Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia
Grobowiec Loughcrew
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Grobowiec Loughcrew
Megalityczne cmentarzysko, sięgające czasów pierwszych czarodziejów na irlandzkich ziemiach. W centrum znajduje się grobowiec w formie kopca. Do środka prowadzi niewielkie wejście, niewidoczne dla mugoli, a system podziemnych korytarzy może doprowadzić ciekawskich czarodziejów do centralnej komnaty. Na jej ścianach wyryte są starożytne runy oraz zupełnie nieznane symbole z antycznych czasów, a na środku znajdują się dwa pionowe kamienie, wysokości człowieka. Nie można ich przesunąć ani poruszyć żadnym zaklęciem, a czarodziejscy historycy hipotetyzowali niegdyś, że grobowiec mógł pierwotnie chronić portal do innego świata. Dopiero później miał stać się cmentarzyskiem. Nikomu nie udało się jednak odnaleźć portalu ani sposobu na jego otworzenie, a zagadka Loughcrew pozostała nierozwiązana.
Rigel przez chwilę wahał się co powiedzieć, niestety, zanim dokładnie przemyślał odpowiedź, słowa same ułożyły się w zdanie.
-Możliwe, że jeszcze pojawi się osob… - szybko się poprawił, choć zrobił to, czując dziwne ukłucie bólu. Słowa były gorzkie w smaku - Kobieta w twoim życiu, która sama zdecyduje się na taki krok.
Znowu to robił. Podświadomie powtarzał to, co zrobił kiedyś z premedytacją - próbował odtrącić. Dla dobra Fenrira. Czy może dla własnego? A jednak z drugiej strony, gdzieś w głębi duszy tak bardzo chciał, żeby blondyn zaprzeczył.
Rigel uśmiechnął się lekko i smutno.
-Jak w bajce. Szkoda, że życie to nie bajka, gdzie później wszyscy żyją długo i szczęśliwie.
Dotyk oraz ta dziwna bliskość dodawała otuchy, jak i głupią nadzieję, przez co wypowiedziane zdanie nie zabrzmiało zbyt przekonywująco - zupełnie jakby istniała możliwość, drobna iskra nadziei, że przynajmniej połowa typowego dla opowieści dla dzieci zakończenia może wydarzyć się w rzeczywistości.
Mimowolnie przeniósł wzrok na rękę Fenrira, która nadal trzymała go za nadgarstek.
-Możliwe, że nastolatkowie tak mają. Nie wiem. - przyznał, lekko kręcąc głową. Widział, że z momentem pojawienie się dziewczyny, jego koledzy zachowywali się, jakby nagle ktoś pozbawił ich jakieś porządnej części mózgu. Najbliższe przyjaciółki zachowywały się w diametralnie inaczej. Tak się złożyło, że zawsze chłopak, czy przelotne zauroczenie było na drugim miejscu. W końcu tylko z przyjaciółkami, w tym i z samym Blackiem, który też do tego grona należał, mogły porządnie o porządnie poplotkować i podzielić się wrażeniami z “randek”.
-Kiedy zdałem sobie sprawę, co tak naprawdę się między nami dzieje… co ze mną się dzieje… Zdecydowałem o zakończeniu znajomości. Tak było lepiej. Nie chciałem, żeby przeze mnie miał problemy. A ja nie chciałem, żeby był obok. Brzydziłem się siebie.
Dłubanie w tej ranie bolało i Rigel chyba już dłużej nie był sobie w stanie radzić z ilością emocji, które przyniosły ze sobą stare szkolne wspomnienia. Z perspektywy czasu wiedział, że postąpił okrutnie i niesprawiedliwie w stosunku do przyjaciela, niestety wtedy pomysł ten wydawał się odpowiednim do sytuacji.
-Nikomu nie kibicuję. Nie znoszę quidditcha. - lekko się skrzywił. - Robiłem to tylko po to, żeby On mnie lubił. Do drużyny też dla Niego się dostałem... A później nie mogłem odejść, bo musiałem stwarzać... pozory, że wszystko jest w porządku.
Nigdy się przed sobą samym do tego nie przyznał, ale w rzeczywistości w szkole bardzo lubił quidditch, szczególnie analizowanie strategii i wykorzystywanie rozwiązań wziętych z meczów Ligi podczas szkolnych zawodów. Tylko że wszystko się zmieniło. I po zerwaniu znajomości z przyjacielem quidditch kojarzył się młodemu czarodziejowi jedynie z bólem, stratą i podstępną chorobą.
-Jeśli tak lubiłeś sport, to dlaczego zdecydowałeś się… na inną drogę? - zapytał ostrożnie. Był ciekaw, czym zajmuje się Fenrir, a z drugiej strony obawiał się, czy nie dotyka tym pytaniem tematu, który może być bolesny dla mężczyzny siedzącego obok. W końcu wilkołaki mają ciężko. Black słyszał plotki, że osoby zwalniały się z pracy, albo były wyrzucane, kiedy tylko wychodziła na jaw prawda, że są likantropami.
-To mamy ze sobą wiele wspólnego. - podsumował, starając się, żeby słowa zabrzmiały ciepło i dodały mężczyźnie otuchy.
Zimno i bolesne niedowierzanie nadal wbijały swoje niewidzialne ostre pazury w jego umysł, mimo prób odcięcia się od nich za wszelką cenę. Czuł gorycz, jednak wiedział, że krzyk nie doprowadzi do niczego konstruktywnego. Podniósł głos już raz. Wystarczy. Limit złości wyczerpany. Teraz musiał zrozumieć. Nie, nie musiał - chciał tego.
Żeby w jakikolwiek sposób pozwolić ciału dać upust nagromadzonym emocjom, ze wszystkich możliwych przejawów, pozwolił sobie na łzy. Ciche i spokojne. Nie burzące opowieści.
Nie skomentował pytania o tym, co ma na myśli, mówiąc o “swoim świecie”. Odpowiedź na to pytanie w niebezpieczny sposób zbliżało się do innych informacji, którymi Black nie chciał się dzielić. Nie mógł, gdyż było to śmiertelnie niebezpieczne dla nich obu.
-Rozumiem twoje obawy, ale nie mam żadnego związku z brygadzistami. - uniósł dłonie w obronnym geście. O brygadzistach krążyło w wiele plotek, jednak Black nie sądził, że są one w stu procentach prawdziwe. W końcu nigdy nikogo tak po prostu, tak bez przyczyny się nie pozbywano. Tym bardziej teraz, kiedy w Ministerstwie panuje porządek. To byłoby głupie i niedorzeczne... ale rozumiał, obawy Fenrira. W końcu temat ten dotykał go bezpośrednio, a stereotypy zdążyły bardzo mocno wniknąć w umysły ludzi.
-Rozumiem. - powiedział już chyba po raz setny podczas tej rozmowy. I tak jak wcześniej - nie kłamał.
Patrzył, jak jasne oczy napełniają się łzami.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale czuł, że wszystko, co miało zostać powiedziane już padło. Łzy były zdrowe, pomagały radzić sobie z niemocą i chaosem w głowie, jednak Rigel tak bardzo chciał pomóc. Zebrać te wszystkie odłamki i skleić je złotem, jak robią to najlepsi mistrzowie w Japonii. Sprawić, żeby Fenrir już nigdy nie czuł się w tak parszywy sposób.
Zdobył się jedynie na szeroki, szczery uśmiech w odpowiedzi na jego wyznanie. Po prostu nie wiedział, co mógłby jeszcze powiedzieć i jak opisać to rozlewające się wzdłuż kręgosłupa uczucie ciepła.
-Samemu, oczywiście, już nigdy. - wymamrotał, nawet nie powstrzymując własnego mózgu, który uznał, że już zacznie planować możliwe opcje, co, gdzie i z kim zażywać, żeby było przyjemnie i bezpiecznie. W końcu, oprócz Złotej rybki miał schowane parę działek Wróżkowego pyłu.
Na słowa o górach lekko uniósł brwi, widząc lekką panikę blondyna, tłumaczącego, że był tam tylko z przyjacielem. Chciał zażartować na ten temat, ale ugryzł się w język. Tekst o tym, że “jak randki to tylko na plaży z przystojnymi nieznajomymi” musiał poczekać na lepsze czasy.
-Tym bardziej, powinniśmy się tam wybrać. - powiedział trochę zbyt entuzjastycznie, żeby za chwilę dodać już spokojniej - Jeśli… oczywiście będziesz chciał.
Wolał, żeby mężczyzna uznał go za jakiegoś natręta.
-Tak… to draństwo trzymało mnie aż tak długo. Możliwe, że po prostu miałem pecha. - nie mógł powiedzieć, że winą tego na pewno był stres, ogólna bezsenność i koszmary z powodu śmierci brata. -Powiedzmy, że widać było, że odbiegałeś zachowaniem od normy. Odrobinę. Ale całkiem dobrze sobie poradziłeś, biorąc pod uwagę, że wcześniej zażyłeś Widły… Tak mi powiedziałeś. - uciekł wzrokiem gdzieś w bok. - No bo raczej nieczęsto spotyka się kogoś, kto tak po prostu podchodzi do obcych, wita się z nimi i próbuje zaprzyjaźnić.
Parsknął cichym śmiechem.
-Tak, to było dość... nietypowe.
I urocze.
-Czy… od zawsze czułeś towarzystwo wilka? Znaczy… - zebrał się w sobie, żeby powiedzieć to na głos. - Od momentu ugryzienia?
Rozmowa zmierzała w dość dziwnym kierunku, przez co czarodziej również lekko się zarumienił.
-Faktycznie… było to dość trudno określić… w takiej sytuacji.. j-jakiej się wtedy znaleźliśmy... - nie był chyba jeszcze gotów mówić o wydarzeniach na plaży w taki sposób.
Nagle wyraz twarzy Fenrira zmienił się. Czy to przez sposób, w jaki patrzył na Rigela, czy to, jak zmieniła się jego mowa ciała. To, jak wypowiadał słowa, jak brzmiał jego głos. Wszystko to sprawiło, że właśnie w tej chwili zaczął przypominać osobę, którą Black poznał tamtej nocy.
To jakiś mechanizm obronny? Czy może jednak kwestia likantropii?
Złapał się na tym, że chyba zbyt bezczelnie przygląda się mężczyźnie. W tej zmianie było coś hipnotycznie niepokojącego... i nie było mowy, żeby to była jakaś sztuczka. Rigel widział wyraźnie i intuicyjnie czuł, że słowa mężczyzny są szczere. Lekko go zamurowało, kiedy usłyszał ostatnie zdanie wypowiedziane przez... wilka?
“Mi też zależy” wybrzmiało echem w kamiennej sali, a już po chwili, słowa przestały być już tylko słowami, kiedy Fenrir go pocałował.
Szaro-złota szata, która przez ten cały czas spoczywała na ramionach Rigela, zsunęła się na zakurzoną kamienną podłogę grobowca, jednak czarodziej nie zwrócił na to kompletnie żadnej uwagi. Ledwo stał na nogach, zupełnie tak, jakby jego kości zamieniły się w watę, przez co musiał więc zrobić krok w bok, żeby utrzymać równowagę, potrącając przy tym filiżankę, która przewróciła się, rozlewając resztki kawy. Na nieskazitelnie białej porcelanowej powierzchni pojawiło się delikatne, ledwo zauważalne pęknięcie.
Świat się zatrzymał i nie liczyło się już nic. Nawet klucz do prawdy - sterta książek, która o mały włos nie runęła, potrącona w chaotycznym pragnieniu bliskości.
Cicho jęknął, zderzając się plecami zimną i chropowatą powierzchnię kamiennej konstrukcji. Było to... miłe. Poczucie bezpieczeństwa pozbawiało go hamulców, wyuczonego odruchu kontrolowania wszystkiego - od emocji do reakcji własnego ciała.
Ubrania, mimo że miękkie i wykonane z najlepszych możliwych materiałów, szybko stały się chropowate, irytująco niewygodne. Kolejna bariera, która skutecznie oddzielała ich od siebie. Chciał więcej, jeszcze więcej.
Na szczęście, zanim Rigel zrobił coś ekstremalnie głupiego - kompletnie niepasującego do tego miejsca, Fenrir przerwał pocałunek, dając im szansę na złapanie oddechu.
Słysząc pytanie, chwilę patrzył na niego mętnym spojrzeniem, próbując zrozumieć sens wypowiedzianych słów. Kiedy już w końcu złapał kontakt z rzeczywistością, zauważył, że dłonie, którymi jeszcze, wydawałoby się, przed sekundą, obejmował mężczyznę w pasie - obecnie znajdują się stanowczo poniżej miejsca powszechnie uważanego za przyzwoite. Rigel zrobił się jeszcze bardziej czerwony na twarzy i pośpiesznie schował niesforne ręce do kieszeni płaszcza.
-Ja... - wydusił z siebie zachrypniętym głosem. W uszach ciągle słyszał głośny, wręcz ogłuszający szum krwi i łomot serca, które nijak nie chciało się uspokoić. - Tak, chcę utrzymać kontakt.
Czuł się, jakby był w jakimś dziwnym trasie, z którego tak ciężko było wyjść.
-Nie znam żadnego szyfru, ale… - odwrócił się w stronę swoich książek, myśląc nad czymś gorączkowo. Umysł powoli wychodził ze stanu otępienia. - Chyba mam pewną myśl.
Z wielką niechęcią odsunął się od blondyna, żeby ostrożnie wyjąć ze sterty książkę do numerologii oraz kawałek pergaminu, po czym usiadł na pierwszej napotkanej poduszce. Przerzucał kartki starej księgi, aż w końcu natrafił na to, czego szukał.
-Mam. - dał znak ręką Fenrirowi, aby ten podszedł do niego i usiadł obok. Zauważył też, że nie wziął ze sterty ołówka, więc ruchem dłoni przywołał przedmiot do siebie. Wolał nie ryzykować, że blondyn zauważy opasły tom o czarnej magii i zacznie zadawać pytania.
-Czy kojarzysz może motyw Drzewa Życia? To pewna koncepcja z filozoficznej szkoły judaizmu... Szkoda, że nie mam ze sobą odpowiedniej książki… - poskarżył się cicho. - Chodzi o to, że można użyć jego do generowania słowa kluczy, żeby następnie na tej podstawie budować szyfr. Ma to plusy, bo niewiele osób interesuje się tym aspektem historii magii. Mało kto wie, ale ma on także ciekawe połączenie z symboliką, używaną w kartach tarota.
Szybkimi ruchami ołówka zrobił prosty, odrobinę koślawy rysunek na pergaminie.
-Sefiry, - tu pokazał na narysowane przez siebie kółka. - Mają połączenie ze sobą i każde z tych połączeń ma… przypisaną do siebie kartę tarota. W zależności od tego, czy karta będzie odwrócona, czy nie - będziemy brać górną lub dolną sefirę i wykorzystywać jej nazwę do kodowania.
Narysował tabelę, w którą u góry i na boku wpisał cyfry od zera do dziewięciu, a już w kratki wewnątrz - słowo “Bina” i resztę brakujących liter alfabetu. Zawiesił się, bawiąc się ołówkiem.
-Brakuje drugiego klucza. - spojrzał pytająco na Fenrira. - Masz myśl, co można by z nim zrobić? Albo może zmienić wartości i nie zaczynać jej od zera… Jaką masz numerologiczną liczbę?
Specjalnie odwołał się do niego w liczbie pojedynczej. Nadal nie miał pomysłu jak we właściwy sposób się zachować, tak że uznał, że będzie traktować go jako jedną osobę. Tak będzie zdrowiej, jakkolwiek by to nie brzmiało.
-Możliwe, że jeszcze pojawi się osob… - szybko się poprawił, choć zrobił to, czując dziwne ukłucie bólu. Słowa były gorzkie w smaku - Kobieta w twoim życiu, która sama zdecyduje się na taki krok.
Znowu to robił. Podświadomie powtarzał to, co zrobił kiedyś z premedytacją - próbował odtrącić. Dla dobra Fenrira. Czy może dla własnego? A jednak z drugiej strony, gdzieś w głębi duszy tak bardzo chciał, żeby blondyn zaprzeczył.
Rigel uśmiechnął się lekko i smutno.
-Jak w bajce. Szkoda, że życie to nie bajka, gdzie później wszyscy żyją długo i szczęśliwie.
Dotyk oraz ta dziwna bliskość dodawała otuchy, jak i głupią nadzieję, przez co wypowiedziane zdanie nie zabrzmiało zbyt przekonywująco - zupełnie jakby istniała możliwość, drobna iskra nadziei, że przynajmniej połowa typowego dla opowieści dla dzieci zakończenia może wydarzyć się w rzeczywistości.
Mimowolnie przeniósł wzrok na rękę Fenrira, która nadal trzymała go za nadgarstek.
-Możliwe, że nastolatkowie tak mają. Nie wiem. - przyznał, lekko kręcąc głową. Widział, że z momentem pojawienie się dziewczyny, jego koledzy zachowywali się, jakby nagle ktoś pozbawił ich jakieś porządnej części mózgu. Najbliższe przyjaciółki zachowywały się w diametralnie inaczej. Tak się złożyło, że zawsze chłopak, czy przelotne zauroczenie było na drugim miejscu. W końcu tylko z przyjaciółkami, w tym i z samym Blackiem, który też do tego grona należał, mogły porządnie o porządnie poplotkować i podzielić się wrażeniami z “randek”.
-Kiedy zdałem sobie sprawę, co tak naprawdę się między nami dzieje… co ze mną się dzieje… Zdecydowałem o zakończeniu znajomości. Tak było lepiej. Nie chciałem, żeby przeze mnie miał problemy. A ja nie chciałem, żeby był obok. Brzydziłem się siebie.
Dłubanie w tej ranie bolało i Rigel chyba już dłużej nie był sobie w stanie radzić z ilością emocji, które przyniosły ze sobą stare szkolne wspomnienia. Z perspektywy czasu wiedział, że postąpił okrutnie i niesprawiedliwie w stosunku do przyjaciela, niestety wtedy pomysł ten wydawał się odpowiednim do sytuacji.
