Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki
Portowa lecznica
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Portowa lecznica
Niegdyś opuszczony budynek będący najprawdopodobniej małą przetwórnią, bądź magazynem. Obecnie w zdecydowanie lepszym stanie przerobiony został na lecznicę. Uszczelniono okna, tynk nie odpada, dach przestał przeciekać, a w podłodze nie utknie już niczyja noga. Otwarta przestrzeń podzielona została na pomieszczenia - dużą salę z poustawianymi w dwóch szeregach łóżkami, kolejną mniejszą ze stołem na środku oraz łazienkę. W żadnym wypadku nie jest to jednak miejsce luksusowe, ale zdecydowanie do zniesienia, jeśli nie ma się oczywiście nadto wygórowanych standardów. Pomoc jednak otrzyma się tu zawsze jeśli tylko ktoś po takową się tu zjawi.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:08, w całości zmieniany 1 raz
my stąd
Pomimo wielkich chęci i wszelakich prób nie był w stanie go dźwignąć ani zmusić do wstania, ale wierzył z całych sił, że znajdzie w sobie tyle sił i samozaparcia, że zrobi to sam, a jego stan nie był tak poważny, by nie mógł się poruszać. Cokolwiek się tam wydarzyło — nie, tak naprawdę wcale nie chciał o tym słuchać, znać szczegółów, wiedzieć ktoś uczynił coś podobnego. Jemu - i tym małym, bezbronnym dzieciom. Cóż mogły mu uczynić? Temu psychopacie, zwyrodnialcowi? Co mogły zrobić nieszkodliwe istoty, jaka była ich wina? Zapach krwi miał mu już towarzyszyć przez resztę drogi, splamione nią kolana zdążyły już po drodze wyschnąć, stwardnieć na materiale. Słowa wypowiadane przez Rubeusa po drodze wywoływały w nim kolejne fale mdłości i zawrotów głowy. Szmalcownik, rycerz. Nie skojarzył w pierwszej chwili, ale nie pytał, nie pragnął tego wiedzieć — wystarczyło mu, że miał psa, mówił z obcym akcentem — jaki pani Boyle, po niemiecku. W mieście już od dwa nie było bezpiecznie, nie miał się co łudzić. Myślał tylko o tym, że jeśli jego bliscy byli tu lub będą — nie wpadli na takich ludzi. Nigdy, przenigdy.
— Wszystko będzie w porządku, Hagrid, wyliżesz się z tego — zapewnił go, kiedy zakładał przyciasną, a i tak czterokrotnie powiększoną kurtkę na siebie. Nie patrzył wokół, a i bez tego włosy na karku stawały mu dęba. Kiedy Mały Jim się odezwał do niego, przeniósł na niego wzrok, nieco nieprzytomnie i pokiwał głową. Nie powiedział nic, koncentrując się na tym, by znaleźć w głowie coś przyjemnego, jakieś ciepłe, pozytywne myśli, ale każda z nich w momencie plamiła się krwią, nabierała ostrej woni długo pozostającej na języku i w nosie. Zacisnął zęby — bo przecież musiał się jakoś trzymać, wyprowadzić stąd Hagrida, nim zjawi się tu patrol i oskarży go o masakrę. Nikt by ich wtedy nie słuchał, nikt by nie uwierzył, że znaleźli go spętanego i wpółżywego. Pokiwał głową szybko, energicznie. Ruszył z półolbrzymem, wyciągając rękę w kierunku jego pleców i cofając co rusz, jakby miał go w ten sposób pospieszyć, albo podeprzeć w razie upadku, choć wcale nie myślał o tym, że nie mógłby wtedy zrobić już nic; to był odruch, naturalny gest.
Nie było do lecznicy tak daleko, znał tę drogę dobrze i wiedział, że dobrodziejka zaopiekuje się Hagridem i pomoże stanąć na nogi. Skręcił w uliczkę, wiedział, że tędy będzie krócej, nie będą szli na widoku, zwracając uwagę przechodniów i policji, a Hagrida trudno było nie zauważyć, nawet w tłumie czarodziejów. Może zapominając o manierach, a może w roztargnieniu wywołanym stanem Rubeusa po prostu wyprzedził go i otworzył drzwi, robiąc mu miejsce.
— Pani Baudelaire?! — krzyknął, nie widząc jej w progu, rozejrzał się gorączkowo po lazarecie, czując jak coś ściska jego żołądek. Musiała tu być. — Potrzebujemy pomocy! — zawołał znów, podchodząc do jednych drzwi, by zapukać. — Pani Baudelaire? — spytał ciszej, po czym odwrócił się za siebie, do Hagrida i Małego Jima. — Nie jest ci zimno?— spytał Rubeusa, patrząc po nim. Źle, fatalnie wyglądał. Nie znał się na tym, ale widział, że potrzebował natychmiastowej pomocy.
Pomimo wielkich chęci i wszelakich prób nie był w stanie go dźwignąć ani zmusić do wstania, ale wierzył z całych sił, że znajdzie w sobie tyle sił i samozaparcia, że zrobi to sam, a jego stan nie był tak poważny, by nie mógł się poruszać. Cokolwiek się tam wydarzyło — nie, tak naprawdę wcale nie chciał o tym słuchać, znać szczegółów, wiedzieć ktoś uczynił coś podobnego. Jemu - i tym małym, bezbronnym dzieciom. Cóż mogły mu uczynić? Temu psychopacie, zwyrodnialcowi? Co mogły zrobić nieszkodliwe istoty, jaka była ich wina? Zapach krwi miał mu już towarzyszyć przez resztę drogi, splamione nią kolana zdążyły już po drodze wyschnąć, stwardnieć na materiale. Słowa wypowiadane przez Rubeusa po drodze wywoływały w nim kolejne fale mdłości i zawrotów głowy. Szmalcownik, rycerz. Nie skojarzył w pierwszej chwili, ale nie pytał, nie pragnął tego wiedzieć — wystarczyło mu, że miał psa, mówił z obcym akcentem — jaki pani Boyle, po niemiecku. W mieście już od dwa nie było bezpiecznie, nie miał się co łudzić. Myślał tylko o tym, że jeśli jego bliscy byli tu lub będą — nie wpadli na takich ludzi. Nigdy, przenigdy.
— Wszystko będzie w porządku, Hagrid, wyliżesz się z tego — zapewnił go, kiedy zakładał przyciasną, a i tak czterokrotnie powiększoną kurtkę na siebie. Nie patrzył wokół, a i bez tego włosy na karku stawały mu dęba. Kiedy Mały Jim się odezwał do niego, przeniósł na niego wzrok, nieco nieprzytomnie i pokiwał głową. Nie powiedział nic, koncentrując się na tym, by znaleźć w głowie coś przyjemnego, jakieś ciepłe, pozytywne myśli, ale każda z nich w momencie plamiła się krwią, nabierała ostrej woni długo pozostającej na języku i w nosie. Zacisnął zęby — bo przecież musiał się jakoś trzymać, wyprowadzić stąd Hagrida, nim zjawi się tu patrol i oskarży go o masakrę. Nikt by ich wtedy nie słuchał, nikt by nie uwierzył, że znaleźli go spętanego i wpółżywego. Pokiwał głową szybko, energicznie. Ruszył z półolbrzymem, wyciągając rękę w kierunku jego pleców i cofając co rusz, jakby miał go w ten sposób pospieszyć, albo podeprzeć w razie upadku, choć wcale nie myślał o tym, że nie mógłby wtedy zrobić już nic; to był odruch, naturalny gest.
Nie było do lecznicy tak daleko, znał tę drogę dobrze i wiedział, że dobrodziejka zaopiekuje się Hagridem i pomoże stanąć na nogi. Skręcił w uliczkę, wiedział, że tędy będzie krócej, nie będą szli na widoku, zwracając uwagę przechodniów i policji, a Hagrida trudno było nie zauważyć, nawet w tłumie czarodziejów. Może zapominając o manierach, a może w roztargnieniu wywołanym stanem Rubeusa po prostu wyprzedził go i otworzył drzwi, robiąc mu miejsce.
— Pani Baudelaire?! — krzyknął, nie widząc jej w progu, rozejrzał się gorączkowo po lazarecie, czując jak coś ściska jego żołądek. Musiała tu być. — Potrzebujemy pomocy! — zawołał znów, podchodząc do jednych drzwi, by zapukać. — Pani Baudelaire? — spytał ciszej, po czym odwrócił się za siebie, do Hagrida i Małego Jima. — Nie jest ci zimno?— spytał Rubeusa, patrząc po nim. Źle, fatalnie wyglądał. Nie znał się na tym, ale widział, że potrzebował natychmiastowej pomocy.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Po raz ostatni pozwoliła sobie spojrzeć na list trzymany w dłoniach, na skrzętne, eleganckie pismo, słowa napisane w jej rodzimym języku, na nazwisko, od którego widoku wszystko się w niej skręcało. W złości zmięła pergamin, aby cisnąć nim w ogień palący się w kominku. Stała tak przez chwilę obserwując jak okrutne słowa jej byłego teścia zamieniają się w popiół, wciąż jednak odbijały się one głośnym echem nie dając o sobie tak łatwo zapomnieć. Była wściekła. Nie tyle jednak na niego, co na siebie samą i ogarniającą ją na nowo bezsilność. Nienawidziła tego stanu. Nienawidziła tego, że nic nie mogła z tym zrobić. Nie chciała już się gnębić w ten sposób. Po tylu latach za bardzo była już tym zmęczona. Chcąc odpędzić od siebie niechciane myśli i emocje zastosowała praktykowaną przez nią niemal codziennie, niezwykle skuteczną metodę - pracę. Podczas jej wykonywania przestawała myśleć o problemach, o gnębiących nią prywatnych sprawach. Liczyło się tu i teraz, pacjent, wywiad, badanie, diagnoza, leczenie. Starała się zachować zimną krew, w Mungu było to o wiele łatwiejsze. Przeważnie trafiali do niej aurorzy, czy funkcjonariusze magicznej policji - osoby, które liczyły się z zagrożeniem podczas wykonywania swojej pracy. Tutaj jednak było inaczej. Musiała zajmować się wszystkimi i wszystkim. Leczenie cywili było inne. Oczywiście, niekiedy były to błahostki, ale od kiedy wybuchła wojna... Nie była na to gotowa. Nie na to cierpienie, nie na to okrucieństwo. Chowała się za profesjonalizmem, czy uprzejmym uśmiechem, ale była okropną aktorką. O ile przy innych starała się zachowywać jakiekolwiek pozory, tak ukryta w czterech ścianach załamywała ręce. Martwiła się o wszystko i o wszystkich. Czasami pozwalała sobie wrócić myślami do lazurowych wód i ciepłego słońca - dni kiedy jej największymi zmartwieniami było jak najlepsze zdanie egzaminów i nie wyjście za mąż za nieznajomego mężczyznę. Dość sporo zmieniło się na przestrzeni tych lat. - Świetnie się spisałeś. Możecie od razu wrócić do domu, ale przyjdźcie do mnie pod koniec tygodnia, będę musiała rzucić na to jeszcze okiem. Niech zmienia mu Pani opatrunki codziennie, przygotowałam też maść. Proszę nakładać ją grubą warstwą po przemyciu rany. Jeśli pojawiłaby się ropa, skóra wokół rany by się zaogniła, bądź syn dostałby gorączki, przyjdźcie od razu do mnie, dobrze? - Pochwaliła chłopca zwracając się kolejno do jego matki stojącej obok. Nie dane było jej jednak usłyszeć odpowiedzi. Obie kobiety odwróciły się w stronę drzwi słysząc zamieszanie w głównej sali. Zaniepokojona zacisnęła mocnej dłoń wokół różdżki, lecz dość szybko rozpoznała wołający ją głos. Otworzyła drzwi zaraz po tym jak chłopak po drugiej stronie w nie zapukał.
- James? - Był ranny? Coś się stało? Rzuciła na niego okiem szukając odpowiedzi, lecz szybko zrozumiała, że to nie o niego chodziło kierując wzrok na mężczyzn za nim. - Na Merlina, co się stało? - Zapytała nie ukrywając swojego niepokoju. Miała okazję widzieć Hagrida w różnym stanie, ale to? Otworzyła szerzej drzwi chcąc wpuścić ich do środka. - Posadźcie go. - Zamiast na stół stojący na środku pomieszczenia wskazała na łóżko stojące na ścianie decydując, że na nim będzie jej dużo wygodniej zająć się półolbrzymem. Na chwilę odwróciła się kierunku kobiety i chłopca nadal stojących w pomieszczeniu. - Przepraszam, ale... - Zaczęła, ale nim zdążyła dokończyć zdanie kobieta przed nią kiwnęła kilkukrotnie głową, złapała za rękę syna i wyszła zamykając za sobą drzwi.
| zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
- James? - Był ranny? Coś się stało? Rzuciła na niego okiem szukając odpowiedzi, lecz szybko zrozumiała, że to nie o niego chodziło kierując wzrok na mężczyzn za nim. - Na Merlina, co się stało? - Zapytała nie ukrywając swojego niepokoju. Miała okazję widzieć Hagrida w różnym stanie, ale to? Otworzyła szerzej drzwi chcąc wpuścić ich do środka. - Posadźcie go. - Zamiast na stół stojący na środku pomieszczenia wskazała na łóżko stojące na ścianie decydując, że na nim będzie jej dużo wygodniej zająć się półolbrzymem. Na chwilę odwróciła się kierunku kobiety i chłopca nadal stojących w pomieszczeniu. - Przepraszam, ale... - Zaczęła, ale nim zdążyła dokończyć zdanie kobieta przed nią kiwnęła kilkukrotnie głową, złapała za rękę syna i wyszła zamykając za sobą drzwi.
| zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Ostatnio zmieniony przez Yvette Baudelaire dnia 05.08.21 14:33, w całości zmieniany 1 raz
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Chciał, żeby kręciło mu się w głowie, byłoby to o wiele prostsze niż ten tłok, który pulsował nienaturalnie gdzieś w skroni. Cały czas starał się przechodzić do jakiejś ogłady, bo przecież ktoś musiał dawać sobie radę z nie tyle niesieniem, co kierowaniem ich do lecznicy. Czuł w ustach posmak własnych wymiocin i mimo wszystko to wcale nie ułatwiało w zapomnieniu o wnętrznościach tych dzieci.
Wyszli na ulicę, ciemność rozpierzchła się pod pierwszą latarnią, jednak cień zauważonego okrucieństwa zdawał się podążać za nimi, obłapiając każdego z wędrowców i zmuszając ich do skrycia wszystkiego we własnej głowie. Należało wypierać, czy przyjmować taką rzeczywistość? Cała złość na Jamesa uleciała w okamgnieniu, bo właśnie przed ich oczami pojawiły się skutki tego, co nazywało się bestialstwem poza granicami rozumu. Jak on miał dalej ciskać grotami w Doe i nie przepuszczać okazji na gnojenie go za tamto wyjście z Nealą, kiedy nawet w najmroczniejszych snach nie życzyłby mu tego widoku i przeżycia? Cholera, dalej się martwił o tego małego dziada.
- Jeszcze trochę Hagrid, Yvette się Tobą zajmie. - zapewniał zarówno siebie, jak i dwójkę kompanów, którzy mieli chyba myśli splątane we własnych zagwozdkach. Gdzieś w trakcie drogi przejął siekierkę z ręki półolbrzyma, żeby nie musiał jej dodatkowo dźwigać, cholerstwo trochę ważyło. Rozglądał się na boki, rozpoznając uliczkę, którą wskazał James. Skróty, trochę niebezpieczne, ale skróty. Teraz liczył się tylko czas, a w przypadku jakichś niepożądanych przechodniów to... to zamachnąłby się siekierką? Tylko chyba po to aby odrąbać sobie kończynę, bo przecież takie zdolności przejawiał najczęściej - nieszczęśliwe.
James zaczął tworzyć panikę i ciężko było mu się dziwić, a jednak przeświadczony o otoczeniu metamorfomag głośno do niego syknął, żeby się zamknął. W tym samym czasie drzwi otworzyła Yvette, a jej wzrok i zmartwiona mina wcale nie zachęciły do dalszej eksploracji, mimo to weszli do środka, nakierowując ledwo powłóczącego półolbrzyma do leżanki.
- Znaleźliśmy go w stanie... jeszcze gorszym niż teraz. Nie wiem, co się stało, ale Yvette - spojrzał prosto w jej oczęta z ogromnym zmartwieniem. Nie musiał nic mówić, chyba nawet słowa uwięzły w jego gardle. Siekierkę odłożył gdzieś z boku, drugą, drżącą nieco dłoń wsadzając do kieszeni w poszukiwaniu czegoś, jakby zajęcie rąk miało pomóc w mniejszym zamartwianiu się. - Poczekamy przed wejściem. - zaproponował, odchrząkując. W ręku zaraz znalazł się ten tytoń od Ministralnego pachoła, który go niby rozpoznał, ciekawe skąd! Przecież jako portowy śmieć nie miał z nimi zbyt dużo do czynienia... może to pomyłka? - James, chodź. Yvette na pewno się nim dobrze zajmie. Będziemy czekać na zewnątrz. - powiedział jakoś tak słabo, choć dobrze wiedział, że ten może zacząć z nim dyskutować, dlatego ostrym spojrzeniem pognał w jego kierunku. Wydawało się to nienormalne, że wciąż zależało mu na komforcie tego knypka. Ani nie był jego rodziną, a tym bardziej kimś nad kim powinien trzymać pieczę, dlaczego więc starał się mu oszczędzić tych widoków? Faktycznie pomógł mu w odnalezieniu siostry, ale... w liście brakowało kilku linijek, o których nawet nie pomyślał w tamtym stanie. Na przestrzeni ostatnich dni wszystko działo się zbyt szybko, aż w pewnym momencie zabrakło mu chęci do życia Szkoda, że przy ich powrocie - powrócił również i on. Czemu ten chłopak tak lepił się do niego niezależnie od miejsca? Teraz metamorfomag nawet nie myślał zostawić go bez słowa, bo oczywiście należało się jakieś wsparcie... tak?
Wyszli na ulicę, ciemność rozpierzchła się pod pierwszą latarnią, jednak cień zauważonego okrucieństwa zdawał się podążać za nimi, obłapiając każdego z wędrowców i zmuszając ich do skrycia wszystkiego we własnej głowie. Należało wypierać, czy przyjmować taką rzeczywistość? Cała złość na Jamesa uleciała w okamgnieniu, bo właśnie przed ich oczami pojawiły się skutki tego, co nazywało się bestialstwem poza granicami rozumu. Jak on miał dalej ciskać grotami w Doe i nie przepuszczać okazji na gnojenie go za tamto wyjście z Nealą, kiedy nawet w najmroczniejszych snach nie życzyłby mu tego widoku i przeżycia? Cholera, dalej się martwił o tego małego dziada.
- Jeszcze trochę Hagrid, Yvette się Tobą zajmie. - zapewniał zarówno siebie, jak i dwójkę kompanów, którzy mieli chyba myśli splątane we własnych zagwozdkach. Gdzieś w trakcie drogi przejął siekierkę z ręki półolbrzyma, żeby nie musiał jej dodatkowo dźwigać, cholerstwo trochę ważyło. Rozglądał się na boki, rozpoznając uliczkę, którą wskazał James. Skróty, trochę niebezpieczne, ale skróty. Teraz liczył się tylko czas, a w przypadku jakichś niepożądanych przechodniów to... to zamachnąłby się siekierką? Tylko chyba po to aby odrąbać sobie kończynę, bo przecież takie zdolności przejawiał najczęściej - nieszczęśliwe.
James zaczął tworzyć panikę i ciężko było mu się dziwić, a jednak przeświadczony o otoczeniu metamorfomag głośno do niego syknął, żeby się zamknął. W tym samym czasie drzwi otworzyła Yvette, a jej wzrok i zmartwiona mina wcale nie zachęciły do dalszej eksploracji, mimo to weszli do środka, nakierowując ledwo powłóczącego półolbrzyma do leżanki.
- Znaleźliśmy go w stanie... jeszcze gorszym niż teraz. Nie wiem, co się stało, ale Yvette - spojrzał prosto w jej oczęta z ogromnym zmartwieniem. Nie musiał nic mówić, chyba nawet słowa uwięzły w jego gardle. Siekierkę odłożył gdzieś z boku, drugą, drżącą nieco dłoń wsadzając do kieszeni w poszukiwaniu czegoś, jakby zajęcie rąk miało pomóc w mniejszym zamartwianiu się. - Poczekamy przed wejściem. - zaproponował, odchrząkując. W ręku zaraz znalazł się ten tytoń od Ministralnego pachoła, który go niby rozpoznał, ciekawe skąd! Przecież jako portowy śmieć nie miał z nimi zbyt dużo do czynienia... może to pomyłka? - James, chodź. Yvette na pewno się nim dobrze zajmie. Będziemy czekać na zewnątrz. - powiedział jakoś tak słabo, choć dobrze wiedział, że ten może zacząć z nim dyskutować, dlatego ostrym spojrzeniem pognał w jego kierunku. Wydawało się to nienormalne, że wciąż zależało mu na komforcie tego knypka. Ani nie był jego rodziną, a tym bardziej kimś nad kim powinien trzymać pieczę, dlaczego więc starał się mu oszczędzić tych widoków? Faktycznie pomógł mu w odnalezieniu siostry, ale... w liście brakowało kilku linijek, o których nawet nie pomyślał w tamtym stanie. Na przestrzeni ostatnich dni wszystko działo się zbyt szybko, aż w pewnym momencie zabrakło mu chęci do życia Szkoda, że przy ich powrocie - powrócił również i on. Czemu ten chłopak tak lepił się do niego niezależnie od miejsca? Teraz metamorfomag nawet nie myślał zostawić go bez słowa, bo oczywiście należało się jakieś wsparcie... tak?
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Wciąż był rozgorączkowany, chociaż nie do końca pewien, czy to widok dzieci, czy Hagrida w takim stanie — półolbrzyma, nim wstrząsnął. Ktoś go nieźle poturbował, zdawało się, że ledwie był w stanie iść. Ale to wszystko. Te flaki, te dzieci. Te biedne, niewinne dzieci, których małe ciałka potraktowano jak świnie w rzeźni, wyrwano im wnętrzności, nie tylko poddano torturze, ale i bezczeszczeniu. Młode życie odebrano, a ciału, które należało pochować odebrano czystość i godność. Modlił się w duchu, by były martwe, gdy to wszystko się działo, by oprawca, ktokolwiek to był, poderżnął im wcześniej gardło, udusił, uderzył mocno w głowę; by nie musiały tego czuć — ani bólu, ani strachu ani zapachu krwi. Próbował nie wyobrażać sobie ich płaczu i krzyków, błagania, by przestał, nawoływań bliskich. Chociaż nie chciał, widział w nich Eve i Thomasa. Najbliższą sercu przyjaciółkę i starszego brata, którego pomimo bycia skończonym dupkiem wciąż kochał. Co jeśli spotkał ich taki sam los. Co jeśli nie mieli tyle szczęścia, co jego siostra i ktoś potraktował ich właśnie w ten sposób? Za kradzież, za próbę wyłudzenia, za oszustwo. A może za nic. One przecież nie były niczemu winne, a jednak im to zrobiono. Serce biło mu w piersi jak szalone; nie potrafił się otrząsnąć. Włosy stały dęba mu na rękach i karku, pomimo kurtki i kaszkietu zrobiło mu się przerażająco zimno. Na tyle, że zaczął drżeć. Nieprzytomnie popatrzył jak Hagrid wlecze się do środka, przy pomocy Małego Jima. Tępo patrzył przed siebie, na siekierę, przez chwilę tracąc kontakt z rzeczywistością. Widział w życiu różne rzeczy, widział śmierć i makabrę, ale czegoś takiego nigdy. I nigdy tego nie zapomni.
Propozycja wyjścia z lecznicy spadła z nieba. Nie protestował. Gdy tylko powrócił do tu i teraz, do lecznicy, a jego nieobecne spojrzenie napotkało ostry wzrok czarodzieja, kiwnął głowa bez słowa i ruszył za nim ślepo, nie pewny czy pomiędzy nakazem wyjścia, a tym spojrzeniem było coś jeszcze — coś, co miał zrobić, w czymś pomóc. Wyszedł na zewnątrz, zatrzymując się w kałuży, ale nawet nie zawrócił na to uwagi. Było mu wciąż niedobrze, chciało mu się wymiotować. Patrzył tępo przed siebie z mocno zmarszczonymi brwiami, zaczerwienionymi oczami, zaciśniętymi w kreskę wargami, nie mówiąc nic i nie ruszając się nawet o cal, jakby zmieniono go w posąg.
— Przywal mi — powiedział do Małego Jima cicho. Zamrugał kilkukrotnie. To było mu potrzebne. Musiał skupić się na czymś innym, musiał poczuć coś innego, inny ból, skierować myśli i emocje w inne miejsce. — Przywal mi —powtórzył zaraz głośniej i pewniej, na wypadek, gdyby sądził, że żartuje i przeniósł na niego spojrzenie. A w nim czaiło się zarówno żądanie, jak i błagalna prośba.
Propozycja wyjścia z lecznicy spadła z nieba. Nie protestował. Gdy tylko powrócił do tu i teraz, do lecznicy, a jego nieobecne spojrzenie napotkało ostry wzrok czarodzieja, kiwnął głowa bez słowa i ruszył za nim ślepo, nie pewny czy pomiędzy nakazem wyjścia, a tym spojrzeniem było coś jeszcze — coś, co miał zrobić, w czymś pomóc. Wyszedł na zewnątrz, zatrzymując się w kałuży, ale nawet nie zawrócił na to uwagi. Było mu wciąż niedobrze, chciało mu się wymiotować. Patrzył tępo przed siebie z mocno zmarszczonymi brwiami, zaczerwienionymi oczami, zaciśniętymi w kreskę wargami, nie mówiąc nic i nie ruszając się nawet o cal, jakby zmieniono go w posąg.
— Przywal mi — powiedział do Małego Jima cicho. Zamrugał kilkukrotnie. To było mu potrzebne. Musiał skupić się na czymś innym, musiał poczuć coś innego, inny ból, skierować myśli i emocje w inne miejsce. — Przywal mi —powtórzył zaraz głośniej i pewniej, na wypadek, gdyby sądził, że żartuje i przeniósł na niego spojrzenie. A w nim czaiło się zarówno żądanie, jak i błagalna prośba.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wszyscy byli roztrzęsieni, zbyt żywe obrazy makabry nie wymazywały się z pamięci szybko, wręcz przeciwnie, powracały niczym jeden z tych przedmiotów z dalekich stron... bumerang?
Półolbrzym był w dobrych rękach, musiał być, bo perspektywa jakiegokolwiek innego zakończenia nie wchodziła w grę. Yvette go uzdrowi i Rubeus będzie jak nowy, choć ten smród, te obrazy, to uczucie było zbyt trupie i krwawe, by zwyczajnie wymazać je z pamięci. Przerażająca myśl, że ktokolwiek mógłby być takim potworem... dlaczego? Po co? Szmalcownik... Rycerz... musiał za to beknąć.
Wyciągnięcie młodego z pomieszczenia wydawało się możliwie najbardziej logicznym czynem, na który mógł się wysilić. Nie tak miała wyglądać ich współpraca. Gdzieś w małej części tego wszystkiego pomyślał, że to przez niego James został skazany na takie widoki, choć przecież był nieświadomy, że młodziak będzie za nim iść, a tym bardziej, co takiego znajdą na kamiennych schodkach! Zmarszczył brwi, obserwując potulność towarzysza. Wydawał się mocno zatopiony we własnych myślach, oddalony od rzeczywistości. Nawet nie zauważył, że wdepnął w kałużę, a potem poprosił go o coś tak znajomego, jak chęć poczucia bólu. Dobrze znał te sztuczki związane z odwracaniem własnej uwagi, ucieczki od problemów w sposób możliwie najprostszy i w pewien dziwaczny sposób odnalazł w tym piwnym wzroku czarnowłosego własne błędy. Nie potrafił tego nazwać inaczej niż problemami, z którymi sobie nie radził, a raczej starał się je tuszować sińcami i nowymi bliznami na ciele. Dopiero wypowiedziane pragnienia Jamesa uświadomiło mu, jak głupio sam postępował.
To nie jest sposób - chciał powiedzieć w wytłumaczeniu, ale przecież tutaj każdy rządził się własnym prawem, nie jemu było decydować, w jaki sposób należało postępować. Zabawne, jeszcze godzinę temu próbowałby wepchnąć młodziaka do Tamizy, żeby sczezł ze wszystkimi kłamstwami, jakie mu naopowiadał, a teraz? Przejmował się stanem tego małego oszusta. Było mu go nawet żal, bo myślami nie wracał do sytuacji sprzed kilkunastu dni, kiedy ciemnowłosy wciągnął Nealę w kłopoty, rzekomo przez cały czas szukając siostry, przynajmniej na razie. Teraz widział chłopaka, który zobaczył szarą prawdę. - Witamy w dorosłym życiu. - powiedział w ramach odpowiedzi. Też mu się chciało zwrócić całą żółć, która wciąż paliła gardło po tamtym wypróżnieniu się z wszelkich zasobów żołądka.
Pomiędzy lekko trzęsące się palce zaplątał się woreczek z tytoniem, który również wyciągnął z kieszeni wraz z kiepem. Spojrzał na chłopaka kątem oka i bez zbędnych słów podał mu przedmioty. Wierzył, że gówniarz nie będzie próbował ponownie zapuszczać się w okolice Neali, próbując poczęstować ją towarem, choć widoczna była chwila zawahania w jego ruchu. Patrząc na nieszczęśliwą postawę młodziaka, przemógł się w końcu.
- Masz. - podał mu skręta z woreczkiem dobrego tytoniu. Przy normalnych okolicznościach nie dałby Jamesowi nawet złamanego knuta, ale wyjątkowa sytuacja wymagała nietuzinkowych rozwiązań. Tym bardziej nie zamierzał podnosić ręki na bachora. Nie dla jego przyjemności, a może nawet nie ze zwyczajnej litości? Wolną ręką wsadził własnego skręta do ust, podpalając go w trymiga i zaciągając się solidnie. Kołaczące serce nie próbowało zwolnić.
| przykazuję 20g dobrego tytoniu Jamesowi
Półolbrzym był w dobrych rękach, musiał być, bo perspektywa jakiegokolwiek innego zakończenia nie wchodziła w grę. Yvette go uzdrowi i Rubeus będzie jak nowy, choć ten smród, te obrazy, to uczucie było zbyt trupie i krwawe, by zwyczajnie wymazać je z pamięci. Przerażająca myśl, że ktokolwiek mógłby być takim potworem... dlaczego? Po co? Szmalcownik... Rycerz... musiał za to beknąć.
Wyciągnięcie młodego z pomieszczenia wydawało się możliwie najbardziej logicznym czynem, na który mógł się wysilić. Nie tak miała wyglądać ich współpraca. Gdzieś w małej części tego wszystkiego pomyślał, że to przez niego James został skazany na takie widoki, choć przecież był nieświadomy, że młodziak będzie za nim iść, a tym bardziej, co takiego znajdą na kamiennych schodkach! Zmarszczył brwi, obserwując potulność towarzysza. Wydawał się mocno zatopiony we własnych myślach, oddalony od rzeczywistości. Nawet nie zauważył, że wdepnął w kałużę, a potem poprosił go o coś tak znajomego, jak chęć poczucia bólu. Dobrze znał te sztuczki związane z odwracaniem własnej uwagi, ucieczki od problemów w sposób możliwie najprostszy i w pewien dziwaczny sposób odnalazł w tym piwnym wzroku czarnowłosego własne błędy. Nie potrafił tego nazwać inaczej niż problemami, z którymi sobie nie radził, a raczej starał się je tuszować sińcami i nowymi bliznami na ciele. Dopiero wypowiedziane pragnienia Jamesa uświadomiło mu, jak głupio sam postępował.
To nie jest sposób - chciał powiedzieć w wytłumaczeniu, ale przecież tutaj każdy rządził się własnym prawem, nie jemu było decydować, w jaki sposób należało postępować. Zabawne, jeszcze godzinę temu próbowałby wepchnąć młodziaka do Tamizy, żeby sczezł ze wszystkimi kłamstwami, jakie mu naopowiadał, a teraz? Przejmował się stanem tego małego oszusta. Było mu go nawet żal, bo myślami nie wracał do sytuacji sprzed kilkunastu dni, kiedy ciemnowłosy wciągnął Nealę w kłopoty, rzekomo przez cały czas szukając siostry, przynajmniej na razie. Teraz widział chłopaka, który zobaczył szarą prawdę. - Witamy w dorosłym życiu. - powiedział w ramach odpowiedzi. Też mu się chciało zwrócić całą żółć, która wciąż paliła gardło po tamtym wypróżnieniu się z wszelkich zasobów żołądka.
Pomiędzy lekko trzęsące się palce zaplątał się woreczek z tytoniem, który również wyciągnął z kieszeni wraz z kiepem. Spojrzał na chłopaka kątem oka i bez zbędnych słów podał mu przedmioty. Wierzył, że gówniarz nie będzie próbował ponownie zapuszczać się w okolice Neali, próbując poczęstować ją towarem, choć widoczna była chwila zawahania w jego ruchu. Patrząc na nieszczęśliwą postawę młodziaka, przemógł się w końcu.
- Masz. - podał mu skręta z woreczkiem dobrego tytoniu. Przy normalnych okolicznościach nie dałby Jamesowi nawet złamanego knuta, ale wyjątkowa sytuacja wymagała nietuzinkowych rozwiązań. Tym bardziej nie zamierzał podnosić ręki na bachora. Nie dla jego przyjemności, a może nawet nie ze zwyczajnej litości? Wolną ręką wsadził własnego skręta do ust, podpalając go w trymiga i zaciągając się solidnie. Kołaczące serce nie próbowało zwolnić.
| przykazuję 20g dobrego tytoniu Jamesowi
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
(jestem tylko iluzją)
| 5 grudnia
Poprawiła upięte w kok włosy jeszcze raz zerkając na swoje odbicie w lustrze przed wyjściem z mieszkania. Jej policzki wciąż okalały rumieńce choć skóra na kościach wydawała się być bardziej napięta niż kilka miesięcy temu. Oczy choć jaśniały błękitem czystych Francuskich wód były podkrążone. Nie tyle czuła zmęczenie, co przygnębienie, ciężar tego co działo się dookoła niej. Chciałaby móc w jakikolwiek sposób poprawić sytuacje choćby swoich pacjentów, ale nie wiedziała w jaki sposób miałaby to niby dokonać, nie gdy sytuacja w Londynie stale ulegała pogorszeniu. Robiła więc to co mogła, oferowała to co miała. Nie było tego wiele, a głównie związane było z jej własnymi zdolnościami. Było to lepsze niż nic, wciąż jednak niewystarczające.
Zeszła na dół zamykając za sobą dobrze drzwi. Przezornego Merlin strzeże. Weszła do sali cicho, wciąż było wcześnie, więc nie chciała nikogo przebudzić. Przywitała się jednak cicho z kilkoma osobami, które już siedziały na swoich łóżkach. Z kieszeni fartucha wyjęła kilka eliksirów i maści na później. Przygotowała sobie opatrunki, pościel do zmiany i dopiero wtedy rozpoczęła swój mały obchód. Podała pacjentom leki, przebadała ich, sprawdziła i zmieniła opatrunki, poświęciła chwilę, aby z nimi porozmawiać. Miała nieco mniej pacjentów niż z początku konfliktu. Mugole i mugolacy uciekli, "władza" jednak nie była wybredna. Do Tower można było trafić praktycznie za cokolwiek, wystarczył kaprys funkcjonariusza. O tym co robili szmalcownicy zaś nie mówiono głośno. Jej pacjenci to właśnie głównie byli więźniowie Tower, ci którzy mieli nieszczęście natrafić na szmalcownika, ale miała oczywiście i pacjentów z bardziej przyziemnymi problemami. Przecież choroby, nawet najbanalniejsze przeziębienie, czy wszelkiego rodzaju obrażenia, a nawet rzucone na ludzi klątwy, tak samo zdarzały się, a nawet były normą i przed wojną. Cieszył ją widok pustych łóżek, nielicznych, ale pustych. Gdy wojna wybuchła musiała na szybko szukać mebli i posłań, aby pomieścić wszystkich, a i tak niektórzy z jej pacjentów trafiali na zimną posadzkę tworząc z lecznicy coś w rodzaju szpitala polowego. Może i teraz było nieco lepiej, ale końca tego koszmaru dalej nie było widać. Ludzie każdego dnia walczyli tu o przetrwanie. Bali się wychodzić z domu. Wraz z problemem ekonomicznym kraju pojawił się też głód, który tylko nabierze na sile wraz z tą zimą. Ile osób zginie z zimna? Ile z powodu tego, że nie miało czego włożyć do garnka? Jak wiele matek będzie musiało patrzeć na cierpienie swych dzieci, tłumaczyć im dlaczego nie zjedzą dziś kolacji? Wzięła na siebie odpowiedzialność nakarmienia każdego pacjenta, który miał u niej zostać dłużej niż na wizytę, ale bez pomocy ludzi nie byłaby w stanie ich wszystkich nakarmić. Ludzie mieli niewiele, ale niektórzy nie chcieli niczego za dramo. Byli zbyt dumni na jałmużnę. Zamiast płacić pomagali więc jak mogli choćby właśnie organizując posiłki nie tylko dla swych bliskich, ale i dla innych portowych mieszkańców. Przysługa była dużo bardziej wartościowa w tych czasach niż pieniądze. - Nie może pan jeszcze wyjść panie Davies, musi pan zostać na obserwacji z tym zakażeniem. - Powtarzała uparcie po raz piąty siwiejącemu, po czym rzuciła Ferula w stronę obszernej rany na jego przedramieniu. - Ma pan gorączkę, grozi panu gangrena, a to z kolei skończyć się może amputacją. To lewa ręka, ale chyba po tych wszystkich latach się pan do niej przywiązał. - Wyjaśniła z lekkim uśmiechem wypływającym na usta, aby poklepać mężczyznę pokrzepiająco w zdrowe ramie. Poświęciła mu jeszcze chwilę tłumacząc kiedy najprawdopodobniej będzie mógł wyjść i w jaki sposób będzie musiał zadbać o ranę w domu, po czym udała się w końcu do drzwi wejściowych otwierając je w oczekiwaniu na nowych pacjentów. Połamane żebra, wybite zęby, złamania kończyn, grypa, rany cięte, tłuczone, dziś mogła przebierać. Zaleczając rany czekała jednak na pewną konkretną osobę. Wczorajszego dnia zjawiła się u niej dziewczyna. Młodziutka, zaledwie osiemnastoletnia. Znała ją, zawsze uśmiechnięta, silna, nie dająca sobie wejść na głowie, w czym przypominała jej Philippę. Od razu wiedziała, że coś jest nie tak. Że to coś więcej niż aura tego co działo się dookoła, że coś musiało się stać. I się stało. Była w ciąży. Nie chciała jej powiedzieć co się stało, czyje było to dziecko. Przyszła dowiedzieć się czy jej podejrzenia odnajdują odzwierciedlenie w prawdzie, otrzymała odpowiedź i wyszła jakby nigdy nic. Wybiegła za nią, ale szybko straciła ją z oczu. Poprosiła jednak bliskiego sąsiada dziewczyny, który przechodził ulicą chwilę później, w przypadku gdyby ją zobaczył, aby jej przekazał, żeby się u niej zjawiła. I dzięki Merlinowi tak właśnie się stało. Zaraz po tym, gdy podała posiłek swoim pacjentom usłyszała pukanie do drzwi mniejszego pomieszczenia, gdzie szykowała sobie wszystkie potrzebne jej rzeczy do przeprowadzenia zabiegu. Usiadły, powiedziała jej wszystko. To jak musiała zostać znowu na nadgodzinach w magazynie z rybami, że wracała do domu jak już się ściemniło, a na ulicach nie było kogokolwiek, to jak zaczepił ją, wysoki, zbyt silny, o śmierdzącym oddechu mężczyzna. - szmalcownik, któremu ewidentnie doskwierała nuda. Skrzywdził ją, pobił, zgwałcił i zostawił na brudnej ulicy jak szmacianą, starą lalkę. Osiemnastolatkę. Niewinną osiemnastolatkę.
-Nie będę nosić bachora tego skurwysyna. - Powiedziała pewnie po całym monologu w końcu kierując swój wzrok na Yvette. -Rozumie pani? - Rozumiała? Starała się postawić się w jej sytuacji i choć uporczywie powtarzała sobie, że nie pozbyłaby się dziecka nie mogła tego wiedzieć. Nie mogła wiedzieć w jaki sposób by postąpiła, ale przede wszystkim to nie chodziło o nią. To nie było jej życie, jej dziecko, jej wybór. Bolało ją to. Nie uważała, że dziecko było czemukolwiek winne. Gryzło się to z jej normami moralnymi, a jednak młodziutka brunetka nie byłaby pierwszą kobietą, której by pomogła w pozbyciu się własnego dziecka. Jej pacjentkami były choćby prostytutki, które przecież nie mogły sobie pozwolić na takie "wpadki". Pomagała im, bo od tego w końcu zależało całe ich życie, przetrwanie. - Rodzice by ci pomogli, ja znajdę sposób by ci pomóc... - Zaczęła, lecz dziewczyna siedząca przed nią szybko jej przerwała w dalszym ciągu nieustępując. - Mam za każdym razem spoglądając na, na, na to dziecko przypominać sobie co ten zwyrodnialec mi zrobił? - Zapytała ze łzami napływającymi do oczu, których pozbyła się szybko. - Nie wychowam go, nie dam rady, ale i przecież nie oddam, nie zostawię by umarło z głodu. Nie jestem bez serca. - Co musiała teraz przeżywać? Na Merlina, w życiu nie powinna mierzyć się z taką decyzją, z taką traumą. - Nie, nie jesteś. Nie miałaś żadnego wpływu na to co się stało, a jednak będziesz musiała z tym żyć. - Wysunęła dłoń chcąc chwycić ją za rękę w ostatniej chwili się powstrzymując. - Ale dasz sobie radę, poradzisz sobie z tym, rozumiesz? - Zapewniła patrząc jej prosto w oczy będąc w pełni pewną swych słów. - Nie chcę go, nie chcę być w ciąży, nie chcę być w ciąży z jego dzieckiem, nie chcę by to coś we mnie rosło. - W jej głosie słyszała wyłącznie obrzydzenie, względem tego co się stało, względem mężczyzny, który jej to zrobił, względem jej dziecka. - Proszę pomóc mi się go pozbyć. Błagam. Nie chcę go, chcę już o tym zapomnieć, zapomnieć. - Ostatnie słowa wypowiedziała szeptem kuląc się, zupełnie jakby chciała zniknąć. - Dobrze, pomogę. Mam eliksir Rue, jestem we wczesnym stadium ciąży, nie powinno być problemów. Jesteś pewna? - Była. Widziała to w jej mowie ciała, słyszała w słowach i tonie głosu. Kiwnięcie głową tylko to potwierdziło. - W porządku. Wypijesz eliksir, będziesz mieć godzinę na wejście do wanny z gorącą wodą. Ma to posłużyć rozluźnieniu się twoich mięśni. Masz nie wychodzić z wanny dopóki ból w podbrzuszu nie ustanie. Powinien być nieco większy od bólu menstruacyjnego. Chciałabym żebyś przyjęła eliksir tutaj, bym mogła tego doglądnąć. Mogłabyś na ten czas zostać u mnie w mieszkaniu, jeśli oczywiście się zgodzisz. - Zapytała z nadzieją. Nie chciała, żeby była sama. Jej rodzice pewnie o niczym nie wiedzieli, a przynajmniej nie o ciąży. Obawiała się też, że coś mogłoby pójść nie tak, a wtedy nie byłoby obok nikogo kto mógłby jej pomóc.
Zgodziła się. Yvette zaprowadziła ją na górę, przyniosła z pracowni jedyną fiolkę eliksiru jaką miała i podała dziewczynie zostając z nią przez cały ten czas, wracając do pracy, gdy było już po wszystkim. Jak nigdy nic zajęła się innymi swoimi pacjentami. Zupełnie jakby to co przed chwilą się wydarzyło nie miało miejsca. Dopiero po całym dniu, gdy dane było jej nieco odpocząć to co się stało uderzyło w nią z dwojoną siłą. Dzisiejsza noc zdecydowanie nie zapowiadała się zaskarbić ją spokojnym snem. Kładąc się w łóżku wydawało jej się, że słyszała głos kobiety, niczym echo donośnie brzmiące w czterech ścianach jej sypialni.
Chcę już o tym zapomnieć, zapomnieć. O wszystkim.
|zt
| 5 grudnia
Poprawiła upięte w kok włosy jeszcze raz zerkając na swoje odbicie w lustrze przed wyjściem z mieszkania. Jej policzki wciąż okalały rumieńce choć skóra na kościach wydawała się być bardziej napięta niż kilka miesięcy temu. Oczy choć jaśniały błękitem czystych Francuskich wód były podkrążone. Nie tyle czuła zmęczenie, co przygnębienie, ciężar tego co działo się dookoła niej. Chciałaby móc w jakikolwiek sposób poprawić sytuacje choćby swoich pacjentów, ale nie wiedziała w jaki sposób miałaby to niby dokonać, nie gdy sytuacja w Londynie stale ulegała pogorszeniu. Robiła więc to co mogła, oferowała to co miała. Nie było tego wiele, a głównie związane było z jej własnymi zdolnościami. Było to lepsze niż nic, wciąż jednak niewystarczające.
Zeszła na dół zamykając za sobą dobrze drzwi. Przezornego Merlin strzeże. Weszła do sali cicho, wciąż było wcześnie, więc nie chciała nikogo przebudzić. Przywitała się jednak cicho z kilkoma osobami, które już siedziały na swoich łóżkach. Z kieszeni fartucha wyjęła kilka eliksirów i maści na później. Przygotowała sobie opatrunki, pościel do zmiany i dopiero wtedy rozpoczęła swój mały obchód. Podała pacjentom leki, przebadała ich, sprawdziła i zmieniła opatrunki, poświęciła chwilę, aby z nimi porozmawiać. Miała nieco mniej pacjentów niż z początku konfliktu. Mugole i mugolacy uciekli, "władza" jednak nie była wybredna. Do Tower można było trafić praktycznie za cokolwiek, wystarczył kaprys funkcjonariusza. O tym co robili szmalcownicy zaś nie mówiono głośno. Jej pacjenci to właśnie głównie byli więźniowie Tower, ci którzy mieli nieszczęście natrafić na szmalcownika, ale miała oczywiście i pacjentów z bardziej przyziemnymi problemami. Przecież choroby, nawet najbanalniejsze przeziębienie, czy wszelkiego rodzaju obrażenia, a nawet rzucone na ludzi klątwy, tak samo zdarzały się, a nawet były normą i przed wojną. Cieszył ją widok pustych łóżek, nielicznych, ale pustych. Gdy wojna wybuchła musiała na szybko szukać mebli i posłań, aby pomieścić wszystkich, a i tak niektórzy z jej pacjentów trafiali na zimną posadzkę tworząc z lecznicy coś w rodzaju szpitala polowego. Może i teraz było nieco lepiej, ale końca tego koszmaru dalej nie było widać. Ludzie każdego dnia walczyli tu o przetrwanie. Bali się wychodzić z domu. Wraz z problemem ekonomicznym kraju pojawił się też głód, który tylko nabierze na sile wraz z tą zimą. Ile osób zginie z zimna? Ile z powodu tego, że nie miało czego włożyć do garnka? Jak wiele matek będzie musiało patrzeć na cierpienie swych dzieci, tłumaczyć im dlaczego nie zjedzą dziś kolacji? Wzięła na siebie odpowiedzialność nakarmienia każdego pacjenta, który miał u niej zostać dłużej niż na wizytę, ale bez pomocy ludzi nie byłaby w stanie ich wszystkich nakarmić. Ludzie mieli niewiele, ale niektórzy nie chcieli niczego za dramo. Byli zbyt dumni na jałmużnę. Zamiast płacić pomagali więc jak mogli choćby właśnie organizując posiłki nie tylko dla swych bliskich, ale i dla innych portowych mieszkańców. Przysługa była dużo bardziej wartościowa w tych czasach niż pieniądze. - Nie może pan jeszcze wyjść panie Davies, musi pan zostać na obserwacji z tym zakażeniem. - Powtarzała uparcie po raz piąty siwiejącemu, po czym rzuciła Ferula w stronę obszernej rany na jego przedramieniu. - Ma pan gorączkę, grozi panu gangrena, a to z kolei skończyć się może amputacją. To lewa ręka, ale chyba po tych wszystkich latach się pan do niej przywiązał. - Wyjaśniła z lekkim uśmiechem wypływającym na usta, aby poklepać mężczyznę pokrzepiająco w zdrowe ramie. Poświęciła mu jeszcze chwilę tłumacząc kiedy najprawdopodobniej będzie mógł wyjść i w jaki sposób będzie musiał zadbać o ranę w domu, po czym udała się w końcu do drzwi wejściowych otwierając je w oczekiwaniu na nowych pacjentów. Połamane żebra, wybite zęby, złamania kończyn, grypa, rany cięte, tłuczone, dziś mogła przebierać. Zaleczając rany czekała jednak na pewną konkretną osobę. Wczorajszego dnia zjawiła się u niej dziewczyna. Młodziutka, zaledwie osiemnastoletnia. Znała ją, zawsze uśmiechnięta, silna, nie dająca sobie wejść na głowie, w czym przypominała jej Philippę. Od razu wiedziała, że coś jest nie tak. Że to coś więcej niż aura tego co działo się dookoła, że coś musiało się stać. I się stało. Była w ciąży. Nie chciała jej powiedzieć co się stało, czyje było to dziecko. Przyszła dowiedzieć się czy jej podejrzenia odnajdują odzwierciedlenie w prawdzie, otrzymała odpowiedź i wyszła jakby nigdy nic. Wybiegła za nią, ale szybko straciła ją z oczu. Poprosiła jednak bliskiego sąsiada dziewczyny, który przechodził ulicą chwilę później, w przypadku gdyby ją zobaczył, aby jej przekazał, żeby się u niej zjawiła. I dzięki Merlinowi tak właśnie się stało. Zaraz po tym, gdy podała posiłek swoim pacjentom usłyszała pukanie do drzwi mniejszego pomieszczenia, gdzie szykowała sobie wszystkie potrzebne jej rzeczy do przeprowadzenia zabiegu. Usiadły, powiedziała jej wszystko. To jak musiała zostać znowu na nadgodzinach w magazynie z rybami, że wracała do domu jak już się ściemniło, a na ulicach nie było kogokolwiek, to jak zaczepił ją, wysoki, zbyt silny, o śmierdzącym oddechu mężczyzna. - szmalcownik, któremu ewidentnie doskwierała nuda. Skrzywdził ją, pobił, zgwałcił i zostawił na brudnej ulicy jak szmacianą, starą lalkę. Osiemnastolatkę. Niewinną osiemnastolatkę.
-Nie będę nosić bachora tego skurwysyna. - Powiedziała pewnie po całym monologu w końcu kierując swój wzrok na Yvette. -Rozumie pani? - Rozumiała? Starała się postawić się w jej sytuacji i choć uporczywie powtarzała sobie, że nie pozbyłaby się dziecka nie mogła tego wiedzieć. Nie mogła wiedzieć w jaki sposób by postąpiła, ale przede wszystkim to nie chodziło o nią. To nie było jej życie, jej dziecko, jej wybór. Bolało ją to. Nie uważała, że dziecko było czemukolwiek winne. Gryzło się to z jej normami moralnymi, a jednak młodziutka brunetka nie byłaby pierwszą kobietą, której by pomogła w pozbyciu się własnego dziecka. Jej pacjentkami były choćby prostytutki, które przecież nie mogły sobie pozwolić na takie "wpadki". Pomagała im, bo od tego w końcu zależało całe ich życie, przetrwanie. - Rodzice by ci pomogli, ja znajdę sposób by ci pomóc... - Zaczęła, lecz dziewczyna siedząca przed nią szybko jej przerwała w dalszym ciągu nieustępując. - Mam za każdym razem spoglądając na, na, na to dziecko przypominać sobie co ten zwyrodnialec mi zrobił? - Zapytała ze łzami napływającymi do oczu, których pozbyła się szybko. - Nie wychowam go, nie dam rady, ale i przecież nie oddam, nie zostawię by umarło z głodu. Nie jestem bez serca. - Co musiała teraz przeżywać? Na Merlina, w życiu nie powinna mierzyć się z taką decyzją, z taką traumą. - Nie, nie jesteś. Nie miałaś żadnego wpływu na to co się stało, a jednak będziesz musiała z tym żyć. - Wysunęła dłoń chcąc chwycić ją za rękę w ostatniej chwili się powstrzymując. - Ale dasz sobie radę, poradzisz sobie z tym, rozumiesz? - Zapewniła patrząc jej prosto w oczy będąc w pełni pewną swych słów. - Nie chcę go, nie chcę być w ciąży, nie chcę być w ciąży z jego dzieckiem, nie chcę by to coś we mnie rosło. - W jej głosie słyszała wyłącznie obrzydzenie, względem tego co się stało, względem mężczyzny, który jej to zrobił, względem jej dziecka. - Proszę pomóc mi się go pozbyć. Błagam. Nie chcę go, chcę już o tym zapomnieć, zapomnieć. - Ostatnie słowa wypowiedziała szeptem kuląc się, zupełnie jakby chciała zniknąć. - Dobrze, pomogę. Mam eliksir Rue, jestem we wczesnym stadium ciąży, nie powinno być problemów. Jesteś pewna? - Była. Widziała to w jej mowie ciała, słyszała w słowach i tonie głosu. Kiwnięcie głową tylko to potwierdziło. - W porządku. Wypijesz eliksir, będziesz mieć godzinę na wejście do wanny z gorącą wodą. Ma to posłużyć rozluźnieniu się twoich mięśni. Masz nie wychodzić z wanny dopóki ból w podbrzuszu nie ustanie. Powinien być nieco większy od bólu menstruacyjnego. Chciałabym żebyś przyjęła eliksir tutaj, bym mogła tego doglądnąć. Mogłabyś na ten czas zostać u mnie w mieszkaniu, jeśli oczywiście się zgodzisz. - Zapytała z nadzieją. Nie chciała, żeby była sama. Jej rodzice pewnie o niczym nie wiedzieli, a przynajmniej nie o ciąży. Obawiała się też, że coś mogłoby pójść nie tak, a wtedy nie byłoby obok nikogo kto mógłby jej pomóc.
Zgodziła się. Yvette zaprowadziła ją na górę, przyniosła z pracowni jedyną fiolkę eliksiru jaką miała i podała dziewczynie zostając z nią przez cały ten czas, wracając do pracy, gdy było już po wszystkim. Jak nigdy nic zajęła się innymi swoimi pacjentami. Zupełnie jakby to co przed chwilą się wydarzyło nie miało miejsca. Dopiero po całym dniu, gdy dane było jej nieco odpocząć to co się stało uderzyło w nią z dwojoną siłą. Dzisiejsza noc zdecydowanie nie zapowiadała się zaskarbić ją spokojnym snem. Kładąc się w łóżku wydawało jej się, że słyszała głos kobiety, niczym echo donośnie brzmiące w czterech ścianach jej sypialni.
Chcę już o tym zapomnieć, zapomnieć. O wszystkim.
|zt
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Odmowa nie była bolesna, ale były za to te wszystkie uczucia, które po prośbie miały samoistnie zniknąć. Pomyślał o tym, że była wredna — ulżyłby mu, gdyby to zrobił. Zamachnął się, strzelił go. Wystarczył jeden cios, żeby koncentrować myśli na czymś innym. Chciał poczuć ból, odciągnąć myśli od wspomnień, wyzwolić z siebie agresję gniew. Złość. Ale ok kazał mu się z tym zmierzyć, zmierzyć z problemami. Nigdy nie był w to dobry. Całe życie dusił je w sobie, udając, że wcale nie gromadzą w nim coraz większych pokładów frustracji. Nie potrafił ich rozwiązywać, nie umiał prosić o pomoc, dzielić się tym, co niósł na własnych barkach. A fortuna mu nie sprzyjała, dokładając coraz to kolejnych zmartwień. Nie prosił o to. Nie prosił się o takie życie, przygody, makabry. To prawda, przyciągał kłopoty z zaskakującą łatwością, ale nie żadna z nich nie wynikała z jego winy. Los kpił sobie z niego okrutnie, zsyłał go na próbę, jakby szykował dla niego w przyszłości znacznie więcej. Ile jeszcze? Co na niego czeka?
Czy da radę?
Odebrał od niego woreczek, zajrzał do środka, w pierwszej chwili niepewny tego, co tam jest. Nie miał przy sobie bibuły, miał za to potworną ochotę by zapalić. To nic, znajdzie sposób. Podziękował mu niemrawym skinięciem głowy, próbując wciąż dojść do siebie. Widziałeś już niejedno, James, powtarzał sobie w myślach. Stanąłeś już oko w oko ze śmiercią, widziałeś ciała swojej cygańskiej rodziny rozrzucone po obozowisku; widziałeś gęsto usłane trupy w Londynie w Bezksiężycową Noc.
Parszywy Pasażer był pierwszym, co od razu przyszło mu do głowy. Nim tam jednak trafi, będzie szlajał się przez godzinę lub dwie po porcie bez celu, szukając dla siebie ukojenia. Potem wszystkie pieniądze, które ma przy sobie wyda na alkohol. Każą mu się zmyć do domu, ale nie wróci tam na noc. Bez zmrożenia oka przetrzyma do rana, krążąc po Isle of Dogs, a potem po otwarciu Parszywego wróci tam, by spotkać się z Marcelem, opowie mu wszystko i razem wpadną w ciąg niekończących się zdarzeń, z których jeszcze miesiącami nie uda się wyjść.
| zt wszyscy
Czy da radę?
Odebrał od niego woreczek, zajrzał do środka, w pierwszej chwili niepewny tego, co tam jest. Nie miał przy sobie bibuły, miał za to potworną ochotę by zapalić. To nic, znajdzie sposób. Podziękował mu niemrawym skinięciem głowy, próbując wciąż dojść do siebie. Widziałeś już niejedno, James, powtarzał sobie w myślach. Stanąłeś już oko w oko ze śmiercią, widziałeś ciała swojej cygańskiej rodziny rozrzucone po obozowisku; widziałeś gęsto usłane trupy w Londynie w Bezksiężycową Noc.
Parszywy Pasażer był pierwszym, co od razu przyszło mu do głowy. Nim tam jednak trafi, będzie szlajał się przez godzinę lub dwie po porcie bez celu, szukając dla siebie ukojenia. Potem wszystkie pieniądze, które ma przy sobie wyda na alkohol. Każą mu się zmyć do domu, ale nie wróci tam na noc. Bez zmrożenia oka przetrzyma do rana, krążąc po Isle of Dogs, a potem po otwarciu Parszywego wróci tam, by spotkać się z Marcelem, opowie mu wszystko i razem wpadną w ciąg niekończących się zdarzeń, z których jeszcze miesiącami nie uda się wyjść.
| zt wszyscy
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Hep!
Wir teleportacji na nowo ją pochłonął, po raz trzeci a ona już miała tego serdecznie dość. Na całe szczęście nic nie jadła, ale wypite już wcześniej kakao odbijało się jakoś niestrawnie w jej żołądku i chociaż na całe szczęście udało jej się powstrzymać, przez dłuższą chwilę leżała na ziemi, delikatnie wyczuwając chłód drewna pod swoim ciałem. Tajemniczy mężczyzna zniknął, nie pojawiając się już w okolicy, ale i zapachy były inne.
Wciągnęła powietrze, rozpoznając zapachy nawet jeżeli wiele czasu nie spędziła na mieszkaniu razem z braćmi. Port jednak nie był do zapomnienia, a ostrożnie podczołganie się do parapetu i wyjrzenie przez okno sprawiło, że serce niemal jej zamarło, bo prawda była taka, że wcale się nie pomyliła. I chyba to ją przerażało.
Widok uliczek, ciasnych i pobrukowanych gdzie popadnie, tak jakby kamienie po prostu posypały się po ziemi, ludzie odziani w wielokrotnie pocerowane płaszcze – to wszystko nagle przestawało mieć znaczenie kiedy tylko w gardle i klatce piersiowej narastała panika, niemożliwa do opanowania. Przylgnęła do ściany, nie mogąc nawet trząść się w przerażeniu, bo wszystko było takie niepewne, takie przytłaczające.
Kiedy tylko jednak nieco uważniej przyglądała się pomieszczeniu, w panice próbowała docierać do tego, gdzie się znajdowała. Wybiec na zewnątrz się nie odważyła, ani teraz, ani w momencie poprzedniego miejsca, a gdy była w Londynie, zdrowy rozsądek zdawał się ulatywać. Ale co mogła zrobić. Póki co była na małej przestrzeni, w której jeszcze nikogo nie było, a która wydawała się..łazienką? Widziała zlew, pośniedziałe lustro, ale poza tym nie wydawało się, aby coś tutaj się znajdowało. Usłyszała jednak kroki na zewnątrz, a to przeraziło ją jeszcze bardziej – czy teraz ktoś miał zamierzać do tego właśnie pomieszczenia? Jeżeli wtargnęła do cudzego domu w Londynie, jego mieszkańcy mogli być jeszcze bardziej zdenerwowani niż ten….nieznajomy, którego płaszcz właśnie miała na sobie. Dlatego też niemal wcisnęła się pod zlew, z bijącym sercem czekając na „niespodziankę” którą miała się okazać czyjaś obecność.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Miała dużo mniej pracy niż zaledwie kilka miesięcy temu, ale na pewno nie narzekała na jej brak. W lecznicy tylko pojedyncze łóżka były teraz zajęte, ale przemiał pacjentów każdego dnia miała dość spory. Głównie przyczynami ich wizyt były choroby, odmrożenia, osłabienia spowodowane niedożywieniem. Byli też i inni, ci którzy szukali pomocy po wyjściu z Tower. Dużą część czasu spędzała jednak też poza Londynem. Tam obecnie było gorzej. Całe wioski, miasta równano z ziemią, obozy pełne niewinnych ludzi... Tam ręce miała pełne roboty. Sanitariuszy nie brakowało, ale fachowców już tak, czarodziei, licencjonowanych uzdrowicieli z doświadczeniem w warunkach polowych. Nie każdy radził sobie dobrze w takich warunkach. W wojnie nie było niczego pięknego. To co widzieli przechodziło ludzkie pojęcie. Do tego stres i konieczność podejmowania szybkich i przede wszystkim jak najlepszych decyzji. Nieskromnie mogła stwierdzić, iż była w tym dobra. Potrafiła się skupić na zadaniu, myślała metodycznie, nie brakowało jej empatii, ale nie traciła zimnej krwi. Była pewna siebie i swoich umiejętności. Musiała być jeśli chciała pomagać innym. Wciąż jednak pozostawało miejsce na doskonalenie. Zawsze można było być lepszym, zawsze można było coś poprawić, ulepszyć, poszerzyć wiedzę na dany temat. Dlatego tak skorzę sięgała po książki z anatomii te dotyczące poszczególnych schorzeń, czasopisma naukowe, badania na temat nowych sposobów leczenia. Dlatego tak lubiła wyzwania, dlatego zajmowała się wszystkim, a nie wyłącznie urazami związanymi z jej specjalizacją. Dlatego wychodziła naprzeciw zbliżając się stopniowo do linii frontu. Nie miała zamiaru walczyć. Nie nadawała się do tego. Ledwo potrafiłaby się obronić, o ile byłaby w ogóle w stanie. Ale ludzie i tam potrzebowali pomocy. Przede wszystkim tam. Starała się jednak nie zaniedbywać swych obowiązków w lecznicy. To tu przede wszystkim leżała jej odpowiedzialność, za to miejsce i za tych ludzi. Od rana zajmowała się pacjentami, małymi i większymi rzeczami. Swój dzień kończyła na zabiegu, dość skomplikowanym, na otwartej ranie. Zmęczona zajęła się pacjentem, którego przeniosła przy pomocy zaklęcia z powrotem na łóżko. Następnie swoje kroki skierowała w kierunku łazienki chcąc oczyścić użyte przez nią wcześniej instrumenty. Otworzyła drzwi, a na widok nieznajomej sylwetki skulonej na ziemi, której kompletnie się tam nie spodziewała zastać wydawał z siebie urwany dźwięk, a wszystko co trzymała w dłoniach skończyło na posadce. - Sheila?- Dość szybko poznała dziewczynę równie zlęknioną co ona sama dziewczynę wciśnięta pod zlewem. - Jak się tu dostałaś? Nic ci nie jest? - Zapytała od razu zmartwiona klękając przed dziewczyną, skanując ją wzrokiem z góry na dół w poszukiwaniu czegoś niepokojącego.
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Serce biło jak oszalałe – pamiętała jak to jest, nie mieć ze sobą różdżki i teraz przechodziła dosłownie to samo. Niestety, oznaczało to, że panikowała bardziej niż by chciała, zwłaszcza że poprzednie spotkanie wcale nie zakończyło się najsympatyczniej. Spojrzenie wbiła więc w drzwi, które zaraz miały stanąć otworem, ukazując jej twarz, która stała za nimi, gotowa na wszelkiego rodzaju próby ucieczki. Jeżeli byli w Londynie, mogła dość szybko zorientować się, gdzie była, wtedy przebiegłaby do kolejnego miejsca, być może udałoby się jej dotrzeć do ich poprzedniego mieszkania, może…nie zdążyła dalej planować, bo drzwi otworzyły się, ukazując Yvette która wpatrywała się w nią z niemniejszym zaskoczeniem niż Yvette na nią. W jednej chwili kamień spadł jej z serca, a wzdychając głęboko, mogła skoczyć na równe nogi, wciskając się w objęcia uzdrowicielki i trwając tak przez chwilę, jeżeli ta jej nie odsunęła.
Dopiero po chwili jej oczy spotkały spojrzenie Yvette, a nawet gdy przygryzła wargę, udało jej się uspokoić na tyle, że nie panikowała, ani też nie krzyczała, po prostu była przeszczęśliwa że trafiła na kogoś kto jest jej przyjazny. I reszcie. Słuchała przez chwilę ostrożnie bijącego serca, tak jakby nagle to miało ją uspokoić i to, jak delikatna sylwetka, niemal równie drobna co ona, nadawała tej sytuacji spokoju i jakiegoś wsparcia. Dopiero po chwili odsunęła się, spoglądając na panią Baudelaire od góry do dołu, składając lekko dłonie.
- Przepraszam pani, pani Baudelaire, nic nie chciałam zrobić. Po prostu nagle magia zrobiła tak, że jakbym się teleportowała, to teleportowałam się gdzieś tutaj, a wcześniej gdzieś tam do lasów i nawet do czyjegoś mieszkania, a to mieszkanie było no, od tego pana mam płaszcz, ale nie wydawał się mocno przyjazny, nawet jeżeli pomógł. – Miała wrażenie, że paplała tak piąte przez dziesiąte, ale miała wrażenie, że w tym momencie schodził z niej cały stres, a kiedy znajdowała się w obecności kogoś, kto pomagał rodzinie…była tutaj bezpieczna.
- Proszę, nie będę przeszkadzać, ale czy mogę tu zostać? Mogę nawet siedzieć tutaj. – Nie sądziła, że nagle miała przegonić ją, ale wolała najpierw prosić a potem się martwić.
Dopiero po chwili jej oczy spotkały spojrzenie Yvette, a nawet gdy przygryzła wargę, udało jej się uspokoić na tyle, że nie panikowała, ani też nie krzyczała, po prostu była przeszczęśliwa że trafiła na kogoś kto jest jej przyjazny. I reszcie. Słuchała przez chwilę ostrożnie bijącego serca, tak jakby nagle to miało ją uspokoić i to, jak delikatna sylwetka, niemal równie drobna co ona, nadawała tej sytuacji spokoju i jakiegoś wsparcia. Dopiero po chwili odsunęła się, spoglądając na panią Baudelaire od góry do dołu, składając lekko dłonie.
- Przepraszam pani, pani Baudelaire, nic nie chciałam zrobić. Po prostu nagle magia zrobiła tak, że jakbym się teleportowała, to teleportowałam się gdzieś tutaj, a wcześniej gdzieś tam do lasów i nawet do czyjegoś mieszkania, a to mieszkanie było no, od tego pana mam płaszcz, ale nie wydawał się mocno przyjazny, nawet jeżeli pomógł. – Miała wrażenie, że paplała tak piąte przez dziesiąte, ale miała wrażenie, że w tym momencie schodził z niej cały stres, a kiedy znajdowała się w obecności kogoś, kto pomagał rodzinie…była tutaj bezpieczna.
- Proszę, nie będę przeszkadzać, ale czy mogę tu zostać? Mogę nawet siedzieć tutaj. – Nie sądziła, że nagle miała przegonić ją, ale wolała najpierw prosić a potem się martwić.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Serce i jej biło jak oszalałe. Gdyby nie wiedziała lepiej pomyślałaby, że dostała zawału. Naprawdę dziewczyna przeraziła ją na śmierć. Kompletnie się tu nikogo nie spodziewała. Szybko jednak doprowadziła samą siebie do porządku widząc kim jest intruz i że jest on równie, a nawet bardziej przerażony niż ona. Imię dziewczyny wyrwało się spomiędzy jej rozchylonych ust w niemym zapytaniu, na które nie potrzebowała odpowiedzi. Miała ją przed sobą, a zaraz później wtuloną ją w siebie. Oddała uścisk z troską przyciągając dziewczynę bliżej i gładząc ją po włosach. Stały tak przez chwilę w końcu wypuszczając się jednak z objęć by móc na siebie spojrzeć. - Nie przepraszaj. - Uśmiechnęła się współczująco otaczając jej splecione dłonie swymi chcąc dodać roztrzęsionej dziewczynie otuchy. Słuchała uważnie każdego, przepełnionego emocjami w głosie słowa. - Teleportacji towarzyszy czkawka? - Zapytała, choć już podany przez nią opis był na tyle jasny, że nie miała co do tego co jej dolegało większych wątpliwości. - Nic ci nie jest? Nie zraniłaś się? Nikt ci nie wyrządził żadnej krzywdy? - Zapytała zaniepokojona, bo przecież nie wiadomo było gdzie i do kogo może trafić. Nie trzeba wojny, aby przypadkiem wpaść w kłopoty.
- Oczywiście, że możesz tu zostać. - Zapewniła od razu, pewnie, tak aby nie miała ona żadnych wątpliwości, co do tego, że jest tu mile widziana. - Pójdziesz ze mną na górę. Napijesz się czegoś ciepłego. Może dasz radę coś zjeść? Mam zupę, nic ciężkiego. - Po tych wszystkich teleportacjach na pewno nie czuła się najlepiej. Puściła dłonie dziewczyny, aby wyciągnąć różdżkę i za pomocą jednego machnięcia nadgarstkiem zebrać rozrzucone po podłodze przyrządy, które wylądowały w zlewie. Później się nimi zajmie. Następnie poprowadziła dziewczynę na mały korytarz. Nie udały się jednak do głównej sali, a na schody prowadzące do jej mieszkania. - Niestety, ale na czkawkę teleportacyjną nie ma leku, mija ona samoistnie. - Z kieszeni sukienki wyciągnęła klucz, którym otworzyła drzwi wchodząc do środka jako pierwsza. Poczekała aż dziewczyna również wejdzie do środka po czym zamknęła drzwi za sobą ponownie na klucz. - Mogę podać ci jednak eliksir osłabiający, dzięki niemu nie będziesz w stanie teleportować się daleko. Zaledwie kilka stóp. Mogłabyś tu zostać, gdybyś chciała. Napisać list do rodzeństwa gdzie jesteś i co się z tobą dzieje. - Zaproponowała odwracając się w pełni do dziewczyny. Wydawało jej się być to najlepszym rozwiązaniem. Przemieszczanie się w jej stanie nie było wskazane. A może akurat okaże się też, że jej lecznica miała być jej ostatnim przystankiem? Dowiedzą się pewnie o tym za niedługo.
- Oczywiście, że możesz tu zostać. - Zapewniła od razu, pewnie, tak aby nie miała ona żadnych wątpliwości, co do tego, że jest tu mile widziana. - Pójdziesz ze mną na górę. Napijesz się czegoś ciepłego. Może dasz radę coś zjeść? Mam zupę, nic ciężkiego. - Po tych wszystkich teleportacjach na pewno nie czuła się najlepiej. Puściła dłonie dziewczyny, aby wyciągnąć różdżkę i za pomocą jednego machnięcia nadgarstkiem zebrać rozrzucone po podłodze przyrządy, które wylądowały w zlewie. Później się nimi zajmie. Następnie poprowadziła dziewczynę na mały korytarz. Nie udały się jednak do głównej sali, a na schody prowadzące do jej mieszkania. - Niestety, ale na czkawkę teleportacyjną nie ma leku, mija ona samoistnie. - Z kieszeni sukienki wyciągnęła klucz, którym otworzyła drzwi wchodząc do środka jako pierwsza. Poczekała aż dziewczyna również wejdzie do środka po czym zamknęła drzwi za sobą ponownie na klucz. - Mogę podać ci jednak eliksir osłabiający, dzięki niemu nie będziesz w stanie teleportować się daleko. Zaledwie kilka stóp. Mogłabyś tu zostać, gdybyś chciała. Napisać list do rodzeństwa gdzie jesteś i co się z tobą dzieje. - Zaproponowała odwracając się w pełni do dziewczyny. Wydawało jej się być to najlepszym rozwiązaniem. Przemieszczanie się w jej stanie nie było wskazane. A może akurat okaże się też, że jej lecznica miała być jej ostatnim przystankiem? Dowiedzą się pewnie o tym za niedługo.
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Utrzymanie ją w uścisku było pokrzepiające, przynajmniej na ten moment ze strony Yvette. Zamknięcie Sheili w objęciach, znanych chociaż nie umiłowanych, był dla niej zdecydowanie pokrzepieniem. Przez chwilę nie rozglądała się po okolicy, skupiona jedynie na jasnych włosach, nieco szorstkim ubraniu oraz zapachu leków nieodzownie towarzyszącym uzdrowicielom. Tymi, od których Sheila najchętniej uciekała, ale tym razem nie było takiej potrzeby. Tym razem była przy kimś, kto na pewno by jej nie skrzywdził. W zbyt wielkim płaszczu wyglądała jak dziecko, ale trochę też teraz tak się czuła.
- Pani Yvette, pani Yvette… - powtarzała w kółko, tak jakby to miało coś zmienić, ale gdy tylko wyczuwała, że jest bezpieczna, a to powodowało, że ulga przejmowało nad nią kontrolę. Dopiero kiedy musiały podnieść się ze swojego miejsca, Sheila spojrzała na uzdrowicielkę, ufnie łapiąc jej dłoń gdy przyszło im podnieść się z miejsca. Przynajmniej do momentu kiedy padły kolejne pytania.
- Tak, jakby…czkam i wyrzuca mnie tam, gdzie nie chcę. Nawet nie byłam w takim miejscu, nie wiem, co się dzieje, po prostu mnie wyrzuca w przestrzeń, a ja natykam się na pewnych ludzi. Boję się, póki co nie trafiłam na nikogo niebezpiecznego, ale co jeżeli następne mnie wyrzuci do takiej osoby? – Uniosła głowę, spoglądając na kobietę i trzymając ją dalej. Na jej ustach zatańczył chwilowy uśmiech, zgaszony jednak dalszymi obawami.
- Dziękuję, jest pani…najlepsza. – Chciała powiedzieć coś niezwykłego, jakiś komplement, ale nawet nie umiała. Ale była najlepsza, to absolutnie nie podległo wątpliwościom. – Czy…czy mogę posiedzieć pod kocem? To łatwiejsze. A eliksir…czy jak go wezmę, to będę mogła potem wrócić do domu? Nie chcę nie móc wrócić, James może pojawić się w każdej chwili. – Spoglądała z powątpiewaniem, czy wszystko jest dobrym pomysłem. Ale nie mogła nawet myśleć o zupie.
- Nie, nie chcę jeść ani pić, dziękuję. – Potrząsnęła głową. Wystarczyło jej zaszyć się gdzieś w kącie i to tyle.
- Pani Yvette, pani Yvette… - powtarzała w kółko, tak jakby to miało coś zmienić, ale gdy tylko wyczuwała, że jest bezpieczna, a to powodowało, że ulga przejmowało nad nią kontrolę. Dopiero kiedy musiały podnieść się ze swojego miejsca, Sheila spojrzała na uzdrowicielkę, ufnie łapiąc jej dłoń gdy przyszło im podnieść się z miejsca. Przynajmniej do momentu kiedy padły kolejne pytania.
- Tak, jakby…czkam i wyrzuca mnie tam, gdzie nie chcę. Nawet nie byłam w takim miejscu, nie wiem, co się dzieje, po prostu mnie wyrzuca w przestrzeń, a ja natykam się na pewnych ludzi. Boję się, póki co nie trafiłam na nikogo niebezpiecznego, ale co jeżeli następne mnie wyrzuci do takiej osoby? – Uniosła głowę, spoglądając na kobietę i trzymając ją dalej. Na jej ustach zatańczył chwilowy uśmiech, zgaszony jednak dalszymi obawami.
- Dziękuję, jest pani…najlepsza. – Chciała powiedzieć coś niezwykłego, jakiś komplement, ale nawet nie umiała. Ale była najlepsza, to absolutnie nie podległo wątpliwościom. – Czy…czy mogę posiedzieć pod kocem? To łatwiejsze. A eliksir…czy jak go wezmę, to będę mogła potem wrócić do domu? Nie chcę nie móc wrócić, James może pojawić się w każdej chwili. – Spoglądała z powątpiewaniem, czy wszystko jest dobrym pomysłem. Ale nie mogła nawet myśleć o zupie.
- Nie, nie chcę jeść ani pić, dziękuję. – Potrząsnęła głową. Wystarczyło jej zaszyć się gdzieś w kącie i to tyle.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Ufne dłonie złapały ją ciasno za materiał ubrania szukając komfortu w oferowanym uścisku. - Już wszystko będzie dobrze. - Zapewniła gładząc nieco niższą od niej dziewczynę po włosach wsłuchując się w wypowiadane przez nią jak mantrę słowa. Czekała cierpliwie, aż nieco się uspokoi, aby w końcu postąpić krok do tyłu. Wciąż trzymając ją za dłoń poprowadziła ją za sobą szczerze zatroskana jej stanem. Uważnie słuchała swych słów potwierdzając tylko już praktycznie postawioną diagnozę. Chciałaby móc ją pocieszyć, ale dziewczyna miała rację. Nie mogła mieć pewności na kogo trafi następnym razem, a co gorsze nie dało się za bardzo temu zapobiec. Jedynym wyjściem był właśnie eliksir. Na jej uśmiech odpowiedziała równie słabym i krótkim, ale tak samo szczerym, co ten posłany w jej stronę. Najlepsza... nie chcąc się z tym kłócić przyjęła uroczy komplement wpuszczając dziewczynę do środka mieszkania.
- Oczywiście. Usiądź na kanapie proszę. - Nie dziwiło jej to, że nie chciała jeść. Musiała czuć się okropnie, co zresztą było widoczne gołym okiem. Blada, wyziębiona, bardziej przez zmęczenie, aniżeli prawdziwy chłód. Zabrała złożony na fotelu koc, który rozłożyła przed siedzącą dziewczyną i narzuciła go ciasno na ramiona Sheili okrywając ją dokładnie i pocierając kilkakrotnie jej ramiona. - Niestety, ale to nie takie proste. - Westchnęła ze zmartwioną miną przyglądając się Sheili. - Czkawka teleportacyjna trwa różnie. Zwykle utrzymuje się ona do dwóch tygodni. Każde większe czknięcie przenosi cię dalej. Możesz się teleportować do domu, ale tylko jeśli czujesz się na siłach. Przemieszczanie jest nie wskazane w twoim stanie. - Wyjaśniła po krótce lustrując jej reakcje. Obawiała się rozczepienia, na dodatek musiałaby najpierw opuścić Londyn. Bo dalej mieszkali poza nim, prawda? W jej mniemaniu najrozsądniej było, aby dziewczyna naprawdę została tu przez jakiś czas. - Odczekaj nieco. Musisz być bardzo zmęczona. Wtedy zobaczymy co dalej. - Uśmiechnęła się do niej zakładając za ucho kosmyk jej włosów. Przygotuję eliksir uspokajający i mieszankę ziół, która pomoże ci się nieco zrelaksować. - Jeśli nie weźmie ich teraz, to przynajmniej zabierze je ze sobą. Odeszła od dziewczyny, by podejść do biurka przy parapecie, z którego zabrała pergamin, pióro i kałamarz stawiając je na stoliku przed Sheilą, zupełnie tak jak jeszcze niedawno zrobiła to dla Thomasa. - Proszę. Możesz napisać do braci, aby się nie zamartwiali. - Sama odeszła na moment, aby udać się po obiecany eliksir i zioła oraz przynieść dziewczynie chociaż szklankę wody. - Gdzie teraz mieszkacie? - Mieli nie wracać do Londynu, nie widywała ich na ulicach, ale może... jeśli tak, to po prostu ją zaprowadzi na miejsce.
- Oczywiście. Usiądź na kanapie proszę. - Nie dziwiło jej to, że nie chciała jeść. Musiała czuć się okropnie, co zresztą było widoczne gołym okiem. Blada, wyziębiona, bardziej przez zmęczenie, aniżeli prawdziwy chłód. Zabrała złożony na fotelu koc, który rozłożyła przed siedzącą dziewczyną i narzuciła go ciasno na ramiona Sheili okrywając ją dokładnie i pocierając kilkakrotnie jej ramiona. - Niestety, ale to nie takie proste. - Westchnęła ze zmartwioną miną przyglądając się Sheili. - Czkawka teleportacyjna trwa różnie. Zwykle utrzymuje się ona do dwóch tygodni. Każde większe czknięcie przenosi cię dalej. Możesz się teleportować do domu, ale tylko jeśli czujesz się na siłach. Przemieszczanie jest nie wskazane w twoim stanie. - Wyjaśniła po krótce lustrując jej reakcje. Obawiała się rozczepienia, na dodatek musiałaby najpierw opuścić Londyn. Bo dalej mieszkali poza nim, prawda? W jej mniemaniu najrozsądniej było, aby dziewczyna naprawdę została tu przez jakiś czas. - Odczekaj nieco. Musisz być bardzo zmęczona. Wtedy zobaczymy co dalej. - Uśmiechnęła się do niej zakładając za ucho kosmyk jej włosów. Przygotuję eliksir uspokajający i mieszankę ziół, która pomoże ci się nieco zrelaksować. - Jeśli nie weźmie ich teraz, to przynajmniej zabierze je ze sobą. Odeszła od dziewczyny, by podejść do biurka przy parapecie, z którego zabrała pergamin, pióro i kałamarz stawiając je na stoliku przed Sheilą, zupełnie tak jak jeszcze niedawno zrobiła to dla Thomasa. - Proszę. Możesz napisać do braci, aby się nie zamartwiali. - Sama odeszła na moment, aby udać się po obiecany eliksir i zioła oraz przynieść dziewczynie chociaż szklankę wody. - Gdzie teraz mieszkacie? - Mieli nie wracać do Londynu, nie widywała ich na ulicach, ale może... jeśli tak, to po prostu ją zaprowadzi na miejsce.
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Czuła się nieco jak mała kaczuszka, podążająca teraz za Yvette jak mały ptak za swoim rodzicielem, ale póki co to właśnie obecność uzdrowicielki zapewniała jakieś bezpieczeństwo w tym wszystkim, co tu się znajdowało – pokręconych teleportacjach, strachu przed Londynem, jakby już nigdy nie miał być bezpieczny, bólu, niepokoju, tylu negatywnych emocji i poczucia jednocześnie, że jest jakimś niewyobrażalnym ciężarem dla Eve która starała się zrobić dla niej wszystko co mogła. Czy właśnie te zmartwienia przerzucała na barki Yvette? Chyba nie chciała, ale jednocześnie tak bardzo pragnęła ciepła i opieki która nie wiązała się z długim zmartwieniem ze strony portowej uzdrowicielki.
Stawiając kroki, bosymi stopami przemierzała ostrożnie posadzkę, tak jakby martwiła się czy przypadkiem nie nadepnie na coś w swojej nieostrożności, tak jakby spodziewała się, że mimo pustej podłogi coś jednak może się znaleźć. Niczym lekko wystraszony kot przemknęła szybko w stronę znajdującej się niedaleko kanapy, przenosząc się na nią i zwijając się niemal w kłębek. Wiedziała, że wygląda jak siedem nieszczęść, bez butów, w koszuli nocnej na którą narzuciła duży płaszcz, ale przynajmniej czuła się o wiele spokojniej, co widać było po jej twarzy.
- W takim razie…czy mogę tutaj poczekać do następnej czkawki i w razie czego napisać do pani? Nie chcę robić problemów, jakby to był ktoś kto się wydaje niebezpieczny to bym nie pisała, ale Jamesa i Thomasa nie ma w domu. Da pani znać Eve? Nie chcę aby się przesadnie martwiła. – Widać skończy się na tym, że będzie musiała dawać losowi przerzucać się z miejsca na miejsce, pozwalając sobie na odpoczęcie dopiero wtedy kiedy minie poczucie niepokoju i oddech się uspokoi.
- Dziękuję. – Drobna dłoń złapała tę należącą do Yvette a piwne oczy na chwilę odnalazły te jaśniejsze zanim Sheila wypuściła ją delikatnie, nie chcąc zatrzymywać kobiety przed dalszymi działaniami. Spojrzała jeszcze na stawiany przed nią kałamarz i pióro, dłoń ostrożnie wyciągając spod warstw materiały aby na szybko nakreślić jakiś list, dając znać Eve że wszystko u niej w porządku, nic złego się nie dzieje i wróci najpewniej dziś, tylko czkawka teleportacyjna była o wiele bardziej problematyczna.
- Jesteśmy w Dolinie Godryka… - nie chciała precyzować nie tylko dlatego, że nie ufała Yvette, ale wiedziała, jak ludzie reagują na mieszkanie w miejscu, które wcześniej należało do kogoś, dlatego postanowiła oszczędzić tej informacji. – Jak pani będzie miała czas na wiosnę, to proszę przyjść. Uszyję pani coś w zamian za to. – Nie chciała zostawiać przysług, w tym wszystkim była podobna do Jamesa zdecydowanie.
Stawiając kroki, bosymi stopami przemierzała ostrożnie posadzkę, tak jakby martwiła się czy przypadkiem nie nadepnie na coś w swojej nieostrożności, tak jakby spodziewała się, że mimo pustej podłogi coś jednak może się znaleźć. Niczym lekko wystraszony kot przemknęła szybko w stronę znajdującej się niedaleko kanapy, przenosząc się na nią i zwijając się niemal w kłębek. Wiedziała, że wygląda jak siedem nieszczęść, bez butów, w koszuli nocnej na którą narzuciła duży płaszcz, ale przynajmniej czuła się o wiele spokojniej, co widać było po jej twarzy.
- W takim razie…czy mogę tutaj poczekać do następnej czkawki i w razie czego napisać do pani? Nie chcę robić problemów, jakby to był ktoś kto się wydaje niebezpieczny to bym nie pisała, ale Jamesa i Thomasa nie ma w domu. Da pani znać Eve? Nie chcę aby się przesadnie martwiła. – Widać skończy się na tym, że będzie musiała dawać losowi przerzucać się z miejsca na miejsce, pozwalając sobie na odpoczęcie dopiero wtedy kiedy minie poczucie niepokoju i oddech się uspokoi.
- Dziękuję. – Drobna dłoń złapała tę należącą do Yvette a piwne oczy na chwilę odnalazły te jaśniejsze zanim Sheila wypuściła ją delikatnie, nie chcąc zatrzymywać kobiety przed dalszymi działaniami. Spojrzała jeszcze na stawiany przed nią kałamarz i pióro, dłoń ostrożnie wyciągając spod warstw materiały aby na szybko nakreślić jakiś list, dając znać Eve że wszystko u niej w porządku, nic złego się nie dzieje i wróci najpewniej dziś, tylko czkawka teleportacyjna była o wiele bardziej problematyczna.
- Jesteśmy w Dolinie Godryka… - nie chciała precyzować nie tylko dlatego, że nie ufała Yvette, ale wiedziała, jak ludzie reagują na mieszkanie w miejscu, które wcześniej należało do kogoś, dlatego postanowiła oszczędzić tej informacji. – Jak pani będzie miała czas na wiosnę, to proszę przyjść. Uszyję pani coś w zamian za to. – Nie chciała zostawiać przysług, w tym wszystkim była podobna do Jamesa zdecydowanie.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Strona 1 z 2 • 1, 2
Portowa lecznica
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki