Wejście
AutorWiadomość
Wejście
Dom może wydawać się niepozorny. Jest zbudowany z białego kamienia, a wszystkie okna, drzwi i płot, pomalowane są na zielono od wielu lat. Stevie dokonuje na zewnątrz podstawowych napraw, ale nigdy nie miał głowy, by urządzić go w swoim stylu. Od furtki, na której widnieje tabliczka Warsztat, biegnie kamienna krótka dróżka prosto pod drzwi wejściowe. W przednim ogrodzie rośnie kilka krzewów dzikiej róży, która w lecie zachwyca zapachem. Na drzwiach nie ma kołatki, jest za to duży przycisk, który po wciśnięciu wydaje z siebie dźwięki dzwonków, sygnalizując przybycie gościa. Klienci udający się do Pracowni Numerologicznej skręcają z dróżki w prawo, a do Kącika Krawieckiego, a lewo.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Stevie Beckett dnia 14.11.21 22:51, w całości zmieniany 4 razy
13.10
Trzynaście razy Michael zastanawiał się (w przeciągu ostatnich miesięcy), jak może wykorzystać znaleziony w grudniu kryształ, aż postanowił pokazać go specjaliście. Pan Beckett był zdolnym numerologiem, na pewno coś wymyśli. Kryształ stawardniał i wyglądał jakoś dziwnie, trochę jak składniki do tworzenia świstoklików - ale był na to przecież za duży? Chyba? Beckett niech to oceni.
Przy okazji mógłby mu zlecić stworzenie kilku świstoklików. Zwykle polegal na swojej zdolności teleportacji, ale teraz chyba lepiej nie ruszać się z domu bez zabezpieczenia. Tamta czkawka teleportacyjna była naprawdę niebezpieczna, a przy okazji zawsze można podzielić się świstoklikiem z potrzebującymi. Choćby z kierowcami ciężarówek z cholernego Kent.
Zapowiedział się listownie, a gdy doszedł do domu zamierzał grzecznie zapukać. Zbliżywszy się do wejścia, zauważyłby zresztą dziwny przycisk zamiast kołatki. Nie zdążył - drzwi otworzyły się nagle i z budynku wyszedł, w wielkim pośpiechu, dobrze zbudowany mężczyzna o płomiennie rudych włosach i miłej twarzy. Rówieśnik Michaela, na oko. Tonks zerknął na niego z góry (nieznajomy był niższy) i zarejestrował, że mężczyzna ma bardzo potargane włosy i trochę pomiętą koszulę. Hm, dziwne. Michael miał nadzieję, że niechlujny wygląd tego gościa to nie efekt podróży świstoklikiem. Beckett miał być w końcu specjalistą.
-Panie Beckett? Tu Michael Tonks, mogę wejść? - zawołał od progu, gdy rudy już się oddalił. Odczekał chwilę i wszedł do domu, notując w myślach, że Stevie powinien tu założyć lepsze pułapki. I nie przyjmować gości, którzy nie zamykają za sobą drzwi.
-Dzień dobry. - przywitał się, widząc samego gospodarza i zaraz pożałował swojej wrodzonej spostrzegawczości. Chociaż, bystre spojrzenie umożliwiło mu tylko dostrzeżenie dziwnej... białej... plamy na koszuli Becketta. Nie trzeba było mieć sokolego wzroku, by zauważyć, że Stevie ma niedopiętą koszulę i równie zburzone włosy, jak tamten rudy nieznajomy.
Co? Czy oni...?
Jeszcze kilka tygodni temu spróbowałby może wytłumaczyć sobie to wszystkom jakoś inaczej, ale teraz jego myśli od razu powędrowały w stronę pewnej plaży w Kent, a sytuacja zaczęła wyglądać jednoznacznie.
Niemożliwe...
Oblał się rumieńcem i odchrząknął nerwowo.
-Nie chciałem przeszkadzać... Miał pan gościa? Może to nieodpowiednia pora? Przyjdę później! Mogę poczekać! - tak, najlepiej się wycofać i udać, że niczego się nie widziało. Pan Beckett zaraz też pewnie spłonie ze wstydu (i w ogóle spłonie w piekle, spłoną tam razem), lepiej go nie peszyć. Naprawdę potrzebował tych świstoklików. Nerwowo poprawił kołnierz swojego swetra (czarnego golfu, w którym chodził ostatnio ciągle) i postąpił krok w tył.
mam ze sobą kryształ
Trzynaście razy Michael zastanawiał się (w przeciągu ostatnich miesięcy), jak może wykorzystać znaleziony w grudniu kryształ, aż postanowił pokazać go specjaliście. Pan Beckett był zdolnym numerologiem, na pewno coś wymyśli. Kryształ stawardniał i wyglądał jakoś dziwnie, trochę jak składniki do tworzenia świstoklików - ale był na to przecież za duży? Chyba? Beckett niech to oceni.
Przy okazji mógłby mu zlecić stworzenie kilku świstoklików. Zwykle polegal na swojej zdolności teleportacji, ale teraz chyba lepiej nie ruszać się z domu bez zabezpieczenia. Tamta czkawka teleportacyjna była naprawdę niebezpieczna, a przy okazji zawsze można podzielić się świstoklikiem z potrzebującymi. Choćby z kierowcami ciężarówek z cholernego Kent.
Zapowiedział się listownie, a gdy doszedł do domu zamierzał grzecznie zapukać. Zbliżywszy się do wejścia, zauważyłby zresztą dziwny przycisk zamiast kołatki. Nie zdążył - drzwi otworzyły się nagle i z budynku wyszedł, w wielkim pośpiechu, dobrze zbudowany mężczyzna o płomiennie rudych włosach i miłej twarzy. Rówieśnik Michaela, na oko. Tonks zerknął na niego z góry (nieznajomy był niższy) i zarejestrował, że mężczyzna ma bardzo potargane włosy i trochę pomiętą koszulę. Hm, dziwne. Michael miał nadzieję, że niechlujny wygląd tego gościa to nie efekt podróży świstoklikiem. Beckett miał być w końcu specjalistą.
-Panie Beckett? Tu Michael Tonks, mogę wejść? - zawołał od progu, gdy rudy już się oddalił. Odczekał chwilę i wszedł do domu, notując w myślach, że Stevie powinien tu założyć lepsze pułapki. I nie przyjmować gości, którzy nie zamykają za sobą drzwi.
-Dzień dobry. - przywitał się, widząc samego gospodarza i zaraz pożałował swojej wrodzonej spostrzegawczości. Chociaż, bystre spojrzenie umożliwiło mu tylko dostrzeżenie dziwnej... białej... plamy na koszuli Becketta. Nie trzeba było mieć sokolego wzroku, by zauważyć, że Stevie ma niedopiętą koszulę i równie zburzone włosy, jak tamten rudy nieznajomy.
Co? Czy oni...?
Jeszcze kilka tygodni temu spróbowałby może wytłumaczyć sobie to wszystkom jakoś inaczej, ale teraz jego myśli od razu powędrowały w stronę pewnej plaży w Kent, a sytuacja zaczęła wyglądać jednoznacznie.
Niemożliwe...
Oblał się rumieńcem i odchrząknął nerwowo.
-Nie chciałem przeszkadzać... Miał pan gościa? Może to nieodpowiednia pora? Przyjdę później! Mogę poczekać! - tak, najlepiej się wycofać i udać, że niczego się nie widziało. Pan Beckett zaraz też pewnie spłonie ze wstydu (i w ogóle spłonie w piekle, spłoną tam razem), lepiej go nie peszyć. Naprawdę potrzebował tych świstoklików. Nerwowo poprawił kołnierz swojego swetra (czarnego golfu, w którym chodził ostatnio ciągle) i postąpił krok w tył.
mam ze sobą kryształ
Can I not save one
from the pitiless wave?
Trzynaście po dziewiątej, a ten okropny bahanki kolejny dzień z rzędu stukały w rury i nie dawały żyć. Stevie akurat jadł kanapki z majonezem, świadom tego, że nie radził sobie z podobnymi szkodnikami i o wiele wygodniej było po prostu wezwać specjalistę. Ten, zamówiony poprzedniego dnia, zjawił się w ciszy i rozpoczął to co robią podobni jemu czarodzieje. Stevie patrzył z niezwykłym przejęciem, próbując poznać jak najwięcej sekretów tej pracy. Chciał nawet zaczepić czarodzieja i porozmawiać z nim na temat użyteczności rur w przypadku bahanek, ale ze stołu w salonie akurat zjechała mu różdżka, która upadając na podłogę ewidentnie miała dzisiaj pechowy dzień. Coś zaszumiało, a ta zaczęła tańczyć na mahoniowych deskach, tworząc wokół siebie małą trąbę powietrzną, która co prawda nie rosła, ale dawała na tyle silne podmuchy wiatru, że wszystko zaczęło wokół nich latać.
No nie miał szczęścia.
To nie tak, że Stevie był jakoś szczególnie pechowy. Był właściwie czarodziejem, który od lat zdołał już zdobyć odpowiednią wiedzę i status by uchodzić, co prawda tylko dla niektórych, ale może nawet za jakiś autorytet, a tymczasem ciągle zdarzały się mu dziwne wypadki, zupełnie nieprzewidziane przez nikogo. Może powinien podpytać tego chłopaka, Juliena? Wydawał się być bardzo dobry w te klocki, niech przewidzi kiedy następnym razem Steviego wywieje gdzieś daleko, tak jak chociażby tydzień temu. Jedna z kanapek pofrunęła razem z wiatrem, by zaraz potem przykleić się do koszuli Becketta. Co za okropny dzień, będzie ją musiał wyprać. Rudowłosy mężczyzna, który miał mu pomoc z ghulem, zabrał stworzenie w palce i absolutnie poirytowany tym, że coś przeszkodziło mu w pracy, niemal wybiegł z domu, pobierając tylko od właściciela odpowiednia sumę za usługę. Cóż, przynajmniej w domu będzie cicho. Stevie zaczął rozpinać koszulę by ją zmienić, gdy do pokoju wszedł kolejny mężczyzna, przez chwilę Beckett stał jak wryty, zastanawiając się o co może chodzi.
- A no tak... Tak - wydukał tylko i podniósł z podłogi różdżkę.
Salon wyglądał jak pobojowisko. Potargany i zrzucony częściowo z kanapy koc wcale nie pasował do porządnego Warsztatu Becketta. Ten, roztargniony tym dziwnym porankiem, kompletnie zapomniał zarówno o plamie na koszuli, o rozpiętych guzikach czy chociażby potarganych włosach, tych zresztą nawet nie zauważył.
- Nonsens, Panie Tonks. Nie przeszkadza Pan, proszę - wskazał miejsce na kanapie by mężczyzna usiadł, w tym samym czasie zabierając, i niedbale składając w kostkę, brązowy koc. - Tak, tamten mężczyzna przyjął zająć się w moim domu czymś małym, ale szalenie potrzebującym wprawnej ręki - powiedział krótko drapiąc się po policzku i poprawiając wąs. - Od jakiegoś czasu nie dawał mi spokoju, ciągle domagając się uwagi. Próbowałem sam złapać go i wyszarpać, ale to nie to samo, na pewno Pan wie - spojrzał wymownie na mężczyznę.
Becket był zdania, że każdy czarodziej przynajmniej raz w życiu spotkał się z ghulem. Te krnąbrne stworzenia potrafiły całkowicie zaburzyć spokój.
- Chciał Pan coś zamówić, dobrze pamiętam?
[bylobrzydkobedzieladnie]
No nie miał szczęścia.
To nie tak, że Stevie był jakoś szczególnie pechowy. Był właściwie czarodziejem, który od lat zdołał już zdobyć odpowiednią wiedzę i status by uchodzić, co prawda tylko dla niektórych, ale może nawet za jakiś autorytet, a tymczasem ciągle zdarzały się mu dziwne wypadki, zupełnie nieprzewidziane przez nikogo. Może powinien podpytać tego chłopaka, Juliena? Wydawał się być bardzo dobry w te klocki, niech przewidzi kiedy następnym razem Steviego wywieje gdzieś daleko, tak jak chociażby tydzień temu. Jedna z kanapek pofrunęła razem z wiatrem, by zaraz potem przykleić się do koszuli Becketta. Co za okropny dzień, będzie ją musiał wyprać. Rudowłosy mężczyzna, który miał mu pomoc z ghulem, zabrał stworzenie w palce i absolutnie poirytowany tym, że coś przeszkodziło mu w pracy, niemal wybiegł z domu, pobierając tylko od właściciela odpowiednia sumę za usługę. Cóż, przynajmniej w domu będzie cicho. Stevie zaczął rozpinać koszulę by ją zmienić, gdy do pokoju wszedł kolejny mężczyzna, przez chwilę Beckett stał jak wryty, zastanawiając się o co może chodzi.
- A no tak... Tak - wydukał tylko i podniósł z podłogi różdżkę.
Salon wyglądał jak pobojowisko. Potargany i zrzucony częściowo z kanapy koc wcale nie pasował do porządnego Warsztatu Becketta. Ten, roztargniony tym dziwnym porankiem, kompletnie zapomniał zarówno o plamie na koszuli, o rozpiętych guzikach czy chociażby potarganych włosach, tych zresztą nawet nie zauważył.
- Nonsens, Panie Tonks. Nie przeszkadza Pan, proszę - wskazał miejsce na kanapie by mężczyzna usiadł, w tym samym czasie zabierając, i niedbale składając w kostkę, brązowy koc. - Tak, tamten mężczyzna przyjął zająć się w moim domu czymś małym, ale szalenie potrzebującym wprawnej ręki - powiedział krótko drapiąc się po policzku i poprawiając wąs. - Od jakiegoś czasu nie dawał mi spokoju, ciągle domagając się uwagi. Próbowałem sam złapać go i wyszarpać, ale to nie to samo, na pewno Pan wie - spojrzał wymownie na mężczyznę.
Becket był zdania, że każdy czarodziej przynajmniej raz w życiu spotkał się z ghulem. Te krnąbrne stworzenia potrafiły całkowicie zaburzyć spokój.
- Chciał Pan coś zamówić, dobrze pamiętam?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Stevie Beckett dnia 11.02.21 4:42, w całości zmieniany 1 raz
Taktownie oderwał spojrzenie od rozchełstanego gospodarza i przesunął wzrokiem po salonie. Natychmiast pożałował. Pomieszczenie wcale nie prezentowało się lepiej. Co oni robili z tym... kocem? Mike nie mógł oprzeć się przykremu wrażeniu, że wcale nie zachował się na plaży w Kent porządniej i że z kobietami było jakoś łatwiej. One przynajmniej po sobie ścieliły.
-Ehm... - czy miał jakiś wybór? Usiadł niepewnie na samym skrawku kanapy, dyskretnie starając się ocenić, czy nie ma tam innych... plam.
-Słucham? - wypalił na dźwięk opowieści Becketta i natychmiast pożałował. Nie chciał tego słuchać. Nie mógł tego słuchać. Dlaczego Stevie w ogóle o tym mówił?! Wstydu nie miał!
-To naprawdę nie moja sprawa, nic się nie... - stało, nic nie widziałem, chciał skłamać, potrafił przecież kłamać, ale nie potrafił nawet wciąć się w słowa pana Becketta. Ten gadał i gadał, tak jakby uwaga płomiennowłosego czarodzieja sprawiała mu jakąś perwersyjną przyjemność, jakby to było coś zupełnie - o zgrozo - normalnego, jakby oszalał. Michael spróbował pomyśleć o czymś innym i zagłuszyć gorszące słowa numerologa, ale jedynym, co przychodziło mu do głowy był szum morskich fal albo liczenie gwiazd. A to wcale nie pomagało, wcale a wcale! Minęły dopiero dwa tygodnie, może kiedyś zdoła zapomnieć i wszystko wróci do normy... ale na razie nie mógł nawet spoglądać na rozgwieżdżone niebo bez zażenowania. Może powinien powtórzyć sobie w głowie jakieś mugolskie wyliczanki? Albo modlitwy? Od dawna nie myślał o religii mugoli, odciął się od tego wszystkiego, ale ostatnio budził się zlany potem, po koszmarach o ogniu piekielnym. I o wielkich obcęgach.
Wtem poczuł na sobie dziwnie wymowny wzrok Steviego i... na pewno Pan wie?!?!
Zachłysnął się powietrzem i zarumienił od szyi aż po czubki uszu.
Skąd...
Jak...
Po wilkołaczym ugryzieniu czuł się napiętnowany. W Ministerstwie miał wrażenie, że wszyscy wiedzą, o nim, o rejestrze, że plotkują i boją się z nim pracować. To było straszne.
Ale to piętno było jeszcze gorsze. Czy od tamtej pamiętnej nocy miał na czole wypalone, że jest dziwakiem? Czy poczucie winy płonęło w nim tak mocno, że Stevie mógł je wyczytać w jego spojrzeniu? A może ten wariat, lubieżnik, ekscentryk, dojrzał w Michaelu podobne szaleństwo?
Nie, nie, nie, nie jestem szalony, to tylko narkotyki... - powtórzył sobie po raz setny, wspomnienie ciemnych oczu Rileya zamienił na wspomnienie ohydnego smaku Złotej Rybki i spróbował przekuć wstyd w oburzenie.
-Nic nie wiem! Proszę mi nie insynuować, że... - zmarszczył groźnie brwi, jak na poważnego aurora przystało, ale nie zdążył się nakręcić, bo Stevie rozbroił go kolejnym pytaniem. No tak. Potrzebował przecież jego pomocy. Nie znał innych zaufanych numerologów, obaj działali zresztą w... słusznej sprawie.
Ile mugoli trzeba uratować, by zmazać jeden grzech?
Wypuścił powoli powietrze, spokojnie, tylko spokojnie.
-Tak, chciałbym zamówić świstoklik do Doliny Godryka albo najlepiej do mojego domu. Jest zabezpieczony magicznie, nie wiem na ile to komplikuje sprawę. W razie czego jakiś las w Somerset też spełni zadanie. - wyrecytował, wreszcie mogąc zająć myśli czymś konkretnym. -Jeden dla mnie, wielorazowego użytku i drugi, zdolny przenieść większą liczbę osób, również mugoli. No i... znalazłem w grudniu coś takiego, czy wie pan, co to może być? - sięgnął do kieszeni i pokazał Steviemu stwardniały kryształ. Wprawny numerolog mógł rozpoznać, że znalezisko da się podzielić na składniki numerologiczne, ale Michael o tym nie wiedział.
przekazuję Steviemu kryształ
-Ehm... - czy miał jakiś wybór? Usiadł niepewnie na samym skrawku kanapy, dyskretnie starając się ocenić, czy nie ma tam innych... plam.
-Słucham? - wypalił na dźwięk opowieści Becketta i natychmiast pożałował. Nie chciał tego słuchać. Nie mógł tego słuchać. Dlaczego Stevie w ogóle o tym mówił?! Wstydu nie miał!
-To naprawdę nie moja sprawa, nic się nie... - stało, nic nie widziałem, chciał skłamać, potrafił przecież kłamać, ale nie potrafił nawet wciąć się w słowa pana Becketta. Ten gadał i gadał, tak jakby uwaga płomiennowłosego czarodzieja sprawiała mu jakąś perwersyjną przyjemność, jakby to było coś zupełnie - o zgrozo - normalnego, jakby oszalał. Michael spróbował pomyśleć o czymś innym i zagłuszyć gorszące słowa numerologa, ale jedynym, co przychodziło mu do głowy był szum morskich fal albo liczenie gwiazd. A to wcale nie pomagało, wcale a wcale! Minęły dopiero dwa tygodnie, może kiedyś zdoła zapomnieć i wszystko wróci do normy... ale na razie nie mógł nawet spoglądać na rozgwieżdżone niebo bez zażenowania. Może powinien powtórzyć sobie w głowie jakieś mugolskie wyliczanki? Albo modlitwy? Od dawna nie myślał o religii mugoli, odciął się od tego wszystkiego, ale ostatnio budził się zlany potem, po koszmarach o ogniu piekielnym. I o wielkich obcęgach.
Wtem poczuł na sobie dziwnie wymowny wzrok Steviego i... na pewno Pan wie?!?!
Zachłysnął się powietrzem i zarumienił od szyi aż po czubki uszu.
Skąd...
Jak...
Po wilkołaczym ugryzieniu czuł się napiętnowany. W Ministerstwie miał wrażenie, że wszyscy wiedzą, o nim, o rejestrze, że plotkują i boją się z nim pracować. To było straszne.
Ale to piętno było jeszcze gorsze. Czy od tamtej pamiętnej nocy miał na czole wypalone, że jest dziwakiem? Czy poczucie winy płonęło w nim tak mocno, że Stevie mógł je wyczytać w jego spojrzeniu? A może ten wariat, lubieżnik, ekscentryk, dojrzał w Michaelu podobne szaleństwo?
Nie, nie, nie, nie jestem szalony, to tylko narkotyki... - powtórzył sobie po raz setny, wspomnienie ciemnych oczu Rileya zamienił na wspomnienie ohydnego smaku Złotej Rybki i spróbował przekuć wstyd w oburzenie.
-Nic nie wiem! Proszę mi nie insynuować, że... - zmarszczył groźnie brwi, jak na poważnego aurora przystało, ale nie zdążył się nakręcić, bo Stevie rozbroił go kolejnym pytaniem. No tak. Potrzebował przecież jego pomocy. Nie znał innych zaufanych numerologów, obaj działali zresztą w... słusznej sprawie.
Ile mugoli trzeba uratować, by zmazać jeden grzech?
Wypuścił powoli powietrze, spokojnie, tylko spokojnie.
-Tak, chciałbym zamówić świstoklik do Doliny Godryka albo najlepiej do mojego domu. Jest zabezpieczony magicznie, nie wiem na ile to komplikuje sprawę. W razie czego jakiś las w Somerset też spełni zadanie. - wyrecytował, wreszcie mogąc zająć myśli czymś konkretnym. -Jeden dla mnie, wielorazowego użytku i drugi, zdolny przenieść większą liczbę osób, również mugoli. No i... znalazłem w grudniu coś takiego, czy wie pan, co to może być? - sięgnął do kieszeni i pokazał Steviemu stwardniały kryształ. Wprawny numerolog mógł rozpoznać, że znalezisko da się podzielić na składniki numerologiczne, ale Michael o tym nie wiedział.
przekazuję Steviemu kryształ
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 06.05.21 17:14, w całości zmieniany 1 raz
Chłodna, jesienna aura rozsiadła się na rozległych, irlandzkich włościach mocząc zieloną trawę, barwiąc wirujące na wietrze, coraz lżejsze liście. Przyjemna, zewnętrzna atmosfera nie obejmowała podłych nastrojów wszystkich mieszkańców Wysp Brytyjskich. Wojna nie odpuszczała, zbierała swe okrutne żniwa, docierała coraz dalej, coraz głębiej, zakłócając rzeczywistość pragnącą spokoju i prawdziwego ukojenia. Niemalże codziennie docierały do niego coraz cięższe, boleśniejsze wieści; zniknięcia, bestialskie morderstwa, ministerialne, propagandowe rozporządzenia wygłaszane przez wynajętych pachołków, rozpisywane na drukowanych stronicach, wygłaszane w ogólnodostępnej wytwórni radiowej. Słuchał jej dla zabicia czasu, zagłuszenia zgryźliwych, szepczących głosów, wjeżdżających między warstwy zmęczonego umysłu. Audycja spikera przykrywała obelżywe słowa, przekleństwa skierowane w jego kierunku. Co jakiś czas odkręcał się za siebie sprawdzając czy nikt nie zakłócił nieuporządkowanej przestrzeni; wtargnął nieproszony zagrażając życiu, wymierzając należytą sprawiedliwość. Odetchnął z ulgą. Siedząc przy salonowym stole, rozłożył ręce i oparł na nich swą głowę wpatrując się w niewielką szpulkę nici leżącą na samym jego środku. Niewinny przedmiot skrywał w sobie tak wiele mocy. Kojarzył się z przykrymi zdarzeniami z ostatnich tygodni, które nie napawały go optymizmem. Dostał szansę jedyną w swoim rodzaju. Nie będąc przygotowanym na taki obrót sprawy, zasilił pełnoprawne szeregi rebelianckiej organizacji. Miał wrażenie, że jej członkowie będą odpowiedzialni, powściągliwi, zdecydowanie bardziej ostrożni, biorąc pod uwagę śmiertelną eskapadę do wnętrza piekielnego więzienia; stało się jednak zupełnie inaczej. Nic z tego nie rozumiał. Nie analizował nieodpowiedzialnego zachowania młodego Zakonnika, przez którego zarządzili międzynarodową ewakuację. Działali w tak okrutnym pospiechu czując na karku złowrogi oddech czyhającego wroga. Nie umiał oprzeć się wrażeniu, iż podczas akcji, zapomnieli o czymś ważnym, istotnym, kluczowym… Narazili niewinne jednostki, zostawili ślady, drobną i wyrazistą poszlakę; czy powinien brać na siebie całą winę? Zmarszczył brwi w niezadowoleniu i podniósł głowę zbyt gwałtownie. Musiał się przewietrzyć. Zgarnął maleńki świstoklik, zawiesił na ramieniu podręczną torbę, chwycił za drewniany środek transportu i ruszył przed siebie, chcąc dopełnić ostatnią powinność.
W Dolinie Godryka znalazł się około południa. Zagubiony promień słońca oświetlał brukowaną ulicę prowadzącą do konkretnego domostwa. Zaczepiając ciągnącą zbyt duży wózek, starszą kobietę, pełen uprzejmości poprosił o pomoc przy określeniu położenia domostwo rodziny Beckett. Ta spojrzała na niego spode łba oceniając niewyjściowe szaty, zbyt długi zarost i podkrążone oczy. Palcem wskazała na budowlę z beżowej cegły znajdujący się nieopodal i odmawiając pomocy, zaszurała starymi buciorami, ciągnąc skrzypiący, rozwalający się przedmiot. Mężczyzna z szeroko rozwartymi powiekami, westchnął ciężko chowając miotłę za pasek torby. Bez skrupułów pchnął drewnianą furtkę i przeszedł ścieżką wyłożoną kamieniami. Docierając na schody, do malutkiego ganku, ułożył szpulkę w widocznym miejscu. Między poluzowane nitki wcisnął maleńki zwitek pergaminu z napisem „dziękuję V.R”. Rozejrzał się po przyjaznej okolicy ciesząc nią swój wzrok. Po krótkiej chwili, ponownie mknął w przestworzach walcząc z silniejszymi podmuchami skondensowanego powietrza.
| zt
wybaczcie, ja tylko na chwilę
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
15 X 1957
Stevie okrążył dom, próbując złapać promienie słońca. Jesień pozostawiała wiele do życzenia, ale nie ze względu na brak czerwono-żółtych liści, te w końcu musiał zgrabić w ogródku w jedno miejsce. Nastroje panujące w Wielkiej Brytanii odbiegały od tych sprzed roku. Trwała wojna, a czasy były niebezpieczne. Z tego też powodu Stevie nie mógł pozwolić sobie na narażenie własnej córki na niebezpieczeństwo, tylko i wyłącznie ze względu na to, w jakiej urodził się rodzinie. Należało się przygotować. Beckett na dzisiaj przygotował sobie dużo pracy, ale pracę należało wykonać jak najszybciej. Dzień wcześniej przejrzał stare książki z zakresu obrony przed czarną magią, transmutacji, zielarstwa i magicznych pułapek. Starannie studiował badania, do których nie wracał od jakiegoś czasu, ostatecznie postanawiając, że zajmie się tym rano. Zgodnie z tym, gdy na niebie zawisło październikowe słońce, naukowiec okrążał dom, szykując się do wykonania roboty. Dzisiaj miał nie wypuszczać różdżki z rąk. Rozpoczął od nakładania zabezpieczenia Cave Inimicum, które miało informować go o pojawieniu się intruza na terenie. Magia, która rozciągała się z jego różdżki na całą posesję, powoli napotykała na grunt. Drobinki unoszące się w powietrzu były właściwie nie do zauważenia przez normalnego człowieka, ale kto miał wiedzieć, ten zapewne wiedział, że właśnie tam była moc. Nie trwało to długo, pułapka nie należała do najtrudniejszych, chociaż obrona przed czarną magią nie była najukochańszą dziedziną czarodzieja. O wiele bardziej wolał transmutację. Po skończeniu okrążenia wokół domu, gdy upewnił się, że pierwsze zabezpieczenie zostało nałożone prawidłowo, zabrał się za dalszą część, o wiele bliższą jego sercu. Stojąc przed domem, tuż naprzeciwko głównego wejścia, wyciągnął z kieszeni magiczną miarkę, która natychmiast wyprostowała się i niczym mały gryzoń, pomknęła w stronę drzwi, wytyczając odległość równych 10 metrów. Aby dostać się do przednich drzwi, ominięcie tego pola było właściwie niemożliwe, więc skutecznie powinno powstrzymać intruzów o wrogich intencjach. Duna potrafiły doskonale załatwić problem. Stevie wyciągnął więc różdżkę i zataczając nią kręgi. Obchodził to wyobrażone koło od środka do zewnątrz, dbając o to, by magia rozłożyła się nad każdym centymetrem wyznaczonej przestrzeni, a gdy wszystko było gotowe i nie było możliwości o pomyłce, przeszedł na tył domu. Tam ponownie wyciągnął miarkę, która ponownie wystartowała do drzwi, ponownie wytaczając 10 metrów. Beckett spojrzał jeszcze w bok. W piasek wpadłoby też krzesło, podszedł więc, aby je przesunąć i dopiero wtedy rozpoczął nakładanie kolejnej pułapki. Piaski Duny wnikały w ziemię, teraz nieaktywne, mające zareagować dopiero na wroga, na intruza. Ponownie jej drobinki zawisły nad terenem, a Beckett mógł mieć świadomość, że złodziej lub, co gorsza, ktoś nieprzyjacielski, będzie miał wyjątkowo trudne zadanie, gdy już w nie wpadnie. Całość trwała dłużej, nie dość, że musiał okrążyć dom, to jeszcze zabezpieczenie było o wiele trudniejsze. Stevie przeszedł do kuchni, skąd wziął szklankę wody, pragnąć, odpocząć. Nie było to trudne fizycznie zadanie, jednak moc, którą musiał z siebie wyciągnąć, kosztowała sporo. Teraz jednak mógł czuć się bezpieczniej, a przede wszystkim mogła tak się czuć Beatrix.
zt
Stevie okrążył dom, próbując złapać promienie słońca. Jesień pozostawiała wiele do życzenia, ale nie ze względu na brak czerwono-żółtych liści, te w końcu musiał zgrabić w ogródku w jedno miejsce. Nastroje panujące w Wielkiej Brytanii odbiegały od tych sprzed roku. Trwała wojna, a czasy były niebezpieczne. Z tego też powodu Stevie nie mógł pozwolić sobie na narażenie własnej córki na niebezpieczeństwo, tylko i wyłącznie ze względu na to, w jakiej urodził się rodzinie. Należało się przygotować. Beckett na dzisiaj przygotował sobie dużo pracy, ale pracę należało wykonać jak najszybciej. Dzień wcześniej przejrzał stare książki z zakresu obrony przed czarną magią, transmutacji, zielarstwa i magicznych pułapek. Starannie studiował badania, do których nie wracał od jakiegoś czasu, ostatecznie postanawiając, że zajmie się tym rano. Zgodnie z tym, gdy na niebie zawisło październikowe słońce, naukowiec okrążał dom, szykując się do wykonania roboty. Dzisiaj miał nie wypuszczać różdżki z rąk. Rozpoczął od nakładania zabezpieczenia Cave Inimicum, które miało informować go o pojawieniu się intruza na terenie. Magia, która rozciągała się z jego różdżki na całą posesję, powoli napotykała na grunt. Drobinki unoszące się w powietrzu były właściwie nie do zauważenia przez normalnego człowieka, ale kto miał wiedzieć, ten zapewne wiedział, że właśnie tam była moc. Nie trwało to długo, pułapka nie należała do najtrudniejszych, chociaż obrona przed czarną magią nie była najukochańszą dziedziną czarodzieja. O wiele bardziej wolał transmutację. Po skończeniu okrążenia wokół domu, gdy upewnił się, że pierwsze zabezpieczenie zostało nałożone prawidłowo, zabrał się za dalszą część, o wiele bliższą jego sercu. Stojąc przed domem, tuż naprzeciwko głównego wejścia, wyciągnął z kieszeni magiczną miarkę, która natychmiast wyprostowała się i niczym mały gryzoń, pomknęła w stronę drzwi, wytyczając odległość równych 10 metrów. Aby dostać się do przednich drzwi, ominięcie tego pola było właściwie niemożliwe, więc skutecznie powinno powstrzymać intruzów o wrogich intencjach. Duna potrafiły doskonale załatwić problem. Stevie wyciągnął więc różdżkę i zataczając nią kręgi. Obchodził to wyobrażone koło od środka do zewnątrz, dbając o to, by magia rozłożyła się nad każdym centymetrem wyznaczonej przestrzeni, a gdy wszystko było gotowe i nie było możliwości o pomyłce, przeszedł na tył domu. Tam ponownie wyciągnął miarkę, która ponownie wystartowała do drzwi, ponownie wytaczając 10 metrów. Beckett spojrzał jeszcze w bok. W piasek wpadłoby też krzesło, podszedł więc, aby je przesunąć i dopiero wtedy rozpoczął nakładanie kolejnej pułapki. Piaski Duny wnikały w ziemię, teraz nieaktywne, mające zareagować dopiero na wroga, na intruza. Ponownie jej drobinki zawisły nad terenem, a Beckett mógł mieć świadomość, że złodziej lub, co gorsza, ktoś nieprzyjacielski, będzie miał wyjątkowo trudne zadanie, gdy już w nie wpadnie. Całość trwała dłużej, nie dość, że musiał okrążyć dom, to jeszcze zabezpieczenie było o wiele trudniejsze. Stevie przeszedł do kuchni, skąd wziął szklankę wody, pragnąć, odpocząć. Nie było to trudne fizycznie zadanie, jednak moc, którą musiał z siebie wyciągnąć, kosztowała sporo. Teraz jednak mógł czuć się bezpieczniej, a przede wszystkim mogła tak się czuć Beatrix.
zt
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
17 X 1957
Ostatnio nałożone zabezpieczenia działały, przynajmniej według wiedzy Becketta, który dzisiaj zamierzał dołożyć ich więcej w domu. Czytając kolejne książki i przypominając sobie możliwe rozwiązania, zszedł na dół po schodach, rozglądając się po wszystkich pomieszczeniach. Najpierw należało napić się kawy, więc kubek zbożowego zapachu roznosił się miło po całej kuchni, nastawiając numerologa na cały dzień pracy. Co prawda rozstawienie pułapek nie powinno trwać do wieczora, ale jednak wolał mieć wystarczająco dużo energii. Nie dało się zabezpieczyć przede wszystkim, ale na tyle ile mógł - zamierzał to zrobić. Gorzki smak rozpuszczał złe myśli, gdy Stevie wyciągał do przodu różdżkę, rozglądając się jeszcze po pomieszczeniu. Zamierzał zacząć od holu, więc już po chwili wskazywał magicznym narzędziem na drzwi wejściowe. Rozpoczął wykonywanie odpowiednich ruchów nadgarstkiem, starannie obejmując całą framugę, zamek, klamkę, a także każdą drzazgę drzwi. Zabezpieczenie Szklanego Domu, miało sprawić, że drzwi staną się przeźroczyste, w najgorszym przypadku ukazując, kto zjawił się u progu. Jeśli jakimś cudem nieznajomy intruz przeleci nad piaskami Duny i będzie próbował wejść przez frontowe drzwi, właściciel przynajmniej odpowiednio wcześniej dostrzeże, kto kryje się za dębiną. Zaklęcie nie miało zmienić dużo, ale Beckett czuł się w obowiązku rzucenia go jeszcze na drugą parę drzwi, tych prowadzących do ogrodu. Na wszelki wypadek... Przezorny zawsze ubezpieczony... Ponownie więc wykonywał ruchy dłonią, tym razem stojąc z tyłu domu, wskazując na wewnętrzną stronę wyjścia do ogrodu. Dzisiaj było zamknięte, aby do środka nie wchodziło nieprzyjemne ciepło. Nakładanie tego zabezpieczenia nie trwało długo, a Stevie na razie nie zostawił tyłu domu, tym razem drapiąc się po brodzie, zanim zabierze się za rzucanie kolejnych czarów. Najgorsze i najtrudniejsze zostawił sobie na koniec, to też należało dopić łyka kawy zbożowej, zanim weźmie się za robotę. Od kuchni też mógł zresztą zacząć. Zemsta Płomyka była ciekawym zabezpieczeniem, łączącym nie tylko obronę przed czarną magią, ale przede wszystkim transmutację i numerologię. Stevie rozpoczął więc od przygotowania sobie przedmiotów, które służyć miały do ewentualnego ataku na intruza. Rozpoczął od pozłacanego świecznika z kutą nóżką, którego waga znacznie przewyższała typową dekorację. Mruczał pod nosem odpowiednie inkantacje, oczarowując cały świecznik, tak aby ten zareagował agresją na wrogiego przybysza. Następnie przeszedł do holu, gdzie dostrzegł drewnianą misę, na co dzień służącą do wrzucania tam recept, albo farfocli znalezionych w kieszeniach. Była wykonana z solidnego drewna, to też uderzenie nią musiało boleć. Kolejno przeszedł do salonu, gdzie na małym regale leżało kilka książek, między innymi Podręcznik Techniczny Dla Zaawansowanych Numerologów: Badania nad rozrzutem magicznym w 1897 roku. Grube tomiszcze, gdy przywali w łeb - będzie ciężko. Kolejno chwycił za wieko skrzyni stojącej w salonie, odsłaniając jego zawartość. W środku znajdowało się kilka przedmiotów, które mogły się przydać. Na pierwszy ogień poszedł metalowy wieszak, skręcany z grubego drutu, który mógł porządnie zranić. Ten od dzisiaj zawiśnie w przedpokoju, pozostając ukrytą bronią. Następnie przeszedł do kuchni, zabierając stamtąd metalową łopatkę do mięsa, która to mogła zostawić faliste ślady na intruzie, o ile przygrzeje mu w czoło. Beckett nie myślał za dużo nad ostatnim przedmiotem, bez wahania kierując różdżkę na parasol stojący w przedpokoju, obok wieszaka na ubrania. Fioletowa parasolka powinna zdziałać cuda. Gdy skończył, minęło kilkadziesiąt minut, ale naukowiec mógł być pewien, że potencjalnemu włamywaczowi będzie dużo trudniej.
zt
Ostatnio nałożone zabezpieczenia działały, przynajmniej według wiedzy Becketta, który dzisiaj zamierzał dołożyć ich więcej w domu. Czytając kolejne książki i przypominając sobie możliwe rozwiązania, zszedł na dół po schodach, rozglądając się po wszystkich pomieszczeniach. Najpierw należało napić się kawy, więc kubek zbożowego zapachu roznosił się miło po całej kuchni, nastawiając numerologa na cały dzień pracy. Co prawda rozstawienie pułapek nie powinno trwać do wieczora, ale jednak wolał mieć wystarczająco dużo energii. Nie dało się zabezpieczyć przede wszystkim, ale na tyle ile mógł - zamierzał to zrobić. Gorzki smak rozpuszczał złe myśli, gdy Stevie wyciągał do przodu różdżkę, rozglądając się jeszcze po pomieszczeniu. Zamierzał zacząć od holu, więc już po chwili wskazywał magicznym narzędziem na drzwi wejściowe. Rozpoczął wykonywanie odpowiednich ruchów nadgarstkiem, starannie obejmując całą framugę, zamek, klamkę, a także każdą drzazgę drzwi. Zabezpieczenie Szklanego Domu, miało sprawić, że drzwi staną się przeźroczyste, w najgorszym przypadku ukazując, kto zjawił się u progu. Jeśli jakimś cudem nieznajomy intruz przeleci nad piaskami Duny i będzie próbował wejść przez frontowe drzwi, właściciel przynajmniej odpowiednio wcześniej dostrzeże, kto kryje się za dębiną. Zaklęcie nie miało zmienić dużo, ale Beckett czuł się w obowiązku rzucenia go jeszcze na drugą parę drzwi, tych prowadzących do ogrodu. Na wszelki wypadek... Przezorny zawsze ubezpieczony... Ponownie więc wykonywał ruchy dłonią, tym razem stojąc z tyłu domu, wskazując na wewnętrzną stronę wyjścia do ogrodu. Dzisiaj było zamknięte, aby do środka nie wchodziło nieprzyjemne ciepło. Nakładanie tego zabezpieczenia nie trwało długo, a Stevie na razie nie zostawił tyłu domu, tym razem drapiąc się po brodzie, zanim zabierze się za rzucanie kolejnych czarów. Najgorsze i najtrudniejsze zostawił sobie na koniec, to też należało dopić łyka kawy zbożowej, zanim weźmie się za robotę. Od kuchni też mógł zresztą zacząć. Zemsta Płomyka była ciekawym zabezpieczeniem, łączącym nie tylko obronę przed czarną magią, ale przede wszystkim transmutację i numerologię. Stevie rozpoczął więc od przygotowania sobie przedmiotów, które służyć miały do ewentualnego ataku na intruza. Rozpoczął od pozłacanego świecznika z kutą nóżką, którego waga znacznie przewyższała typową dekorację. Mruczał pod nosem odpowiednie inkantacje, oczarowując cały świecznik, tak aby ten zareagował agresją na wrogiego przybysza. Następnie przeszedł do holu, gdzie dostrzegł drewnianą misę, na co dzień służącą do wrzucania tam recept, albo farfocli znalezionych w kieszeniach. Była wykonana z solidnego drewna, to też uderzenie nią musiało boleć. Kolejno przeszedł do salonu, gdzie na małym regale leżało kilka książek, między innymi Podręcznik Techniczny Dla Zaawansowanych Numerologów: Badania nad rozrzutem magicznym w 1897 roku. Grube tomiszcze, gdy przywali w łeb - będzie ciężko. Kolejno chwycił za wieko skrzyni stojącej w salonie, odsłaniając jego zawartość. W środku znajdowało się kilka przedmiotów, które mogły się przydać. Na pierwszy ogień poszedł metalowy wieszak, skręcany z grubego drutu, który mógł porządnie zranić. Ten od dzisiaj zawiśnie w przedpokoju, pozostając ukrytą bronią. Następnie przeszedł do kuchni, zabierając stamtąd metalową łopatkę do mięsa, która to mogła zostawić faliste ślady na intruzie, o ile przygrzeje mu w czoło. Beckett nie myślał za dużo nad ostatnim przedmiotem, bez wahania kierując różdżkę na parasol stojący w przedpokoju, obok wieszaka na ubrania. Fioletowa parasolka powinna zdziałać cuda. Gdy skończył, minęło kilkadziesiąt minut, ale naukowiec mógł być pewien, że potencjalnemu włamywaczowi będzie dużo trudniej.
zt
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
16 listopada 1957
Prośba pana Becketta była jasna oraz klarowna, jeśli naukowiec potrzebował konkretnego zabezpieczenia na dom, a lord był w stanie mu w tym pomóc, nie wahał się ani chwili. Przybył więc z samego rana ze świeżym umysłem, a gdy naukowiec wpuścił go do domostwa, mężczyźni zaczęli ustalać wstępnie jaki obszary powinno obejmować zabezpieczenie ukazujące największą średniowieczną bitwę.
Cyprysowa różdżka poszła prędko w ruch, a oprócz skupienia na licu szlachcica rozbrzmiewał również głos płynący opowieścią o znanej potyczce. Morgana i Merlin, toczący bój w świetle gromkich zaklęć i rzucanych z finezją uroków, mogących zmusić do obrony nieproszonych w Warsztacie gości, to było to, czego próbował dokonać z każdym ruchem nadgarstka. Nie pozwalał, aby cokolwiek mogło w iluzji pójść nie tak, wymagał od siebie precyzji i odpowiedniego wyobrażenia całej rekonstrukcji, przypominając sobie konkretne opisy wydarzeń, a także obrazy, które niegdyś przyszło mu oglądać na starych woluminach. Ryciny manuskryptów traktujących o konkretnej magii, jaka została tam użyta, rozbłyskiwały w jego wyobraźni, przeobrażając się ostatecznie w iluzję wydarzeń. Stał się więc twórcą magicznego teatru, który miał się pojawić jedynie dla tego widza, który postanowi wtargnąć nieproszony. Ile w tym paradoksu, by to właśnie intruz mógł jedynie obejrzeć ostateczne dzieło. Światła, aktorów, kostiumy i scenografię, która w swym wielkim chaosie miała zgubić i rozbić nieszczęśnika we własnych zmysłach. Słuch, węch, a może i nawet smak, miały rzeczywiście oddać uczucie przebywania w bitwie. I nie było tu mowy o ciszy przed burzą, a jedynie o krzyku i ferworze, obłędzie Zawieruchy. Obserwował swój twór z każdą minutą, wierząc, że ostatecznie będzie w pełni wystarczający dla Becketta oraz jego córki przy ochronie domu – na zewnątrz, jak i wewnątrz. Sugerując się cechami zabezpieczenia, zaoferował również nałożenie Oczobłysku, który mógł wprawić nieproszonego gościa w jeszcze większą dezorientację. Sięgając do swoich podstaw wiedzy anatomicznej, skupił się na konkretnym rodzaju możliwie wyemitowanego oświetlenia, sunąc różdżką nie tylko na zewnątrz domostwa, ale również wewnątrz, tak aby czar obejmował niemal całą posesję. Kto wie, którędy intruz chciałby wejść? Nawet jeśli próbowałby oknem od tyłu domostwa, tam również miało na niego czekać dezorientujące zabezpieczenie. I chociaż mogłoby się wydawać, że dom Beckettów zaczynał stawać się powoli fortecą, tak z przezorności i świadomości tego nad jakże ważnymi projektami mógł pracować Stevie, Romulus nie szczędząc swej magii, postanowił zaczarować również domostwo zabezpieczeniem Starego Szewca. Wiódł więc cyprysowym drewnem po ziemi, jak i posadzce, rozkładając zaklęcie równomiernie, aby nie przegapić żadnego możliwego fragmentu, który mógłby wykorzystać potencjalny złodziej czy po prostu nieproszony gość.
Po kilku godzinach ciągłej pracy z magią lord wreszcie zakończył nakładanie czarów i upewniwszy się kilkakrotnie, iż zabezpieczenie funkcjonowało poprawnie, pożegnał się z naukowcem, zapewniając go, że jeśli zajdzie kiedykolwiek potrzeba to ten może na niego liczyć.
| zt
| poranek 30 listopada 57’ |
Nie sakiewki, sakwy. Monet niezliczona ilość, której nawet nie śmiał dotykać, bo przecież nie były jego. Wszystko przeznaczone zostało na konkretny cel, a ten miał przyświecać sprawie o wiele ważniejszej i większej, niż ktokolwiek zdołał przypuszczać. Przynajmniej takie wyobrażenia miał o pomyśle, który wujek Stevie mu nakreślił. Rozumiał główny koncept, a numerologiczne szczegóły… żeby nie być szczególnym imbecylem w tej sprawie, zaczął czytać tę przeklętą książkę o podstawach numerologicznych i nawet co więcej, ćwiczył, kiedy tylko sobie o tym przypomniał! Częste wizyty w rodzinnych stronach i całym półwyspie kornwalijskim robiły swoje, pamiętał co trzeci dzień. Nie potrafił nacieszyć się z faktu, że tak wspaniały pomysł powstanie właśnie w Devon, ziemi tak bliskiej i znajomej. Fakt, że Neala mogła przyłączyć się do całej akcji, ani trochę nie umniejszał jego wagi, wręcz przeciwnie, bo przecież właśnie w taki sposób mogła przyczyniać się do wspomagania wszystkich uchodźców i potrzebujących. Nie musiała od razu się z nimi asymilować i… narażać, bo właśnie tym było dla niej towarzystwo nicponi w postaci Marcela i Jamesa. Jednego i drugiego znał pobieżnie, dobrze wiedział, że takie dzieciaki z ulicy potrzebują pomocy. Nie znał historii jasnowłosego, który pomógł mu w idiotycznej walce z krwiożerczymi królikami, ale jeśli wykazywał się on tak młodzieńczym buntem, musiał przejść swoje, bo jak inaczej wytłumaczyć to wszystko, co zrobili w tamtej gospodzie? Gdzie leżała prawda już tylko Merlin wiedział, a i on nie uraczył szepnąć rudzielcowi na ucho, żeby podszedł do młodzieńców z odpowiednią dozą cierpliwości. Wątpliwe, żeby w ogóle zdołał, bo martwił się o swoją kuzynkę, która nie miała pojęcia, jak straszne zabawy bawiły takie Londyńskie towarzystwo. Anne była jedyną, która w rzeczywistości w jakiś tam sposób przekonywała o swojej niewinności. Nie, żeby dziewczęta były głupsze, ale zwyczajnie ich naiwność nie znała granic, a w zmiennych oczach Weasleya głównymi mącicielami pozostała ich trójka. Walter też zaliczał się do tej gromady młodych dżentelmenów, co to za dużo sobie pomyśleli i właśnie dlatego poprosił go o pohamowanie swoich zapędów, o których usłyszał.
Nastoletnie problemy nie imały się jednak do tych realnych, z którymi borykał się cały kraj. Odstawiając myślenie o psotliwych nastolatkach, bo ileż mogłaby mieć ta gromada, skupił się na pomniejszonych sakwach, które niósł w worze. Niezatrzymywany przez nikogo w miasteczku zdołał umknąć nawet wścibskiej pani Montgomery, aż zapukał w końcu do drzwi Warsztatu. Niewiele słów potrzebnych było do przekazania wieści od lordostwa będącego ucieszonym z możliwości pomocy tak wspaniałej inwencji. Oddawszy wszystkie kwoty na poczet projektu do wujka Steviego, pożegnał się krótko, czując znaczną lekkość w kieszeniach. Chyba tak było lepiej… na pewno weselej, bo jedno ze stworzeń Trixie nakrzyczało na niego, kiedy przypadkiem prawie postawił mu na drodze stopę, dzięki wolnym rękom złapał równowagę ciała, które musiało zareagować dość szybko, żeby nie zostać dziabniętym. Zostało mu już tylko spotkać się z Thalią i wrócić do Philippy.
Ciekawe czy już zauważyła skrzętnie chowaną przez niego książkę związaną z podstawami budownictwa.
| Przekazuję 500PM dla wujka Steviego, zt.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Tak jak całą Wielką Brytanię gruba pierzyna śniegu okryła także i Dolinę Godryka. Spoglądałem na śnieżnobiały ogród przez okno, pijąc gorącą herbatę przygotowaną przez siostrę, nie mogąc powstrzymać napływu wspomnień z lat dziecięcych i szkolnych, kiedy to jako mały chłopiec i nastolatek urządzaliśmy z przyjaciółmi bitwę na śnieżki, wyścigi na saniach i bawiliśmy się w wojnę. Ostatnie wspomnienie budziło coś na kształt smutku i zawodu, lecz czy ktokolwiek mógł nam mieć to za złe, tym bardziej my sami sobie? Jako dzieci nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że ta niewinna zabawa będzie miała kontynuację w przyszłości i to będzie ostatnie, czego moglibyśmy sobie życzyć. Czasu jednak nie dało się cofnąć. To znaczy - ponoć istniały zmieniacze czasu, Beckett mi o nich opowiadał, lecz dostęp do nich mieli jedynie Niewymowni. Niekiedy marzyłem o tym, że wykradam jeden z nich, aby uchronić Allyę i Annie przed losem jaki na nie sprowadziłem. Pewnie uczyniłby to, gdybym tylko miał ku temu okazję. Niewątpliwie.
Herbata zdążyła ostygnąć, zaś zegar wybił godzinę trzynastą. Musiałem się zbierać, Skamander oczekiwał, że będę obecny podczas patrolu popołudniu na drugim końcu kraju, do tego musiałem wstąpić po drodze do Warsztatu naprzeciwko. Obiecałem, że zostawię u Becketta kilka eliksirów dla tych członków Zakonu Feniksa, którym miały przydać się bardziej; do tego znalazłem kilka cennych minerałów, z którymi nie bardzo wiedziałem co zrobić. Chciałem, aby numerolog tak doświadczony jak Stevie zbadał ich właściwości.
Pożegnawszy się z siostrą założyłem zimowy płaszcz i buty, po czym opuściłem Wierzbowy Zakątek. Śnieg sypał z nieba tak mocno, że zdążył cały mnie oblepić, mimo że spędziłem na zewnątrz nie dłużej niż dwie minuty. Tyle wystarczyło, aby pokonać odległość dzielącą mój rodzinny dom oraz Warszat po drugiej stronie ulicy. Przekroczywszy furtkę dostrzegłem światła palące się w oknach - ktoś był w domu. Stevie na mnie czekał, lecz odmówiłem herbaty i czegoś mocniejszego, choć nie bez żalu. Wyciągnąłem ze swojej torby małą skrzyneczkę z fiolkami eliksirów, bo było ich sporo oraz worek z kamieniami. Jagody z jemioły, które staruszka niedawno wcisnęła mi w podzięce za pomoc, prosiłem, by przekazać Trixie. Wydawało mi się, że ona, jako czarownica i pani domu, będzie lepiej wiedziała co z nimi zrobić.
Nawet nie zdejmowałem płaszcza i butów, bo musiałem się śpieszyć, jeśli nie chciałem spóźnić się na patrol ze Skamanderem. Pożegnawszy się z Beckettem teleportowałem się zaraz po opuszczeniu ich posesji.
| zt
becomes law
resistance
becomes duty
22 I 1958
No to się posrało. Może nie tak całkowicie, znaczy w zasadzie całkowicie, bo wszędzie smutek, żal, ból, ktoś umiera, ktoś odmawia mu kanapek, ludzkie wnętrzności latają jak confetti - co do tego nie jest pewny, ale jakby, w stolicy nie ma już żadnych fajnych osób, ostali się już tylko ci nudziarze, co zielenie i czerwienie lubią. Frajerzy. Świat miał tyle barw do zaoferowania przecież, ale nieee, ta cała władza woli trzymać się swojego kija w dupie i jedynie dwóch kolorów, czy to już artystyczny rasizm? Bojczuk by wiedział, ale Bojczuk nie otwiera listów. Obraził się? Niemniej słyszał, że jakieś chore hobby na ulicach panowało, teraz modą się na lasy i inne okolice przenosi, a świry z gazet klaszczą, jakby nie wybebeszano człowieka, a jakieś zwierzątko na futerko dla tych zasmarkanych szlachcianek - i do tego jest tak bardzo zimno. I jest łatwiej myśleć o ogólnym chłodzie, niż o pustych twarzach, całym tym echu wspomnień prędkiej ewakuacji z Rudery będącej zapowiedzią czegoś znacznie gorszego, które powoli zacierało się w pamięci - tak jak zacierała się twarz, ledwie wspomnienie, na które odpowiada głośne bicie serca, gdy wzrok pada na słowo wyeliminowany. Bo jak wyeliminowany, kiedy ten dzieciak wydawał się nie do zdarcia? - oraz ogólnym wylewie szamba, nad którym się jeszcze wahał. Bo jakby nie patrzeć, Ernest Prang żył. Jak szczur, mysz pod miotłą, natchniony artysta niedoceniany przez tłumy, wirtuoz kierownicy. Jak przetrwał? Dlaczego przetrwał? Odpowiedziałby, że normalnie i dla normalności. Pochylał głowę, czubkiem buta rył ziemię, zęby zaciskał i jakoś leciało. Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, aż chyba roku dobił, ale trochę w to wierzyć nie chciał, uznając, że może ta rzeczywistość to sen jaki, marny koszmar na płótnie nieistnienia, który zaraz zniknie, przeminie i nagle znowu wszystko będzie pachniało woskiem oraz leśnym igliwiem, jak wtedy, na Festiwalu Lata, gdy ponurak wyłonił się z wróżebnej misy a ładna twarz panny Pomfrey zalała się łzami. Czy teraz też płacze? Zapewne. Poppy miała zawsze dobre serce, a on nie był ostatnim draniem, żeby mówić, by nie płakała, przecież było nad czym. W końcu wszystko się posrało. Wszystko było czarne, szare, po prostu przykre. Modre oczy sięgają nieba, spomiędzy warg spierzchniętych wydobywa się biały obłok oddechu i wzdycha tak, jakby ciężar firmamentu nosił, ale zorientował się, że nikt mu za to nie płaci i trochę to słabe. Ale co teraz nie było? Czy nie o tym właśnie prawiła ta cała narracja około fekaliowa? Palce smukłe, zaczerwienione przy knykciach wplątują się w rozwiane włosy, jeszcze bardziej je mierzwiąc, gdy tak przystaje. Prostuje się jednak zaraz, pierś do przodu wypina, bo tego dnia ma misje, bo chociaż odebrano mu co ważne nie tak dawno, a może i dawno temu, to chociaż namiastkę pragnął za wszelką cenę odzyskać. I jeszcze z lady Laną by chciał porozmawiać, czy Lana w ogóle jeszcze była? Bo Rudera zniknęła, tak jak zniknął jej właściciel. Jednak szukać duszycy było znacznie trudniej, niż kogoś innego, bo chociaż pytał, od drzwi do drzwi chodził z rysunkiem, to patrzono na niego, jakby ostatnie klepki rozumu potracił - i trochę to jest w stanie pojąć, jakby każdy kapłan muzyki jest z lekka postrzelony, ale wariat z niego żaden, jest za przystojny na szaleństwo - i jeszcze mu z trzaskiem drewnem w nos przydzwonić próbują, kiedy się wycofują w ciepłotę swego domostwa. A przecież on tylko zadał proste pytanie, na które odpowiedzieć można tak, lub nie. Nosem siąka, bo zima nie odpuszcza, ale Ernie też nie zamierza, więc kontynuuje swoją wędrówkę, zastanawiając się, kiedy ktoś uzna, że dobrze by było w niego różdżkę wycelować. Nawet by się nie bronił, bo i po co, wszystek kiedyś odejdzie, a on skorzystałby z urlopu. Jeszcze dwa domy i spada, zresztą jego nocna zmiana, ta najpodlejsza się zaczyna, a nie ma opcji, że się spóźni i przez Londyn jeździć będzie, czy on w ogóle papiery posiada? Wzrusza ramionami, otwierając furtkę, gdzie pod śniegiem skryła się tabliczka i patrzy na budynek, również pod pierzyną skryty, równie biały z zielonymi okiennymi elementami. Bertie mówił - wyeliminowany, wyeliminowany, wyeliminowany - kiedyś kto tu mieszkał, ale Prang wolał wtedy zajadać ciasteczka i nie skupiał się nad tym zbyt mocno. Teraz trochę żałował, ale ostatnio żałował tak wielu rzeczy, że tym dodatkowym punktem się nie przejmował zbytnio. Odchrząknął, dłoń uniósł i zapukał donośnie, jeszcze szalik poprawiając. Na siostrę Constancję, niech jej złośliwość lekką będzie, czy wyglądał jak jakiś domokrążca? Nie miał walizki, sprzedawać też nie miał co, siebie nie sprzeda, jest pociągający, ale nie aż tak pociągający. I biedny, cholera, musi więcej kursów wziąć, bo to trochę wstyd. Myśli rozbiegają się jednak, bo oto poruszenie słychać, drzwi otwierają się, a Ernie uśmiecha się zawodowo, z błyskiem zębów, niebywale czarujący, decyduje się zadać jedno, najważniejsze dla niego w tym momencie pytanie.
- Dzień dobry! Czy pańska kanapa chodzi?
The risk I took was calculatedBut man, I'm so bad at math...
Wejście
Szybka odpowiedź