-Nikomu nie kibicuję. Nie znoszę quidditcha. - lekko się skrzywił. - Robiłem to tylko po to, żeby On mnie lubił. Do drużyny też dla Niego się dostałem... A później nie mogłem odejść, bo musiałem stwarzać... pozory, że wszystko jest w porządku.
Nigdy się przed sobą samym do tego nie przyznał, ale w rzeczywistości w szkole bardzo lubił quidditch, szczególnie analizowanie strategii i wykorzystywanie rozwiązań wziętych z meczów Ligi podczas szkolnych zawodów. Tylko że wszystko się zmieniło. I po zerwaniu znajomości z przyjacielem quidditch kojarzył się młodemu czarodziejowi jedynie z bólem, stratą i podstępną chorobą.
-Jeśli tak lubiłeś sport, to dlaczego zdecydowałeś się… na inną drogę? - zapytał ostrożnie. Był ciekaw, czym zajmuje się Fenrir, a z drugiej strony obawiał się, czy nie dotyka tym pytaniem tematu, który może być bolesny dla mężczyzny siedzącego obok. W końcu wilkołaki mają ciężko. Black słyszał plotki, że osoby zwalniały się z pracy, albo były wyrzucane, kiedy tylko wychodziła na jaw prawda, że są likantropami.
-To mamy ze sobą wiele wspólnego. - podsumował, starając się, żeby słowa zabrzmiały ciepło i dodały mężczyźnie otuchy.
Zimno i bolesne niedowierzanie nadal wbijały swoje niewidzialne ostre pazury w jego umysł, mimo prób odcięcia się od nich za wszelką cenę. Czuł gorycz, jednak wiedział, że krzyk nie doprowadzi do niczego konstruktywnego. Podniósł głos już raz. Wystarczy. Limit złości wyczerpany. Teraz musiał zrozumieć. Nie, nie musiał - chciał tego.
Żeby w jakikolwiek sposób pozwolić ciału dać upust nagromadzonym emocjom, ze wszystkich możliwych przejawów, pozwolił sobie na łzy. Ciche i spokojne. Nie burzące opowieści.
Nie skomentował pytania o tym, co ma na myśli, mówiąc o “swoim świecie”. Odpowiedź na to pytanie w niebezpieczny sposób zbliżało się do innych informacji, którymi Black nie chciał się dzielić. Nie mógł, gdyż było to śmiertelnie niebezpieczne dla nich obu.
-Rozumiem twoje obawy, ale nie mam żadnego związku z brygadzistami. - uniósł dłonie w obronnym geście. O brygadzistach krążyło w wiele plotek, jednak Black nie sądził, że są one w stu procentach prawdziwe. W końcu nigdy nikogo tak po prostu, tak bez przyczyny się nie pozbywano. Tym bardziej teraz, kiedy w Ministerstwie panuje porządek. To byłoby głupie i niedorzeczne... ale rozumiał, obawy Fenrira. W końcu temat ten dotykał go bezpośrednio, a stereotypy zdążyły bardzo mocno wniknąć w umysły ludzi.
-Rozumiem. - powiedział już chyba po raz setny podczas tej rozmowy. I tak jak wcześniej - nie kłamał.
Patrzył, jak jasne oczy napełniają się łzami.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale czuł, że wszystko, co miało zostać powiedziane już padło. Łzy były zdrowe, pomagały radzić sobie z niemocą i chaosem w głowie, jednak Rigel tak bardzo chciał pomóc. Zebrać te wszystkie odłamki i skleić je złotem, jak robią to najlepsi mistrzowie w Japonii. Sprawić, żeby Fenrir już nigdy nie czuł się w tak parszywy sposób.
Zdobył się jedynie na szeroki, szczery uśmiech w odpowiedzi na jego wyznanie. Po prostu nie wiedział, co mógłby jeszcze powiedzieć i jak opisać to rozlewające się wzdłuż kręgosłupa uczucie ciepła.
-Samemu, oczywiście, już nigdy. - wymamrotał, nawet nie powstrzymując własnego mózgu, który uznał, że już zacznie planować możliwe opcje, co, gdzie i z kim zażywać, żeby było przyjemnie i bezpiecznie. W końcu, oprócz Złotej rybki miał schowane parę działek Wróżkowego pyłu.
Na słowa o górach lekko uniósł brwi, widząc lekką panikę blondyna, tłumaczącego, że był tam tylko z przyjacielem. Chciał zażartować na ten temat, ale ugryzł się w język. Tekst o tym, że “jak randki to tylko na plaży z przystojnymi nieznajomymi” musiał poczekać na lepsze czasy.
-Tym bardziej, powinniśmy się tam wybrać. - powiedział trochę zbyt entuzjastycznie, żeby za chwilę dodać już spokojniej - Jeśli… oczywiście będziesz chciał.
Wolał, żeby mężczyzna uznał go za jakiegoś natręta.
-Tak… to draństwo trzymało mnie aż tak długo. Możliwe, że po prostu miałem pecha. - nie mógł powiedzieć, że winą tego na pewno był stres, ogólna bezsenność i koszmary z powodu śmierci brata. -Powiedzmy, że widać było, że odbiegałeś zachowaniem od normy. Odrobinę. Ale całkiem dobrze sobie poradziłeś, biorąc pod uwagę, że wcześniej zażyłeś Widły… Tak mi powiedziałeś. - uciekł wzrokiem gdzieś w bok. - No bo raczej nieczęsto spotyka się kogoś, kto tak po prostu podchodzi do obcych, wita się z nimi i próbuje zaprzyjaźnić.
Parsknął cichym śmiechem.
-Tak, to było dość... nietypowe.
I urocze.
-Czy… od zawsze czułeś towarzystwo wilka? Znaczy… - zebrał się w sobie, żeby powiedzieć to na głos. - Od momentu ugryzienia?
Rozmowa zmierzała w dość dziwnym kierunku, przez co czarodziej również lekko się zarumienił.
-Faktycznie… było to dość trudno określić… w takiej sytuacji.. j-jakiej się wtedy znaleźliśmy... - nie był chyba jeszcze gotów mówić o wydarzeniach na plaży w taki sposób.
Nagle wyraz twarzy Fenrira zmienił się. Czy to przez sposób, w jaki patrzył na Rigela, czy to, jak zmieniła się jego mowa ciała. To, jak wypowiadał słowa, jak brzmiał jego głos. Wszystko to sprawiło, że właśnie w tej chwili zaczął przypominać osobę, którą Black poznał tamtej nocy.
To jakiś mechanizm obronny? Czy może jednak kwestia likantropii?
Złapał się na tym, że chyba zbyt bezczelnie przygląda się mężczyźnie. W tej zmianie było coś hipnotycznie niepokojącego... i nie było mowy, żeby to była jakaś sztuczka. Rigel widział wyraźnie i intuicyjnie czuł, że słowa mężczyzny są szczere. Lekko go zamurowało, kiedy usłyszał ostatnie zdanie wypowiedziane przez... wilka?
“Mi też zależy” wybrzmiało echem w kamiennej sali, a już po chwili, słowa przestały być już tylko słowami, kiedy Fenrir go pocałował.
Szaro-złota szata, która przez ten cały czas spoczywała na ramionach Rigela, zsunęła się na zakurzoną kamienną podłogę grobowca, jednak czarodziej nie zwrócił na to kompletnie żadnej uwagi. Ledwo stał na nogach, zupełnie tak, jakby jego kości zamieniły się w watę, przez co musiał więc zrobić krok w bok, żeby utrzymać równowagę, potrącając przy tym filiżankę, która przewróciła się, rozlewając resztki kawy. Na nieskazitelnie białej porcelanowej powierzchni pojawiło się delikatne, ledwo zauważalne pęknięcie.
Świat się zatrzymał i nie liczyło się już nic. Nawet klucz do prawdy - sterta książek, która o mały włos nie runęła, potrącona w chaotycznym pragnieniu bliskości.
Cicho jęknął, zderzając się plecami zimną i chropowatą powierzchnię kamiennej konstrukcji. Było to... miłe. Poczucie bezpieczeństwa pozbawiało go hamulców, wyuczonego odruchu kontrolowania wszystkiego - od emocji do reakcji własnego ciała.
Ubrania, mimo że miękkie i wykonane z najlepszych możliwych materiałów, szybko stały się chropowate, irytująco niewygodne. Kolejna bariera, która skutecznie oddzielała ich od siebie. Chciał więcej, jeszcze więcej.
Na szczęście, zanim Rigel zrobił coś ekstremalnie głupiego - kompletnie niepasującego do tego miejsca, Fenrir przerwał pocałunek, dając im szansę na złapanie oddechu.
Słysząc pytanie, chwilę patrzył na niego mętnym spojrzeniem, próbując zrozumieć sens wypowiedzianych słów. Kiedy już w końcu złapał kontakt z rzeczywistością, zauważył, że dłonie, którymi jeszcze, wydawałoby się, przed sekundą, obejmował mężczyznę w pasie - obecnie znajdują się stanowczo poniżej miejsca powszechnie uważanego za przyzwoite. Rigel zrobił się jeszcze bardziej czerwony na twarzy i pośpiesznie schował niesforne ręce do kieszeni płaszcza.
-Ja... - wydusił z siebie zachrypniętym głosem. W uszach ciągle słyszał głośny, wręcz ogłuszający szum krwi i łomot serca, które nijak nie chciało się uspokoić. - Tak, chcę utrzymać kontakt.
Czuł się, jakby był w jakimś dziwnym trasie, z którego tak ciężko było wyjść.
-Nie znam żadnego szyfru, ale… - odwrócił się w stronę swoich książek, myśląc nad czymś gorączkowo. Umysł powoli wychodził ze stanu otępienia. - Chyba mam pewną myśl.
Z wielką niechęcią odsunął się od blondyna, żeby ostrożnie wyjąć ze sterty książkę do numerologii oraz kawałek pergaminu, po czym usiadł na pierwszej napotkanej poduszce. Przerzucał kartki starej księgi, aż w końcu natrafił na to, czego szukał.
-Mam. - dał znak ręką Fenrirowi, aby ten podszedł do niego i usiadł obok. Zauważył też, że nie wziął ze sterty ołówka, więc ruchem dłoni przywołał przedmiot do siebie. Wolał nie ryzykować, że blondyn zauważy opasły tom o czarnej magii i zacznie zadawać pytania.
-Czy kojarzysz może motyw Drzewa Życia? To pewna koncepcja z filozoficznej szkoły judaizmu... Szkoda, że nie mam ze sobą odpowiedniej książki… - poskarżył się cicho. - Chodzi o to, że można użyć jego do generowania słowa kluczy, żeby następnie na tej podstawie budować szyfr. Ma to plusy, bo niewiele osób interesuje się tym aspektem historii magii. Mało kto wie, ale ma on także ciekawe połączenie z symboliką, używaną w kartach tarota.
Szybkimi ruchami ołówka zrobił prosty, odrobinę koślawy rysunek na pergaminie.
-Sefiry, - tu pokazał na narysowane przez siebie kółka. - Mają połączenie ze sobą i każde z tych połączeń ma… przypisaną do siebie kartę tarota. W zależności od tego, czy karta będzie odwrócona, czy nie - będziemy brać górną lub dolną sefirę i wykorzystywać jej nazwę do kodowania.
Narysował tabelę, w którą u góry i na boku wpisał cyfry od zera do dziewięciu, a już w kratki wewnątrz - słowo “Bina” i resztę brakujących liter alfabetu. Zawiesił się, bawiąc się ołówkiem.
-Brakuje drugiego klucza. - spojrzał pytająco na Fenrira. - Masz myśl, co można by z nim zrobić? Albo może zmienić wartości i nie zaczynać jej od zera… Jaką masz numerologiczną liczbę?
Specjalnie odwołał się do niego w liczbie pojedynczej. Nadal nie miał pomysłu jak we właściwy sposób się zachować, tak że uznał, że będzie traktować go jako jedną osobę. Tak będzie zdrowiej, jakkolwiek by to nie brzmiało.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Domyślał się, że Riley chyba próbuje go pocieszyć. Doceniał gest, dlatego taktownie spuścił wzrok, choć przecież korciło go, by się gorzko roześmiać i zaprotestować: Nawet, jeśli ktoś się na to zdecyduję to sam na to nie pozwolę. Nie po tym, jak przemieniłem się przy dziewczynie, na której mi przecież zależało. Zresztą, nikt nie zdecyduje się na taki kro…
Rileyowi wcale nie przeszkadzały blizny, tam na plaży.
Zamrugał. Coś kazało mu zdławić cisnące się na język słowa - może głos Fenrira w głowie, a może jakaś nieokreślona nuta w tonie samego Rileya.
Spojrzał na chłopaka uważniej, dopiero po fakcie rejestrując tą dziwną zmianę zaimka w połowie zdania.
Osoba, kobieta, niegdyś Michael nie zwróciłby uwagi na przejęzyczenie, ale…
Niecierpliwie odgonił od siebie pewną myśl, zanim zdążył ją sformułować - ale nie cofnął ręki. Nie zdołał za to odwzajemnić uśmiechu, bo nagle poczuł się bardzo samotny.
Nie skomentował słów w żaden sposób poza krótkim skinięciem głową. Był świadom, że przecież nie może życzyć Rileyowi tego samego, że nie jest w stanie zapewnić go, że życie może być bajką. Przecież nie umiał dobrze kłamać, nie w takich sprawach.
Chyba wolał być nieświadom tego, że rozmówca i tak wychwyci jego niepewną minę.
-Rozumiem. - jak to jest brzydzić się siebie. Spuścił głowę. Żałował, że nie może mu powiedzieć czegoś bardziej elokwentnego, sensownie doradzić. Świadomość niedawnej kradzieży boleśnie ciążyła mu na sumieniu, tylko wzmagając niechciany dystans.
-Nikt nie powinien się tak czuć jeszcze w szkole. - wymamrotał tylko cicho. Riley był taki młody i najwyraźniej spędził w klatce własnych emocji tyle lat - to niesprawiedliwe. Sam Michael zaczął się czuć okropnie samemu ze sobą dopiero po ugryzieniu, a w szkole…
…zmarszczył lekko brwi, uświadamiając sobie, że może w Hogwarcie nie było tak kolorowo jak zapamiętał, że Olav też zerwał z nim znajomość. I że samemu zaczął szukać wymówek, by coraz rzadziej spotykać się z Leo, ale to przecież co innego. Zresztą, bał się o tym myśleć. Pewne tajemnice, starannie zepchnięte do podświadomości i przyćmione faerią wrażeń z randek ze ślicznymi koleżankami, powinny na zawsze pozostać pogrzebane. Wcale nie chciał otwierać głupią Złotą Rybką jakiejś cholernej puszki Pandory.
Lekko go zatkało, gdy Riley przyznał, że dostał się do drużyny specjalnie dla swojego kolegi, ale silne uczucia pewnie wiązały się z jakimś pędem do autodestrukcji. Przecież gdy Forsythia dała mu kosza za nieodpowiedni status krwi, też udawał, że wszystko było w porządku.
Zrobiło się niezręcznie, więc z wdzięcznością przyjął zmianę tematu - co prawda, na równie niekomfortowy, bo przecież nie mógł opowiadać o swojej prawdziwej pracy. Dla własnego bezpieczeństwa Rileya. Odkąd wojna zaczęła bezpośrednio zagrażać jego bliskim, Michael zaczął budować między sobą i innymi jeszcze większy mur niż kiedykolwiek wcześniej.
-Sport to trochę mało stabilna praca, jak widać. - Zjednoczonych w końcu rozwiązano, a zawodnika Jastrzębi ścięto, jeśli Riley choć odrobinę interesował się jeszcze sportem to pewnie o tym wszystkim wie. -Nie, żeby w obecnych czasach jakakolwiek była stabilna- roześmiał się sucho, próbując nieudolnie ocieplić atmosferę zanim znowu wszystko zepsuje. -Ale każdy chce zostać gwiazdą Quidditcha, a ile osób naprawdę nimi zostaje? Chyba tak to sobie zracjonalizowałem w Hogwarcie. - wyjaśnił smętnie. Słowa brzmiały naturalnie, często opowiadał w ten sposób ludziom o swoich dawnych marzeniach. Tyle, że potem zawsze dodawał „ale wolałem zostać aurorem, to co prawda równie wymagające, ale dawało większe poczucie spełnienia, bla, bla” i nieskromnie obserwował jak inni spoglądali na niego z podziwem i brali go za bohatera. Teraz, odzierając samego z części własnej tożsamości, poczuł się dziwnie pusty. Zmusił się wreszcie do bladego uśmiechu, ale pewna niewypowiedziana tajemnica z ministerialnych ruin zżerała go od środka. Co, jeśli Riley się mylił? Jeśli wcale nie mieli ze sobą wiele wspólnego?
Błądził spojrzeniem po grobowcu, z dala od łez na policzkach rozmówcy. Już się napatrzył, tylko chciałby je otrzeć. Niby mimochodem zatrzymał wzrok na kieszeniach własnego płaszcza, który spoczywał na ramionach młodzieńca. Chyba Riley nie wyczuł w nich fałszoskopu? Zresztą, nieważne - gdyby miał związek z brygadzistami, już usłyszeliby urządzenie. A w czarnych oczach Michael faktycznie widział - chciał widzieć? - zrozumienie.
Mógł, musiał, albo po prostu chciał mu zaufać. Na plaży czuł się przecież tak bezpiecznie. A teraz - gdy łzy wyschły, usta rozciągały się w uśmiechu, a wkoło robiło się przyjemnie ciepło - czuł spokój, jakiego nie zaznał od miesięcy.
-Do Skandynawii czy w szkockie góry? - zażartował, wychwytując coś łobuzerskiego w tonie i uniesionych brwiach młodzieńca. Dlaczego Riley tak szybko zdusił swój entuzjazm?
Lubił jego entuzjazm.
-Na fiordy nie damy rady, ale tak, chodźmy w góry! - uspokoił go prędko, nawet nie myśląc o logistyce, o logice, o tym, że nie ma chyba czasu na wycieczki. Chyba chciał ośmielić rozmówcę, a wilk w sercu aż zawył z radości na myśl o śniegu, mrozie i spacerze w innym celu niż szukanie praktycznych miejsc do zawiązania srebrnej smyczy.
…
-Po pełni. - uściślił trzeźwiej, trochę smutno i ledwo słyszalnie. I to tak co najmniej tydzień po pełni - przez pierwsze kilka dni nie miał energii na nic. Nie wiedział, ile Riley wie o wilkołakach, ale na razie przemilczał niezręczny temat. Nie miał siły o tym opowiadać, jeszcze nie.
Jeśli zarumienił się lekko na wspomnienie tarczy księżyca, to usłyszawszy o widłach poczuł gorąco na policzkach. Z wrażenia aż zapomniał dopytać o „pechowego” kaca Rileya.
-Ja… to był bardzo… - zły a właśnie że wspaniały -…szalony dzień. N…nigdy nic nie biorę. - wymamrotał, strasznie zażenowany.
Próbowałem się zaprzyjaźnić? - zdziwił się, że intruz w jego głowie został odebrany właśnie tak. A jeszcze bardziej zdziwiło go, że przecież… kiedyś, dawno temu, w innym życiu… inny Michael też łatwo się zaprzyjaźniał. Może nie na służbie. Za to po godzinach też zachowywałby się… przyjacielsko.
Właściwie, to chyba już nie pamiętał, jak to jest, tak się czuć. Podchodzić do nieznajomych ufnie i serdecznie, a nie z obawą, że są śmiertelnymi wrogami. Najwyraźniej Fenrir miał mniej uprzedzeń, choć Tonks zupełnie się tego po nim nie spodziewał.
Przynajmniej Riley rozładował atmosferę śmiechem, a Mike uśmiechnął się ciepło. Na chwilę, bo przy kolejnym pytaniu ponownie zrobiło się niezręcznie.
Zmarszczył lekko brwi, bo chciał szczerze odpowiedzieć brunetowi, ale niektórych rzeczy sam nie rozumiał, o innych bał się myśleć, a jeszcze inne musiał przemilczeć.
-Chyba… nie wiem. W grudniu miną dwa lata, ale dopiero ostatnio jest - gorzej -bardziej… jakby obecność zmieniła się w towarzystwo. Tamtego dnia, gdy się poznaliśmy, ja nigdy wcześniej… - nie pozwoliłem mu przejąć sterów na tak długo, chciał powiedzieć, ale nagle coś sobie uświadomił i wbił wzrok w kamienną posadzkę. Przecież pozwolił. W Azkabanie, zawarli umowę. Po prostu jej nie dotrzymał, a Fenrir najwyraźniej odebrał „nagrodę” samodzielnie. Nie wiedział, czy właśnie płaci cenę za tamten układ, czy naprawdę zwariował przez ciągłą obecność dementorów, czy też stał się potworem już na samym początku i to wszystko było nieuniknione. Na samo wspomnienie więzienia, po raz pierwszy, odkąd tutaj wszedł, zrobiło mu się zimno. Lodowato.
Zadrżał lekko i szybko schował dłonie do kieszeni, żeby Riley nic nie zauważył. Chłód Azkabanu otrzeźwił myśli, przypomniał, że śmiałe plany wyprawy w góry są chyba naiwną mrzonką. Jestem szalony, nieporównywalnie bardziej niż ty - nie powinieneś ani dopytywać ani się przejmować, powinniśmy się rozejść w swoje strony. - myśli same układały się w odpowiednie słowa, gdy w głowie Tonksa zaczęła dojrzewać decyzja o odsunięciu od siebie Rileya - na zawsze, dla jego własnego bezpieczeństwa.
Młodzieniec patrzył na niego tak… tak, jakby widział w nim ciepło i jakiś promyk szczęścia, ale przecież musiał się mylić. Duszę Mike zostawił w końcu w Azkabanie, a szczęśliwe chwile należały do przeszłości. Relikt, użyteczny w potrzebie wezwania patronusa.
Nadzieja, że będzie lepiej, za bardzo bolała. Tak, jak zaboli jeśli przywiąże się do Rileya - nieporównywalnie bardziej, niż jeśli teraz wyjdzie.
Tyle, że zanim zdążył ostatecznie powziąć decyzję, zdążył jeszcze oddać głos Fenrirowi i spojrzeć w oczy rozmówcy.
I znowu zrobiło się ciepło.
Gorąco.
Prawie już zapomniał, jak tęsknił za czyjąś bliskością. Czyjąkolwiek. Na drugi plan zeszła niezręczna myśl, że pewniej czuł się z kobietami i nie chciał niczym przytłoczyć Rileya, że to wszystko jest nowe i chaotyczne i być może nienaturalne. Teraz wydawało się właściwe. Liczyło się tylko to, że na powrót było mu ciepło, że na moment zdołał zapomnieć o wszystkim i że Riley patrzył na niego w ten sposób.
Zauważył rumieniec i uspokajająco położył dłoń na rozpalonym policzku, intuicyjnie próbując powtórzyć gest jakim mężczyzna obdarował go na plaży, gdy zeszli z miotły.
Nie ma się czego wstydzić.
To nic złego.
To skomplikowane.
-To… - wymownie zerknął na dłonie ukryte w kieszeniach, a na usta zaplątał się wilczy, figlarny uśmiech. -…miłe. - zakończył Mike ciepło, zanim Fenrir powiedział coś jeszcze bardziej prowokującego.
Wziął głęboki wdech, usiłując ochłonąć. Podniósł swój płaszcz, a potem usiadł przy Rileyu, tym razem blisko, ramię w ramię.
-Nie jest ci zimno? - upewnił się, znów oferując mu swoje okrycie.
Zauważył, jak naturalnie Riley przyzwał ołówek i uśmiechnął się pod nosem. Jemu samemu wciąż było trudno się w pełni wyzbyć mugolskich odruchów. Do jedenastego roku życia nie wiedział, że można przywołać coś do pisania, mama nie czarowała w domu i nie używała przy ojcu nawet Accio. Brunet pewnie pochodził z innej rodziny, co powinno Tonksa zaniepokoić, ale w przewrotny sposób go uspokoiło. Skoro pracował w Londynie, to powinien być bezpieczny. A po wplątaniu innego czystokrwistego znajomego w kłopoty, Michaelowi na dobre odechciało się rozmów o wojnie. Bezpieczniej rozmawiać o liczbach numerologicznych.
-Uhm… chyba cztery. Chodzi o urodziny, tak? Dwudziesty drugi kwietnia, ale jeszcze… - ugh, nazwiska nie mógł mu podać, a przed zdradzeniem roku urodzenia miał intuicyjny opór -...czekaj, znam się trochę na numerologii... - przymknął oczy i przeliczył coś szybko w głowie, a potem pokiwał głową. -Cztery. Twoją też możemy tam wpleść. - zaproponował. Słuchał uważnie planu na szyfr, co jakiś kiwając głową. Rozumiał wszystko, szczególnie że czarodziej tak dobrze to tłumaczył, choć nie czuł się na tyle pewnie, by dodać coś od siebie.
Choć może…
Zabębnił palcami w kolano, myśląc o czymś jeszcze.
-To, jak zmieniłeś mój sweter… Moglibyśmy użyć czegoś podobnego, by poinformować się nawzajem zanim sowa przyniesie list. Często podróżuję, dobrze będzie wiedzieć kiedy jej wyglądać i upewnić się, że korespondencja, nawet zaszyfrowana, nie wpadnie w niepowołane ręce. - kontynuował, bo akurat w ukrywaniu się zdążył nabrać doświadczenia. Choć, szczerze mówiąc, od wrogów ojczyzny bardziej przerażała go teraz Kerstin, czytająca w lipcu jego listy do Cory i robiąca sceny po powrocie do domu z Kent. -Proste zaklęcie Proteusza, obejmujące tylko kolory, powinno wystarczyć, mógłbym…- podwinął sweter i spontanicznie oderwał kawałek własnej, bawełnianej podkoszulki, zdecydowanym, mocnym szarpnięciem. Nie pomyślał nawet o Diffindo, jak zawsze, gdy był bardziej skupiony na innym zadaniu niż przypominaniu sobie, że połowę pracy można wykonać magią.
-Coloritum. - mruknął, zmieniając kolor na jasnożółty. -Może tak? Ukrylibyśmy je dobrze i… - już chciał oderwać kolejny pasek, gdy jego wzrok przykuł kawałek czarnego materiału, leżący nieopodal, na podłodze. Musiał się zsunąć ze sterty książek, gdy je… potrącili. O tak, dwa rodzaje przedmiotów byłyby nawet lepsze niż jeden, na potrzeby magii. Tonks nie rozpoznał w przedmiocie wstążki do włosów, bo swoje zawsze nosił krótko. Ostrożnie wziął bezużyteczny (swoim zdaniem) materiał (w którym nie rozpoznał jedwabiu, choć zwrócił uwagę na to jak miły jest w dotyku) do ręki.
-Mógłbym? - upewnił się, a gdy otrzymał milczącą zgodę, nakierował na przedmioty różdżkę. Skupił się na prostym zaklęciu Proteusza, które miało reagować na zmianę koloru i zaklęcie Coloritum. Korzystając ze znajomości podstaw numerologii, nakierował magię na tyle, by reagowała jedynie na Coloritum i fizyczne zmiany. Doskonale zdawał sobie sprawę, że noszenie przy sobie czegokolwiek, co można zakląć jeszcze inaczej byłoby głupie i ryzykowne - ale do nałożenia jakichkolwiek zaklęć tropiących, ktoś musiałby znowu zakląć obydwa kawałki materiału, nie jeden z nich.
Dokończył inkantować pod nosem zaklęcie Proteusza, a potem szybko przetestował działanie.
-Coloritum. - skierował różdżkę na wstążkę, która stała się szkarłatna. Bawełna również natychmiast zmieniła kolor. -Możemy mieć ich więcej, kolorów. - zdał sobie nagle sprawę. -Żółty na sowę, a czerwony jak... - zerknę na własny sweter albo zobaczę na niebie gwiazdy i pomyślę o... -…no, na jakąś inną okazję. - mruknął, a na policzki wpełzł mu lekki rumieniec.
-Napisz do mnie, jeśli… kiedykolwiek będziesz się czuł źle… - wychrypiał, wreszcie werbalizując, co siedziało mu na sercu i na sumieniu. Odkąd rozstali się na plaży, czuł się za niego odpowiedzialny. Lekko musnął dłonią kolano towarzysza, zatrzymując wzrok na udach i wiedząc, że ten zrozumie. Hola, chcesz znowu zepsuć mu humor?!
-…albo jeśli będziesz chciał się poczuć lepiej. - dodał z promiennym uśmiechem, być może nieświadom, jak niedwuznacznie zabrzmiała ta propozycja.
Rileyowi wcale nie przeszkadzały blizny, tam na plaży.
Zamrugał. Coś kazało mu zdławić cisnące się na język słowa - może głos Fenrira w głowie, a może jakaś nieokreślona nuta w tonie samego Rileya.
Spojrzał na chłopaka uważniej, dopiero po fakcie rejestrując tą dziwną zmianę zaimka w połowie zdania.
Osoba, kobieta, niegdyś Michael nie zwróciłby uwagi na przejęzyczenie, ale…
Niecierpliwie odgonił od siebie pewną myśl, zanim zdążył ją sformułować - ale nie cofnął ręki. Nie zdołał za to odwzajemnić uśmiechu, bo nagle poczuł się bardzo samotny.
Nie skomentował słów w żaden sposób poza krótkim skinięciem głową. Był świadom, że przecież nie może życzyć Rileyowi tego samego, że nie jest w stanie zapewnić go, że życie może być bajką. Przecież nie umiał dobrze kłamać, nie w takich sprawach.
Chyba wolał być nieświadom tego, że rozmówca i tak wychwyci jego niepewną minę.
-Rozumiem. - jak to jest brzydzić się siebie. Spuścił głowę. Żałował, że nie może mu powiedzieć czegoś bardziej elokwentnego, sensownie doradzić. Świadomość niedawnej kradzieży boleśnie ciążyła mu na sumieniu, tylko wzmagając niechciany dystans.
-Nikt nie powinien się tak czuć jeszcze w szkole. - wymamrotał tylko cicho. Riley był taki młody i najwyraźniej spędził w klatce własnych emocji tyle lat - to niesprawiedliwe. Sam Michael zaczął się czuć okropnie samemu ze sobą dopiero po ugryzieniu, a w szkole…
…zmarszczył lekko brwi, uświadamiając sobie, że może w Hogwarcie nie było tak kolorowo jak zapamiętał, że Olav też zerwał z nim znajomość. I że samemu zaczął szukać wymówek, by coraz rzadziej spotykać się z Leo, ale to przecież co innego. Zresztą, bał się o tym myśleć. Pewne tajemnice, starannie zepchnięte do podświadomości i przyćmione faerią wrażeń z randek ze ślicznymi koleżankami, powinny na zawsze pozostać pogrzebane. Wcale nie chciał otwierać głupią Złotą Rybką jakiejś cholernej puszki Pandory.
Lekko go zatkało, gdy Riley przyznał, że dostał się do drużyny specjalnie dla swojego kolegi, ale silne uczucia pewnie wiązały się z jakimś pędem do autodestrukcji. Przecież gdy Forsythia dała mu kosza za nieodpowiedni status krwi, też udawał, że wszystko było w porządku.
Zrobiło się niezręcznie, więc z wdzięcznością przyjął zmianę tematu - co prawda, na równie niekomfortowy, bo przecież nie mógł opowiadać o swojej prawdziwej pracy. Dla własnego bezpieczeństwa Rileya. Odkąd wojna zaczęła bezpośrednio zagrażać jego bliskim, Michael zaczął budować między sobą i innymi jeszcze większy mur niż kiedykolwiek wcześniej.
-Sport to trochę mało stabilna praca, jak widać. - Zjednoczonych w końcu rozwiązano, a zawodnika Jastrzębi ścięto, jeśli Riley choć odrobinę interesował się jeszcze sportem to pewnie o tym wszystkim wie. -Nie, żeby w obecnych czasach jakakolwiek była stabilna- roześmiał się sucho, próbując nieudolnie ocieplić atmosferę zanim znowu wszystko zepsuje. -Ale każdy chce zostać gwiazdą Quidditcha, a ile osób naprawdę nimi zostaje? Chyba tak to sobie zracjonalizowałem w Hogwarcie. - wyjaśnił smętnie. Słowa brzmiały naturalnie, często opowiadał w ten sposób ludziom o swoich dawnych marzeniach. Tyle, że potem zawsze dodawał „ale wolałem zostać aurorem, to co prawda równie wymagające, ale dawało większe poczucie spełnienia, bla, bla” i nieskromnie obserwował jak inni spoglądali na niego z podziwem i brali go za bohatera. Teraz, odzierając samego z części własnej tożsamości, poczuł się dziwnie pusty. Zmusił się wreszcie do bladego uśmiechu, ale pewna niewypowiedziana tajemnica z ministerialnych ruin zżerała go od środka. Co, jeśli Riley się mylił? Jeśli wcale nie mieli ze sobą wiele wspólnego?
Błądził spojrzeniem po grobowcu, z dala od łez na policzkach rozmówcy. Już się napatrzył, tylko chciałby je otrzeć. Niby mimochodem zatrzymał wzrok na kieszeniach własnego płaszcza, który spoczywał na ramionach młodzieńca. Chyba Riley nie wyczuł w nich fałszoskopu? Zresztą, nieważne - gdyby miał związek z brygadzistami, już usłyszeliby urządzenie. A w czarnych oczach Michael faktycznie widział - chciał widzieć? - zrozumienie.
Mógł, musiał, albo po prostu chciał mu zaufać. Na plaży czuł się przecież tak bezpiecznie. A teraz - gdy łzy wyschły, usta rozciągały się w uśmiechu, a wkoło robiło się przyjemnie ciepło - czuł spokój, jakiego nie zaznał od miesięcy.
-Do Skandynawii czy w szkockie góry? - zażartował, wychwytując coś łobuzerskiego w tonie i uniesionych brwiach młodzieńca. Dlaczego Riley tak szybko zdusił swój entuzjazm?
Lubił jego entuzjazm.
-Na fiordy nie damy rady, ale tak, chodźmy w góry! - uspokoił go prędko, nawet nie myśląc o logistyce, o logice, o tym, że nie ma chyba czasu na wycieczki. Chyba chciał ośmielić rozmówcę, a wilk w sercu aż zawył z radości na myśl o śniegu, mrozie i spacerze w innym celu niż szukanie praktycznych miejsc do zawiązania srebrnej smyczy.
…
-Po pełni. - uściślił trzeźwiej, trochę smutno i ledwo słyszalnie. I to tak co najmniej tydzień po pełni - przez pierwsze kilka dni nie miał energii na nic. Nie wiedział, ile Riley wie o wilkołakach, ale na razie przemilczał niezręczny temat. Nie miał siły o tym opowiadać, jeszcze nie.
Jeśli zarumienił się lekko na wspomnienie tarczy księżyca, to usłyszawszy o widłach poczuł gorąco na policzkach. Z wrażenia aż zapomniał dopytać o „pechowego” kaca Rileya.
-Ja… to był bardzo… - zły a właśnie że wspaniały -…szalony dzień. N…nigdy nic nie biorę. - wymamrotał, strasznie zażenowany.
Próbowałem się zaprzyjaźnić? - zdziwił się, że intruz w jego głowie został odebrany właśnie tak. A jeszcze bardziej zdziwiło go, że przecież… kiedyś, dawno temu, w innym życiu… inny Michael też łatwo się zaprzyjaźniał. Może nie na służbie. Za to po godzinach też zachowywałby się… przyjacielsko.
Właściwie, to chyba już nie pamiętał, jak to jest, tak się czuć. Podchodzić do nieznajomych ufnie i serdecznie, a nie z obawą, że są śmiertelnymi wrogami. Najwyraźniej Fenrir miał mniej uprzedzeń, choć Tonks zupełnie się tego po nim nie spodziewał.
Przynajmniej Riley rozładował atmosferę śmiechem, a Mike uśmiechnął się ciepło. Na chwilę, bo przy kolejnym pytaniu ponownie zrobiło się niezręcznie.
Zmarszczył lekko brwi, bo chciał szczerze odpowiedzieć brunetowi, ale niektórych rzeczy sam nie rozumiał, o innych bał się myśleć, a jeszcze inne musiał przemilczeć.
-Chyba… nie wiem. W grudniu miną dwa lata, ale dopiero ostatnio jest - gorzej -bardziej… jakby obecność zmieniła się w towarzystwo. Tamtego dnia, gdy się poznaliśmy, ja nigdy wcześniej… - nie pozwoliłem mu przejąć sterów na tak długo, chciał powiedzieć, ale nagle coś sobie uświadomił i wbił wzrok w kamienną posadzkę. Przecież pozwolił. W Azkabanie, zawarli umowę. Po prostu jej nie dotrzymał, a Fenrir najwyraźniej odebrał „nagrodę” samodzielnie. Nie wiedział, czy właśnie płaci cenę za tamten układ, czy naprawdę zwariował przez ciągłą obecność dementorów, czy też stał się potworem już na samym początku i to wszystko było nieuniknione. Na samo wspomnienie więzienia, po raz pierwszy, odkąd tutaj wszedł, zrobiło mu się zimno. Lodowato.
Zadrżał lekko i szybko schował dłonie do kieszeni, żeby Riley nic nie zauważył. Chłód Azkabanu otrzeźwił myśli, przypomniał, że śmiałe plany wyprawy w góry są chyba naiwną mrzonką. Jestem szalony, nieporównywalnie bardziej niż ty - nie powinieneś ani dopytywać ani się przejmować, powinniśmy się rozejść w swoje strony. - myśli same układały się w odpowiednie słowa, gdy w głowie Tonksa zaczęła dojrzewać decyzja o odsunięciu od siebie Rileya - na zawsze, dla jego własnego bezpieczeństwa.
Młodzieniec patrzył na niego tak… tak, jakby widział w nim ciepło i jakiś promyk szczęścia, ale przecież musiał się mylić. Duszę Mike zostawił w końcu w Azkabanie, a szczęśliwe chwile należały do przeszłości. Relikt, użyteczny w potrzebie wezwania patronusa.
Nadzieja, że będzie lepiej, za bardzo bolała. Tak, jak zaboli jeśli przywiąże się do Rileya - nieporównywalnie bardziej, niż jeśli teraz wyjdzie.
Tyle, że zanim zdążył ostatecznie powziąć decyzję, zdążył jeszcze oddać głos Fenrirowi i spojrzeć w oczy rozmówcy.
I znowu zrobiło się ciepło.
Gorąco.
Prawie już zapomniał, jak tęsknił za czyjąś bliskością. Czyjąkolwiek. Na drugi plan zeszła niezręczna myśl, że pewniej czuł się z kobietami i nie chciał niczym przytłoczyć Rileya, że to wszystko jest nowe i chaotyczne i być może nienaturalne. Teraz wydawało się właściwe. Liczyło się tylko to, że na powrót było mu ciepło, że na moment zdołał zapomnieć o wszystkim i że Riley patrzył na niego w ten sposób.
Zauważył rumieniec i uspokajająco położył dłoń na rozpalonym policzku, intuicyjnie próbując powtórzyć gest jakim mężczyzna obdarował go na plaży, gdy zeszli z miotły.
Nie ma się czego wstydzić.
To nic złego.
To skomplikowane.
-To… - wymownie zerknął na dłonie ukryte w kieszeniach, a na usta zaplątał się wilczy, figlarny uśmiech. -…miłe. - zakończył Mike ciepło, zanim Fenrir powiedział coś jeszcze bardziej prowokującego.
Wziął głęboki wdech, usiłując ochłonąć. Podniósł swój płaszcz, a potem usiadł przy Rileyu, tym razem blisko, ramię w ramię.
-Nie jest ci zimno? - upewnił się, znów oferując mu swoje okrycie.
Zauważył, jak naturalnie Riley przyzwał ołówek i uśmiechnął się pod nosem. Jemu samemu wciąż było trudno się w pełni wyzbyć mugolskich odruchów. Do jedenastego roku życia nie wiedział, że można przywołać coś do pisania, mama nie czarowała w domu i nie używała przy ojcu nawet Accio. Brunet pewnie pochodził z innej rodziny, co powinno Tonksa zaniepokoić, ale w przewrotny sposób go uspokoiło. Skoro pracował w Londynie, to powinien być bezpieczny. A po wplątaniu innego czystokrwistego znajomego w kłopoty, Michaelowi na dobre odechciało się rozmów o wojnie. Bezpieczniej rozmawiać o liczbach numerologicznych.
-Uhm… chyba cztery. Chodzi o urodziny, tak? Dwudziesty drugi kwietnia, ale jeszcze… - ugh, nazwiska nie mógł mu podać, a przed zdradzeniem roku urodzenia miał intuicyjny opór -...czekaj, znam się trochę na numerologii... - przymknął oczy i przeliczył coś szybko w głowie, a potem pokiwał głową. -Cztery. Twoją też możemy tam wpleść. - zaproponował. Słuchał uważnie planu na szyfr, co jakiś kiwając głową. Rozumiał wszystko, szczególnie że czarodziej tak dobrze to tłumaczył, choć nie czuł się na tyle pewnie, by dodać coś od siebie.
Choć może…
Zabębnił palcami w kolano, myśląc o czymś jeszcze.
-To, jak zmieniłeś mój sweter… Moglibyśmy użyć czegoś podobnego, by poinformować się nawzajem zanim sowa przyniesie list. Często podróżuję, dobrze będzie wiedzieć kiedy jej wyglądać i upewnić się, że korespondencja, nawet zaszyfrowana, nie wpadnie w niepowołane ręce. - kontynuował, bo akurat w ukrywaniu się zdążył nabrać doświadczenia. Choć, szczerze mówiąc, od wrogów ojczyzny bardziej przerażała go teraz Kerstin, czytająca w lipcu jego listy do Cory i robiąca sceny po powrocie do domu z Kent. -Proste zaklęcie Proteusza, obejmujące tylko kolory, powinno wystarczyć, mógłbym…- podwinął sweter i spontanicznie oderwał kawałek własnej, bawełnianej podkoszulki, zdecydowanym, mocnym szarpnięciem. Nie pomyślał nawet o Diffindo, jak zawsze, gdy był bardziej skupiony na innym zadaniu niż przypominaniu sobie, że połowę pracy można wykonać magią.
-Coloritum. - mruknął, zmieniając kolor na jasnożółty. -Może tak? Ukrylibyśmy je dobrze i… - już chciał oderwać kolejny pasek, gdy jego wzrok przykuł kawałek czarnego materiału, leżący nieopodal, na podłodze. Musiał się zsunąć ze sterty książek, gdy je… potrącili. O tak, dwa rodzaje przedmiotów byłyby nawet lepsze niż jeden, na potrzeby magii. Tonks nie rozpoznał w przedmiocie wstążki do włosów, bo swoje zawsze nosił krótko. Ostrożnie wziął bezużyteczny (swoim zdaniem) materiał (w którym nie rozpoznał jedwabiu, choć zwrócił uwagę na to jak miły jest w dotyku) do ręki.
-Mógłbym? - upewnił się, a gdy otrzymał milczącą zgodę, nakierował na przedmioty różdżkę. Skupił się na prostym zaklęciu Proteusza, które miało reagować na zmianę koloru i zaklęcie Coloritum. Korzystając ze znajomości podstaw numerologii, nakierował magię na tyle, by reagowała jedynie na Coloritum i fizyczne zmiany. Doskonale zdawał sobie sprawę, że noszenie przy sobie czegokolwiek, co można zakląć jeszcze inaczej byłoby głupie i ryzykowne - ale do nałożenia jakichkolwiek zaklęć tropiących, ktoś musiałby znowu zakląć obydwa kawałki materiału, nie jeden z nich.
Dokończył inkantować pod nosem zaklęcie Proteusza, a potem szybko przetestował działanie.
-Coloritum. - skierował różdżkę na wstążkę, która stała się szkarłatna. Bawełna również natychmiast zmieniła kolor. -Możemy mieć ich więcej, kolorów. - zdał sobie nagle sprawę. -Żółty na sowę, a czerwony jak... - zerknę na własny sweter albo zobaczę na niebie gwiazdy i pomyślę o... -…no, na jakąś inną okazję. - mruknął, a na policzki wpełzł mu lekki rumieniec.
-Napisz do mnie, jeśli… kiedykolwiek będziesz się czuł źle… - wychrypiał, wreszcie werbalizując, co siedziało mu na sercu i na sumieniu. Odkąd rozstali się na plaży, czuł się za niego odpowiedzialny. Lekko musnął dłonią kolano towarzysza, zatrzymując wzrok na udach i wiedząc, że ten zrozumie. Hola, chcesz znowu zepsuć mu humor?!
-…albo jeśli będziesz chciał się poczuć lepiej. - dodał z promiennym uśmiechem, być może nieświadom, jak niedwuznacznie zabrzmiała ta propozycja.
Can I not save one
from the pitiless wave?
-Nikt i nigdy... - zgodził się z Fenrirem. W głębi duszy Black wiedział, że to życzenie było niemożliwe do spełnienia. Zawsze i do skończenia świata będzie ktoś cierpiał - szczególnie w szkole, z dala od rodziny. Czy to przez problemy, podobne do tych, z którymi borykał się Rigel, czy przez inne. Każdy w końcu musiał się spotkać z bólem, gdyż na tym polega życie.
Pamięć jednak miała ciekawą właściwość do zapamiętywania skrajności. Mimo że okres szkolny przyniósł ze sobą wiele smutku i bólu, czarodziej bardzo ciepło wspominał czas, kiedy miał poczucie, że wszystko było możliwe i setki drzwi stało przed nim otworem. Mogło się wydawać, że wystarczyły tylko dobre chęci i oceny, żeby stać się, kimkolwiek tylko się pragnęło. Przyszłość rysowała się w boleśnie różowych barwach i dlatego musiała umrzeć w męczarniach, zderzywszy się z okrutną rzeczywistością, zimną i twardą jak granit. Dlatego słowa Fenrira o porzuceniu marzeń o karierze gwiazdy quidditcha odebrał smutnym skinieniem głowy. Rigel sam niejednokrotnie zastanawiał się nad różnymi opcjami kariery, rozumiejąc, że w odróżnieniu od swoich kolegów nie miał za dużego pola manewru. Miał w swoim życiu epizod, kiedy chciał zostać wynalazcą zaklęć, później, przez długi czas zastanawiał się nad pracą w Mungo - na to rodzina na pewno by pozwoliła. Chciał pomagać ludziom po wypadkach magicznych, po jakimś czasie jednak zdecydował, że o wiele ciekawiej byłoby zostać głównym medykiem od urazów sportowców i wspólnie ze swoim zespołem składać poszkodowanych podczas rozgrywek zawodników quidditcha, żeby ci jak najszybciej wrócili do gry. To ostatnie jednak było wynikiem tego, że Black chciał być bliżej swojego przyjaciela… „przyjaciela”.
-Tak, to nie jest dobry czas. - westchnął. Wszystkie najlepsze stadiony są na terenach zdrajców Macmillanów, na dodatek polityka już nawet wygodnie ulokowała się w sporcie. Ale może, kiedyś, w przyszłości, kiedy wszystko już się uspokoi… Kto wie, może nawet pójdą razem na mecz? Może quidditch nabierze nowych barw - jakichkolwiek barw?
Rozmowa przypominała kataklizm złożony ze słów, które w założeniu nigdy nie miały zostać wypowiedziane, i tych, które niewypowiedziane zawisły gdzieś wśród kurzu i pyłu starego grobowca. Ostrych emocji, które wypływały jak krew z otwartej rany - bolesne o smaku wstydu i bezradności. Kiedy wydawało się, że wszystko już zostało wypowiedziane, nadszedł kolejny wstrząs w postaci prawdy o tym, co zaszło w ruinach. Emocje ponownie sięgnęły zenitu i kiedy w końcu opadły, nadal dało się wyczuwać pewne, ledwo zauważalne napięcie.
-Góry w Szkocji są piękne. - Szkocję i jej mieszkańców Rigel traktował z pewnym chłodnym dystansem. Do przyrody tamtych miejsc nic nie miał, wręcz wprawiała go w zachwyt. Ale przecież podczas spaceru, mogli po prostu unikać spotkań z jakimikolwiek Szkotami. W ogóle nawet powinni unikać obcych i dobrze się ukryć. Kto wie, może trafi się ktoś, kto by go rozpoznał?
Zrobiło mu się tak straszliwie głupio, że kompletnie zapomniał o pełni i tym, co się z nią wiązało. Po raz kolejny zdał sobie sprawę, jak straszliwie jest bezradny w obliczu nieuniknionego.
-Jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebować pomocy, eliksiru lub spokojnego miejsca, żeby to wszystko jakoś przeczekać, to… -urwał, gdyż poczuł, że chyba za bardzo się narzuca. - Po prostu daj znać, jeśli będziesz czegoś potrzebować. Spróbuję pomóc, jak tylko potrafię.
Chyba tylko tyle mógł mu zaoferować - rozmowę i sensowny użytek z rodzinnego złota.
-W używkach nie ma nic złego. - wzruszył ramionami. - Wszystko jest dla ludzi, byle by nie przesadzić. I nie mieszać. Definitywnie nie mieszać.
Rigel wyznawał zasadę, że każdy specyfik mógł pomagać w różnych dolegliwościach. Czy to alkohol, eliksiry czy inne substancje, służące relaksowi i poprawie samopoczucia.
-Nie zrobiłeś nic złego, na prawdę. - postarał się szybko uspokoić Fenrira. Nie chciał na razie wypytywać go więcej na temat tego, ile z wydarzeń tamtej nocy pamięta - i tak sytuacja była wystarczająco niezręczna. Może kiedyś mu wszystko opowie albo nawet pokaże całą sytuację w myślodsiewni? Pokaże mu, jak patrzyli w gwiazdy, pili Ognistą, rozmawiali, jakby czytali sobie w myślach, latali nad morzem. Pokaże mu, jak pięknie wygląda, kiedy się uśmiecha.
Oh, Merlinie, ten uśmiech.
A co jeśli to jednak nie był jego uśmiech? Tylko tego drugiego? Nie, na pewno nie. Możliwe, że w taki sposób Fenrir radził sobie z traumą.
Ale kiedy blondyn kontynuował swoją opowieść, Rigel nie był już do końca pewien, co o tym wszystkim sądzić. Na tym etapie wiedział jednak jedno, że potwornie brakowało mu wiedzy w tej dziedzinie. Szczerze obiecał sobie, że kiedy tylko wróci do domu, sięgnie po książki o likantropii… i może coś z magipsychiatrii. Może tam znajdzie odpowiedź?
-W porządku, wszystko w porządku. - zdążył wyszeptać, kiedy mężczyzna pogrążył się we własnych myślach. Młody lord nie wiedział dokładnie, co się w tamtej chwili działo z blondynem, o czym sobie przypomniał i co widział, ale miał pewność, że nie było to nic miłego. Chciał go chronić, zrobić cokolwiek, ale po raz kolejny poczuł tylko niekończącą się bezsilność.
-Nie wiem jeszcze jak ci pomóc, ale może coś wymyślę… Szukałeś już pomocy u specjalistów?
Może ktoś z oddziału magicznych katastrof by pomógł?
Potem w końcu odezwał się… no właśnie on. I Black już kompletnie się zagubił we własnym labiryncie z myśli i uczuć. Wsłuchiwał się w przyjemny niski głos, kompletnie zaskoczony sytuacją, jakiej właśnie stał się świadkiem. Nim zdążył poukładać sobie wszystko w głowie, ich usta zetknęły się i cała ta delikatna konstrukcja pękła, zamieniając emocje w rozszalały huragan a myśli - w uciekające w popłochu ptaki.
To wszystko, mimo że było kompletnie nowe, wydawało się do bólu właściwe, i Rigel aż nie mógł uwierzyć, że tak długo próbował z tym walczyć. Teraz poczuł, że wszystko w końcu jest na swoim miejscu. Mimo że wyraźnie brakowało mu praktyki, szybko się uczył i wkładał w to całe swoje serce, jakby ich pocałunek o smaku łez i kawy miał być ostatnią rzeczą, jaką zrobi w życiu.
-Na prawdę? - wymamrotał, kiedy ciepłe palce dotknęły jego twarzy. Nadal czuł się straszliwie głupio, że pozwolił sobie na aż tyle. Chociaż nie powinno, bo jeśli Fenrir lubi takie rzeczy, to…
Nie, nie! Nie myśl o tym teraz.
Teraz to chciał się zająć szyfrem i tym, żeby dać ochłonąć ciału, które zbyt ostro zareagowało na bliskość. Dla pewności i, żeby uniknąć krępującej sytuacji, Rigel zasłonił się otwartą książką.
-Nie. Już nie. - zaprzeczył. W tamtej chwili wyglądał, jakby miał wysoką gorączkę - T-teraz jest bardzo dobrze.
Położył mu głowę na ramieniu, potwierdzając tym gestem, że wszystko jest w porządku, po czym wrócił do skrobania ołówkiem po pergaminie.
-Cztery? Na prawdę? - aż się odsuną ze zdziwienia. Nie może być, to by było zbyt... dziwne. - Ja… tez jestem czwórką! 21 grudnia… - szybko urwał, bo reszta informacji mogła zdradzić zbyt wiele. - Kolejny zbieg okoliczności? Chyba świat wyjątkowo nas sobie upatrzył…
Albo próbuje nam coś powiedzieć?
-No to mamy o wiele łatwiej, jeśli chodzi o szyfr. - skierował spojrzenie na pergamin, aby skończyć wpisywanie odpowiednich cyfr w tabelkę. Nie myślał nawet, że to może być niebezpieczne, że ryzykuje. Cały strach odszedł gdzieś na drugi plan.
-Kolory? - podniósł wzrok na Fenrira, kiedy upewnił się, że wszystkie znaki są na swoich miejscach. - Ależ to doskonały pomysł! Tak, im więcej warstw szyfrowania tym bezpieczniej, więc…
Zgubił gdzieś myśl, w momencie, kiedy mężczyzna oderwał kawałek podkoszulka, pokazując tym samym kawałek nagiej skóry.
Słodka Roweno, dlaczego zachowuje się jak skretyniały nastolatek?!
Udało mu się znowu zebrać całą swoją uwagę oraz odgonić inne natarczywe myśli, wsłuchując się uważnie w słowa blondyna. Zmiana kolorów była genialna w swojej prostocie.
-Wstążkę? Tak, możesz wziąć. Mam takich więcej. - odpowiedział. - Łatwo się gubią, bo często ześlizgują się z włosów, jak się zamyślę i za słabo zwiążę.
Wyciągnął z kieszeni płaszcza drugą taką samą i pokazał Fenrirowi.
-Możemy nawet mieć sekwencje kolorów. - podłapał szybko. - Ale to na później. Może zielony, że wszystko jest w porządku? Fioletowy, że… boisz się czegoś. Szary - na smutek?
Black chciałby przekazywać dobre wiadomości, ale wiedział, że dzielenie się też smutkami czy obawami bardzo pomagało je przeżywać.
Kiedy tylko poczuł lekki dotyk na swoim kolanie, jego ciało odebrało to tak, jakby właśnie przez każdą jego cząstkę przeszedł mocny ładunek elektryczny. Natarczywe myśli wróciły i to ze zdwojoną siłą.
-Jeśli czerwony będzie na taką okazję… to może niebieski na chęć spotkania? - głos Rigela stał się trochę niższy. - Co o tym myślisz?
Zadając to pytanie, pochwycił dłoń Fenrira i delikatnie musnął ustami jego palce. Chciał pokazać, jak bardzo pragnie ich kolejnego spotkania. Szaleństwo jednak miało słodki smak.
-Przy tobie jest mi lepiej. - to powiedziawszy, obrócił jego dłoń i pocałował delikatną skórę na wewnętrznej stronie nadgarstka. - Nie wiem, czy da się jakoś bardziej. Chyba że się mylę?
Na pewno się mylił. W końcu nie pamiętał ich pierwszego - najgorszego spotkania. Jednak miał to gdzieś, gdyż pamiętał cudowną noc w Kent, która powracała do niego i we śnie i na jawie.
Czarodziej sięgnął po zaczarowaną wstążkę i w miejscu, które dopiero co dotykał ustami, zawiązał ją na nadgarstku mężczyzny. Zrobił to chyba trochę za mocno, bo jedwab wyraźnie wbił się w skórę blondyna, ale Black szybko poluzował supeł.
-Na wszelki wypadek, żeby się nie zgubiła. - wytłumaczył jak gdyby nigdy nic. Sam nie do końca rozumiał, dlaczego zrobił to, co zrobił, ale czuł, że był to ważny gest.
Mój…
Swoją część magicznego materiału, żeby na pewno go nie zgubić, Rigel umieścił wewnątrz kieszonkowego zegarka, starannie zasłaniając dłonią wygrawerowanego na nim kruka. Wszystko wyszło na tyle naturalnie, że Black nawet nie pomyślał, jak wielką symboliczną profanacją był ten gest.
Pozostało już tylko jedno, co musiał jeszcze zrobić.
-Chciałbym, żebyś to wziął. - powiedział poważnie, podając mu pojemnik z kawą. - Mam jej dużo, a widzę, jak bardzo ci jej brakuje.
Po chwili dodał szybko, uprzedzając wszelkie próby odmowy.
-Proszę.
Chciał, żeby zapach kawy przypominał Fenrirowi o ich wspólnie spędzonym czasie, o rozmowie. Sam dostał od niego prześliczny kryształ, więc chciał również mu coś ofiarować.
-Zostaniesz ze mną jeszcze?
Nie chciał go zatrzymywać, ale myśl, że będą musieli rozstać się na jakiś czas, sprawiał, że robiło mu się po prostu źle. Niestety Rigel nie wiedział, że już za chwilę miała go odnaleźć sowa, niosąca przerażające wieści, przez które, jeszcze tej samej nocy będzie gnać na miotle w stronę Londynu. Smutek spowodowany rozłąką zniknie, zduszony przez palącą rozpacz po śmierci przyjaciela.
|wręczam kawusię
Pamięć jednak miała ciekawą właściwość do zapamiętywania skrajności. Mimo że okres szkolny przyniósł ze sobą wiele smutku i bólu, czarodziej bardzo ciepło wspominał czas, kiedy miał poczucie, że wszystko było możliwe i setki drzwi stało przed nim otworem. Mogło się wydawać, że wystarczyły tylko dobre chęci i oceny, żeby stać się, kimkolwiek tylko się pragnęło. Przyszłość rysowała się w boleśnie różowych barwach i dlatego musiała umrzeć w męczarniach, zderzywszy się z okrutną rzeczywistością, zimną i twardą jak granit. Dlatego słowa Fenrira o porzuceniu marzeń o karierze gwiazdy quidditcha odebrał smutnym skinieniem głowy. Rigel sam niejednokrotnie zastanawiał się nad różnymi opcjami kariery, rozumiejąc, że w odróżnieniu od swoich kolegów nie miał za dużego pola manewru. Miał w swoim życiu epizod, kiedy chciał zostać wynalazcą zaklęć, później, przez długi czas zastanawiał się nad pracą w Mungo - na to rodzina na pewno by pozwoliła. Chciał pomagać ludziom po wypadkach magicznych, po jakimś czasie jednak zdecydował, że o wiele ciekawiej byłoby zostać głównym medykiem od urazów sportowców i wspólnie ze swoim zespołem składać poszkodowanych podczas rozgrywek zawodników quidditcha, żeby ci jak najszybciej wrócili do gry. To ostatnie jednak było wynikiem tego, że Black chciał być bliżej swojego przyjaciela… „przyjaciela”.
-Tak, to nie jest dobry czas. - westchnął. Wszystkie najlepsze stadiony są na terenach zdrajców Macmillanów, na dodatek polityka już nawet wygodnie ulokowała się w sporcie. Ale może, kiedyś, w przyszłości, kiedy wszystko już się uspokoi… Kto wie, może nawet pójdą razem na mecz? Może quidditch nabierze nowych barw - jakichkolwiek barw?
Rozmowa przypominała kataklizm złożony ze słów, które w założeniu nigdy nie miały zostać wypowiedziane, i tych, które niewypowiedziane zawisły gdzieś wśród kurzu i pyłu starego grobowca. Ostrych emocji, które wypływały jak krew z otwartej rany - bolesne o smaku wstydu i bezradności. Kiedy wydawało się, że wszystko już zostało wypowiedziane, nadszedł kolejny wstrząs w postaci prawdy o tym, co zaszło w ruinach. Emocje ponownie sięgnęły zenitu i kiedy w końcu opadły, nadal dało się wyczuwać pewne, ledwo zauważalne napięcie.
-Góry w Szkocji są piękne. - Szkocję i jej mieszkańców Rigel traktował z pewnym chłodnym dystansem. Do przyrody tamtych miejsc nic nie miał, wręcz wprawiała go w zachwyt. Ale przecież podczas spaceru, mogli po prostu unikać spotkań z jakimikolwiek Szkotami. W ogóle nawet powinni unikać obcych i dobrze się ukryć. Kto wie, może trafi się ktoś, kto by go rozpoznał?
Zrobiło mu się tak straszliwie głupio, że kompletnie zapomniał o pełni i tym, co się z nią wiązało. Po raz kolejny zdał sobie sprawę, jak straszliwie jest bezradny w obliczu nieuniknionego.
-Jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebować pomocy, eliksiru lub spokojnego miejsca, żeby to wszystko jakoś przeczekać, to… -urwał, gdyż poczuł, że chyba za bardzo się narzuca. - Po prostu daj znać, jeśli będziesz czegoś potrzebować. Spróbuję pomóc, jak tylko potrafię.
Chyba tylko tyle mógł mu zaoferować - rozmowę i sensowny użytek z rodzinnego złota.
-W używkach nie ma nic złego. - wzruszył ramionami. - Wszystko jest dla ludzi, byle by nie przesadzić. I nie mieszać. Definitywnie nie mieszać.
Rigel wyznawał zasadę, że każdy specyfik mógł pomagać w różnych dolegliwościach. Czy to alkohol, eliksiry czy inne substancje, służące relaksowi i poprawie samopoczucia.
-Nie zrobiłeś nic złego, na prawdę. - postarał się szybko uspokoić Fenrira. Nie chciał na razie wypytywać go więcej na temat tego, ile z wydarzeń tamtej nocy pamięta - i tak sytuacja była wystarczająco niezręczna. Może kiedyś mu wszystko opowie albo nawet pokaże całą sytuację w myślodsiewni? Pokaże mu, jak patrzyli w gwiazdy, pili Ognistą, rozmawiali, jakby czytali sobie w myślach, latali nad morzem. Pokaże mu, jak pięknie wygląda, kiedy się uśmiecha.
Oh, Merlinie, ten uśmiech.
A co jeśli to jednak nie był jego uśmiech? Tylko tego drugiego? Nie, na pewno nie. Możliwe, że w taki sposób Fenrir radził sobie z traumą.
Ale kiedy blondyn kontynuował swoją opowieść, Rigel nie był już do końca pewien, co o tym wszystkim sądzić. Na tym etapie wiedział jednak jedno, że potwornie brakowało mu wiedzy w tej dziedzinie. Szczerze obiecał sobie, że kiedy tylko wróci do domu, sięgnie po książki o likantropii… i może coś z magipsychiatrii. Może tam znajdzie odpowiedź?
-W porządku, wszystko w porządku. - zdążył wyszeptać, kiedy mężczyzna pogrążył się we własnych myślach. Młody lord nie wiedział dokładnie, co się w tamtej chwili działo z blondynem, o czym sobie przypomniał i co widział, ale miał pewność, że nie było to nic miłego. Chciał go chronić, zrobić cokolwiek, ale po raz kolejny poczuł tylko niekończącą się bezsilność.
-Nie wiem jeszcze jak ci pomóc, ale może coś wymyślę… Szukałeś już pomocy u specjalistów?
Może ktoś z oddziału magicznych katastrof by pomógł?
Potem w końcu odezwał się… no właśnie on. I Black już kompletnie się zagubił we własnym labiryncie z myśli i uczuć. Wsłuchiwał się w przyjemny niski głos, kompletnie zaskoczony sytuacją, jakiej właśnie stał się świadkiem. Nim zdążył poukładać sobie wszystko w głowie, ich usta zetknęły się i cała ta delikatna konstrukcja pękła, zamieniając emocje w rozszalały huragan a myśli - w uciekające w popłochu ptaki.
To wszystko, mimo że było kompletnie nowe, wydawało się do bólu właściwe, i Rigel aż nie mógł uwierzyć, że tak długo próbował z tym walczyć. Teraz poczuł, że wszystko w końcu jest na swoim miejscu. Mimo że wyraźnie brakowało mu praktyki, szybko się uczył i wkładał w to całe swoje serce, jakby ich pocałunek o smaku łez i kawy miał być ostatnią rzeczą, jaką zrobi w życiu.
-Na prawdę? - wymamrotał, kiedy ciepłe palce dotknęły jego twarzy. Nadal czuł się straszliwie głupio, że pozwolił sobie na aż tyle. Chociaż nie powinno, bo jeśli Fenrir lubi takie rzeczy, to…
Nie, nie! Nie myśl o tym teraz.
Teraz to chciał się zająć szyfrem i tym, żeby dać ochłonąć ciału, które zbyt ostro zareagowało na bliskość. Dla pewności i, żeby uniknąć krępującej sytuacji, Rigel zasłonił się otwartą książką.
-Nie. Już nie. - zaprzeczył. W tamtej chwili wyglądał, jakby miał wysoką gorączkę - T-teraz jest bardzo dobrze.
Położył mu głowę na ramieniu, potwierdzając tym gestem, że wszystko jest w porządku, po czym wrócił do skrobania ołówkiem po pergaminie.
-Cztery? Na prawdę? - aż się odsuną ze zdziwienia. Nie może być, to by było zbyt... dziwne. - Ja… tez jestem czwórką! 21 grudnia… - szybko urwał, bo reszta informacji mogła zdradzić zbyt wiele. - Kolejny zbieg okoliczności? Chyba świat wyjątkowo nas sobie upatrzył…
Albo próbuje nam coś powiedzieć?
-No to mamy o wiele łatwiej, jeśli chodzi o szyfr. - skierował spojrzenie na pergamin, aby skończyć wpisywanie odpowiednich cyfr w tabelkę. Nie myślał nawet, że to może być niebezpieczne, że ryzykuje. Cały strach odszedł gdzieś na drugi plan.
-Kolory? - podniósł wzrok na Fenrira, kiedy upewnił się, że wszystkie znaki są na swoich miejscach. - Ależ to doskonały pomysł! Tak, im więcej warstw szyfrowania tym bezpieczniej, więc…
Zgubił gdzieś myśl, w momencie, kiedy mężczyzna oderwał kawałek podkoszulka, pokazując tym samym kawałek nagiej skóry.
Słodka Roweno, dlaczego zachowuje się jak skretyniały nastolatek?!
Udało mu się znowu zebrać całą swoją uwagę oraz odgonić inne natarczywe myśli, wsłuchując się uważnie w słowa blondyna. Zmiana kolorów była genialna w swojej prostocie.
-Wstążkę? Tak, możesz wziąć. Mam takich więcej. - odpowiedział. - Łatwo się gubią, bo często ześlizgują się z włosów, jak się zamyślę i za słabo zwiążę.
Wyciągnął z kieszeni płaszcza drugą taką samą i pokazał Fenrirowi.
-Możemy nawet mieć sekwencje kolorów. - podłapał szybko. - Ale to na później. Może zielony, że wszystko jest w porządku? Fioletowy, że… boisz się czegoś. Szary - na smutek?
Black chciałby przekazywać dobre wiadomości, ale wiedział, że dzielenie się też smutkami czy obawami bardzo pomagało je przeżywać.
Kiedy tylko poczuł lekki dotyk na swoim kolanie, jego ciało odebrało to tak, jakby właśnie przez każdą jego cząstkę przeszedł mocny ładunek elektryczny. Natarczywe myśli wróciły i to ze zdwojoną siłą.
-Jeśli czerwony będzie na taką okazję… to może niebieski na chęć spotkania? - głos Rigela stał się trochę niższy. - Co o tym myślisz?
Zadając to pytanie, pochwycił dłoń Fenrira i delikatnie musnął ustami jego palce. Chciał pokazać, jak bardzo pragnie ich kolejnego spotkania. Szaleństwo jednak miało słodki smak.
-Przy tobie jest mi lepiej. - to powiedziawszy, obrócił jego dłoń i pocałował delikatną skórę na wewnętrznej stronie nadgarstka. - Nie wiem, czy da się jakoś bardziej. Chyba że się mylę?
Na pewno się mylił. W końcu nie pamiętał ich pierwszego - najgorszego spotkania. Jednak miał to gdzieś, gdyż pamiętał cudowną noc w Kent, która powracała do niego i we śnie i na jawie.
Czarodziej sięgnął po zaczarowaną wstążkę i w miejscu, które dopiero co dotykał ustami, zawiązał ją na nadgarstku mężczyzny. Zrobił to chyba trochę za mocno, bo jedwab wyraźnie wbił się w skórę blondyna, ale Black szybko poluzował supeł.
-Na wszelki wypadek, żeby się nie zgubiła. - wytłumaczył jak gdyby nigdy nic. Sam nie do końca rozumiał, dlaczego zrobił to, co zrobił, ale czuł, że był to ważny gest.
Mój…
Swoją część magicznego materiału, żeby na pewno go nie zgubić, Rigel umieścił wewnątrz kieszonkowego zegarka, starannie zasłaniając dłonią wygrawerowanego na nim kruka. Wszystko wyszło na tyle naturalnie, że Black nawet nie pomyślał, jak wielką symboliczną profanacją był ten gest.
Pozostało już tylko jedno, co musiał jeszcze zrobić.
-Chciałbym, żebyś to wziął. - powiedział poważnie, podając mu pojemnik z kawą. - Mam jej dużo, a widzę, jak bardzo ci jej brakuje.
Po chwili dodał szybko, uprzedzając wszelkie próby odmowy.
-Proszę.
Chciał, żeby zapach kawy przypominał Fenrirowi o ich wspólnie spędzonym czasie, o rozmowie. Sam dostał od niego prześliczny kryształ, więc chciał również mu coś ofiarować.
-Zostaniesz ze mną jeszcze?
Nie chciał go zatrzymywać, ale myśl, że będą musieli rozstać się na jakiś czas, sprawiał, że robiło mu się po prostu źle. Niestety Rigel nie wiedział, że już za chwilę miała go odnaleźć sowa, niosąca przerażające wieści, przez które, jeszcze tej samej nocy będzie gnać na miotle w stronę Londynu. Smutek spowodowany rozłąką zniknie, zduszony przez palącą rozpacz po śmierci przyjaciela.
|wręczam kawusię
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Góry w Szkocji są piękne i odludne. Obydwoje mieli swoje powody, by unikać ludzi. W przeciwieństwie do swojego rozmówcy, Michael bardzo polubił tych Szkotów, których miał okazję poznać - a za dorywczą pracę w magicznym tartatku był dozgonnie wdzięczny lokalnej społeczności. Odkąd wojna rozlała się poza Londyn, samotność kojarzyła się za to z bezpieczeństwem, a jakiekolwiek towarzystwo - z ryzykiem. Poza tym… nie chciał, by ktokolwiek widział jego i Rileya razem. Chciał być Fenrirem tylko przy nim, dla niego - o ile miał w tej kwestii jakikolwiek wybór, bo przy brunecie nosił nie tylko imię tego drugiego, ale nawet zaczynał myśleć jak on. Poza tym, lękał się, że iskrzące pomiędzy nimi tajemnice wcale nie będą niewidzialne dla postronnych obserwatorów. Tylko oni razem, w dwójkę, oni i góry i las i księżyc. Tak byłoby idealnie.
Niespodziewana oferta pomocy przerwała jego rozmyślania. Uniósł lekko brwi, wyraźnie zaskoczony. Nikt normalny nie rwał się do pomocy wilkołakom. Nawet Zakon Feniksa prosił likantropów o pomoc z dużym wahaniem, a pomoc dla nowych sojuszników wynikała raczej z obowiązku niż rzeczywistej empatii.
Ale przecież nie byli normalni, żaden z ich dwójki.
-Ja… - ewidentnie nie wiedział, co powiedzieć, choć mimowolnie się uśmiechnął. Ja szukam w Irlandii miejsc na bezpieczne spędzenie pełni, potrzebuję eliksirów, potrzebuję tojadu, potrzebuję okraść hodowlę tojadu, potrzebuję zniknąć z rejestru wilkołaków, potrzebuję… Przełknął ślinę. Nie będzie go przecież narażał. -…dziękuję. - zakończył, w głębi duszy chyba nie wierząc, że Riley jest w stanie pomóc. Wplątywanie w to wszystko pracownika Ministerstwa było zdecydowanie zbyt ryzykowne, i dla Zakonu i dla niego samego, a Tonks znalazł już zaufanego alchemika, który potrafił warzyć eliksir tojadowy. A choć nowy „przyjaciel” miał filiżanki z porcelany i dobrą kawę, to Mike nawet nie podejrzewał, że mógłby sobie pozwolić na beztroskie kupno tojadu. Pomimo tej pozornej odmowy, wilkołak wyglądał na autentycznie wdzięcznego.
Wyraźnie się rozluźnił, gdy Riley wyraźnie zapewnił, że nie zrobił tamtej nocy nic złego. Wyrzuty sumienia nie znikną, narobił tamtego dnia sporo głupot, a gdyby nie ulotnił się nad ranem to pewien mugol nadal miałby swoją ciężarówkę, ale przynajmniej wreszcie był stuprocentowo pewny, że nie skrzywdził (nadmiernie) jego.
Czuł się, jakby jakiś ciężar wreszcie zniknął z jego ramion. Niemyślenie o Kent przez równy miesiąc wymagało w końcu sporo wysiłku. A nie mówiłem?
-Na trzeźwo lepiej latałbym na miotle. - przewrócił oczami, obracając własne speszenie w żart, jak to miał w zwyczaju. Podchwycił spojrzenie Rileya, zapach morskiej bryzy we własnych wspomnieniach był niemal namacalny, uśmiechnął się tak jak wtedy.
Najwyraźniej jednak coś pamiętał.
Tyle, że coraz silniejsza obecność Fenrira we własnej głowie (czy przy Riley to Mike mu na to pozwalał, czy to Fenrir przejmował stery…? Nie miał pojęcia, to wszystko działo się tak szybko i tak spontanicznie, szczególnie gdy skupiał się na rozmówcy, a nie na sobie…) i próba opowiedzenia, co się z nim dzieje, faktycznie wprawiła go w spore zagubienie. Na moment Riley zniknął z pierwszego planu jego myśli, a wnętrze grobowca zostało przytłoczone przez chłód Azkabanu… i kiedy Michealowi albo Fenrirowi albo obojgu wydawało się, że zaraz pochłonie ich ciemność strasznych i zimnych wspomnień, ciepły głos Rileya zadziałał jak kotwica.
W porządku, wszystko w porządku. Już wszystko w porządku.
Przy nim było w porządku.
Wziął głęboki wdech i pokiwał powoli głową. Przez moment spoglądał na Rileya jakby tamten był jednym człowiekiem na świecie, aż…
…skrzywił się lekko, całkowicie powracając do rzeczywistości na dźwięk słowa „specjaliści.”
Jak on nie lubił magipsychiatrów! Czuł, że właśnie taką radę otrzymałby od rodziny albo od Zakonników albo od reszty przyjaciół, ale żeby nawet od Rileya?
-Poszukam. -wymamrotał pokornie, choć niechętnie, trochę jak skarcone dziecko. Gryfoni nie lubili prosić o pomoc u specjalistów -Szukałem wcześniej. - przyznał bez entuzjazmu. Zaledwie wczoraj, ratując Ronję od dementora, przypomniał sobie jak beznadziejnie poszła ich terapia. Tyle, że wtedy wcale nie chciał się leczyć. Może jednak mógłby z nią porozmawiać? I z Alexem, oczywiście.
Zanim zdążył się nad tym zastanowić, logiczne myśli szybko zostały zagłuszone przez wilczy głos, niższy głos, a w obliczu niespodziewanej (czyżby?) bliskości wszystko inne zeszło na dalszy plan.
Długo jeszcze łapał oddech, uśmiechając się coraz szerzej. Spoglądał na Rileya trochę półprzytomnie, a w niebieskich oczach nadal tańczyły złote gwiazdy.
-Jasne, że naprawdę.- wymruczał niskim głosem, przesuwając dłonią po przyjemnie szorstkim policzku chłopaka. Odruchowo obciągnął niżej sweter, bo mugolskie swetry bywały w takich sytuacjach szalenie przydatne. Przymknął oczy, a zapach kawy i kadzideł zdawał się jeszcze intensywniejszy niż przed chwilą. Korciło go, by znów wpleść dłoń w miękką czuprynę młodzieńca, jak na plaży, ale powinni się skupić na szyfrze, więc na razie grzecznie trzymał ręce przy sobie.
Na identyczną liczbę numerologiczną zareagował z nieco mniejszym zdziwieniem niż Riley, ponieważ - aż do bardzo niepokojącej sesji u wróżbity Juliena - nie był przesądny. Zbieg okoliczności faktycznie był jednak zastanawiający, a Fenrir uśmiechnął się ciepło, rejestrując głównie jedną i o wiele istotniejszą informację.
-To niedługo masz urodziny!- wypalił, zanim zdążył sobie przypomnieć, że półtorej miesiąca to jednak dość długo. -I… o co chodzi z tymi czwórkami? Może dlatego dobrze się rozumiemy? - zmienił temat, choć bardziej zainteresowany był szyfrem. Zerkał Rileyowi przez ramię, upewniając się, że wszystko zapamięta - podstawy numerologii chyba do tego wystarczą.
-Niech będzie jak najbezpieczniej. - spojrzał na młodego z uznaniem. No proszę, „więcej warstw szyfrowania”, brzmiał jak prawdziwy podejrzliwy auror. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, strach zniknął (Fenrir nigdy nie czuł zresztą strachu), a Mike zaczął wierzyć, że znajomość uda utrzymać się w całkowitej tajemnicy. Skupił się na odpowiednim nałożeniu zaklęciu Proteusza, a potem słuchał dalej. Entuzjazm Rileya był bardzo uroczy, a sposób w jaki podchwycił pomysł z kolorami - świetny.
-Brzmi dobrze. Czarny niech pozostanie domyślny - Coloritum. - szybko odmienił własną podkoszulkę, bo ta wstążka była bardzo ładna w swoim oryginalnym kolorze. -A biały… unikajmy białego, chyba, że działoby się coś bardzo złego. - zaproponował, nie precyzując, co. Miał chyba na myśli „jeśli ktokolwiek się o nas dowie”, ale w głębi duszy wiedział, że nie chodzi tylko o to. Przygryzł lekko dolną wargę, po raz pierwszy uświadamiając sobie, że któryś list Rileya może kiedyś pozostać bez odpowiedzi. Nawet wczoraj, z tymi szmalcownikami i dementorem, mało brakowało… Otworzył usta, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie. Nie będzie go martwił. Był aurorem, do cholery, nie zginie na tej wojnie. Chyba nie.
Po raz pierwszy od dawna pomyślał, że wcale nie chciałby ginąć na tej wojnie. Chciałby móc wrócić do domu po każdej akcji i odpisać spokojnie na list, mieć dla kogo wracać. I za nic w świecie nie chciałby rozmawiać z młodym przyjacielem o wojnie i polityce, bo to kończyło się fatalnie, bo ta w gruncie rzeczy nieuczciwa, ale za to stokroć piękniejsza iluzja bezpieczeństwa była o wiele lepsza.
Odchrząknął, z chęcią chwytając się lepszego tematu.
-Użyjmy kolorów jako drugiej warstwy szyfrowania. Jeśli będziemy chcieli się spotkać, poprzedzimy odpowiedni list sekwencją… błękitny, druga osoba odpowie czerwonym, i potem żółty na sowę ze szczegółami. Twoją sowę znam, używaj jej jeśli możesz. A ja sam od niedawna mam własną, szarą, malutką. Canis jest tak młoda, że chyba ją rozpoznasz. - postanowił rzeczowo i dopiero przedstawiając własną sowę podchwycił spojrzenie Rileya, uśmiechając się trochę łobuzersko. Gwiazdozbiór z najjaśniejszą z gwiazd. Sprawdził, gdzie jest Syriusz. Urwał, bo Riley chwycił go za dłoń i…
…w miejscu, gdzie usta dotknęły skóry, od razu poczuł przyjemne mrowienie, zupełnie jakby nadal był nastolatkiem. Samemu rozchylił lekko usta i spoglądał wprost na młodzieńca wyraźnie zaskoczony, wyraźnie wzruszony, wyraźnie zafascynowany. A gdy ich spojrzenia znów się skrzyżowały, uświadomił sobie, że od bardzo, bardzo dawna nikt nie patrzył na niego tak, jak Riley. Forsythia, na przykład, chyba nigdy tak na niego nie patrzyła.
Zrobiło mu się jakoś cieplej.
-Dziękuję. - wychrypiał. Nie tylko za wstążkę. -Nie zgubi się. W pełnię zostawię ją w jakimś bezpiecznym miejscu. - doprecyzował, resztkami przytomności. Oddychał jakoś płycej i odruchowo nachylił się do przodu, po raz pierwszy dopuszczając do siebie myśl - bez żadnych wyrzutów sumienia - jak bardzo Riley jest przystojny i że jego oczy lśnią teraz jak węgle w ognisku, ale zarazem odbijają się w nich wszystkie gwiazdy…
-Przy tobie też mi lepiej… - inaczej. Przy nim znikała wewnętrzna walka, przy nim nie musiał trzymać na smyczy samego siebie, przy nim nie bał się samego siebie.
-Ale wiesz, może być jeszcze lepiej. Na trzeźwo też. - uśmiechnął się wymownie i nachylił jeszcze bliżej, a w jego źrenicach też tańczyły już gwiazdy, gwiazdy znad tamtej plaży…
…Zanim zdążył skrócić dzielącą ich odległość, młodzieniec sięgnął po zegarek, a on sam się opamiętał. Byli w końcu w grobowcu, już dość. Poprawił sweter, wziął głębszy wdech, nie zerknął nawet na ten zegarek, a już po chwili miał przed oczyma puszkę kawy.
Jeszcze przed chwilą bez wahania by odmówił, ale wszystko zdążyło się już zmienić.
-Tylko, jeśli sam masz jej pod dostatkiem. - uśmiechnął się z wdzięcznością. Ciekawe, czy Riley kradł ją z Ministerstwa, skoro miał jej tak dużo? Tam zawsze było jej pod dostatkiem, a Mike szanowałby takie podejście.
-Dziękuję, naprawdę. Pewnie nie zrobię tak dobrej jak ty, ale naprawdę mi jej brakowało. - z wrażenia nie pomyślał nawet, jak wytłumaczy prezent rodzinie. Na pewno wszyscy się ucieszą!
-Jasne, że zostanę. Opowiesz mi o tych… naściennych malowidłach? - przysunął się bliżej Rileya i zarzucił rękę na jego ramię, aby wreszcie wpleść palce w miękkie włosy. Nie interesował się nawet tymi malowidłami, ale chciał, by Riley mu coś opowiedział. Posłuchać jego głosu, zostać jeszcze chwilę. Siedzieli tak razem i było im dobrze.
I został, dopóki nie dotarło do niego, że choć w grobowcu czas się zatrzymał - to na zewnątrz życie toczy się nadal.
-Która godzina? - wyszeptał ze smutkiem. Riley miał w końcu zegarek, gdzieś.
-Powinienem już wracać zanim zdąży się ściemnić. Muszę jutro być w Anglii, a pokonanie tej trasy nocą to szaleństwo. - westchnął. Robił w życiu głupsze rzeczy (na przykład przed chwilą), ale lot na miotle z Irlandii do Wielkiej Brytanii był niepotrzebnym ryzykiem, a w taką pogodę - proszeniem się o kłopoty albo przeziębienie. Upewnił się, że Riley zostanie tutaj w pensjonacie, odgonił z głowy natarczywe myśli (nie mógł z nim przecież iść do żadnego pensjonatu) i pożegnał się szybkim pocałunkiem. Filar grobowca bezpiecznie odgradzał ich od całego świata, ale i tak wolał być ostrożny.
-Napiszę do ciebie, jutro. - obiecał, a potem opuścił azyl, tuż przed zachodem słońca, wciąż czując się nie do końca sobą albo bardziej sobą. Chwilowo przestało padać, ciepłe promienie słońca padały na irlandzkie grobowce i na taflę morza, w kieszeni bezpiecznie spoczywała kawa, czuł się lżej, usta wciąż drżały. Irlandia, świat i życie nagle znów zdały się p i ę k n e.
/zt x 2 , zabieram 3/4 puszki kawusi
Niespodziewana oferta pomocy przerwała jego rozmyślania. Uniósł lekko brwi, wyraźnie zaskoczony. Nikt normalny nie rwał się do pomocy wilkołakom. Nawet Zakon Feniksa prosił likantropów o pomoc z dużym wahaniem, a pomoc dla nowych sojuszników wynikała raczej z obowiązku niż rzeczywistej empatii.
Ale przecież nie byli normalni, żaden z ich dwójki.
-Ja… - ewidentnie nie wiedział, co powiedzieć, choć mimowolnie się uśmiechnął. Ja szukam w Irlandii miejsc na bezpieczne spędzenie pełni, potrzebuję eliksirów, potrzebuję tojadu, potrzebuję okraść hodowlę tojadu, potrzebuję zniknąć z rejestru wilkołaków, potrzebuję… Przełknął ślinę. Nie będzie go przecież narażał. -…dziękuję. - zakończył, w głębi duszy chyba nie wierząc, że Riley jest w stanie pomóc. Wplątywanie w to wszystko pracownika Ministerstwa było zdecydowanie zbyt ryzykowne, i dla Zakonu i dla niego samego, a Tonks znalazł już zaufanego alchemika, który potrafił warzyć eliksir tojadowy. A choć nowy „przyjaciel” miał filiżanki z porcelany i dobrą kawę, to Mike nawet nie podejrzewał, że mógłby sobie pozwolić na beztroskie kupno tojadu. Pomimo tej pozornej odmowy, wilkołak wyglądał na autentycznie wdzięcznego.
Wyraźnie się rozluźnił, gdy Riley wyraźnie zapewnił, że nie zrobił tamtej nocy nic złego. Wyrzuty sumienia nie znikną, narobił tamtego dnia sporo głupot, a gdyby nie ulotnił się nad ranem to pewien mugol nadal miałby swoją ciężarówkę, ale przynajmniej wreszcie był stuprocentowo pewny, że nie skrzywdził (nadmiernie) jego.
Czuł się, jakby jakiś ciężar wreszcie zniknął z jego ramion. Niemyślenie o Kent przez równy miesiąc wymagało w końcu sporo wysiłku. A nie mówiłem?
-Na trzeźwo lepiej latałbym na miotle. - przewrócił oczami, obracając własne speszenie w żart, jak to miał w zwyczaju. Podchwycił spojrzenie Rileya, zapach morskiej bryzy we własnych wspomnieniach był niemal namacalny, uśmiechnął się tak jak wtedy.
Najwyraźniej jednak coś pamiętał.
Tyle, że coraz silniejsza obecność Fenrira we własnej głowie (czy przy Riley to Mike mu na to pozwalał, czy to Fenrir przejmował stery…? Nie miał pojęcia, to wszystko działo się tak szybko i tak spontanicznie, szczególnie gdy skupiał się na rozmówcy, a nie na sobie…) i próba opowiedzenia, co się z nim dzieje, faktycznie wprawiła go w spore zagubienie. Na moment Riley zniknął z pierwszego planu jego myśli, a wnętrze grobowca zostało przytłoczone przez chłód Azkabanu… i kiedy Michealowi albo Fenrirowi albo obojgu wydawało się, że zaraz pochłonie ich ciemność strasznych i zimnych wspomnień, ciepły głos Rileya zadziałał jak kotwica.
W porządku, wszystko w porządku. Już wszystko w porządku.
Przy nim było w porządku.
Wziął głęboki wdech i pokiwał powoli głową. Przez moment spoglądał na Rileya jakby tamten był jednym człowiekiem na świecie, aż…
…skrzywił się lekko, całkowicie powracając do rzeczywistości na dźwięk słowa „specjaliści.”
Jak on nie lubił magipsychiatrów! Czuł, że właśnie taką radę otrzymałby od rodziny albo od Zakonników albo od reszty przyjaciół, ale żeby nawet od Rileya?
-Poszukam. -wymamrotał pokornie, choć niechętnie, trochę jak skarcone dziecko. Gryfoni nie lubili prosić o pomoc u specjalistów -Szukałem wcześniej. - przyznał bez entuzjazmu. Zaledwie wczoraj, ratując Ronję od dementora, przypomniał sobie jak beznadziejnie poszła ich terapia. Tyle, że wtedy wcale nie chciał się leczyć. Może jednak mógłby z nią porozmawiać? I z Alexem, oczywiście.
Zanim zdążył się nad tym zastanowić, logiczne myśli szybko zostały zagłuszone przez wilczy głos, niższy głos, a w obliczu niespodziewanej (czyżby?) bliskości wszystko inne zeszło na dalszy plan.
Długo jeszcze łapał oddech, uśmiechając się coraz szerzej. Spoglądał na Rileya trochę półprzytomnie, a w niebieskich oczach nadal tańczyły złote gwiazdy.
-Jasne, że naprawdę.- wymruczał niskim głosem, przesuwając dłonią po przyjemnie szorstkim policzku chłopaka. Odruchowo obciągnął niżej sweter, bo mugolskie swetry bywały w takich sytuacjach szalenie przydatne. Przymknął oczy, a zapach kawy i kadzideł zdawał się jeszcze intensywniejszy niż przed chwilą. Korciło go, by znów wpleść dłoń w miękką czuprynę młodzieńca, jak na plaży, ale powinni się skupić na szyfrze, więc na razie grzecznie trzymał ręce przy sobie.
Na identyczną liczbę numerologiczną zareagował z nieco mniejszym zdziwieniem niż Riley, ponieważ - aż do bardzo niepokojącej sesji u wróżbity Juliena - nie był przesądny. Zbieg okoliczności faktycznie był jednak zastanawiający, a Fenrir uśmiechnął się ciepło, rejestrując głównie jedną i o wiele istotniejszą informację.
-To niedługo masz urodziny!- wypalił, zanim zdążył sobie przypomnieć, że półtorej miesiąca to jednak dość długo. -I… o co chodzi z tymi czwórkami? Może dlatego dobrze się rozumiemy? - zmienił temat, choć bardziej zainteresowany był szyfrem. Zerkał Rileyowi przez ramię, upewniając się, że wszystko zapamięta - podstawy numerologii chyba do tego wystarczą.
-Niech będzie jak najbezpieczniej. - spojrzał na młodego z uznaniem. No proszę, „więcej warstw szyfrowania”, brzmiał jak prawdziwy podejrzliwy auror. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, strach zniknął (Fenrir nigdy nie czuł zresztą strachu), a Mike zaczął wierzyć, że znajomość uda utrzymać się w całkowitej tajemnicy. Skupił się na odpowiednim nałożeniu zaklęciu Proteusza, a potem słuchał dalej. Entuzjazm Rileya był bardzo uroczy, a sposób w jaki podchwycił pomysł z kolorami - świetny.
-Brzmi dobrze. Czarny niech pozostanie domyślny - Coloritum. - szybko odmienił własną podkoszulkę, bo ta wstążka była bardzo ładna w swoim oryginalnym kolorze. -A biały… unikajmy białego, chyba, że działoby się coś bardzo złego. - zaproponował, nie precyzując, co. Miał chyba na myśli „jeśli ktokolwiek się o nas dowie”, ale w głębi duszy wiedział, że nie chodzi tylko o to. Przygryzł lekko dolną wargę, po raz pierwszy uświadamiając sobie, że któryś list Rileya może kiedyś pozostać bez odpowiedzi. Nawet wczoraj, z tymi szmalcownikami i dementorem, mało brakowało… Otworzył usta, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie. Nie będzie go martwił. Był aurorem, do cholery, nie zginie na tej wojnie. Chyba nie.
Po raz pierwszy od dawna pomyślał, że wcale nie chciałby ginąć na tej wojnie. Chciałby móc wrócić do domu po każdej akcji i odpisać spokojnie na list, mieć dla kogo wracać. I za nic w świecie nie chciałby rozmawiać z młodym przyjacielem o wojnie i polityce, bo to kończyło się fatalnie, bo ta w gruncie rzeczy nieuczciwa, ale za to stokroć piękniejsza iluzja bezpieczeństwa była o wiele lepsza.
Odchrząknął, z chęcią chwytając się lepszego tematu.
-Użyjmy kolorów jako drugiej warstwy szyfrowania. Jeśli będziemy chcieli się spotkać, poprzedzimy odpowiedni list sekwencją… błękitny, druga osoba odpowie czerwonym, i potem żółty na sowę ze szczegółami. Twoją sowę znam, używaj jej jeśli możesz. A ja sam od niedawna mam własną, szarą, malutką. Canis jest tak młoda, że chyba ją rozpoznasz. - postanowił rzeczowo i dopiero przedstawiając własną sowę podchwycił spojrzenie Rileya, uśmiechając się trochę łobuzersko. Gwiazdozbiór z najjaśniejszą z gwiazd. Sprawdził, gdzie jest Syriusz. Urwał, bo Riley chwycił go za dłoń i…
…w miejscu, gdzie usta dotknęły skóry, od razu poczuł przyjemne mrowienie, zupełnie jakby nadal był nastolatkiem. Samemu rozchylił lekko usta i spoglądał wprost na młodzieńca wyraźnie zaskoczony, wyraźnie wzruszony, wyraźnie zafascynowany. A gdy ich spojrzenia znów się skrzyżowały, uświadomił sobie, że od bardzo, bardzo dawna nikt nie patrzył na niego tak, jak Riley. Forsythia, na przykład, chyba nigdy tak na niego nie patrzyła.
Zrobiło mu się jakoś cieplej.
-Dziękuję. - wychrypiał. Nie tylko za wstążkę. -Nie zgubi się. W pełnię zostawię ją w jakimś bezpiecznym miejscu. - doprecyzował, resztkami przytomności. Oddychał jakoś płycej i odruchowo nachylił się do przodu, po raz pierwszy dopuszczając do siebie myśl - bez żadnych wyrzutów sumienia - jak bardzo Riley jest przystojny i że jego oczy lśnią teraz jak węgle w ognisku, ale zarazem odbijają się w nich wszystkie gwiazdy…
-Przy tobie też mi lepiej… - inaczej. Przy nim znikała wewnętrzna walka, przy nim nie musiał trzymać na smyczy samego siebie, przy nim nie bał się samego siebie.
-Ale wiesz, może być jeszcze lepiej. Na trzeźwo też. - uśmiechnął się wymownie i nachylił jeszcze bliżej, a w jego źrenicach też tańczyły już gwiazdy, gwiazdy znad tamtej plaży…
…Zanim zdążył skrócić dzielącą ich odległość, młodzieniec sięgnął po zegarek, a on sam się opamiętał. Byli w końcu w grobowcu, już dość. Poprawił sweter, wziął głębszy wdech, nie zerknął nawet na ten zegarek, a już po chwili miał przed oczyma puszkę kawy.
Jeszcze przed chwilą bez wahania by odmówił, ale wszystko zdążyło się już zmienić.
-Tylko, jeśli sam masz jej pod dostatkiem. - uśmiechnął się z wdzięcznością. Ciekawe, czy Riley kradł ją z Ministerstwa, skoro miał jej tak dużo? Tam zawsze było jej pod dostatkiem, a Mike szanowałby takie podejście.
-Dziękuję, naprawdę. Pewnie nie zrobię tak dobrej jak ty, ale naprawdę mi jej brakowało. - z wrażenia nie pomyślał nawet, jak wytłumaczy prezent rodzinie. Na pewno wszyscy się ucieszą!
-Jasne, że zostanę. Opowiesz mi o tych… naściennych malowidłach? - przysunął się bliżej Rileya i zarzucił rękę na jego ramię, aby wreszcie wpleść palce w miękkie włosy. Nie interesował się nawet tymi malowidłami, ale chciał, by Riley mu coś opowiedział. Posłuchać jego głosu, zostać jeszcze chwilę. Siedzieli tak razem i było im dobrze.
I został, dopóki nie dotarło do niego, że choć w grobowcu czas się zatrzymał - to na zewnątrz życie toczy się nadal.
-Która godzina? - wyszeptał ze smutkiem. Riley miał w końcu zegarek, gdzieś.
-Powinienem już wracać zanim zdąży się ściemnić. Muszę jutro być w Anglii, a pokonanie tej trasy nocą to szaleństwo. - westchnął. Robił w życiu głupsze rzeczy (na przykład przed chwilą), ale lot na miotle z Irlandii do Wielkiej Brytanii był niepotrzebnym ryzykiem, a w taką pogodę - proszeniem się o kłopoty albo przeziębienie. Upewnił się, że Riley zostanie tutaj w pensjonacie, odgonił z głowy natarczywe myśli (nie mógł z nim przecież iść do żadnego pensjonatu) i pożegnał się szybkim pocałunkiem. Filar grobowca bezpiecznie odgradzał ich od całego świata, ale i tak wolał być ostrożny.
-Napiszę do ciebie, jutro. - obiecał, a potem opuścił azyl, tuż przed zachodem słońca, wciąż czując się nie do końca sobą albo bardziej sobą. Chwilowo przestało padać, ciepłe promienie słońca padały na irlandzkie grobowce i na taflę morza, w kieszeni bezpiecznie spoczywała kawa, czuł się lżej, usta wciąż drżały. Irlandia, świat i życie nagle znów zdały się p i ę k n e.
/zt x 2 , zabieram 3/4 puszki kawusi
Can I not save one
from the pitiless wave?
|2.12.1957
Kolejna podróż do Irlandii nie miała na celu wyłącznie odpoczynku. Rigel ostrożnie dał znać rodzinie, że na “zieloną wyspę” sprowadza go nie tylko chęć spędzenia chwil z dala od szarej stolicy z jej nieskończonym labiryntem domów i ulic, ale i praca.
W czasie, kiedy planował wycieczkę poza miasto, na jego biurko w Departamencie Tajemnic trafiła tajemnicza koperta, zaadresowana na jego nazwisko oraz z dopisaną dodatkową instrukcją, aby otworzył wiadomość, kiedy upewni się, że jest sam i nikt nie zerka mu przez ramię. Było to dość… nietypowe. Najczęściej zadania od Niewymownych lord Black otrzymywał ustnie albo w formie krótkiej notatki. Koperta - większa niż te, w których wysyła się normalne listy i wyraźnie grubsza, jakby zawierała wiele kart pergaminu, była czymś, co wyraźnie wychodziło poza schemat.
Ktoś chce go sprawdzić? Czy to jakiś żart? Papeteria jednak wyraźnie wskazywała na pracowników Departamentu Tajemnic, więc nie było mowy, żeby ktoś próbował podrobić oficjalną służbową korespondencję. Tak więc kiedy w końcu Rigel został sam, a czekał do późnych godzin wieczornych, i w końcu ostrożnie złamał pieczęć, jego oczom ukazało się coś dziwnego. Wiele kart tekstu zawierających szkice jakichś roślin oraz chaotyczne notatki spisane różnymi kolorami atramentów. Na pierwszy rzut oka nie miało to najmniejszego sensu, jednak krótka notka - wyraźnie nowsza, z wypisanymi koordynatami i krótkim zdaniem “Féar gortach, pozyskaj”, rzuciło odrobinę światła na to, o co w tej plątaninie liter i kresek, mogło chodzić.
Lord Balck czytał kiedyś o tym w pewnej książce o mitycznych roślinach. Jednak nie sądził, że w tej legendzie był jakiś okruch prawdy. Przecież trudno jest wytłumaczyć pojawianie się rośliny, która tak po prostu, sama z siebie mogła sprawić, że człowiek, który jej dotknął, nawet przez ubranie, tracił kompletnie rozum, nękany bezsennością i nieskończonym, nienasyconym głodem. To brzmiało prędzej jak jakaś klątwa niż efekt kontaktu z rośliną.
Kiedy jednak Rigel przysiadł w domu do reszty przesłanych notatek, zauważył, że były w nich szczątki jakichś badań, sprawdzających, czy natura Féar gortach, ma w sobie cos z typowych klątw - wszystko dlatego, że zauważono, iż pojawia się ona w miejscach, gdzie zwłoki były w niewłaściwy (cokolwiek to znaczyło) sposób pochowane. A zwłoki i części ciał często były wykorzystywane w rzucaniu klątw. Chociaż, jak się okazało, nie było to regułą, gdyż roślinę widziano również na obszarach, gdzie pojawiały się duchy, widma i inne nieokreślone byty zwane w notatkach “wróżkami”.
To głupie.
Była jeszcze inna wersja, jakoby roślina ta była pozostałością po zabezpieczeniach magicznych, jaką posiadali czarodzieje starożytności. Cóż, brzmiało to bardziej prawdopodobnie niż dar od bogów czy efekt złej woli magicznych istot. Ale nadal pozostawało pytanie, na które trudno było znaleźć odpowiedź: jak udało się stworzyć coś, co mimo upływu tysięcy lat pozostawało równie potężne, rozrastało się, pojawiało się chaotycznie w różnych miejscach… I do tego tylko i wyłącznie na terytorium Irlandii.
To nie ma sensu.
Wiele faktów w głowie młodego czarodzieja się nie chciało łączyć w całość. Cóż, może dlatego, że konkretów, jak zawsze pracując dla Departamentu Tajemnic, nie dostał prawie żadnych. Tylko strzępki, plotki, jakieś wyrwane z kontekstu fakty. Jednak jedna rzecz była wypisana czerwonym atramentem i podkreślona tak dużo razy, że aż pióro piszącego to, zrobiło dziurę w pergaminie.
“NIE DOTYKAĆ POD ŻADNYM POZOREM”
Swoją podróż Rigel zaczął od teleportacji w okolicę znanego już grobowca, jednak drugą część podróży wolał spędzić na miotle - to pozwalało lepiej przyglądać się trasie. Miejsce lądowania również wybrał inne, odrobinę oddalone od wskazanego przez przełożonych, ponieważ wolał nie ryzykować, że wyląduje akurat pośrodku polany, otoczony przez rośliny, które, prawdopodobnie, mogłyby go zabić. Nie do końca w to wierzył, ale wolał zachować ostrożność. Pewnie gdyby usłyszał o tej historii z innego źródła, uznałby to wszystko za głupie bajki... ale jeśli zajmował się tym Departament Tajemnic, to znaczyło, że na pewno było coś na rzeczy. A on - Rigel został wybrany, żeby porządnie to zbadać. W końcu dobrze znał się na roślinach i całkiem nie najgorzej na legendach.
Teren był pusty, prawie płaski. Tylko w oddali widać było pojedyncze drzewa i zarys jakiegoś domku - wyraźnie opuszczonego. Niskie ciemne chmury niesione przez wiatr dawały znać, że nie ma wiele czasu na wykonanie zadania, o ile chce się to robić w komfortowych warunkach, a nie tonąc w deszczu i błocie.
Pozostawał tylko jeden problem. Féar gortach nigdzie nie było widać… Moe jej tu nie było... albo, co gorsza, wyglądała jak typowa wysoka trawa. A to stanowiło nie lada problem. Rigel przecież nie mógł empirycznie sprawdzić, która jest właściwa, bo prawdopodobnie skończyłoby się to dla niego dość tragicznie.
Szlag.
Czardzoej rozejrzał się szybko po okolicy. Mógł spróbować znaleźć jakieś zwierzę, mogące posłużyć mu za obiekt testowy… ale z tym również był problem. Dookoła, jak okiem sięgnąć nie było ani jednego zwierzęcia. Żadnego. I nie była to kwestia pory roku. Nigdzie nie dało się dostrzec nawet ani jednego ptaka, przez co okolice zdominowała przerażająca, wręcz pulsująca cisza. To zdecydowanie nie był dobry znak.
Stanie tak pośrodku niczego i wpatrywanie się w morze pożółkłej identycznej trawy nie miało większego sensu, dlatego Black zdecydował, że potrzebuje lepszego miejsca, aby zaplanować kolejne ruchy. A stojący w oddali opuszczony dom, wydawał się idealnym miejscem na rozłożenie przenośnego biura i napicia się ciepłej herbaty, gdyż wilgotny wiatr przenikał aż do samych kości, nie pozwalając ciału zmotywować się do myślenia.
Mężczyzna przewiesił więc przez ramie swoją miotłę i wpakował ręce do kieszeni, odnajdując przy okazji zegarek, z którego wystawał kawałek czerwonego materiału. Będzie dobrze. Na pewno.
Drewniana chatka była kompletnie pokryta mchem i porostami. Chociaż z bliska nie wyglądało, jakby zostało opuszczone stosunkowo niedawno. Okna nadal były czyste, a podwórko wyglądało, jakby ktoś tylko na chwile wyszedł - o ścinę domu były oparte grabie, wetknięte w stos siana, oraz stały jeszcze jakieś wiadra z wodą.
Na wszelki wypadek Rigel zapukał do drzwi, po czym, nie otrzymawszy odpowiedzi za pierwszym razem, zapukał ponownie.
-Przepraszam? - zawołał, jednak nikt i tym razem mu nie odpowiedział. Zrobiło się ciemniej, jakby za chwile miało lunąć. Młody czarodziej długo walczył ze sobą, co właściwej ma zrobić w tej sytuacji - czy zdać się na magię, czy jednak ukryć się w domu przed sobą. Okolica wywoływała u niego gęsią skórkę, dlatego wizja dachu nad głową dawała mu iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa, dlatego ostatecznie zdecydował się na próbę wejścia do chatki.
Czując ogromny dyskomfort i przeklinając w duchu siebie za to, że nie przykładał się odpowiednio do obrony przed czarną magią, bardzo powoli, wstrzymując oddech, nacisnął klamkę. Na chwilę zamarł w oczekiwaniu na możliwe uderzenie zaklęciem, na szczęście nic się nie stało. Dom był po prostu domem. Prawdopodobnie mugloskim. Nudnym. Tak że lord Black odetchnął z ulgą. Zrobił to jednak za wcześnie. Po otworzeniu drzwi i zrobienia pojedynczego kroku wprzód, z mrocznego i zupełnie ciemnego pomieszczenia, do jego nozdrzy dotarł charakterystyczny słodkawy zapach. Obrzydliwa woń gnijącego ciała.
Rigel poczuł, jak wzdłuż kręgosłupa spłynęła mu kropla zimnego potu, ale wiedziony jakimś dziwacznym instynktem, zamiast próbować uciec, uniósł różdżkę, aby wyczarować światło. I od razu tego pożałował. Na podłodze zauważył leżące kości, połamane, zmiażdżone, jakby ktoś bądź coś za wszelką cenę próbowało dostać się do cennego szpiku. A w odległym rogu pokoju, na prostym drewnianym łóżku leżało ciało. W zimnym blasku magicznego światła wyglądało jak szkielet, z niechlujnie naciągniętą z wierzchu skórą. Wszystko przez to, że zmarły przeraźliwie wychudzony.
Widok tego trupa, tych rozrzuconych kości sprawiły, że żołądek Rigela, wraz z całą jego treścią nagle podszedł mu aż do gardła.
Na Merlina.
Blakckowi zakręciło się w głowie, przez co aż musiał złapać się za framugę drzwi, by nie upaść na brudną drewnianą podłogę. Przed oczami zatańczyły czarne plamy. Nie było mowy, nie spędzi tutaj ani chwili dłużej. Już miał wychodzić, żeby najszybciej oddalić się od tego przeklętego domostwa, kiedy zobaczył, że coś się zmieniło - trawa tuż przed progiem domu stała się gęstsza i wyższa. Na dodatek złowieszczo opalizowała na czerwono w świetle różdżki. Oto i ona Féar gortach w całej swojej przerażającej okazałości.
Oddech lorda Blacka przyspieszył. Był w potrzasku. Ale nie mógł poddawać się panice, bo pewnie skończyłby jak ten nieszczęśnik za jego plecami. Zrobił parę głębszych wdechów i wydechów, starając się opanować narastająca panikę oraz zignorować trupi zapach unoszący się w powietrzu.
Dobrze. Spokojnie. Teraz tylko zebrać próbkę... i można się stąd zabierać.
Lekko drżącymi dłońmi wydobył ze swojej skórzanej torby pustą fiolkę, po czym odkorkował ją zębami. Odcięcie przy pomocy magii kawałka przedziwnej rośliny nie sprawiło mu większego problemu, jednak umieszczenie wewnątrz szklanego naczynia długiego ostrego źdźbła było na tyle stresujące, że czoło Rigela pokryło się drobinkami potu. Cała swoją uwagę skupił na tej czynności, jakby zależało od tego całe jego życie. Po prawdzie tak właśnie było. Dopiero kiedy próbka spoczęła bezpiecznie wewnątrz fiolki, czarodziej mógł się uspokoić. Usiadł na podłodze obok odłamków kości i oparł się plecami o otwarte do wewnątrz drzwi. Był kompletnie wycieńczony. Niestety, miał do wykonania jeszcze jedno zadanie.
Czując, jak bardzo drżą mu nogi, wkroczył w głąb domu i staną naprzeciw zmarłego z głodu człowieka. Nie wiedział, kim był i jak żył, jednak Black czuł, że nie może go tu tak po prostu zostawić. Było w tym coś niewłaściwego. Logiczna część jego umysłu nie rozumiała, nad czym to się zastanawiać -trzeba było tylko wsiąść na miotłę, i wylecieć przez otwarte drzwi, wznosząc się na tyle, aby nie zahaczyć nawet kawałkiem szaty przeklętej Féar gortach… Tylko że Rigel przywykł ufać swoim instynktom i odczuciom. A te stanowczo sprzeciwiały się ucieczce i pozostawieniu zwłok na pastwę zwierząt.
W wielu religiach palenie ciał było uważane za właściwy sposób pochówku. Ogień oczyszczał, pomagał duszy uwolnić się i ruszyć dalej w podróż w Zaświaty. Dlatego mężczyzna bez wahania użył rozpadającego się łóżka jako stosu pogrzebowego. Ogień był żarłoczny - najpierw zabrał się za siennik, aby po chwili łapczywie rzucić się na drewnianą ramę i dalej - na ciało. Lizał gorącym językami drewniane ściany, naznaczone wyraźnymi śladami zębów martwego biedaka, który próbował nasycić się czymkolwiek, kiedy osłabiony nie był już w stanie podnieść się łóżka.
Cóż za okrutna śmierć.
Upewniwszy się, że ogień na dobre zajął się zwłokami, Black odwrócił się, żeby odlecieć już stąd jak najdalej, ale nie było potrzeby. Wejście do domu znów wyglądało jak wcześniej - okrąg z wydeptanej ziemi. Féar gortach zniknęła.
List z próbką rośliny Rigel wysłał od razu do Londynu, kiedy tylko znalazł się w wynajętym przez siebie pokoju na poddaszu jednego z uroczo umieszczonych magicznych pubów. Mężczyzna marzył o tym, żeby zmyć z siebie zapach dymu, którym nasiąkło jego ubranie i włosy. Ale żadna kąpiel i żadne kadzidła nie były w stanie wymazać wspomnienia upiornego znaleziska i niepokojącego czerwonego połysku przeklętej rośliny.
/zt
Kolejna podróż do Irlandii nie miała na celu wyłącznie odpoczynku. Rigel ostrożnie dał znać rodzinie, że na “zieloną wyspę” sprowadza go nie tylko chęć spędzenia chwil z dala od szarej stolicy z jej nieskończonym labiryntem domów i ulic, ale i praca.
W czasie, kiedy planował wycieczkę poza miasto, na jego biurko w Departamencie Tajemnic trafiła tajemnicza koperta, zaadresowana na jego nazwisko oraz z dopisaną dodatkową instrukcją, aby otworzył wiadomość, kiedy upewni się, że jest sam i nikt nie zerka mu przez ramię. Było to dość… nietypowe. Najczęściej zadania od Niewymownych lord Black otrzymywał ustnie albo w formie krótkiej notatki. Koperta - większa niż te, w których wysyła się normalne listy i wyraźnie grubsza, jakby zawierała wiele kart pergaminu, była czymś, co wyraźnie wychodziło poza schemat.
Ktoś chce go sprawdzić? Czy to jakiś żart? Papeteria jednak wyraźnie wskazywała na pracowników Departamentu Tajemnic, więc nie było mowy, żeby ktoś próbował podrobić oficjalną służbową korespondencję. Tak więc kiedy w końcu Rigel został sam, a czekał do późnych godzin wieczornych, i w końcu ostrożnie złamał pieczęć, jego oczom ukazało się coś dziwnego. Wiele kart tekstu zawierających szkice jakichś roślin oraz chaotyczne notatki spisane różnymi kolorami atramentów. Na pierwszy rzut oka nie miało to najmniejszego sensu, jednak krótka notka - wyraźnie nowsza, z wypisanymi koordynatami i krótkim zdaniem “Féar gortach, pozyskaj”, rzuciło odrobinę światła na to, o co w tej plątaninie liter i kresek, mogło chodzić.
Lord Balck czytał kiedyś o tym w pewnej książce o mitycznych roślinach. Jednak nie sądził, że w tej legendzie był jakiś okruch prawdy. Przecież trudno jest wytłumaczyć pojawianie się rośliny, która tak po prostu, sama z siebie mogła sprawić, że człowiek, który jej dotknął, nawet przez ubranie, tracił kompletnie rozum, nękany bezsennością i nieskończonym, nienasyconym głodem. To brzmiało prędzej jak jakaś klątwa niż efekt kontaktu z rośliną.
Kiedy jednak Rigel przysiadł w domu do reszty przesłanych notatek, zauważył, że były w nich szczątki jakichś badań, sprawdzających, czy natura Féar gortach, ma w sobie cos z typowych klątw - wszystko dlatego, że zauważono, iż pojawia się ona w miejscach, gdzie zwłoki były w niewłaściwy (cokolwiek to znaczyło) sposób pochowane. A zwłoki i części ciał często były wykorzystywane w rzucaniu klątw. Chociaż, jak się okazało, nie było to regułą, gdyż roślinę widziano również na obszarach, gdzie pojawiały się duchy, widma i inne nieokreślone byty zwane w notatkach “wróżkami”.
To głupie.
Była jeszcze inna wersja, jakoby roślina ta była pozostałością po zabezpieczeniach magicznych, jaką posiadali czarodzieje starożytności. Cóż, brzmiało to bardziej prawdopodobnie niż dar od bogów czy efekt złej woli magicznych istot. Ale nadal pozostawało pytanie, na które trudno było znaleźć odpowiedź: jak udało się stworzyć coś, co mimo upływu tysięcy lat pozostawało równie potężne, rozrastało się, pojawiało się chaotycznie w różnych miejscach… I do tego tylko i wyłącznie na terytorium Irlandii.
To nie ma sensu.
Wiele faktów w głowie młodego czarodzieja się nie chciało łączyć w całość. Cóż, może dlatego, że konkretów, jak zawsze pracując dla Departamentu Tajemnic, nie dostał prawie żadnych. Tylko strzępki, plotki, jakieś wyrwane z kontekstu fakty. Jednak jedna rzecz była wypisana czerwonym atramentem i podkreślona tak dużo razy, że aż pióro piszącego to, zrobiło dziurę w pergaminie.
“NIE DOTYKAĆ POD ŻADNYM POZOREM”
Swoją podróż Rigel zaczął od teleportacji w okolicę znanego już grobowca, jednak drugą część podróży wolał spędzić na miotle - to pozwalało lepiej przyglądać się trasie. Miejsce lądowania również wybrał inne, odrobinę oddalone od wskazanego przez przełożonych, ponieważ wolał nie ryzykować, że wyląduje akurat pośrodku polany, otoczony przez rośliny, które, prawdopodobnie, mogłyby go zabić. Nie do końca w to wierzył, ale wolał zachować ostrożność. Pewnie gdyby usłyszał o tej historii z innego źródła, uznałby to wszystko za głupie bajki... ale jeśli zajmował się tym Departament Tajemnic, to znaczyło, że na pewno było coś na rzeczy. A on - Rigel został wybrany, żeby porządnie to zbadać. W końcu dobrze znał się na roślinach i całkiem nie najgorzej na legendach.
Teren był pusty, prawie płaski. Tylko w oddali widać było pojedyncze drzewa i zarys jakiegoś domku - wyraźnie opuszczonego. Niskie ciemne chmury niesione przez wiatr dawały znać, że nie ma wiele czasu na wykonanie zadania, o ile chce się to robić w komfortowych warunkach, a nie tonąc w deszczu i błocie.
Pozostawał tylko jeden problem. Féar gortach nigdzie nie było widać… Moe jej tu nie było... albo, co gorsza, wyglądała jak typowa wysoka trawa. A to stanowiło nie lada problem. Rigel przecież nie mógł empirycznie sprawdzić, która jest właściwa, bo prawdopodobnie skończyłoby się to dla niego dość tragicznie.
Szlag.
Czardzoej rozejrzał się szybko po okolicy. Mógł spróbować znaleźć jakieś zwierzę, mogące posłużyć mu za obiekt testowy… ale z tym również był problem. Dookoła, jak okiem sięgnąć nie było ani jednego zwierzęcia. Żadnego. I nie była to kwestia pory roku. Nigdzie nie dało się dostrzec nawet ani jednego ptaka, przez co okolice zdominowała przerażająca, wręcz pulsująca cisza. To zdecydowanie nie był dobry znak.
Stanie tak pośrodku niczego i wpatrywanie się w morze pożółkłej identycznej trawy nie miało większego sensu, dlatego Black zdecydował, że potrzebuje lepszego miejsca, aby zaplanować kolejne ruchy. A stojący w oddali opuszczony dom, wydawał się idealnym miejscem na rozłożenie przenośnego biura i napicia się ciepłej herbaty, gdyż wilgotny wiatr przenikał aż do samych kości, nie pozwalając ciału zmotywować się do myślenia.
Mężczyzna przewiesił więc przez ramie swoją miotłę i wpakował ręce do kieszeni, odnajdując przy okazji zegarek, z którego wystawał kawałek czerwonego materiału. Będzie dobrze. Na pewno.
Drewniana chatka była kompletnie pokryta mchem i porostami. Chociaż z bliska nie wyglądało, jakby zostało opuszczone stosunkowo niedawno. Okna nadal były czyste, a podwórko wyglądało, jakby ktoś tylko na chwile wyszedł - o ścinę domu były oparte grabie, wetknięte w stos siana, oraz stały jeszcze jakieś wiadra z wodą.
Na wszelki wypadek Rigel zapukał do drzwi, po czym, nie otrzymawszy odpowiedzi za pierwszym razem, zapukał ponownie.
-Przepraszam? - zawołał, jednak nikt i tym razem mu nie odpowiedział. Zrobiło się ciemniej, jakby za chwile miało lunąć. Młody czarodziej długo walczył ze sobą, co właściwej ma zrobić w tej sytuacji - czy zdać się na magię, czy jednak ukryć się w domu przed sobą. Okolica wywoływała u niego gęsią skórkę, dlatego wizja dachu nad głową dawała mu iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa, dlatego ostatecznie zdecydował się na próbę wejścia do chatki.
Czując ogromny dyskomfort i przeklinając w duchu siebie za to, że nie przykładał się odpowiednio do obrony przed czarną magią, bardzo powoli, wstrzymując oddech, nacisnął klamkę. Na chwilę zamarł w oczekiwaniu na możliwe uderzenie zaklęciem, na szczęście nic się nie stało. Dom był po prostu domem. Prawdopodobnie mugloskim. Nudnym. Tak że lord Black odetchnął z ulgą. Zrobił to jednak za wcześnie. Po otworzeniu drzwi i zrobienia pojedynczego kroku wprzód, z mrocznego i zupełnie ciemnego pomieszczenia, do jego nozdrzy dotarł charakterystyczny słodkawy zapach. Obrzydliwa woń gnijącego ciała.
Rigel poczuł, jak wzdłuż kręgosłupa spłynęła mu kropla zimnego potu, ale wiedziony jakimś dziwacznym instynktem, zamiast próbować uciec, uniósł różdżkę, aby wyczarować światło. I od razu tego pożałował. Na podłodze zauważył leżące kości, połamane, zmiażdżone, jakby ktoś bądź coś za wszelką cenę próbowało dostać się do cennego szpiku. A w odległym rogu pokoju, na prostym drewnianym łóżku leżało ciało. W zimnym blasku magicznego światła wyglądało jak szkielet, z niechlujnie naciągniętą z wierzchu skórą. Wszystko przez to, że zmarły przeraźliwie wychudzony.
Widok tego trupa, tych rozrzuconych kości sprawiły, że żołądek Rigela, wraz z całą jego treścią nagle podszedł mu aż do gardła.
Na Merlina.
Blakckowi zakręciło się w głowie, przez co aż musiał złapać się za framugę drzwi, by nie upaść na brudną drewnianą podłogę. Przed oczami zatańczyły czarne plamy. Nie było mowy, nie spędzi tutaj ani chwili dłużej. Już miał wychodzić, żeby najszybciej oddalić się od tego przeklętego domostwa, kiedy zobaczył, że coś się zmieniło - trawa tuż przed progiem domu stała się gęstsza i wyższa. Na dodatek złowieszczo opalizowała na czerwono w świetle różdżki. Oto i ona Féar gortach w całej swojej przerażającej okazałości.
Oddech lorda Blacka przyspieszył. Był w potrzasku. Ale nie mógł poddawać się panice, bo pewnie skończyłby jak ten nieszczęśnik za jego plecami. Zrobił parę głębszych wdechów i wydechów, starając się opanować narastająca panikę oraz zignorować trupi zapach unoszący się w powietrzu.
Dobrze. Spokojnie. Teraz tylko zebrać próbkę... i można się stąd zabierać.
Lekko drżącymi dłońmi wydobył ze swojej skórzanej torby pustą fiolkę, po czym odkorkował ją zębami. Odcięcie przy pomocy magii kawałka przedziwnej rośliny nie sprawiło mu większego problemu, jednak umieszczenie wewnątrz szklanego naczynia długiego ostrego źdźbła było na tyle stresujące, że czoło Rigela pokryło się drobinkami potu. Cała swoją uwagę skupił na tej czynności, jakby zależało od tego całe jego życie. Po prawdzie tak właśnie było. Dopiero kiedy próbka spoczęła bezpiecznie wewnątrz fiolki, czarodziej mógł się uspokoić. Usiadł na podłodze obok odłamków kości i oparł się plecami o otwarte do wewnątrz drzwi. Był kompletnie wycieńczony. Niestety, miał do wykonania jeszcze jedno zadanie.
Czując, jak bardzo drżą mu nogi, wkroczył w głąb domu i staną naprzeciw zmarłego z głodu człowieka. Nie wiedział, kim był i jak żył, jednak Black czuł, że nie może go tu tak po prostu zostawić. Było w tym coś niewłaściwego. Logiczna część jego umysłu nie rozumiała, nad czym to się zastanawiać -trzeba było tylko wsiąść na miotłę, i wylecieć przez otwarte drzwi, wznosząc się na tyle, aby nie zahaczyć nawet kawałkiem szaty przeklętej Féar gortach… Tylko że Rigel przywykł ufać swoim instynktom i odczuciom. A te stanowczo sprzeciwiały się ucieczce i pozostawieniu zwłok na pastwę zwierząt.
W wielu religiach palenie ciał było uważane za właściwy sposób pochówku. Ogień oczyszczał, pomagał duszy uwolnić się i ruszyć dalej w podróż w Zaświaty. Dlatego mężczyzna bez wahania użył rozpadającego się łóżka jako stosu pogrzebowego. Ogień był żarłoczny - najpierw zabrał się za siennik, aby po chwili łapczywie rzucić się na drewnianą ramę i dalej - na ciało. Lizał gorącym językami drewniane ściany, naznaczone wyraźnymi śladami zębów martwego biedaka, który próbował nasycić się czymkolwiek, kiedy osłabiony nie był już w stanie podnieść się łóżka.
Cóż za okrutna śmierć.
Upewniwszy się, że ogień na dobre zajął się zwłokami, Black odwrócił się, żeby odlecieć już stąd jak najdalej, ale nie było potrzeby. Wejście do domu znów wyglądało jak wcześniej - okrąg z wydeptanej ziemi. Féar gortach zniknęła.
List z próbką rośliny Rigel wysłał od razu do Londynu, kiedy tylko znalazł się w wynajętym przez siebie pokoju na poddaszu jednego z uroczo umieszczonych magicznych pubów. Mężczyzna marzył o tym, żeby zmyć z siebie zapach dymu, którym nasiąkło jego ubranie i włosy. Ale żadna kąpiel i żadne kadzidła nie były w stanie wymazać wspomnienia upiornego znaleziska i niepokojącego czerwonego połysku przeklętej rośliny.
/zt
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Strona 2 z 2 • 1, 2
Grobowiec Loughcrew
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia