieć o tym wszystkim bez strachu. Dlatego musiała zrobić to zupełnie przerażona. Nie było innego wyjścia.
— Marcel, ja... Powinnam powiedzieć to od razu, ale... Chciałabym cię przeprosić — pod wpływem suchości w ustach i gardle jej głos pokrył się drobną chrypką, ale nie chciała odkasływać, nie teraz, gdy w swej pokrętnej wrażliwości uznała ten dyskomfort jako kolejną formę pokuty. Sięgnęła dłonią do kieszeni płaszcza, wcześniej ją o niego wycierając, chyba zroszyły się potem z targających nią nerwów. — Ja... Nie jestem dobra w mówienie, właściwie wcale, dlatego... Napisałam sobie to, co chciałabym ci powiedzieć, mogę to przeczytać? — spytała, rozprostowując kartkę przed swoją twarzą. Szum krwi w uszach nasilił się do tego stopnia, że nie słyszała już swoich myśli i — niestety — ewentualnego protestu lub zgody ze strony Marcela. Postanowiła skupić się już tylko na tekście. Postarać się nie jąkać. — Drogi Marcelu, chciałabym z całego serca przeprosić cię za moje zachowanie na przyjęciu. Nie chciałabym się usprawiedliwiać, ponieważ moje zachowanie nie należy do tych, które na takowe zasługują. Przesadziłam z alkoholem, poczułam się zdecydowanie zbyt pewnie i komfortowo, nie dając ci wyboru — kartka drżała, drżały oczywiście dłonie Marii, ale spojrzenie uparcie trzymała na coraz to kolejnych linijkach. — To nie powinno się wydarzyć. Powinieneś mieć pełne prawo do decydowania o sobie i nikt nie powinien podejmować takich wyborów za ciebie. Źle zrobiłam, nie pytając cię o to, czy w ogóle chciałbyś spędzić ze mną czas w taki sposób — przerwała na chwilę, nabierając większy wdech, przez wstrzymanie oddechu i wypowiadanie wszystkiego na jednym, długim wydechu zakręciło jej się w głowie. — Jest mi z tym szczególnie źle, ponieważ mnie również pozbawiono tego wyboru. Przez to powinnam wiedzieć, jak to jest zostać tak podstępnie wykorzystanym. Nie mam ci za złe tego, że nagle uciekłeś. Ja też bym tak zrobiła. Przepraszam, że przekroczyłam granice, przepraszam, że przez moje zachowanie nie mogłeś spędzić więcej czasu na zabawie. Nie oczekuję, że kiedyś mi wybaczysz, ale chciałabym żebyś wiedział, jak bardzo jest mi przykro, że do tego doszło. Jesteś naprawdę cudownym chłopakiem i chcę dla ciebie wszystkiego, co najlepsze. Także osób wokół ciebie, którzy szanują twoje uczucia, granice i opinie. Zrozumiem, jeżeli nie będziesz chciał ze mną rozmawiać, nie czuj się z tego powodu źle. Dziękuję ci za całą dobroć, którą okazałeś mi do tej pory. Twoja, Maria — oparła się mocniej bokiem o ogrodzenie zagrody słonia. Tymi samymi drżącymi rękami złożyła ponownie papier, aby później wsunąć go do tej samej kieszeni, z której został wyjęty. Robiła to przesadnie długo, jakby cały czas, który na to przeznaczyła, mógł osłonić ją przed niechybnym zakończeniem tej znajomości. — I to... Wszystko. Jeszcze raz przepraszam.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Przód
Szybka odpowiedź