Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Derbyshire
Miasteczko Borrowash
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Miasteczko Borrowash
Borrowash to stare, angielskie miasteczko leżące na południu hrabstwa Derbyshire, nieopodal granicy z Leicestershire. Mieszka tu niespełna cztery tysiące mieszkańców, w tym niewielka ich część to społeczność czarodziejska, która żyje z niemagicznymi w zgodzie. Odwiedzając Borrowash można odnieść wrażenie, że zatrzymał się tu czas. Brakuje tu miejskich kamienic i licznych sklepów, są za to stare, angielskie domy, klimatyczne brukowane uliczki i niewielkie biznesy prowadzone od lat przez te same rodziny. Nawet po głównej ulicy niekiedy biega ptactwo gospodarskie. Przez miasteczko biegnie jednak ważna trasa kolejowa. W jego centralnej części znajduje się dworzec kolejowy z dwoma peronami. Niegdyś pociągi z Londynu zatrzymywały się tu dwa razy dziennie.
Nigdy nie wiedziała, co było dla niej najlepsze. Narzucała jej swoje własne schematy, przekonana o tym, że są najlepsze, tak jak kiedyś narzucała je jej mama, gdy była małą dziewczynką. Czasem też zamykała się w sobie, próbując poradzić z przeciwnościami w samotności, nie po to by udowodnić innym o własnej sile lecz samej sobie. Ale pamiętała, że te wyzwania uświadamiały ją o samotności jakiej nigdy wcześniej nie czuła i nigdy później nie chciała już zaznać. Może to był błąd — zmuszanie jej do stawienia temu czoła. Może jej metody nie były dobre dla Justine. Może była dla niej, o, ironio, zbyt surowa i ostra, a zamiast pozwolić jej przechodzić przez ból i żałobę we własnym tempie, nadawała temu rytmu, który do niej nie pasował. Alenie potrafiła siedzieć bezczynnie. Patrzeć jak mierzy się z tym wszystkim. Z powodzeniem, czy nie, jak to, co w niej kochała spychała gdzieś w głąb siebie. Czy to było dobre? Czy to mogło ją chronić? Nie lubiła jej takiej. Nie znała kobiety, którą się wtedy stawała. Uporczywie próbowała ją przekonać, że jej wolno to wszystko, ale nie z nią, nie z przyjaciółmi, rodziną, bo tam miała być sobą. Naprawdę sobą. Ale czy to było możliwe? Czy to dało się oddzielić? Jej słowa ją dosięgały, przebijając się przez niewidzialną barierę obojętności, chwytały za serce i gniotły. Nie chciała tego, ale patrząc na nią, jak walczy ze łzami i odwraca wzrok — to właśnie czuła. I poniekąd rozumiała. Ten wstyd przed upadkiem, słabością. Chciała mieć w tym wszystkim pewność, że naprawdę rozumiała, że była tuż obok, nie chcąc nic więcej, jak tylko być przy niej i dla niej w taki sposób, jaki naprawdę chciała.
— Nie chcesz go widzieć? — spytała wpierw, zakładając, że to była jej decyzja, dopiero po chwili zgadując. — Czy może on... Powiedziałaś mu? Nie powiedziałaś. — Spuściła na chwilę wzrok, przygryzając policzek od środka. Czy powinna być taka okrutna i powiedzieć jej prawdę? Czy jedna pozwolić jej na więcej?
Kiedy przyznała, że nie wiedziała wszystkiego otworzyła usta, by zaprotestować, ale od razu umilkła, marszcząc brwi. Może to była prawda. Tak wiele przegapiła. Nie było jej przez trzy miesiące w kraju, nie było jej wtedy kiedy Just jej potrzebowała. Skąd mogła wiedzieć o wszystkim? I czym było całe to wszystko? Nie rozumiała i w tym wszystkim właśnie to wydawało jej się najgorsze. Z półsłówek, tanich wymówek nie potrafiła wyciągnąć żadnej rozsądnej odpowiedzi. Nie potrafiła zadowolić się — może nie powinna. To nie była jej walka, to nie było jej życie. odstrącona, czy nie, też musiała stawić temu czoła. Zacisnęła więc zęby, spuszczając wzrok.
— Mhm — odpowiedziała jej tylko równie zdawkowo, równie na odczepne. — Tak, jasne. Muszę uwierzyć. Uwierzę. Tylko nie wymagaj ode mnie później tego samego. Też będziesz musiała mu po prostu uwierzyć — odpowiedziała jej szorstko, al pokiwała głową, przyjmując jej wyjaśnienie do wiadomości. Nie chciała. Nie będzie chciała i tego nie zrobi.
Milczała chwilę, idąc przed siebie, w kierunku miasta, spoglądając pod nogi, później przed siebie. Dopóki nie uniosła dłoni z pierścionkiem, by w ten sposób przekazać jej wieści. Przełknęła ślinę, przygryzając wargę, ale kiedy spojrzała na Justine wzruszyła ramionami.
— Nie wiem, jak chcesz — odpowiedziała na jej marudzenie, uparcie wpatrując się w jej twarz. Miała jej za złe tamto, nie potrafiła od tak o wszystkim zapomnieć, zostawić za sobą. Zamknąć drzwi, które wywoływały przeciąg i ruszyć dalej. To był jej sposób funkcjonowania, model, który pasował do Tonks. Ale nie Hannah. Emocje mieszały się ze sobą — wspomnienie tematach chwil z tym, co usłyszała i świadomością ego, co jeszcze zatajała przed przyjaciółką. Przełknęła ślinę uśmiechając się mimowolnie, ale zaraz po tym doprowadziła się do porządku, spoważniała — surowo i za karę. — I od razu się pobraliśmy — dodała w końcu, przechylając głowę. Obróciła się i wróciła na obraną ścieżkę, prosto na chodnik rozciągającego się przed nimi miasteczka. — To była chwila, byliśmy tylko we dwoje. I sędziwy staruszek, który nam pomógł — dodała. Było idealnie ugrzęzło jej na końcu języka. Było dokładnie tak jak mogłaby sobie wymazać, chociaż przecież jej dawne marzenia pamiętała inaczej, z czasem zbledły, by stać się tym, czego doświadczyła i co uszczęśliwiło ją jak nic innego. Popatrzyła przed siebie i westchnęła, bo szczęście zderzyło się z rozpaczą, której nie potrafiła się pozbyć. O której wciąż pamiętała, wciąż rozmyślała. — Jakbym wróciła w końcu do domu — dodała szeptem z otumaniającą ją samą szczerością. Nie zastanawiała się nad tym wcześniej. Nie potrafiła tego do niczego przyrównać. To przyszło dopiero teraz, wraz z pytaniem. Billy ją uszczęśliwiał.
Kiedy zdobyła się na ten gest — Hannah nie protestowała. Poczuła jak mięknie pod dotykiem drobnej dziewczyny, w końcu pozbywając się wahania objęła ją mocno, przytulając policzek do jasnych włosów Tonks.
— Chodźmy na tą herbatę zanim się rozkleisz i jeszcze ktoś to zobaczy — burknęła, siekając przy tym nosem i odsunęła ją i pociągnęła lekko, ruszając przed siebie. Na horyzoncie zamajaczył szyld, nabrała wtedy powietrza w płuca i przetarła kąciki oczu, w których zgromadziły się łzy. Nie patrząc na przyjaciółkę, wiedząc, ż jest tuż za nią pchnęła drzwi i weszła do środka. — Może być? Czy herbata jest za słaba? — spytała z powątpiewaniem, nim zajęła miejsce przy stoliku.
— Nie chcesz go widzieć? — spytała wpierw, zakładając, że to była jej decyzja, dopiero po chwili zgadując. — Czy może on... Powiedziałaś mu? Nie powiedziałaś. — Spuściła na chwilę wzrok, przygryzając policzek od środka. Czy powinna być taka okrutna i powiedzieć jej prawdę? Czy jedna pozwolić jej na więcej?
Kiedy przyznała, że nie wiedziała wszystkiego otworzyła usta, by zaprotestować, ale od razu umilkła, marszcząc brwi. Może to była prawda. Tak wiele przegapiła. Nie było jej przez trzy miesiące w kraju, nie było jej wtedy kiedy Just jej potrzebowała. Skąd mogła wiedzieć o wszystkim? I czym było całe to wszystko? Nie rozumiała i w tym wszystkim właśnie to wydawało jej się najgorsze. Z półsłówek, tanich wymówek nie potrafiła wyciągnąć żadnej rozsądnej odpowiedzi. Nie potrafiła zadowolić się — może nie powinna. To nie była jej walka, to nie było jej życie. odstrącona, czy nie, też musiała stawić temu czoła. Zacisnęła więc zęby, spuszczając wzrok.
— Mhm — odpowiedziała jej tylko równie zdawkowo, równie na odczepne. — Tak, jasne. Muszę uwierzyć. Uwierzę. Tylko nie wymagaj ode mnie później tego samego. Też będziesz musiała mu po prostu uwierzyć — odpowiedziała jej szorstko, al pokiwała głową, przyjmując jej wyjaśnienie do wiadomości. Nie chciała. Nie będzie chciała i tego nie zrobi.
Milczała chwilę, idąc przed siebie, w kierunku miasta, spoglądając pod nogi, później przed siebie. Dopóki nie uniosła dłoni z pierścionkiem, by w ten sposób przekazać jej wieści. Przełknęła ślinę, przygryzając wargę, ale kiedy spojrzała na Justine wzruszyła ramionami.
— Nie wiem, jak chcesz — odpowiedziała na jej marudzenie, uparcie wpatrując się w jej twarz. Miała jej za złe tamto, nie potrafiła od tak o wszystkim zapomnieć, zostawić za sobą. Zamknąć drzwi, które wywoływały przeciąg i ruszyć dalej. To był jej sposób funkcjonowania, model, który pasował do Tonks. Ale nie Hannah. Emocje mieszały się ze sobą — wspomnienie tematach chwil z tym, co usłyszała i świadomością ego, co jeszcze zatajała przed przyjaciółką. Przełknęła ślinę uśmiechając się mimowolnie, ale zaraz po tym doprowadziła się do porządku, spoważniała — surowo i za karę. — I od razu się pobraliśmy — dodała w końcu, przechylając głowę. Obróciła się i wróciła na obraną ścieżkę, prosto na chodnik rozciągającego się przed nimi miasteczka. — To była chwila, byliśmy tylko we dwoje. I sędziwy staruszek, który nam pomógł — dodała. Było idealnie ugrzęzło jej na końcu języka. Było dokładnie tak jak mogłaby sobie wymazać, chociaż przecież jej dawne marzenia pamiętała inaczej, z czasem zbledły, by stać się tym, czego doświadczyła i co uszczęśliwiło ją jak nic innego. Popatrzyła przed siebie i westchnęła, bo szczęście zderzyło się z rozpaczą, której nie potrafiła się pozbyć. O której wciąż pamiętała, wciąż rozmyślała. — Jakbym wróciła w końcu do domu — dodała szeptem z otumaniającą ją samą szczerością. Nie zastanawiała się nad tym wcześniej. Nie potrafiła tego do niczego przyrównać. To przyszło dopiero teraz, wraz z pytaniem. Billy ją uszczęśliwiał.
Kiedy zdobyła się na ten gest — Hannah nie protestowała. Poczuła jak mięknie pod dotykiem drobnej dziewczyny, w końcu pozbywając się wahania objęła ją mocno, przytulając policzek do jasnych włosów Tonks.
— Chodźmy na tą herbatę zanim się rozkleisz i jeszcze ktoś to zobaczy — burknęła, siekając przy tym nosem i odsunęła ją i pociągnęła lekko, ruszając przed siebie. Na horyzoncie zamajaczył szyld, nabrała wtedy powietrza w płuca i przetarła kąciki oczu, w których zgromadziły się łzy. Nie patrząc na przyjaciółkę, wiedząc, ż jest tuż za nią pchnęła drzwi i weszła do środka. — Może być? Czy herbata jest za słaba? — spytała z powątpiewaniem, nim zajęła miejsce przy stoliku.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Wiedziała że powinna się odsunąć, odejść, zostawić ich wszystkich, odciąć się, żeby nie być kłopotem. Nie umiała być już taka jak wcześnie - nie była pewna, czy w ogóle chciała. A jednocześnie nie potrafiła zdobyć się na to, by postawić ten ostatni krok, oddzielić się od nich naprawdę grubą kreską. Za bardzo ich kochała, żeby móc to zrobić z dnia na dzień. Chociaż powinna, teraz, kiedy świadomość objęła ją swoimi ramionami wiedziała to jeszcze dokładniej niż wcześniej.
Otworzyła usta, zamknęła je odwracając na chwilę spojrzenia na bok. Winna. Taka była z pewnością. Pokręciła głową na jej niepewne przypuszczenie by w końcu wypuścić z siebie powietrze. Zaplotła dłonie na piersi, spoglądając gdzieś na horyzont, w bok, nie na nią.
- Nie umiem spojrzeć mu w twarz. - przyznała w końcu, mięsień na jej policzku drgnął, kiedy zacisnęła mocniej zęby. Nie było sensu okłamywać Hannah, czy próbować jakiś niepotrzebnych wybiegów. Znała ją na wylot, nie raz pomogła i wsparła. Umiała czytać nie tylko z jej twarzy, ale i postawy - nawet pojedynczych westchnień. Nigdy nie ukrywała przed nią prawdy, czy prawdy o własnych zachowaniach. Nie raz je potępiła. Nie raz pomogła jej przejrzeć na oczy. Ale w tej kwestii nie mogła zmienić jej zdania. - Zostawiłam go. Zniknęłam - jak tchórz. - palce zacisnęły się mocniej na ramieniu. Nie zwróciła spojrzenia w kierunku przyjaciółki. Zmarszczyła lekko brwi. - Nie przestaje pisać. - dlaczego nadal to robił? Ktoś mu musiał powiedzieć. Ona powinna, ale nie umiała się w sobie zebrać. Nie potrafiła. Nie chciała. Odsuwała to od siebie, najdalej jak mogła łącznie z nim. Bała się, że zdołałby ją przekonać by porzuciła własne postanowienia. Zaufał jej, chciał być z nią - mimo wszystko. I przez chwilę… przez chwilę naprawdę była szczęśliwa. Pozwoliła sobie na to. Posłuchała jej, powoli zaczynając wierzyć, że może jednak… i jej coś od życia się należało. Miłość. Radość.
Ale los z niej nie drwił - tak jak Hannah twierdziła. On jej brutalnie przypominał i przysiędze, którą złożyła. O tym, co obiecała. Co przyrzekała. Co na chwilę odsunęła, pozwolić omamić się fantazją.
Widziała jak otwiera usta ale nie pada z nich nic. Widziała jak marszczy brwi, ale nic nie powiedziała. Znów była winna, ale nie była w stanie tej winy z siebie zmazać.
- Hannah… - wypadło z jej ust, kiedy w wypowiadanych ku niej zgłoskach wyczuła obleczone w złość wibracje. Uraziła ją, widziała to dobrze. Westchnęła, unosząc rękę żeby przesunąć nią po twarzy. Co mogła jej powiedzieć, by nie myślała, że próbuje ją zbyć? A może powinna to tak zostawić. Odsunąć od siebie - do siebie zrazić. Nie wiązać się. Rozplątać łączące ją z innymi więzi.
Jej brwi uniosły się, kiedy dostrzegła uparty wzrok zawieszony na jej twarzy. Chciała ją ukarać? Zmarszczyła odrobinę brwi biorąc powietrze w usta.
- Chciałabym usłyszeć więcej. - nie uciekła od niej spojrzeniem. Oczywiście, że chciała. Nigdy nie były cukierkowym duetem. Złościły się na siebie, nie zawsze grały jednym tempem, ale zawsze były obok. Przetrwały razem wiele sztormów. Różniły się a jednocześnie w niektórych momentach zdawały się prawie takie same. Może dlatego czasem ścierały się w jednakim uporze zostając przy swoim zdaniu. Kącik jej ust drgnął mimowolnie kiedy na twarzy Wright najpierw pojawił się uśmiech, który zniknął pod poważną miną. Ale kolejnych słów nie spodziewała się w ogóle. Jej oczy rozwarły się w zaskoczeniu.
- C-Co?! - wypadło z jej ust. Kilka długich sekund stała w kompletnym szoku, który rozpościerał się na twarzy. Pobrali się od razu? Szybki ślub? Zmarszczyła lekko brwi. To nie było bardziej w jej stylu? Mieć za sobą te ceremonie, gratulacje, tłum? Czy Hannah nie chciała przyjaciół wokół? - Jak to? - zapytała marszcząc brwi. - Zaczekaj! Myślałam… że… - zmarszczyła lekko brwi nie kończąc. Dogoniła ją w kilku susach. Nadal sądziła, że bardziej pasowało to do niej niż do Hannah. Szybki ślub, bez wielkiej romantyczności, niepotrzebnych celebracji. Dwóch ludzi, wiedzących na co się piszą i na co się godzą. A może tak naprawdę nie jak a z kim miało znaczenie od samego początku. Nie była pewna co powiedzieć. Uniosła ręce zakładając kosmyki jasnych włosów za uszy. Zamilkła, by zaraz zadać kolejne pytanie. Serce ścisnęło jej się boleśnie. Czy można było być szczęśliwym i cierpieć jednocześnie? Pokiwała lekko głową słysząc wypadające słowa.
- Śmieszne co, że prawdziwy dom, to nigdy nie miejsce. - szepnęła cicho, zwracając się w jej stronę. Oczy zaszły jej łzami. Radości, smutku, nadziei i rozpaczy. Chciałaby umieć tylko się cieszyć. Dla niej, za nią i z nią. Ale nie umiała wszystkiego odsunąć. Nie gdy było tak blisko, nie kiedy dotyczyło kogoś tak bliskiego. Sięgnęła po nią - może tłumacząc sobie, że robi to dla niej, może robiła naprawdę, może robiła tylko dla siebie, a może dla obojga. Na jej słowa wywróciła lekko oczami.
- To mogłoby zaszkodzić mojej reputacji, nawet nie wiesz jakie bzdury po miastach chodzą. - odpowiedziała jej, unosząc rękę, żeby przetrzeć oczy. Wzięła wdech w płuca. - Ha. Ha. Podają tu kawę? - zapytała wchodząc do lokalu za nią rozglądając się na boki, przesuwając spojrzeniem po osobach wokół. Usiadła naprzeciw niej, zarzucając pod stołem nogę na nogę. Oparła się łokciem lewej ręki o stół, dłonie układając pod brodę. Spojrzała przez okno na zewnątrz.
- Nie próbuję cię zbywać, Hann. - zaczęła sama. Musiała chociaż spróbować to wyjaśnić. Zmarszczyła lekko brwi. - Nie mam też potrzeby by przed tobą coś zatajać, czy próbować się wybielać. - nigdy nie uciekała przed jej krytyką. Wysłuchiwała jej, czasem wyciągając wnioski, a czemu ignorując każde - jeśli jakiekolwiek przyszły - zaparta na swoim. Zmarszczyła lekko brwi, zwilżyła usta. - Ale jest coś, co muszę ponieść sama. Dlatego nie jestem w stanie wyjaśnić tego lepiej. - przesunęła na nią tęczówki nie zmieniając pozycji, nie przesuwając głowy. Kontrolnie, wypuściła z płuc powietrze. Przekrzywiła lekko głowę, obijając palcami wolnej dłoni o drewnianą powierzchnię.
- Mamka Ginny nie ukręci ci głowy za ten cichy ślub, pani Moore? - zapytała mrużąc oczy. Ona ją rozumiała - sama by tak wolała. Z pewnością, nie musiały iść wielkie fanfary. Na przysięgę, nie musiały patrzeć tuziny osób. - Kiedy to było, tak właściwie? - zadała kolejne pytanie mrużąc lekko oczy. Musiało być niedawno. Pośpiech… cóż, był odrobinę zaskakujący. Czekała na niego latami, może… nie chciała czekać już dłużej? Spoglądając na to z tej strony, pośpiech wcale nie wydawał się już aż takim zaskoczeniem.
Otworzyła usta, zamknęła je odwracając na chwilę spojrzenia na bok. Winna. Taka była z pewnością. Pokręciła głową na jej niepewne przypuszczenie by w końcu wypuścić z siebie powietrze. Zaplotła dłonie na piersi, spoglądając gdzieś na horyzont, w bok, nie na nią.
- Nie umiem spojrzeć mu w twarz. - przyznała w końcu, mięsień na jej policzku drgnął, kiedy zacisnęła mocniej zęby. Nie było sensu okłamywać Hannah, czy próbować jakiś niepotrzebnych wybiegów. Znała ją na wylot, nie raz pomogła i wsparła. Umiała czytać nie tylko z jej twarzy, ale i postawy - nawet pojedynczych westchnień. Nigdy nie ukrywała przed nią prawdy, czy prawdy o własnych zachowaniach. Nie raz je potępiła. Nie raz pomogła jej przejrzeć na oczy. Ale w tej kwestii nie mogła zmienić jej zdania. - Zostawiłam go. Zniknęłam - jak tchórz. - palce zacisnęły się mocniej na ramieniu. Nie zwróciła spojrzenia w kierunku przyjaciółki. Zmarszczyła lekko brwi. - Nie przestaje pisać. - dlaczego nadal to robił? Ktoś mu musiał powiedzieć. Ona powinna, ale nie umiała się w sobie zebrać. Nie potrafiła. Nie chciała. Odsuwała to od siebie, najdalej jak mogła łącznie z nim. Bała się, że zdołałby ją przekonać by porzuciła własne postanowienia. Zaufał jej, chciał być z nią - mimo wszystko. I przez chwilę… przez chwilę naprawdę była szczęśliwa. Pozwoliła sobie na to. Posłuchała jej, powoli zaczynając wierzyć, że może jednak… i jej coś od życia się należało. Miłość. Radość.
Ale los z niej nie drwił - tak jak Hannah twierdziła. On jej brutalnie przypominał i przysiędze, którą złożyła. O tym, co obiecała. Co przyrzekała. Co na chwilę odsunęła, pozwolić omamić się fantazją.
Widziała jak otwiera usta ale nie pada z nich nic. Widziała jak marszczy brwi, ale nic nie powiedziała. Znów była winna, ale nie była w stanie tej winy z siebie zmazać.
- Hannah… - wypadło z jej ust, kiedy w wypowiadanych ku niej zgłoskach wyczuła obleczone w złość wibracje. Uraziła ją, widziała to dobrze. Westchnęła, unosząc rękę żeby przesunąć nią po twarzy. Co mogła jej powiedzieć, by nie myślała, że próbuje ją zbyć? A może powinna to tak zostawić. Odsunąć od siebie - do siebie zrazić. Nie wiązać się. Rozplątać łączące ją z innymi więzi.
Jej brwi uniosły się, kiedy dostrzegła uparty wzrok zawieszony na jej twarzy. Chciała ją ukarać? Zmarszczyła odrobinę brwi biorąc powietrze w usta.
- Chciałabym usłyszeć więcej. - nie uciekła od niej spojrzeniem. Oczywiście, że chciała. Nigdy nie były cukierkowym duetem. Złościły się na siebie, nie zawsze grały jednym tempem, ale zawsze były obok. Przetrwały razem wiele sztormów. Różniły się a jednocześnie w niektórych momentach zdawały się prawie takie same. Może dlatego czasem ścierały się w jednakim uporze zostając przy swoim zdaniu. Kącik jej ust drgnął mimowolnie kiedy na twarzy Wright najpierw pojawił się uśmiech, który zniknął pod poważną miną. Ale kolejnych słów nie spodziewała się w ogóle. Jej oczy rozwarły się w zaskoczeniu.
- C-Co?! - wypadło z jej ust. Kilka długich sekund stała w kompletnym szoku, który rozpościerał się na twarzy. Pobrali się od razu? Szybki ślub? Zmarszczyła lekko brwi. To nie było bardziej w jej stylu? Mieć za sobą te ceremonie, gratulacje, tłum? Czy Hannah nie chciała przyjaciół wokół? - Jak to? - zapytała marszcząc brwi. - Zaczekaj! Myślałam… że… - zmarszczyła lekko brwi nie kończąc. Dogoniła ją w kilku susach. Nadal sądziła, że bardziej pasowało to do niej niż do Hannah. Szybki ślub, bez wielkiej romantyczności, niepotrzebnych celebracji. Dwóch ludzi, wiedzących na co się piszą i na co się godzą. A może tak naprawdę nie jak a z kim miało znaczenie od samego początku. Nie była pewna co powiedzieć. Uniosła ręce zakładając kosmyki jasnych włosów za uszy. Zamilkła, by zaraz zadać kolejne pytanie. Serce ścisnęło jej się boleśnie. Czy można było być szczęśliwym i cierpieć jednocześnie? Pokiwała lekko głową słysząc wypadające słowa.
- Śmieszne co, że prawdziwy dom, to nigdy nie miejsce. - szepnęła cicho, zwracając się w jej stronę. Oczy zaszły jej łzami. Radości, smutku, nadziei i rozpaczy. Chciałaby umieć tylko się cieszyć. Dla niej, za nią i z nią. Ale nie umiała wszystkiego odsunąć. Nie gdy było tak blisko, nie kiedy dotyczyło kogoś tak bliskiego. Sięgnęła po nią - może tłumacząc sobie, że robi to dla niej, może robiła naprawdę, może robiła tylko dla siebie, a może dla obojga. Na jej słowa wywróciła lekko oczami.
- To mogłoby zaszkodzić mojej reputacji, nawet nie wiesz jakie bzdury po miastach chodzą. - odpowiedziała jej, unosząc rękę, żeby przetrzeć oczy. Wzięła wdech w płuca. - Ha. Ha. Podają tu kawę? - zapytała wchodząc do lokalu za nią rozglądając się na boki, przesuwając spojrzeniem po osobach wokół. Usiadła naprzeciw niej, zarzucając pod stołem nogę na nogę. Oparła się łokciem lewej ręki o stół, dłonie układając pod brodę. Spojrzała przez okno na zewnątrz.
- Nie próbuję cię zbywać, Hann. - zaczęła sama. Musiała chociaż spróbować to wyjaśnić. Zmarszczyła lekko brwi. - Nie mam też potrzeby by przed tobą coś zatajać, czy próbować się wybielać. - nigdy nie uciekała przed jej krytyką. Wysłuchiwała jej, czasem wyciągając wnioski, a czemu ignorując każde - jeśli jakiekolwiek przyszły - zaparta na swoim. Zmarszczyła lekko brwi, zwilżyła usta. - Ale jest coś, co muszę ponieść sama. Dlatego nie jestem w stanie wyjaśnić tego lepiej. - przesunęła na nią tęczówki nie zmieniając pozycji, nie przesuwając głowy. Kontrolnie, wypuściła z płuc powietrze. Przekrzywiła lekko głowę, obijając palcami wolnej dłoni o drewnianą powierzchnię.
- Mamka Ginny nie ukręci ci głowy za ten cichy ślub, pani Moore? - zapytała mrużąc oczy. Ona ją rozumiała - sama by tak wolała. Z pewnością, nie musiały iść wielkie fanfary. Na przysięgę, nie musiały patrzeć tuziny osób. - Kiedy to było, tak właściwie? - zadała kolejne pytanie mrużąc lekko oczy. Musiało być niedawno. Pośpiech… cóż, był odrobinę zaskakujący. Czekała na niego latami, może… nie chciała czekać już dłużej? Spoglądając na to z tej strony, pośpiech wcale nie wydawał się już aż takim zaskoczeniem.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Bardzo starała się ją rozumieć, odnaleźć w jej zamknięciu swoje własne kompleksy, w których przez wiele lat kumulowała się potrzeba udowodnienia światu — a może tylko sobie? — że jest równie dobra i może równie wiele, co jej cudowni, kochani bracia. Chciała przecież mieć skórę tak samo twardą, być tak nieustraszoną i sprawną, jak oni, by móc się bawić i korzystać ze świata, który przed nimi wydawał się nie mieć żadnych ograniczeń. Chciała umieć radzić sobie sama, nie prosząc o niczyją pomoc postawić dawny sklep dziadka na nogi. Pamiętała jak było ciężko. Pamiętała też, że ostatecznie wcale taka nie była, bo w jej życiu niespodziewanie pojawił się ktoś, kto pomógł jej odnaleźć w sobie siłę i motywację, wiarę i dalsze chęci. I za to Keatonowi będzie wdzięczna do końca życia, choć na własne życie odsunęła się wtedy od wszystkich, udowodnił tylko, że nie dało się tak funkcjonować. Być całkiem samemu. Nie wierzyła, że Tonks potrafiła. Była właściwie pewna, że wszystko to, co mówiła i co robiła było tylko maską, która miała chronić ją przed bólem. Czy zdawała sobie sprawę, że odgradzając się przed nim murem, stawiała ścianę też między sobą, a ludźmi, którzy ją kochali? Miała Vincentowi wiele do zarzucenia i nigdy nie sądziła, że gotowa jest nazwać kogoś nieudacznikiem, ale zawodził — raz za razem. Nie było go nigdy wtedy, gdy powinien, nie walczył, kiedy Just wymagała walki. Nie była łatwa. Była nieprawdopodobnie trudnym towarzyszem i kompanem. Ale teraz mu żałowała. Szczerze i z całego serca, świadoma, że każdy miał swoje granice i może nie powinna była się mu dziwić, że postawił swoje, nie waląc oknami, gdy zamykała mu drzwi przed nosem. Spuściła wzrok na chwilę.
— On potrzebuje cię teraz tak samo, jak ty jego — co do tego była pewna. Just potrzebowała jego akceptacji i paru słów, które przypomną jej, że to nie była jej wina. Nie była, nie wierzyła w to. I żadne słowa Tonks nie mogły tego zmienić. Uniosła na nią czekoladowe spojrzenie, gdy nazwała samą siebie tchórzem. Nie zaprzeczyła, nie potwierdziła. Tę ocenę musiała wystawić sobie sama. Dobrze, że choć trochę była świadoma własnych błędów. Tych prawdziwych, a nie tych, które sobie przypisywała tak żałośnie. — Zaskakujące — mruknęła, unosząc brwi. — Może jednak cię kocha — wzruszyła ramionami, spoglądając na nią drwiąco. Przełknęła ślinę; miała gorzki smak. Może jednak nie zasługiwał na tak surową ocenę, może walczył tak jak potrafił. — Powinien był na ciebie czekać pod drzwiami tak długo aż się nie zjawisz — zawyrokowała surowo, nie mogąc się powstrzymać. Pewna, że dla chcącego nic trudnego, byli ze sobą, żyli, mieli mieć dziecko jeszcze niedawno. Cisza z jej strony nie usprawiedliwiała braku spotkania. Zaraz jednak wzruszyła ramionami. Może wiedział. Może też musiał to przetrwać.
— Myślałaś, że co? — spytała nieco cierpko, patrząc jej w oczy, ale tez nieustępliwie. Z jakiegoś powodu to nieskończone zdanie ją ukłuło, choć dalszy ciąg mógł być nieprawidłowym dopowiedzeniem. Czy istniało jakieś ale? Powód, dla którego mogłaby odmówić, nie chcieć tego?
— Prawdziwy dom to miejsce, które stworzysz — poprawiła ją po dłuższej chwili. Nie dziwiło jej to, że nie wiedziała, czym było. — Kto jak kto, ale nie spodziewałam się po tobie wiary w bajki. Rzadko kiedy coś spada nagle, samo z siebie. Jeśli kiedyś postanowisz się otworzyć i zaufać innym to znajdziesz swój prawdziwy dom, Just. Bez tego pozostanie właśnie tym, o czym mówisz. Tylko wyobrażeniem. — Może nie potrzebnie próbowała jej pokazać coś, co od siebie tak uparcie odpychała. Ale przecież znała ją i wiedziała, że marzyła o rodzinie i pragnęła mieć taki dom. Jej zadanie niczego nie uniemożliwiało, nie blokowało.
Milczała uparcie przez chwilę, milczała potem przez całą drogę do kawiarni. Małej, skromnej, opustoszałej. Były jedynymi klientkami. Drewniane wnętrze było przytulne, ale wydawało się smutne kiedy w powietrzu nie unosił się zapach palonej kawy, czy nieustannie parzonej herbaty.
— Jakie? Że związki tylko bez zobowiązań? I, nie daj Merlinie, z uwzględnieniem głębszych uczuć? To plotki? — spytała, obracając się za nią, po czym zajęła miejsce przy stoliku. Wzruszyła ramionami, nie wiedziała, czy podają. Spojrzała przez okno na główną ulicę małego miasteczka, odruchowo podciągając ułożone nogi na udach do brzucha. Robiła tak dopiero od kilku dni, intuicyjnie, odkąd poczuła pierwsze ruchy.
Nie próbuję cię zbywać.
Westchnęła, nie obracając ku niej głowy. Chciałaby powiedzieć, że świat za szybą był ciekawszy, ale próbowała tylko uciec wzrokiem, kiedy do oczu zbierały się łzy. Chciała jej pomóc, ale ona tej pomocy nie chciała. Co jej pozostało? Tylko dostosowanie się do trybu i życia, jakie pasowało Just. Jeśli miały zachować choć namiastkę tego, co miały kiedyś, musiała brać to co dawała, nie prosząc o więcej.
— Jasne, nie ma sprawy. Jak chcesz — burknęła, odwracając głowę dopiero kiedy przy stoliku pojawiła się kobieta. — Poproszę o zwykłą herbatę — powiedziała do niej z uśmiechem, odrywając dłonie od brzucha i układając je na stole, ale tylko na chwilę, bo słysząc zaraz słowa Just, oderwała je, by zajrzeć do torby.
— Trzy dni temu. I nie chcę o tym rozmawiać — ucięła temat, choć słabym, łamiącym się głosem, wyciągając z torby kilka pomiętych pergaminów złożonych na pół. — Pod koniec kwietnia udało mi się jeszcze przejść po domach i popytać, mam tu nazwiska ludzi i adresy, którzy zgodzili się pomóc ludziom szukającym schronienia. — Położyła je na stoliku i przesunęła w kierunku Just. — Jeśli dalej chcesz czymś zająć głowę to niektórzy z nich chętnie poznaliby kilka zaklęć albo zabezpieczeń, czegoś co pozwoli im się ochronić w razie, gdyby szmalcownicy się zjawili w mieście. Nie jest to zadanie dla gwiazdy i żądnej czarnoksięskiej krwi rebeliantki, ale potrzebują wiedzy, której ja nie mam, a nie chcę prosić o to ani twojego brata ani innych aurorów. Mają wystarczająco dużo na głowie. Przyda im się kilka sugestii, wskazówek. Może też historii z tego, jak działają szmalcownicy i czego się mają spodziewać. — Spojrzała Just w oczy. — Najbardziej boją się tego, że nie wiedzą czego się spodziewać. Jak to będzie wyglądać, gdy się zjawią. Boją się, że przez to reakcja będzie zbyt wolna.
— On potrzebuje cię teraz tak samo, jak ty jego — co do tego była pewna. Just potrzebowała jego akceptacji i paru słów, które przypomną jej, że to nie była jej wina. Nie była, nie wierzyła w to. I żadne słowa Tonks nie mogły tego zmienić. Uniosła na nią czekoladowe spojrzenie, gdy nazwała samą siebie tchórzem. Nie zaprzeczyła, nie potwierdziła. Tę ocenę musiała wystawić sobie sama. Dobrze, że choć trochę była świadoma własnych błędów. Tych prawdziwych, a nie tych, które sobie przypisywała tak żałośnie. — Zaskakujące — mruknęła, unosząc brwi. — Może jednak cię kocha — wzruszyła ramionami, spoglądając na nią drwiąco. Przełknęła ślinę; miała gorzki smak. Może jednak nie zasługiwał na tak surową ocenę, może walczył tak jak potrafił. — Powinien był na ciebie czekać pod drzwiami tak długo aż się nie zjawisz — zawyrokowała surowo, nie mogąc się powstrzymać. Pewna, że dla chcącego nic trudnego, byli ze sobą, żyli, mieli mieć dziecko jeszcze niedawno. Cisza z jej strony nie usprawiedliwiała braku spotkania. Zaraz jednak wzruszyła ramionami. Może wiedział. Może też musiał to przetrwać.
— Myślałaś, że co? — spytała nieco cierpko, patrząc jej w oczy, ale tez nieustępliwie. Z jakiegoś powodu to nieskończone zdanie ją ukłuło, choć dalszy ciąg mógł być nieprawidłowym dopowiedzeniem. Czy istniało jakieś ale? Powód, dla którego mogłaby odmówić, nie chcieć tego?
— Prawdziwy dom to miejsce, które stworzysz — poprawiła ją po dłuższej chwili. Nie dziwiło jej to, że nie wiedziała, czym było. — Kto jak kto, ale nie spodziewałam się po tobie wiary w bajki. Rzadko kiedy coś spada nagle, samo z siebie. Jeśli kiedyś postanowisz się otworzyć i zaufać innym to znajdziesz swój prawdziwy dom, Just. Bez tego pozostanie właśnie tym, o czym mówisz. Tylko wyobrażeniem. — Może nie potrzebnie próbowała jej pokazać coś, co od siebie tak uparcie odpychała. Ale przecież znała ją i wiedziała, że marzyła o rodzinie i pragnęła mieć taki dom. Jej zadanie niczego nie uniemożliwiało, nie blokowało.
Milczała uparcie przez chwilę, milczała potem przez całą drogę do kawiarni. Małej, skromnej, opustoszałej. Były jedynymi klientkami. Drewniane wnętrze było przytulne, ale wydawało się smutne kiedy w powietrzu nie unosił się zapach palonej kawy, czy nieustannie parzonej herbaty.
— Jakie? Że związki tylko bez zobowiązań? I, nie daj Merlinie, z uwzględnieniem głębszych uczuć? To plotki? — spytała, obracając się za nią, po czym zajęła miejsce przy stoliku. Wzruszyła ramionami, nie wiedziała, czy podają. Spojrzała przez okno na główną ulicę małego miasteczka, odruchowo podciągając ułożone nogi na udach do brzucha. Robiła tak dopiero od kilku dni, intuicyjnie, odkąd poczuła pierwsze ruchy.
Nie próbuję cię zbywać.
Westchnęła, nie obracając ku niej głowy. Chciałaby powiedzieć, że świat za szybą był ciekawszy, ale próbowała tylko uciec wzrokiem, kiedy do oczu zbierały się łzy. Chciała jej pomóc, ale ona tej pomocy nie chciała. Co jej pozostało? Tylko dostosowanie się do trybu i życia, jakie pasowało Just. Jeśli miały zachować choć namiastkę tego, co miały kiedyś, musiała brać to co dawała, nie prosząc o więcej.
— Jasne, nie ma sprawy. Jak chcesz — burknęła, odwracając głowę dopiero kiedy przy stoliku pojawiła się kobieta. — Poproszę o zwykłą herbatę — powiedziała do niej z uśmiechem, odrywając dłonie od brzucha i układając je na stole, ale tylko na chwilę, bo słysząc zaraz słowa Just, oderwała je, by zajrzeć do torby.
— Trzy dni temu. I nie chcę o tym rozmawiać — ucięła temat, choć słabym, łamiącym się głosem, wyciągając z torby kilka pomiętych pergaminów złożonych na pół. — Pod koniec kwietnia udało mi się jeszcze przejść po domach i popytać, mam tu nazwiska ludzi i adresy, którzy zgodzili się pomóc ludziom szukającym schronienia. — Położyła je na stoliku i przesunęła w kierunku Just. — Jeśli dalej chcesz czymś zająć głowę to niektórzy z nich chętnie poznaliby kilka zaklęć albo zabezpieczeń, czegoś co pozwoli im się ochronić w razie, gdyby szmalcownicy się zjawili w mieście. Nie jest to zadanie dla gwiazdy i żądnej czarnoksięskiej krwi rebeliantki, ale potrzebują wiedzy, której ja nie mam, a nie chcę prosić o to ani twojego brata ani innych aurorów. Mają wystarczająco dużo na głowie. Przyda im się kilka sugestii, wskazówek. Może też historii z tego, jak działają szmalcownicy i czego się mają spodziewać. — Spojrzała Just w oczy. — Najbardziej boją się tego, że nie wiedzą czego się spodziewać. Jak to będzie wyglądać, gdy się zjawią. Boją się, że przez to reakcja będzie zbyt wolna.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
- Nie. - zaprzeczyła bez cienia wątpliwości. Przesunęła spojrzenie na Hannah. - Nie potrzebuje obok mężczyzny, który będzie przypominał mi o tym. Nie chce na niego patrzeć, nie chce go słuchać, nie chce żeby był obok. - nie chce by przypominał mi za każdym razem, że takie życie, nigdy nie będzie moje. Ale tego nie powiedziała. Nie chcąc po raz kolejny słuchać zaprzeczenia. Wiedziała swoje, Hannah nie była w stanie jej przekonać. Nic nie odpowiedziała na drwiące stwierdzenie Wright. To właśnie był problem. Pozwoliła mu się zbliżyć, pozwoliła się pokochać. Powinna nigdy do tego nie dopuścić. Ale… teraz było już za późno. Czekał. - nie raz pewnie. Tak samo jak pisał. Nie powiedziała tego głośno. Umiała umknąć, zanim ją dostrzegł. Wrócić kiedy poszedł. Nie zjawić się do następnego dnia, gdy musiał już ruszyć do własnych spraw. Była tchórzem i do tego okrutnym, Nie próbowała się wybielać, czy tłumaczyć. Nie zrozumiała cierpkiego pytania Hannah. Zmarszczyła lekko brwi nie potrafiąc nadążyć.
- Że twój ślub będzie… nie wiem… będzie celebracją z przyjaciółmi i rodziną. Wiesz, z jakimiś wymyślnymi ciastkami, które sama upieczesz. W białej sukni i inne takie. - zmarszczyła lekko brwi. - Że taki szybki ślub to bardziej ja, niż ty. Zaskoczyłaś mnie. - wzruszyła lekko ramionami. Czemu była taka drażliwa? Nie była pewna. Zerknęła ku niej wypuszczając powietrze. Nie do końca i nie całkiem radząc sobie z lawiną sprzecznych emocji. Wypuszczając krótkie stwierdzenie myśl, o której zdawało jej się że coś już wie. Zmarszczyła znów brwi wypuszczając powietrze z płuc. Nie odpowiedziała jej więc, że jej ufała i przed nią się otworzyła. Wright negowała dziś wszystko w odmawiając wiatry w cokolwiek.
- Co? - zapytała unosząc brwi na związki bez zobowiązań. Zmarszczyła mocniej brwi. Na jej twarzy zamajaczyło niezrozumienie. Ale nie powiedziała nic więcej wzdychając ciężko. Nadal miała jej to za złe? Nie zamierzała się wiązać. Teraz już wcale. Nie chciała poszukiwać domu. Miała już dom, inny, niepewny, niezrozumiały przez wielu. Sprawę. Zasiadła obok niej, choć już nie bardzo była pewna, czemu trwała obok. Rozmowa nie prowadziła donikąd. Ścierały się, bo każda miała własne zdanie. Spojrzała przez okno próbując jeszcze raz. Bezskutecznie. Bezradność puknęła ją w ramię.
Jasne. Burknięte nieprzyjemnie. Nie ma sprawy. Była, widziała to dokładnie w odwróconej głowie, profilu przyjaciółki, tonie jej głosu. Jak chcesz. Nie chciała. Musiała. Niczego nie chciała tak bardzo, jak móc jej opowiedzieć o powodach własnych decyzji. O domu z niebieskimi drzwiami, o Margo i Freddiem, który miał jej zdolność. O dzieciach których życie czuła, które nosiła pod sercem, które wychowywała. Które kochała i które zostawiła. O mężczyźnie, którego porzuciła. O tym bólu, który rozdzierał jej serce kiedy wychodziła z własnego miejsca na świecie. O zdradzie wobec nich, której się podjęła i poświęceniu, którego dokonała tamtego dnia. O tym, że przysięgła na krew własną że walczyć będzie. O tym, że splotła swoje życie z zakonem obiecując, że nie uwiąże ją teraźniejszość a przyszłość nie znęci. O tym, że zrobiła to w postaci Vincenta, w postaci dziecka, które znów rosło pod jej sercem. O tym, że to nie była darwina losu, a jego przypomnienie, że przyrzekła. Nikomu innemu nie chciała powiedzieć o tym bardziej w tym momencie. Zamrugała kilka razy odganiając łzy na bok. Wybrała, postanowiła, nie mogła i nie chciała się wycofać. Kiedy kelnerka znalazła się obok spytała o kawę, ale nie mieli jej. Zamówiła więc to samo próbując jeszcze raz. Trochę żartem, trochę na poważnie. Układając rękę na wyciągniętej dłoni, składając się na tą którą była kiedyś - dawniej. Brwi uniosły się jej lekko. Trzy dni temu, to prawie jak wczoraj. Ale kolejne zdanie sprawiło że zamarła.
Nie chce o tym rozmawiać. Nie chce się z nią tym podzielić.
Przekrzywiła głowę prostując ją, zabierając rękę, unosząc brwi wyżej. Mięśnie na jej twarzy drgnęły, kiedy zacisnęła mocniej szczękę. Uniosła brodę i spojrzała do góry mrugając kilka razy. Jej najlepsza, najwierniejsza przyjaciółka. Jej Hannah. Nie chciała rozmawiać z nią o najważniejszym dniu w swoim życiu? Wzięła powoli wdech w płuca przez nos. Zaciskając nadal szczękę. Mięśnie naprężyły się.
- Pieprzysz. - zarzuciła jej, przez zaciśnięte zęby. Powinna zachować więcej kultury, ale teraz była już zła. Nigdy nie czuła się dalej, nawet kiedy dzieliły ich tysiące kilometrów. Odchyliła się na krześle, zakładając dłonie na piersi. wysunęła przed siebie nogi, jedną niedbale zarzucając na drugą. Dobrze więc, nie będą o tym rozmawiać. Kelnerka wróciła, stawiając przed nimi napoje. Spojrzała przez okno. Nie zwróciła w jej stronę spojrzenia kiedy zaczęła mówić słuchając. Kątem oka dostrzegła przesuwaną w jej kierunku listę. Przesunęła na nią niezadowolone spojrzenie dopiero po chwili. Kiedy zaczęła mówić o gwieździe i żądnej krwi rebeliantce. Zmrużyła lekko oczy. Jej usta się wydęły a brwi uniosły ku górze. A ona, była na wakacjach? Nie miała na głowie wiele? Mniej, niż mężczyźni? Mięsień na jej policzku drgnął kolejny raz. Umyślnie ją prowokowała i obrażała? Zasznurowała usta. Milcząco słuchając kolejnych wyjaśnień. W końcu skrzyżowała z nią spojrzenie.
- Całe szczęście, że ja nic nie robię. - mimo wszystko odcięła się, prostując się w krześle, obleczone krzywym uśmiechem słowa wypadły z jej ust. Nie potrafiła nie spojrzeć na nią z bez pretensji. Wiedziała jak wiele czasu, jak wiele siebie poświęciła by zdobyć umiejętności, które posiadała. A teraz siedziała tutaj, na przeciw, kpiąc z niej otwarcie. Niech więc będzie. Uniosła herbatę i napiła się z niej trochę wykrzywiając usta. Nie smakowała jej. Podniosła się, odkładając ją na stolik. Nie była tu dłużej potrzebna. Włożyła ręce do kieszeni. Wyciągając z niej kilka monet, które rzuciła na stół. - Poradzę sobie, chyba że chcesz mnie nadzorować żeby sprawdzić, czy jestem godnym zastępstwem dla tych zajętych aurorów i Mike’a…? - zapytała, schylając się po listę. Zawisła z nią w dłoni. Nie umiała pozbyć się chłodu z głosu. Złożyła listę wsadzając ją do kieszeni. Wyprostowała się spoglądając na Wright z góry. Dłonie znów znalazły się w kieszeniach. Wzięła powietrze w usta, próbując odsunąć złość - próbując się uspokoić. - Gratuluję Hann, naprawdę. Wracaj do domu. Do mężczyzny którego kochasz. Nie ma potrzeby szlajać się po słabych lokalach ze mną. Wystarczająco długo na niego czekałaś. Zajmę się resztą. - zapowiedziała, obiecała, odwracając się na pięcie. Była zła, urażona, ukarana milczeniem. Wiedziała, kiedy ktoś nie chciał jej obok, chociaż nigdy nie sądziła, że będzie to Wright. Coś nieprzyjemnie ściskało ją w środku. Ale dla Hannah chciała tego co najlepsze. Widocznie nie ona miała być tą, która usłyszy o jej szczęściu. Może sobie na to zasłużyła, może nie zasługiwała - nie miało znaczenia. Bolało.
Rozprostowała palce i zacisnęła dłonie ponownie w pięści. Nie było na co więcej czekać. Sama przecież postanowiła. Odwróciła się do wyjścia. Ruszyła do niego, nie odwracając się za siebie. Metalowy dźwięk, przypominający nożyce rozległ się w jej głowie. Zamarła na chwilę. Tempo zawirowało. Przystanęła ledwie na sekundę, ale nie zawróciła, nie odwróciła już głowy.
Dzisiaj... Czy mogło być inne? Teraz już i tak nie miała się dowiedzieć.
| chyba zt
(chyba że idzisz ze mną zakładać zabezpieczania? jak chcesz nie śpieszy mi się )
- Że twój ślub będzie… nie wiem… będzie celebracją z przyjaciółmi i rodziną. Wiesz, z jakimiś wymyślnymi ciastkami, które sama upieczesz. W białej sukni i inne takie. - zmarszczyła lekko brwi. - Że taki szybki ślub to bardziej ja, niż ty. Zaskoczyłaś mnie. - wzruszyła lekko ramionami. Czemu była taka drażliwa? Nie była pewna. Zerknęła ku niej wypuszczając powietrze. Nie do końca i nie całkiem radząc sobie z lawiną sprzecznych emocji. Wypuszczając krótkie stwierdzenie myśl, o której zdawało jej się że coś już wie. Zmarszczyła znów brwi wypuszczając powietrze z płuc. Nie odpowiedziała jej więc, że jej ufała i przed nią się otworzyła. Wright negowała dziś wszystko w odmawiając wiatry w cokolwiek.
- Co? - zapytała unosząc brwi na związki bez zobowiązań. Zmarszczyła mocniej brwi. Na jej twarzy zamajaczyło niezrozumienie. Ale nie powiedziała nic więcej wzdychając ciężko. Nadal miała jej to za złe? Nie zamierzała się wiązać. Teraz już wcale. Nie chciała poszukiwać domu. Miała już dom, inny, niepewny, niezrozumiały przez wielu. Sprawę. Zasiadła obok niej, choć już nie bardzo była pewna, czemu trwała obok. Rozmowa nie prowadziła donikąd. Ścierały się, bo każda miała własne zdanie. Spojrzała przez okno próbując jeszcze raz. Bezskutecznie. Bezradność puknęła ją w ramię.
Jasne. Burknięte nieprzyjemnie. Nie ma sprawy. Była, widziała to dokładnie w odwróconej głowie, profilu przyjaciółki, tonie jej głosu. Jak chcesz. Nie chciała. Musiała. Niczego nie chciała tak bardzo, jak móc jej opowiedzieć o powodach własnych decyzji. O domu z niebieskimi drzwiami, o Margo i Freddiem, który miał jej zdolność. O dzieciach których życie czuła, które nosiła pod sercem, które wychowywała. Które kochała i które zostawiła. O mężczyźnie, którego porzuciła. O tym bólu, który rozdzierał jej serce kiedy wychodziła z własnego miejsca na świecie. O zdradzie wobec nich, której się podjęła i poświęceniu, którego dokonała tamtego dnia. O tym, że przysięgła na krew własną że walczyć będzie. O tym, że splotła swoje życie z zakonem obiecując, że nie uwiąże ją teraźniejszość a przyszłość nie znęci. O tym, że zrobiła to w postaci Vincenta, w postaci dziecka, które znów rosło pod jej sercem. O tym, że to nie była darwina losu, a jego przypomnienie, że przyrzekła. Nikomu innemu nie chciała powiedzieć o tym bardziej w tym momencie. Zamrugała kilka razy odganiając łzy na bok. Wybrała, postanowiła, nie mogła i nie chciała się wycofać. Kiedy kelnerka znalazła się obok spytała o kawę, ale nie mieli jej. Zamówiła więc to samo próbując jeszcze raz. Trochę żartem, trochę na poważnie. Układając rękę na wyciągniętej dłoni, składając się na tą którą była kiedyś - dawniej. Brwi uniosły się jej lekko. Trzy dni temu, to prawie jak wczoraj. Ale kolejne zdanie sprawiło że zamarła.
Nie chce o tym rozmawiać. Nie chce się z nią tym podzielić.
Przekrzywiła głowę prostując ją, zabierając rękę, unosząc brwi wyżej. Mięśnie na jej twarzy drgnęły, kiedy zacisnęła mocniej szczękę. Uniosła brodę i spojrzała do góry mrugając kilka razy. Jej najlepsza, najwierniejsza przyjaciółka. Jej Hannah. Nie chciała rozmawiać z nią o najważniejszym dniu w swoim życiu? Wzięła powoli wdech w płuca przez nos. Zaciskając nadal szczękę. Mięśnie naprężyły się.
- Pieprzysz. - zarzuciła jej, przez zaciśnięte zęby. Powinna zachować więcej kultury, ale teraz była już zła. Nigdy nie czuła się dalej, nawet kiedy dzieliły ich tysiące kilometrów. Odchyliła się na krześle, zakładając dłonie na piersi. wysunęła przed siebie nogi, jedną niedbale zarzucając na drugą. Dobrze więc, nie będą o tym rozmawiać. Kelnerka wróciła, stawiając przed nimi napoje. Spojrzała przez okno. Nie zwróciła w jej stronę spojrzenia kiedy zaczęła mówić słuchając. Kątem oka dostrzegła przesuwaną w jej kierunku listę. Przesunęła na nią niezadowolone spojrzenie dopiero po chwili. Kiedy zaczęła mówić o gwieździe i żądnej krwi rebeliantce. Zmrużyła lekko oczy. Jej usta się wydęły a brwi uniosły ku górze. A ona, była na wakacjach? Nie miała na głowie wiele? Mniej, niż mężczyźni? Mięsień na jej policzku drgnął kolejny raz. Umyślnie ją prowokowała i obrażała? Zasznurowała usta. Milcząco słuchając kolejnych wyjaśnień. W końcu skrzyżowała z nią spojrzenie.
- Całe szczęście, że ja nic nie robię. - mimo wszystko odcięła się, prostując się w krześle, obleczone krzywym uśmiechem słowa wypadły z jej ust. Nie potrafiła nie spojrzeć na nią z bez pretensji. Wiedziała jak wiele czasu, jak wiele siebie poświęciła by zdobyć umiejętności, które posiadała. A teraz siedziała tutaj, na przeciw, kpiąc z niej otwarcie. Niech więc będzie. Uniosła herbatę i napiła się z niej trochę wykrzywiając usta. Nie smakowała jej. Podniosła się, odkładając ją na stolik. Nie była tu dłużej potrzebna. Włożyła ręce do kieszeni. Wyciągając z niej kilka monet, które rzuciła na stół. - Poradzę sobie, chyba że chcesz mnie nadzorować żeby sprawdzić, czy jestem godnym zastępstwem dla tych zajętych aurorów i Mike’a…? - zapytała, schylając się po listę. Zawisła z nią w dłoni. Nie umiała pozbyć się chłodu z głosu. Złożyła listę wsadzając ją do kieszeni. Wyprostowała się spoglądając na Wright z góry. Dłonie znów znalazły się w kieszeniach. Wzięła powietrze w usta, próbując odsunąć złość - próbując się uspokoić. - Gratuluję Hann, naprawdę. Wracaj do domu. Do mężczyzny którego kochasz. Nie ma potrzeby szlajać się po słabych lokalach ze mną. Wystarczająco długo na niego czekałaś. Zajmę się resztą. - zapowiedziała, obiecała, odwracając się na pięcie. Była zła, urażona, ukarana milczeniem. Wiedziała, kiedy ktoś nie chciał jej obok, chociaż nigdy nie sądziła, że będzie to Wright. Coś nieprzyjemnie ściskało ją w środku. Ale dla Hannah chciała tego co najlepsze. Widocznie nie ona miała być tą, która usłyszy o jej szczęściu. Może sobie na to zasłużyła, może nie zasługiwała - nie miało znaczenia. Bolało.
Rozprostowała palce i zacisnęła dłonie ponownie w pięści. Nie było na co więcej czekać. Sama przecież postanowiła. Odwróciła się do wyjścia. Ruszyła do niego, nie odwracając się za siebie. Metalowy dźwięk, przypominający nożyce rozległ się w jej głowie. Zamarła na chwilę. Tempo zawirowało. Przystanęła ledwie na sekundę, ale nie zawróciła, nie odwróciła już głowy.
Dzisiaj... Czy mogło być inne? Teraz już i tak nie miała się dowiedzieć.
| chyba zt
(chyba że idzisz ze mną zakładać zabezpieczania? jak chcesz nie śpieszy mi się )
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Nie mogła ciągnąć kwestii Vincenta, otrzymawszy taką odpowiedź. Nie mogła się z tym kłócić. I choć nie pojmowała tego dokładnie tak, jak przyjaciółka, choć nie do końca potrafiła pojąć i zrozumieć, jak widok ukochanej osoby w takiej chwili mógł być raniący i bolesny — sama wierzyła, że to właśnie do nich pragnęła uciec w trudnych chwilach — nie mogła jej do niczego zmusić. Inaczej patrzyła na świat. Próbowała narzucić Tonks własne spostrzeżenia i metody radzenia sobie z bólem, bo widziała, że ona tego nie potrafi. Nie przyjmowała jej metod za słuszne, bo nie działały. Zamykanie się na wszystko i wszystkich wokół było błędem. Odpychanie ludzi, którzy ją kochali, którzy o nią walczyli w najgorszych chwilach swojego życia było egoistyczne. Każdy z nich miał go w sobie odrobinę. Właśnie to próbowała przekazać Williamowi, kiedy widziała w jego oczach wahanie dotyczące tego, czy zasługiwał na tę chwilę szczęścia, własnego życia. Posmakowania słodyczy lepszych czasów, których nie mieli inni, ci o których walczył, dla których walczył. Just przeżyła tragedię, która nie mogła równać się z innymi. Zasługiwała na to, by przebyć tę żałobę po swojemu, a mimo to czuła, że traci ją z każdą sekundą i każdym słowem oporu. Nie chciała się na to zgodzić.
— Wyprawianie przyjęcia kiedy ludzie wokół walczą o przeżycie wydaje się jakieś... próżne. Na białą suknie mnie nie stać, próbujemy wiązać koniec z końcem, o jedzenie jest trudno, a połowa naszych przyjaciół i rodziny jest nieobecna. Nie wiem gdzie jest Ben, Just. Nie wiem, czy w ogóle żyje. Nie odzywa się od początku kwietnia, nie ma go w domu, nie bywa w rezerwacie, nikt nic o nim nie słyszał — odpowiedziała łamiącym się głosem. — Nie dziwi cię jego nieobecność? Czy któreś z was się w ogóle tym przejęło?— Uniosła brwi, przygryzając wargę.— Czy to może kolejna tajemnica, której nie możesz mi zdradzić? Może martwię jak głupia, a on po prostu pojechał na inny kontynent, jak Freddie, załatwiać sprawy? Czy to w porządku?— Podkręciła głową. — Joe się do mnie nie odzywa, mama i babcia są we Francji razem z tatą Billego. Uznaliśmy, że to kiepski moment na przyjęcie, wybacz — odpowiedziała, ścierając palcami samotną łże na policzku. Nie chciała o tym z nią rozmawiać. Nie tak, nie w tym tonie. To, co się wydarzyło przed paroma dniami było najszczęśliwszą rzeczą jaka ją spotkała. I to właśnie Billy trzymał ją w ryzach, jego obecność zmuszała ją do tego, by się nie poddawać. Życie, które nosiła pod sercem, a które teraz niespokojnie zaczęło się poruszać było tym, na czym musiała się skupić. I o nim też nie mogła jej powiedzieć. Nie dziś, nie teraz, nie tak. Nie po tym, co usłyszała. Objęła dłońmi kubeczek z herbatą, kiedy kelnerka postawiła dwa przed nimi. Podziękowała, siląc się na uśmiech, a potem na dłuższą chwilę spojrzała w okno. Była poirytowana tą rozmową, jej tokiem. Tym, jaki obrała kierunek. Czuła niesprawiedliwość i wcale nie chciała się dziś na nią godzić. Miała więcej powodów niż te, które wymyśliła sobie Tonks, ale ona swoimi myślami nie chciała się podzielić. Może więc i ona nie powinna.
— Jedyne co robisz to odpychasz od siebie ludzi, którzy cię kochają. Którzy poszli za tobą do samego Azkabanu, bo wierzyli, że jesteś tego warta. Bo im na tobie zależało. Zależy — obróciła się do niej twarzą.— Odcinasz się od ludzi, którym na tobie zależy, którzy martwią się o ciebie i chcą ci pomóc. Mogłabyś wykazać odrobinę wdzięczności i chociaż podziękować za to, zamiast równać nas z błotem — dodała drżącym głosem. Nas, myślała tu o sobie i Vincencie. Nie wiedziała, że jest i będzie takich osób więcej. Czuła się ugodzona. Ostre słowa przyjaciółki i próba odcięcia ją zabolała. Myślała, że ucinając temat zmobilizuje ją do mówienia, zmusi do kapitulacji. Ale tylko zaogniła sytuację.
Zamilkła na moment, kiedy Just wzięła listę. Przełknęła ślinę, opuszczając spojrzenie na kubek z herbatą.
— Nie, oczywiście, że nie. Poradzisz sobie. Jak zwykle. Sama — podkreśliła, wyprzedzając fakty. Zamierzała się tam udać z nią, właśnie to napisała w liście. Chciała, by Just pomogła jej tu, w Borrowash z ludźmi, mieszkańcami, ale założyła już, że to zrobi. Bez Wright. Nie chciała jej nadzorować. Chciała spędzić z nią czas, pomóc jej, nauczyć się czegoś, zająć się tym, czego sama Just wolała nie robić — kiedyś była kobietą, która lubiła pracę z ludźmi. Lubiła im pomagać, dlatego podjęła się kursu ratowniczki. Miała w sobie empatię i współczucie, które doświadczenia — i ona sama — wydaliła z własnego organizmu. Spojrzała na nią niepewnie, zaciskając zęby, coraz mniej już ją poznając.
Nie odpowiedziała jej już nic, bo na chwilę ją zamurowało; nie zaprotestowała i nie zatrzymała jej, bo jej gratulacje i słowa sięgające Williama choć pewnie miały brzmieć jak słowa wsparcia, wybrzmiały jak obelga i pogarda dla jej wyborów i próby ułożenia sobie życia. Zadarła brodę wyżej, w obronnej pozie, gotowa bronić tego, na czym jej zależało i co kochała, niezależnie od tego, jak bardzo dotkliwe i bolesne były słowa przyjaciółki. Obserwowała jak wychodzi, pozostawiając za sobą tylko poruszone powietrze i kubek nietkniętej herbaty. I ta pustka przed nią, po drugiej stronie blatu doprowadziła ją do rzewnego płaczu, a ziołowy napar nie mógł uratować sytuacji.
| zt
— Wyprawianie przyjęcia kiedy ludzie wokół walczą o przeżycie wydaje się jakieś... próżne. Na białą suknie mnie nie stać, próbujemy wiązać koniec z końcem, o jedzenie jest trudno, a połowa naszych przyjaciół i rodziny jest nieobecna. Nie wiem gdzie jest Ben, Just. Nie wiem, czy w ogóle żyje. Nie odzywa się od początku kwietnia, nie ma go w domu, nie bywa w rezerwacie, nikt nic o nim nie słyszał — odpowiedziała łamiącym się głosem. — Nie dziwi cię jego nieobecność? Czy któreś z was się w ogóle tym przejęło?— Uniosła brwi, przygryzając wargę.— Czy to może kolejna tajemnica, której nie możesz mi zdradzić? Może martwię jak głupia, a on po prostu pojechał na inny kontynent, jak Freddie, załatwiać sprawy? Czy to w porządku?— Podkręciła głową. — Joe się do mnie nie odzywa, mama i babcia są we Francji razem z tatą Billego. Uznaliśmy, że to kiepski moment na przyjęcie, wybacz — odpowiedziała, ścierając palcami samotną łże na policzku. Nie chciała o tym z nią rozmawiać. Nie tak, nie w tym tonie. To, co się wydarzyło przed paroma dniami było najszczęśliwszą rzeczą jaka ją spotkała. I to właśnie Billy trzymał ją w ryzach, jego obecność zmuszała ją do tego, by się nie poddawać. Życie, które nosiła pod sercem, a które teraz niespokojnie zaczęło się poruszać było tym, na czym musiała się skupić. I o nim też nie mogła jej powiedzieć. Nie dziś, nie teraz, nie tak. Nie po tym, co usłyszała. Objęła dłońmi kubeczek z herbatą, kiedy kelnerka postawiła dwa przed nimi. Podziękowała, siląc się na uśmiech, a potem na dłuższą chwilę spojrzała w okno. Była poirytowana tą rozmową, jej tokiem. Tym, jaki obrała kierunek. Czuła niesprawiedliwość i wcale nie chciała się dziś na nią godzić. Miała więcej powodów niż te, które wymyśliła sobie Tonks, ale ona swoimi myślami nie chciała się podzielić. Może więc i ona nie powinna.
— Jedyne co robisz to odpychasz od siebie ludzi, którzy cię kochają. Którzy poszli za tobą do samego Azkabanu, bo wierzyli, że jesteś tego warta. Bo im na tobie zależało. Zależy — obróciła się do niej twarzą.— Odcinasz się od ludzi, którym na tobie zależy, którzy martwią się o ciebie i chcą ci pomóc. Mogłabyś wykazać odrobinę wdzięczności i chociaż podziękować za to, zamiast równać nas z błotem — dodała drżącym głosem. Nas, myślała tu o sobie i Vincencie. Nie wiedziała, że jest i będzie takich osób więcej. Czuła się ugodzona. Ostre słowa przyjaciółki i próba odcięcia ją zabolała. Myślała, że ucinając temat zmobilizuje ją do mówienia, zmusi do kapitulacji. Ale tylko zaogniła sytuację.
Zamilkła na moment, kiedy Just wzięła listę. Przełknęła ślinę, opuszczając spojrzenie na kubek z herbatą.
— Nie, oczywiście, że nie. Poradzisz sobie. Jak zwykle. Sama — podkreśliła, wyprzedzając fakty. Zamierzała się tam udać z nią, właśnie to napisała w liście. Chciała, by Just pomogła jej tu, w Borrowash z ludźmi, mieszkańcami, ale założyła już, że to zrobi. Bez Wright. Nie chciała jej nadzorować. Chciała spędzić z nią czas, pomóc jej, nauczyć się czegoś, zająć się tym, czego sama Just wolała nie robić — kiedyś była kobietą, która lubiła pracę z ludźmi. Lubiła im pomagać, dlatego podjęła się kursu ratowniczki. Miała w sobie empatię i współczucie, które doświadczenia — i ona sama — wydaliła z własnego organizmu. Spojrzała na nią niepewnie, zaciskając zęby, coraz mniej już ją poznając.
Nie odpowiedziała jej już nic, bo na chwilę ją zamurowało; nie zaprotestowała i nie zatrzymała jej, bo jej gratulacje i słowa sięgające Williama choć pewnie miały brzmieć jak słowa wsparcia, wybrzmiały jak obelga i pogarda dla jej wyborów i próby ułożenia sobie życia. Zadarła brodę wyżej, w obronnej pozie, gotowa bronić tego, na czym jej zależało i co kochała, niezależnie od tego, jak bardzo dotkliwe i bolesne były słowa przyjaciółki. Obserwowała jak wychodzi, pozostawiając za sobą tylko poruszone powietrze i kubek nietkniętej herbaty. I ta pustka przed nią, po drugiej stronie blatu doprowadziła ją do rzewnego płaczu, a ziołowy napar nie mógł uratować sytuacji.
| zt
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hep!
Podwórko Lety utonęło w nagłej ciemności, zniknął zapach siana z kurnika, zniknęło prażące słońce, znajome sylwetki rozlały się w bezkształtną masę i scaliły z ciemnym aksamitem nieświadomości. Szarpnęło nią znowu, magia cisnęła nią jak szmacianą lalką w kolejne wnętrze; równie obce, co poprzednie, ale zdecydowanie bardziej przestronne. Nie było kur, nie było siana, a w powietrzu unosił się mocny zapach środków do dezynfekcji.
Adda leżała na zimnej posadzce i przez jedną naprawdę długą chwilę nie miała ochoty się ruszyć. Bolało ją przeorane kurzymi pazurami ramię, bolały plecy i biodro od upadku na kant szafki ― prawie czuła wykwitające tam sińce ― szumiało jej w głowie, obraz zniekształcał się nieco, przed oczami tańczyły kolorowe plamki. Niewesoły nastrój i zrezygnowanie, które ogarnęło ją pod koniec spotkania z Letą wciąż jej towarzyszyły, poczucie wstydu za zachowanie w kurniku nie odpuszczało; niepokój tlił się pod tymi wszystkimi emocjami, podsycał je i karmił.
Gdzie trafiła tym razem? Przyjaciel czy wróg? Czy patelnia wystarczy żeby wyjść z tego cało? A może będzie musiała jeszcze kopać po kostkach albo ugryźć kogoś w ucho?
Odwróciła głowę w bok, omiotła pomieszczenie wzrokiem. Jakaś szafka, zdecydowanie niewielka ilość sprzętów, leżanka, na leżance ciało…
Aż się podniosła do siadu i złapała wolną dłonią za głowę, kiedy świat niebezpiecznie zachwiał się w posadach. Zmrużyła instynktownie oczy przed bólem; powinna chwilę posiedzieć i poczekać aż zawroty ustaną, ale znajomy ― dość zakrwawiony ― profil pewnego czarodzieja wabił ją niczym pełny kwiat pszczołę. Pozbierała się niezgrabnie z ziemi, dopadła do leżanki w paru krokach, a kolejne uważne spojrzenie pozwoliło jej rozpoznać Paula Hawkinsa, jednego z jej informatorów aspirującego do roli szpiega. Był niezbyt przytomny, choć widziała ruch gałek ocznych pod powiekami. Śnił? Może go czymś otruli? Przytknęła mu palce do rozwalonej skroni, obejrzała, ale prócz oczywistej rany wymagającej opatrzenia nie dostrzegła nic poważnego, więc szukała dalej. Co robił na leżance w jakimś gabinecie? Zgłosił się tu sam, ostatkiem sił, czy wróg go tu zatargał by podleczyć, a potem pomęczyć w tajemnicy? Obróciła patelnię w dłoni, ważąc ją i odruchowo kalkulując jakie ma szanse z czarodziejem bądź czarownicą. (Uparcie odsuwała od siebie ten ponury wniosek, mówiący, że szanse ma: żadne).
Jej uwagę w końcu zwróciła ręka, nienaturalnie sina i dziwna; dźgnęła ją palcem, ale i to nie wybudziło Hawkinsa z letargu. Jeszcze raz przeciągnęła spojrzeniem po gabinecie, zastanawiając się, gdzie u licha się znalazła, kiedy nagle skrzypnęła klamka i do środka wszedł jakiś mężczyzna. Przystanął w progu, chyba zaskoczony faktem, że z jednego pacjenta nagle zrobiło się dwóch, ale nim odzyskał rezon, Adda przeszła do ofensywy, gładko wślizgując się w rolę.
― Co to za miejsce?... ― spytała, uderzając w słaby ton, krzesząc z siebie nuty podszyte zdezorientowaniem i lekką paniką, pozorując Naprawdę Zagubioną Damę. Nerwowym gestem zgarnęła kosmyk włosów za ucho, przytknęła dłoń do piersi, jakby spodziewając się ataku histerii lub widowiskowego omdlenia, a może obu na raz, w dowolnej kolejności. ― Kim pan jest…? ― Kolejne ostrożne pytanie, równie słodkie i niewinne, co poprzednie. ― Ja… ja chyba tak przypadkiem… ― Złapała rączkę patelni obiema dłońmi, denko oparła sobie o bark, a miną mogła konkurować z najbardziej zagubioną owcą w okolicy. ― …tak przypadkiem się tu teleportowałam.[bylobrzydkobedzieladnie]
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Ostatnio zmieniony przez Adriana de Verley dnia 20.03.23 16:25, w całości zmieniany 1 raz
Kiedy trafił do niego ten człowiek, Ted sądził, że nie żyje i to wzbudziło w nim iskrę irytacji - on ludzi leczył, a nie grzebał. Na dokładniejsze badania przyjdzie czas później, ale dopóki jasnowłosy czarodziej nieprzytomnie zwisał w ramionach dwóch innych mężczyzn, jak się później okazało będących jego dobrymi znajomymi, nawet współpracownikami z podziemnego Ministerstwa Magii, określenie jego stanu zdrowia nie było trudne. Najbardziej rzuciła mu się w oczy poczerniała, wygięta pod dziwnym kątem, poprzypalana w wielu miejscach; wyglądała jak zgaszona już gałąź, którą ktoś wcześniej z nadmierną emocjonalnością wrzucił w płomienie. Potem ślady duszenia na szyi - sine, gdzieniegdzie przechodzące z fioletu w żółć, gdzie indziej ta żółć zastępowana była świeżą czerwienią; nagi tors oblepiony starszymi i świeżymi ranami niby miodem, ostatnim, czego mu brakowało w tym obrazku, były robaki gnieżdżące się w świeżej tkance. To one ostatecznie były zapowiedzią końca.
Kazał im położyć go na łóżku i wyjść, ewentualnie mogli zostać przed wyjściem i pilnować go, ale preferował, żeby zostawili go tutaj samego, tak mu się najlepiej pracowało. Nie lubił, gdy ktoś patrzył mu na ręce. Jedyną, której na to pozwalał, była aktualnie Neala. Z jednej strony żałował, że jej tu nie było, przeskoczyłaby kilka lekcji, ale z drugiej... może to i lepiej. Obiecał sobie jednak, że omówi z nią martwicę tkanek.
Ciało legło ostrożnie na leżance, a mężczyźni po chwili dyskusji z Tedem wyszli - ale gdzie? Nie sprawdził, jedynie zamknął za nimi drzwi na oba zamki. Zajął się pacjentem zaraz po tym, jak oblał swoje dłonie nad misą alkoholem. Oddech miał ciężki, ale drogi czyste, choć napuchnięte od tortur odejmujących mu możliwość brania życiodajnego oddechu. Tylko to na razie bezpośrednio zagrażało jego życiu.
- Episkey maxima - wyszeptał, kierując różdżkę na jego szyję, jej koniec powoli prowadząc po największych opuchnięciach tkanek. Skóra różowiła się, miast czerwienić, a pojedynczy, głęboki wdech wzięty przez chorego udowodnił, że już teraz było lepiej. Później rozejrzał się po jego ciele, dłońmi badając brzuch - wszystko podpuchnięte od krwiaków, ale zdawało się być wolne od krwi wylewającej się z narządów. Jeśli były uszkodzone, same musiały się już częściowo zregenerować. Zacisnął zęby, kiedy kątem oka dostrzegł znów rękę. Była w opłakanym stanie. Paznokcie podeszły ciemnym fioletem, a skóra stała się czarna, niemal odpadała już przy samych opuszkach. Wiedział już, że jej nie uratuje. Że jest martwa i choćby nie wiadomo jak się starał, magią nie zwróci jej życia.
Szybkim krokiem ruszył do drugiego pomieszczenia (znów przemknęło mu przez myśl, że musi coś z tym zrobić, że tu nikt już się nie mieści) i dopadł do szafki, w której trzymał narzędzia odpowiednie na takie okazje. Szarpanie się z szafką zajęło mu dłuższą chwilę, aż w końcu dostrzegł lśniące, ząbkowane ostrze piły - wziął ją do ręki i wstał, kroki kierując w stronę głównego pomieszczenia.
W którym stała kobieta.
Z patelnią.
Zbladł. Ze strachu, a i owszem. Ze strachu przed tym, że nie ma pojęcia, jak się tu dostała? Zamknął przecież drzwi, zawsze tak robił, kiedy wieczorem przynosili mu ciężko rannych i umierających. Jeśli ona jakimś cudem się tu dostała, dostać się mógł każdy. Spojrzał na zamek - zasuwka była wciągnięta. Spojrzał znów na nią. Czy ona... mogła należeć do Rycerzy?
- Przypadkiem? - spojrzał na mężczyznę. Nie budził się. Tego by mu jeszcze brakowało. - To ja powinienem spytać kim jest pani, znajduje się pani w moim gabinecie, ale postawmy sprawę jasno - jeśli broni się pani patelnią, a nie różdżką, to jest pani w tej chwili tak samo bezbronna jak ja. - piły do amputacji nie licząc. - Nie mam czasu na zabawy. Albo pani w tej chwili wychodzi, albo mi nie przeszkadza.
Stanął nad mężczyzną, układając jego martwą rękę nad podparciu tak, by było mu wygodnie ciąć. Palcem zaznaczył sobie jeszcze raz granicę martwicy i staw nad nią - łokciowy. Wziął wdech, na chwilę przymknął oczy.
- Ignominia - po tej krótkiej inkantacji, która podziałała natychmiast, przynosząc czarodziejowi nieco ulgi, odłożył różdżkę na parapet blisko siebie, a ostrze piły przyłożył do skóry.
Pozbawianie kogoś kończyny nigdy nie było rutynową czynnością, choć bezsprzecznie ratowało życie.
Kazał im położyć go na łóżku i wyjść, ewentualnie mogli zostać przed wyjściem i pilnować go, ale preferował, żeby zostawili go tutaj samego, tak mu się najlepiej pracowało. Nie lubił, gdy ktoś patrzył mu na ręce. Jedyną, której na to pozwalał, była aktualnie Neala. Z jednej strony żałował, że jej tu nie było, przeskoczyłaby kilka lekcji, ale z drugiej... może to i lepiej. Obiecał sobie jednak, że omówi z nią martwicę tkanek.
Ciało legło ostrożnie na leżance, a mężczyźni po chwili dyskusji z Tedem wyszli - ale gdzie? Nie sprawdził, jedynie zamknął za nimi drzwi na oba zamki. Zajął się pacjentem zaraz po tym, jak oblał swoje dłonie nad misą alkoholem. Oddech miał ciężki, ale drogi czyste, choć napuchnięte od tortur odejmujących mu możliwość brania życiodajnego oddechu. Tylko to na razie bezpośrednio zagrażało jego życiu.
- Episkey maxima - wyszeptał, kierując różdżkę na jego szyję, jej koniec powoli prowadząc po największych opuchnięciach tkanek. Skóra różowiła się, miast czerwienić, a pojedynczy, głęboki wdech wzięty przez chorego udowodnił, że już teraz było lepiej. Później rozejrzał się po jego ciele, dłońmi badając brzuch - wszystko podpuchnięte od krwiaków, ale zdawało się być wolne od krwi wylewającej się z narządów. Jeśli były uszkodzone, same musiały się już częściowo zregenerować. Zacisnął zęby, kiedy kątem oka dostrzegł znów rękę. Była w opłakanym stanie. Paznokcie podeszły ciemnym fioletem, a skóra stała się czarna, niemal odpadała już przy samych opuszkach. Wiedział już, że jej nie uratuje. Że jest martwa i choćby nie wiadomo jak się starał, magią nie zwróci jej życia.
Szybkim krokiem ruszył do drugiego pomieszczenia (znów przemknęło mu przez myśl, że musi coś z tym zrobić, że tu nikt już się nie mieści) i dopadł do szafki, w której trzymał narzędzia odpowiednie na takie okazje. Szarpanie się z szafką zajęło mu dłuższą chwilę, aż w końcu dostrzegł lśniące, ząbkowane ostrze piły - wziął ją do ręki i wstał, kroki kierując w stronę głównego pomieszczenia.
W którym stała kobieta.
Z patelnią.
Zbladł. Ze strachu, a i owszem. Ze strachu przed tym, że nie ma pojęcia, jak się tu dostała? Zamknął przecież drzwi, zawsze tak robił, kiedy wieczorem przynosili mu ciężko rannych i umierających. Jeśli ona jakimś cudem się tu dostała, dostać się mógł każdy. Spojrzał na zamek - zasuwka była wciągnięta. Spojrzał znów na nią. Czy ona... mogła należeć do Rycerzy?
- Przypadkiem? - spojrzał na mężczyznę. Nie budził się. Tego by mu jeszcze brakowało. - To ja powinienem spytać kim jest pani, znajduje się pani w moim gabinecie, ale postawmy sprawę jasno - jeśli broni się pani patelnią, a nie różdżką, to jest pani w tej chwili tak samo bezbronna jak ja. - piły do amputacji nie licząc. - Nie mam czasu na zabawy. Albo pani w tej chwili wychodzi, albo mi nie przeszkadza.
Stanął nad mężczyzną, układając jego martwą rękę nad podparciu tak, by było mu wygodnie ciąć. Palcem zaznaczył sobie jeszcze raz granicę martwicy i staw nad nią - łokciowy. Wziął wdech, na chwilę przymknął oczy.
- Ignominia - po tej krótkiej inkantacji, która podziałała natychmiast, przynosząc czarodziejowi nieco ulgi, odłożył różdżkę na parapet blisko siebie, a ostrze piły przyłożył do skóry.
Pozbawianie kogoś kończyny nigdy nie było rutynową czynnością, choć bezsprzecznie ratowało życie.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Obcy zbladł wyraźnie, jakby złapała go na gorącym uczynku. Adda zacisnęła mocniej palce na rączce patelni, lokując w niej wszystkie swoje nadzieje i obawy. Poprzednim razem skończyło się na przepychance i paru ostrych słowach, ale Leta stała po odpowiedniej stronie barykady. Co do przekonań stojącego przed nią człowieka nie była niczego pewna, mógł być tak samo wrogiem, jak i przyjacielem. Musiała wyciągnąć od niego kim jest i gdzie wylądowała, dopiero wtedy będzie mogła odetchnąć lub czym prędzej brać nogi za pas.
Fakt, że na jej widok nie dobył różdżki, tylko stał z piłą w ręce rokował całkiem dobrze. Przecież miał ją jak na widelcu, nie obroniłaby się przed żadnym zaklęciem. Chociaż ― czy ktoś kiedyś próbował odbić któreś patelnią? Ta myśl wydała jej się nagle bardzo frapująca.
― Czkawka teleportacyjna ― wyjaśniła szybko, krótko, chwytając się nadziei na normalność, choć trzymana w dłoniach uzdrowiciela piła sugerowała, że najbliższe chwile będą bardzo dalekie od znanej jej normalności. Nie zachowywał się wrogo, co najwyżej wykazywał lekkie zirytowanie jej obecnością, ale to nie było nic podejrzanego czy przesadnie dziwnego. Sama była zirytowana swoją obecnością w tym miejscu.
― Ja… ― zawahała się wyraźnie, nadal sprawiając wrażenie zagubionej i spojrzała na nieprzytomnego czarodzieja. Ile szczeniak miał lat? Dwadzieścia? Dziewiętnaście? Nigdy go o to nie spytała i w obliczu potencjalnej śmierci oblazły ją wyrzuty sumienia. ― To mój znajomy ― powiedziała w końcu, w tej jednej chwili stawiając naprawdę wiele na kruchą ufność w to, że nieznajomy nie jest powiązany z Rycerzami. ― Nie mogę go tak zostawić.
Różdżka trafiła na parapet, w dłoniach została mu już tylko piła, ruchy były pewne, nie zdradzały niepewności czy strachu, ale sam fakt, że uzdrowiciel nie przeszedł od razu do zabiegu, tylko najpierw przymknął oczy, jakby w niemym wezwaniu o więcej sił, sprawił, że poczuła wobec niego krótkie uczucie sympatii. Jakby ten jeden ruch nagle uczynił go bardziej ludzkim, bardziej bezpiecznym.
― Pomogę, jeśli trzeba. Jeśli jest w czym ― zadeklarowała, porzucając poprzednią rolę zagubionej panny. Głos miała mocny, pewny, spojrzenie zdeterminowane; odłożyła patelnię na bok, na puste krzesło.
Widziała podczas wojny wiele krzywd, wiele krwi i wiele ciał, miała mocny żołądek i stalowe nerwy. Powinna wytrzymać, choć w głębi kołatała jej się myśl, że widok urwanej kończyny bez właściciela jest na pewno czym innym niż amputacja na żywo. Czy zniesie odgłos piły wchodzącej w kość? A co jeśli znieczulenie okaże się niewystarczające?
Podniosła oczy na uzdrowiciela, na krótki moment łapiąc z nim kontakt wzrokowy.
― Nie zemdleję ― mruknęła prewencyjne, podejrzewając, że uzdrowiciel nie chciałby z jednego pacjenta nagle mieć dwóch, równie nieprzytomnych.
Fakt, że na jej widok nie dobył różdżki, tylko stał z piłą w ręce rokował całkiem dobrze. Przecież miał ją jak na widelcu, nie obroniłaby się przed żadnym zaklęciem. Chociaż ― czy ktoś kiedyś próbował odbić któreś patelnią? Ta myśl wydała jej się nagle bardzo frapująca.
― Czkawka teleportacyjna ― wyjaśniła szybko, krótko, chwytając się nadziei na normalność, choć trzymana w dłoniach uzdrowiciela piła sugerowała, że najbliższe chwile będą bardzo dalekie od znanej jej normalności. Nie zachowywał się wrogo, co najwyżej wykazywał lekkie zirytowanie jej obecnością, ale to nie było nic podejrzanego czy przesadnie dziwnego. Sama była zirytowana swoją obecnością w tym miejscu.
― Ja… ― zawahała się wyraźnie, nadal sprawiając wrażenie zagubionej i spojrzała na nieprzytomnego czarodzieja. Ile szczeniak miał lat? Dwadzieścia? Dziewiętnaście? Nigdy go o to nie spytała i w obliczu potencjalnej śmierci oblazły ją wyrzuty sumienia. ― To mój znajomy ― powiedziała w końcu, w tej jednej chwili stawiając naprawdę wiele na kruchą ufność w to, że nieznajomy nie jest powiązany z Rycerzami. ― Nie mogę go tak zostawić.
Różdżka trafiła na parapet, w dłoniach została mu już tylko piła, ruchy były pewne, nie zdradzały niepewności czy strachu, ale sam fakt, że uzdrowiciel nie przeszedł od razu do zabiegu, tylko najpierw przymknął oczy, jakby w niemym wezwaniu o więcej sił, sprawił, że poczuła wobec niego krótkie uczucie sympatii. Jakby ten jeden ruch nagle uczynił go bardziej ludzkim, bardziej bezpiecznym.
― Pomogę, jeśli trzeba. Jeśli jest w czym ― zadeklarowała, porzucając poprzednią rolę zagubionej panny. Głos miała mocny, pewny, spojrzenie zdeterminowane; odłożyła patelnię na bok, na puste krzesło.
Widziała podczas wojny wiele krzywd, wiele krwi i wiele ciał, miała mocny żołądek i stalowe nerwy. Powinna wytrzymać, choć w głębi kołatała jej się myśl, że widok urwanej kończyny bez właściciela jest na pewno czym innym niż amputacja na żywo. Czy zniesie odgłos piły wchodzącej w kość? A co jeśli znieczulenie okaże się niewystarczające?
Podniosła oczy na uzdrowiciela, na krótki moment łapiąc z nim kontakt wzrokowy.
― Nie zemdleję ― mruknęła prewencyjne, podejrzewając, że uzdrowiciel nie chciałby z jednego pacjenta nagle mieć dwóch, równie nieprzytomnych.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Absurdalność całej sytuacji gasiła jego czujność - paradoksalnie - nie mówiąc już o wszystkich okolicznościach tego spotkania. Na leżance leżał człowiek, któremu zaraz miał odrąbać z zimną krwią rękę, a przed nim stała kobieta broniąca się patelnią. Jak zauważył - nie z różdżką, a patelnią. Ta myśl zajmowała teraz całą przestrzeń, oddając jedynie maleńkie miejsce procedurom, które miały usprawnić i zabezpieczyć proces amputacji. Sięgnąłjeszcze jedynie po trzy długie sznurki z komody i obwiązał nim miejsce tuż nad stawem łokciowym, zamykając w tamtym miejscu naczynia krwionośne. Drugim przywiązał ramię do stalowych ram leżanki, a trzecim nadgarstek, którego praktycznie nie mógł już czuć. Nie miał problemów z zawiązaniem kilku supłów, zwiotczałe z wycieńczenia i głodu mięśnie ledwo co czepiały się kości. Na ostatnią chwilę przed samym zabiegiem uniósł wzrok na kobietę, wciąż dziwiąc się, że tu cały czas stała. Że w ogóle tutaj stała. Ale prędko zdradziła mu odpowiedź na trawiące go wątpliwości. Czkawka teleportacyjna. No tak. Okrutnie i niebezpiecznie nieprzewidywalna. Równie dobrze mogła trafić na sam środek wulkanu na końcu świata. Niewiele było takich przypadków, ale wystąpiły i podręczniki do magomedycyny rozpisywały się o nich z najwyższą fascynacją.
- Ciesz się, że trafiłaś do magomedyka, a nie... - Rycerzy Walpurgii. Na chwilę się zawahał. Ta myśl zamajaczyła jako pierwsza, wyciągnięta z bagna wszystkich innych niepokojących i przerażających myśli, które po wojennej Anglii przelewały się jak czarna zaraza. Spojrzał znów na nią, zastanawiając się przez chwilę, czy to nie są jego ostatnie chwile. Mimo tego, że mógł mieć rację co do patelni, jako jedynej formy obrony i ataku użytej przez nieznajomą. To wydawało się niemożliwe, wypierał to, ale wiedział, że w tej teorii mogło tkwić ziarno prawdy. To jednak szczęśliwie zgniło, kiedy kobieta zdradziła, że posiadacz martwej ręki to jej znajomy. - Jak się nazywa? - zdradzili mu jego personalia na samym początku, kiedy kładli go obaj na leżance. W pierwszej chwili nie był pewny, czy można było właściwie określić nazwisko człowieka o tak zniszczonej twarzy, ale z drugiej... to były jego przyjaciele i współpracownicy, wiedzieli pewnie, gdzie go szukać. Musiał jednak sprawdzić, czy ona też wiedziała. Musiał być pewien.
Sprawdził jeszcze raz rękę, jeszcze raz oszacował, dokąd sięgała martwica i jeszcze raz nakreślił sobie tępym ostrzem piły, gdzie dokładnie miał ciąć. Zerknął na nią nieco pod kątem, czując spływającą po skroni kropelkę potu. Znał to uczucie działania pod presją, nie cierpiał go, ale tylko on pomagał mu klarownie myśleć, zrzucać na ramiona jarzmo cudzego, ale jakże cennego życia.
- Trzymaj go za prawą rękę. Jeśli możesz, napieraj, żeby się nie podniósł. Mam nadzieję, że nie ma na to siły, ale nigdy nie wiadomo - odparł, ostatecznie przykładając ostrze piły do cienkiej granicy między martwą a zdrową tkanką. Oddech. Jeden i drugi. - Nawet nie próbuj - słaby głos, niemal szept zabrzmiał nawet ostrzegawczo.
A potem ostra powierzchnia piły przebiła się przez skórę. Prowadząca ją dłoń zbielała przy knykciach przez zacisk palców na obdrapanej rączce. Miękki, choć nieprzyjemny dźwięk dotarł do uszu Teda i Ady, zazębiając się z niewyraźnym jękiem wydobywającym się z ust człowieka, któremu właśnie ratowali życie. Jeszcze kilka cięć piłą i ostrze zahaczyło o kość, dostając się do chrząstki oblekającej staw. Tym razem krzyk był głośniejszy, a to niedobrze, bo przykuwał niepotrzebną uwagę. Istniała szansa, że gdzieś w pobliżu kręcili się jego oprawcy.
- Musisz mu włożyć w zęby zwiniętą ścierkę, jest na... na... cholera! - mężczyzna na szczęście faktycznie nie miał siły na to, żeby się wyrywać, choć ruchy jego ciała wcale nie ułatwiały mu zadania. Wyglądało jednak na to, że niedługo miał stracił przytomność.
Ostatni jęk i głowa opadła bezwładnie na bok.
- Sprawdź, czy oddycha - rzucił do niej naprędce, kończąc swoje zadanie. Nie mógł się tak zatrzymywać, nie teraz. Krew grubymi kroplami opadała już wolno na podłogę.
- Ciesz się, że trafiłaś do magomedyka, a nie... - Rycerzy Walpurgii. Na chwilę się zawahał. Ta myśl zamajaczyła jako pierwsza, wyciągnięta z bagna wszystkich innych niepokojących i przerażających myśli, które po wojennej Anglii przelewały się jak czarna zaraza. Spojrzał znów na nią, zastanawiając się przez chwilę, czy to nie są jego ostatnie chwile. Mimo tego, że mógł mieć rację co do patelni, jako jedynej formy obrony i ataku użytej przez nieznajomą. To wydawało się niemożliwe, wypierał to, ale wiedział, że w tej teorii mogło tkwić ziarno prawdy. To jednak szczęśliwie zgniło, kiedy kobieta zdradziła, że posiadacz martwej ręki to jej znajomy. - Jak się nazywa? - zdradzili mu jego personalia na samym początku, kiedy kładli go obaj na leżance. W pierwszej chwili nie był pewny, czy można było właściwie określić nazwisko człowieka o tak zniszczonej twarzy, ale z drugiej... to były jego przyjaciele i współpracownicy, wiedzieli pewnie, gdzie go szukać. Musiał jednak sprawdzić, czy ona też wiedziała. Musiał być pewien.
Sprawdził jeszcze raz rękę, jeszcze raz oszacował, dokąd sięgała martwica i jeszcze raz nakreślił sobie tępym ostrzem piły, gdzie dokładnie miał ciąć. Zerknął na nią nieco pod kątem, czując spływającą po skroni kropelkę potu. Znał to uczucie działania pod presją, nie cierpiał go, ale tylko on pomagał mu klarownie myśleć, zrzucać na ramiona jarzmo cudzego, ale jakże cennego życia.
- Trzymaj go za prawą rękę. Jeśli możesz, napieraj, żeby się nie podniósł. Mam nadzieję, że nie ma na to siły, ale nigdy nie wiadomo - odparł, ostatecznie przykładając ostrze piły do cienkiej granicy między martwą a zdrową tkanką. Oddech. Jeden i drugi. - Nawet nie próbuj - słaby głos, niemal szept zabrzmiał nawet ostrzegawczo.
A potem ostra powierzchnia piły przebiła się przez skórę. Prowadząca ją dłoń zbielała przy knykciach przez zacisk palców na obdrapanej rączce. Miękki, choć nieprzyjemny dźwięk dotarł do uszu Teda i Ady, zazębiając się z niewyraźnym jękiem wydobywającym się z ust człowieka, któremu właśnie ratowali życie. Jeszcze kilka cięć piłą i ostrze zahaczyło o kość, dostając się do chrząstki oblekającej staw. Tym razem krzyk był głośniejszy, a to niedobrze, bo przykuwał niepotrzebną uwagę. Istniała szansa, że gdzieś w pobliżu kręcili się jego oprawcy.
- Musisz mu włożyć w zęby zwiniętą ścierkę, jest na... na... cholera! - mężczyzna na szczęście faktycznie nie miał siły na to, żeby się wyrywać, choć ruchy jego ciała wcale nie ułatwiały mu zadania. Wyglądało jednak na to, że niedługo miał stracił przytomność.
Ostatni jęk i głowa opadła bezwładnie na bok.
- Sprawdź, czy oddycha - rzucił do niej naprędce, kończąc swoje zadanie. Nie mógł się tak zatrzymywać, nie teraz. Krew grubymi kroplami opadała już wolno na podłogę.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Złapała jego spojrzenie i uniosła z powątpieniem brwi, słysząc wypowiadane słowa. Otóż, cieszyła się, że tu trafiła, bo gabinet wyglądał na pewno lepiej niż okropny kurnik z równie okropnymi kurami. Cieszyła się także z tego, że medyk póki co wydawał się ― może nie tyle co przyjazny ― ale względnie neutralny i na pewno nie kipiał wrogością. Nie potraktował jej żadnym nieprzyjemnym zaklęciem, nie uznał, że to najlepszy czas na zabawę w przesłuchującego i przesłuchiwaną.
― Nie w kompletne bagno? ― dokończyła za niego, obracając patelnię w dłoni. ― Nie na kozetkę jakiegoś szaleńca? ― ciągnęła dalej, wznosząc wzrok wyżej, na sufit. ― Nie na przesłuchanie?
Choć sądząc po jego kolejnym pytaniu ― przesłuchanie może nie było wcale taką odległą opcją.
― Paul Hawkins ― odparła pewnie, bez wahania. Mogła nie wiedzieć, ile dokładnie szczeniak miał lat, mogła mieć z tego powodu wyrzuty sumienia, ale jego imienia i nazwiska była pewna, jak niewielu rzeczy w swoim życiu.
Patelnia trafiła gdzieś na bok, Adda podwinęła to, co zostało z rękawów jej bluzki i zaczesała jasne kosmyki za uszy. W skupieniu wysłuchała instrukcji medyka ― w pewien sposób pozwalało jej to zapomnieć o bójce w kurniku, o tym, że nadal pozostaje we władaniu tajemniczej siły zwaną czkawką teleportacyjną ― i skinęła głową. Niepewność co do własnych reakcji na widok odcinanej ręki odsunęła gdzieś na bok, uznając, że cokolwiek się stanie, poradzi sobie z tym w ten czy inny sposób.
Złapała Hawkinsa za prawe ramię i ustawiła inaczej stopy, przyjęła pozę w której będzie w stanie mu się przeciwstawić, naprzeć z taką siłą, by nie próbował się wyszarpać ani uciec. Ostrze piły lśniło niepokojąco w świetle dogasającego dnia, pomarańczowy błysk komety nawet teraz dawał im się we znaki, przypominał o astronomicznym fenomenie, patronce nieszczęśliwych wypadków z dnia trzeciego lipca.
Adda zacięła wargi, ostrze płynnie weszło w tkankę, Paul jęknął niewyraźnie, sennie, a jego ciało ― dotąd dość zwiotczałe, spięło się lekko, jakby zapowiadając utrudnienia. Naparła na jego ramię zawczasu, ale użyta siła okazała się zbyteczna ― nie miał dość sił, by się wyrwać.
Ale na niewyraźne krzyki już tak.
Adda spróbowała odnaleźć wzrokiem coś, co mogłoby się nadawać na knebel, w przypływie lekkiej paniki chciała nawet urwać pas materiału z bluzki, ale nim cofnęła dłonie, głowa Hawkinsa opadła bezwładnie na bok, a powietrze gabinetu wypełnił osobliwy zapach krwi. Nachyliła się do jego twarzy, nadstawiła policzek, chcąc wyczuć choćby najlżejszy ruch powietrza uciekający z jego ust i w tym samym momencie obserwowała także jego klatkę piersiową. Ta unosiła się lekko, ledwie zauważalnie, podobnie słaby zresztą był jego oddech; zupełnie, jakby zaraz miał odejść, wyczerpany starciem i późniejszą amputacją.
― Oddycha ― poinformowała medyka, prostując plecy. Głos i minę miała poważną, spojrzenie skupione, ale w zielonych oczach mignęło coś dziwnego, kiedy zobaczyła sączącą się z uciętej kończyny krew. Zamrugała szybko ― raz, dwa ― odetchnęła głębiej. Czy to tylko wrażenie, czy zrobiło się dziwnie duszno? ― Ale strasznie słabo. Jakie są… jakie są szanse, że tego nie przeżyje? Jesteś w stanie to ocenić?
Czasami przecież bywało i tak, że operacja się udała, a pacjent zmarł.
― Nie w kompletne bagno? ― dokończyła za niego, obracając patelnię w dłoni. ― Nie na kozetkę jakiegoś szaleńca? ― ciągnęła dalej, wznosząc wzrok wyżej, na sufit. ― Nie na przesłuchanie?
Choć sądząc po jego kolejnym pytaniu ― przesłuchanie może nie było wcale taką odległą opcją.
― Paul Hawkins ― odparła pewnie, bez wahania. Mogła nie wiedzieć, ile dokładnie szczeniak miał lat, mogła mieć z tego powodu wyrzuty sumienia, ale jego imienia i nazwiska była pewna, jak niewielu rzeczy w swoim życiu.
Patelnia trafiła gdzieś na bok, Adda podwinęła to, co zostało z rękawów jej bluzki i zaczesała jasne kosmyki za uszy. W skupieniu wysłuchała instrukcji medyka ― w pewien sposób pozwalało jej to zapomnieć o bójce w kurniku, o tym, że nadal pozostaje we władaniu tajemniczej siły zwaną czkawką teleportacyjną ― i skinęła głową. Niepewność co do własnych reakcji na widok odcinanej ręki odsunęła gdzieś na bok, uznając, że cokolwiek się stanie, poradzi sobie z tym w ten czy inny sposób.
Złapała Hawkinsa za prawe ramię i ustawiła inaczej stopy, przyjęła pozę w której będzie w stanie mu się przeciwstawić, naprzeć z taką siłą, by nie próbował się wyszarpać ani uciec. Ostrze piły lśniło niepokojąco w świetle dogasającego dnia, pomarańczowy błysk komety nawet teraz dawał im się we znaki, przypominał o astronomicznym fenomenie, patronce nieszczęśliwych wypadków z dnia trzeciego lipca.
Adda zacięła wargi, ostrze płynnie weszło w tkankę, Paul jęknął niewyraźnie, sennie, a jego ciało ― dotąd dość zwiotczałe, spięło się lekko, jakby zapowiadając utrudnienia. Naparła na jego ramię zawczasu, ale użyta siła okazała się zbyteczna ― nie miał dość sił, by się wyrwać.
Ale na niewyraźne krzyki już tak.
Adda spróbowała odnaleźć wzrokiem coś, co mogłoby się nadawać na knebel, w przypływie lekkiej paniki chciała nawet urwać pas materiału z bluzki, ale nim cofnęła dłonie, głowa Hawkinsa opadła bezwładnie na bok, a powietrze gabinetu wypełnił osobliwy zapach krwi. Nachyliła się do jego twarzy, nadstawiła policzek, chcąc wyczuć choćby najlżejszy ruch powietrza uciekający z jego ust i w tym samym momencie obserwowała także jego klatkę piersiową. Ta unosiła się lekko, ledwie zauważalnie, podobnie słaby zresztą był jego oddech; zupełnie, jakby zaraz miał odejść, wyczerpany starciem i późniejszą amputacją.
― Oddycha ― poinformowała medyka, prostując plecy. Głos i minę miała poważną, spojrzenie skupione, ale w zielonych oczach mignęło coś dziwnego, kiedy zobaczyła sączącą się z uciętej kończyny krew. Zamrugała szybko ― raz, dwa ― odetchnęła głębiej. Czy to tylko wrażenie, czy zrobiło się dziwnie duszno? ― Ale strasznie słabo. Jakie są… jakie są szanse, że tego nie przeżyje? Jesteś w stanie to ocenić?
Czasami przecież bywało i tak, że operacja się udała, a pacjent zmarł.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Wydawało mu się, że mimo dziwnego położenia, kobieta miała o wiele większą pewność siebie niż on sam, chociaż to on znajdował się na swoim gruncie, na swoim terytorium, a nie ona - w tej właśnie chwili po raz kolejny zdał sobie sprawę z braku zabezpieczeń. Nie miał nawet wygłuszonych ścian, nic. Później okaże się, że wizyta nieznajomej, choć nieoczekiwana, wiele mu da i pozwoli zdać sobie sprawę z pewnych braków.
Otworzył usta, chcąc odpowiedzieć, ale poczekał, aż zdradzi personalia chłopaka. Wymówiła je pewnie, od razu, bez zastanowienia. Czyli to możliwe? Czyli trafił na kogoś, komu mógł zaufać? Ale w jakim stopniu? Nie zastanawiał się teraz nad tym, nie było na to przestrzeni, ale przemknęła mu przez głowę myśli - jak bardzo zachwiane było teraz ludzkie zaufanie względem kogoś zupełne obcego, kto choć zdradza oznaki dobra okazywanego innym? Patrzył przez chwilę na nią, normując oddech.
- Nie na wroga - odpowiedział w końcu, zdradzając tyle, ile wydawało mu się odpowiednie. Postawił się na środku konfliktu, w samym oku cyklonu.
Podobnie jak teraz.
Czuł krople potu wilgnące mu czoło - ze stresu, z nerwów, z sytuacji, do której nie przywykł. Amputacje były bardzo angażującymi zabiegami, które raz wykonane raczej nie pozwalały na poprawki. Musiał więc być zdecydowany. I był, według własnych obliczeń. Piła cięła równo, a kiedy rozpoczynał samo cięcie, starał się, by było ono czyste i dokładne, nieprzerwane. Tkanki zaczęły krwawić, na szczęście słabiej, dzięki zaciskowi, który sam zastosował. Odciętą kończynę odłożył na bok, na stolik, który wychwycił kątem oka. Była poczerniała do tego stopnia, że właściwie prawie wcale nie krwawiła, a reszta zdrowych komórek, zgrupowanych, przetkanych chorymi, zaledwie wypuszczała krople gęstniejącej, ciemnej od skażenia krwi. To jednak nie był koniec pracy na dzisiaj - piła brzdęknęła cicho o stalową tacę, a sam Ted chwycił za igłę chirurgiczną i grubą nić, którą miał zamiar zszyć ręcznie skórę i stworzyć w ten sposób nagi kikut. Spojrzał tylko szybko na kobietę i zabrał się do pracy, sadzając się na zydelku, który znalazł nieopodal.
- Znajdź miskę, napełnij ją wodą, wystarczy Aquamenti, i zrób z tamtego ręcznika - wskazał go brodą, materiał zawisał z oparcia krzesła. - zimny okład na jego czoło.
Palce nieprzyjemnie ślizgały się na skórze przez krew, niektóre krople spływały mu już po przedramionach, aż po łokcie, powodując zimny dreszcz aż na karku. Jedno pociągnięcie igłą do góry, potem w dół i znów do góry. Zygzak zaczynał powstawać na łączących się tkankach. Chłopak oddychał mimo utraty przytomności. To był dobry początek.
- Nie wiem. Następna doba będzie dla niego rozstrzygająca - odchrząknął. Gardło ścisnęło mu się od napięcia, jakie trzymało go podczas ciągnięcia i pchania piły. - Stracił dużo krwi, obrażenia są rozległe, ma pewnie złamane żebra... nie zdążyłem go nawet porządnie zbadać. Właściwie... - miał teraz chwilę, żeby skupić się na czymś innym niż anatomia ludzkiej ręki. Znów szybko na nią spojrzał. - Kim on dla ciebie jest?
Z jakiegoś powodu musiało jej na nim zależeć.
Otworzył usta, chcąc odpowiedzieć, ale poczekał, aż zdradzi personalia chłopaka. Wymówiła je pewnie, od razu, bez zastanowienia. Czyli to możliwe? Czyli trafił na kogoś, komu mógł zaufać? Ale w jakim stopniu? Nie zastanawiał się teraz nad tym, nie było na to przestrzeni, ale przemknęła mu przez głowę myśli - jak bardzo zachwiane było teraz ludzkie zaufanie względem kogoś zupełne obcego, kto choć zdradza oznaki dobra okazywanego innym? Patrzył przez chwilę na nią, normując oddech.
- Nie na wroga - odpowiedział w końcu, zdradzając tyle, ile wydawało mu się odpowiednie. Postawił się na środku konfliktu, w samym oku cyklonu.
Podobnie jak teraz.
Czuł krople potu wilgnące mu czoło - ze stresu, z nerwów, z sytuacji, do której nie przywykł. Amputacje były bardzo angażującymi zabiegami, które raz wykonane raczej nie pozwalały na poprawki. Musiał więc być zdecydowany. I był, według własnych obliczeń. Piła cięła równo, a kiedy rozpoczynał samo cięcie, starał się, by było ono czyste i dokładne, nieprzerwane. Tkanki zaczęły krwawić, na szczęście słabiej, dzięki zaciskowi, który sam zastosował. Odciętą kończynę odłożył na bok, na stolik, który wychwycił kątem oka. Była poczerniała do tego stopnia, że właściwie prawie wcale nie krwawiła, a reszta zdrowych komórek, zgrupowanych, przetkanych chorymi, zaledwie wypuszczała krople gęstniejącej, ciemnej od skażenia krwi. To jednak nie był koniec pracy na dzisiaj - piła brzdęknęła cicho o stalową tacę, a sam Ted chwycił za igłę chirurgiczną i grubą nić, którą miał zamiar zszyć ręcznie skórę i stworzyć w ten sposób nagi kikut. Spojrzał tylko szybko na kobietę i zabrał się do pracy, sadzając się na zydelku, który znalazł nieopodal.
- Znajdź miskę, napełnij ją wodą, wystarczy Aquamenti, i zrób z tamtego ręcznika - wskazał go brodą, materiał zawisał z oparcia krzesła. - zimny okład na jego czoło.
Palce nieprzyjemnie ślizgały się na skórze przez krew, niektóre krople spływały mu już po przedramionach, aż po łokcie, powodując zimny dreszcz aż na karku. Jedno pociągnięcie igłą do góry, potem w dół i znów do góry. Zygzak zaczynał powstawać na łączących się tkankach. Chłopak oddychał mimo utraty przytomności. To był dobry początek.
- Nie wiem. Następna doba będzie dla niego rozstrzygająca - odchrząknął. Gardło ścisnęło mu się od napięcia, jakie trzymało go podczas ciągnięcia i pchania piły. - Stracił dużo krwi, obrażenia są rozległe, ma pewnie złamane żebra... nie zdążyłem go nawet porządnie zbadać. Właściwie... - miał teraz chwilę, żeby skupić się na czymś innym niż anatomia ludzkiej ręki. Znów szybko na nią spojrzał. - Kim on dla ciebie jest?
Z jakiegoś powodu musiało jej na nim zależeć.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Uśmiechnęła się. Miło, ze zrozumieniem zdejmującym ciężar niepewności z barków.
― Nie na wroga ― powtórzyła za nim powoli, pozwalając każdemu słowu osiąść na chwilę na wargach, jakby kosztowała ich smak. ― A czy nie-wróg ma jakieś imię? ― zainteresowała się, wiedziona naturalną ciekawością. Być może nie znała go bezpośrednio, ale był znajomym znajomego? Albo kolegą ciotki bratanka żony kogoś, kogo zdążyła poznać nieco lepiej? Wspólne tło mogło im pomóc ― nie rozwiałoby podejrzeń w sekundę, ale pozwoliłoby na więcej swobody.
Piła gładko wpiła się w ciało. Mlaskający odgłos rozcinanych tkanek był dość osobliwy, ale znośny, łatwy do zignorowania. Zdecydowanie gorzej sprawa miała się przy kości ― dźwięk ranił uszy, przenikał ciało, niosąc ze sobą bardzo nieprzyjemne wrażenie krzywdy. A przecież wiedziała, że Hawkins tego nie czuje, nie tak do końca, choć zdawać by się mogło, że jego świadomość ma jakieś przebłyski. Nie znała się na magomedycynie, na amputacjach, na całym tym sterylnym bajzlu, ale któryś z uzdrowicieli w Mungu kiedyś wyłuszczał jej mechanizm działania znieczuleń. Teraz żałowała, że słuchała go trzy po trzy, zbyt zainteresowana celem tamtej misji niż pogawędką mającą wtopić ją w tłum.
Wysłuchała jego polecenia i znów zacięła wargi. Było jej głupio się przyznać, że nie ma ze sobą różdżki albo ― co gorsza ― ma ją gdzieś przy sobie, ale z tego wszystkiego nie potrafi jej znaleźć w żadnej z licznych kieszeni i wszytych w spódnicę skrytek. Przeciągnęła dłońmi po własnym ciele, na próbę sprawdzając, czy nie ma jej gdzieś za paskiem albo w bocznej kieszeni, ale nie.
Gdzieś musiał mieć inne źródło wody, kran, umywalkę, cokolwiek. Zerknęła kontrolnie w stronę medyka, potem znów na Hawkinsa i oddaliła się by znaleźć miskę. Podczas poszukiwań natknęła się na drugie pomieszczenie ― tam szczęśliwie odnalazła i wodę i miskę ― i wróciła nim zdążyłby ją posądzić o ewentualną ucieczkę oknem albo utratę przytomności od nadmiaru wrażeń. Po drodze złapała przewieszony przez oparcie ręcznik i zanurzyła go w misce, wykręciła z wprawą.
― Nie brzmi to zbyt optymistycznie ― przyznała z westchnieniem, układając chłodny okład na czole Hawkinsa. Byłoby szkoda gdyby umarł. Nie tylko ze względu na to, że przynosił dobre tropy i informacje, nie tylko dlatego, że zdradzał zadatki na dobrego szpiega. Zdecydowanie za dużo stracili już na tej wojnie ludzi.
Przesunęła palcami po zapadłym policzku mężczyzny, potem spojrzała w stronę medyka. Był ubabrany we krwi po łokcie.
Przez chwilę rozważała jego słowa; nie był wrogiem, ale czy był przyjacielem? Członkiem rebelii? Czy tylko neutralnym medykiem, który chciał zachować względny spokój ducha? Ile mogła mu powiedzieć by nie narazić ani siebie, ani jego?
― Dobrym znajomym ― odpowiedziała w końcu, znów odchodząc od leżanki. Gdzieś widziała jeszcze jeden ręcznik… ― Powiedzmy, że pomagał mi w pracy. ― O, tu jest… ― Chciał się zaangażować mocniej, bardziej, ale sam widzisz gdzie go to doprowadziło. ― Drugi ręcznik także zanurzyła w misce i wykręciła; zerknęła kątem oka w stronę zszywanego kikuta. ― Przynajmniej tak podejrzewam, że to właśnie to. Amputacja ręki i złamane żebra nie brzmią jak skutek wywrotki w siano ― dodała ponuro i wysunęła dłoń z ręcznikiem w jego stronę.
― Nie na wroga ― powtórzyła za nim powoli, pozwalając każdemu słowu osiąść na chwilę na wargach, jakby kosztowała ich smak. ― A czy nie-wróg ma jakieś imię? ― zainteresowała się, wiedziona naturalną ciekawością. Być może nie znała go bezpośrednio, ale był znajomym znajomego? Albo kolegą ciotki bratanka żony kogoś, kogo zdążyła poznać nieco lepiej? Wspólne tło mogło im pomóc ― nie rozwiałoby podejrzeń w sekundę, ale pozwoliłoby na więcej swobody.
Piła gładko wpiła się w ciało. Mlaskający odgłos rozcinanych tkanek był dość osobliwy, ale znośny, łatwy do zignorowania. Zdecydowanie gorzej sprawa miała się przy kości ― dźwięk ranił uszy, przenikał ciało, niosąc ze sobą bardzo nieprzyjemne wrażenie krzywdy. A przecież wiedziała, że Hawkins tego nie czuje, nie tak do końca, choć zdawać by się mogło, że jego świadomość ma jakieś przebłyski. Nie znała się na magomedycynie, na amputacjach, na całym tym sterylnym bajzlu, ale któryś z uzdrowicieli w Mungu kiedyś wyłuszczał jej mechanizm działania znieczuleń. Teraz żałowała, że słuchała go trzy po trzy, zbyt zainteresowana celem tamtej misji niż pogawędką mającą wtopić ją w tłum.
Wysłuchała jego polecenia i znów zacięła wargi. Było jej głupio się przyznać, że nie ma ze sobą różdżki albo ― co gorsza ― ma ją gdzieś przy sobie, ale z tego wszystkiego nie potrafi jej znaleźć w żadnej z licznych kieszeni i wszytych w spódnicę skrytek. Przeciągnęła dłońmi po własnym ciele, na próbę sprawdzając, czy nie ma jej gdzieś za paskiem albo w bocznej kieszeni, ale nie.
Gdzieś musiał mieć inne źródło wody, kran, umywalkę, cokolwiek. Zerknęła kontrolnie w stronę medyka, potem znów na Hawkinsa i oddaliła się by znaleźć miskę. Podczas poszukiwań natknęła się na drugie pomieszczenie ― tam szczęśliwie odnalazła i wodę i miskę ― i wróciła nim zdążyłby ją posądzić o ewentualną ucieczkę oknem albo utratę przytomności od nadmiaru wrażeń. Po drodze złapała przewieszony przez oparcie ręcznik i zanurzyła go w misce, wykręciła z wprawą.
― Nie brzmi to zbyt optymistycznie ― przyznała z westchnieniem, układając chłodny okład na czole Hawkinsa. Byłoby szkoda gdyby umarł. Nie tylko ze względu na to, że przynosił dobre tropy i informacje, nie tylko dlatego, że zdradzał zadatki na dobrego szpiega. Zdecydowanie za dużo stracili już na tej wojnie ludzi.
Przesunęła palcami po zapadłym policzku mężczyzny, potem spojrzała w stronę medyka. Był ubabrany we krwi po łokcie.
Przez chwilę rozważała jego słowa; nie był wrogiem, ale czy był przyjacielem? Członkiem rebelii? Czy tylko neutralnym medykiem, który chciał zachować względny spokój ducha? Ile mogła mu powiedzieć by nie narazić ani siebie, ani jego?
― Dobrym znajomym ― odpowiedziała w końcu, znów odchodząc od leżanki. Gdzieś widziała jeszcze jeden ręcznik… ― Powiedzmy, że pomagał mi w pracy. ― O, tu jest… ― Chciał się zaangażować mocniej, bardziej, ale sam widzisz gdzie go to doprowadziło. ― Drugi ręcznik także zanurzyła w misce i wykręciła; zerknęła kątem oka w stronę zszywanego kikuta. ― Przynajmniej tak podejrzewam, że to właśnie to. Amputacja ręki i złamane żebra nie brzmią jak skutek wywrotki w siano ― dodała ponuro i wysunęła dłoń z ręcznikiem w jego stronę.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Uśmiech, który zobaczył na jej twarzy też mógł być rozumiany dwojako, ale intuicja podpowiedziała mu, że kobieta, która tym uśmiechem go obdarowała, stała po jego stronie. Po ich stronie, bo przecież Hawkins należał do Zakonu Feniksa, a jeśli nie bezpośrednio do organizacji, to na pewno pełnił jakąś funkcję w Podziemnym Ministerstwie Magii. Przełknął ślinę. Uspokój się, Ted. Wszystko ci mówi, że powinieneś uciekać, ale nie możesz. Ani nie musisz. Wszystko jest pod kontrolą, idioto.
- Ted - nie chciał zdradzać jej nazwisko, nie, kiedy łączyło się ono z rodzną, którą chciał za wszelką cenę bronić. Nie, kiedy teraz wisiało również na plakatach z podobizną Billy’ego odwzorowaną ze wszystkimi szczegółami. - A ty? Zdradzisz mi swoje imię? Oboje poczujemy się pewniej, bo w gruncie rzeczy to bardzo dziwna... bardzo podejrzana sytuacja - zdradził w końcu, prawdopodobnie z wyczerpania napięciem, które cały czas czuł. Jeszcze chwila i nie wytrzyma - kłamać nie potrafił, a niepewność, czy może czuć się w pełni bezpiecznie, doprowadzała go do białej gorączki.
Ciągnąc igłę za igłą i robiąc twardy supeł za supłem, słuchał, co kobieta robi. Nie wskazał jej, gdzie może stać miska, więc mógł oczekiwać, że zacznie buszować mu po gabinecie. Słuchał jej kroków, szmerów i brzdęków, kiedy brała do ręki naczynie, a potem zerknął na nią szybko, kiedy wróciła z miską napełnioną czystą wodą i chwyciła za ręcznik. Domyślał się, że gdyby była z szajki, która porwała Hawkinsa, pewnie nie byłaby taka chętna do pomocy. Mogłaby go równie dobrze trzasnąć tą patelnią w łeb, straciłby przytomność, zawołałaby swoich i tyle byłoby po Paulu. Albo grała na zwłokę. Na brodę Merlina. Nienawidził tego. Na krótki moment nawiedziła go myśl - na chorbotka mu to było? Po co zaproponował Billy’emu, że dołączy do sprawy, bo i tak ma dług do spłacenia? A, dług do stracenia. Zrób wszystko, co możesz.
- Medycy nie mogą mówić o życiu optymistycznie, bo to zdaje się wyczuwać strach - zerknął na nią znów, jedną dłonią zamykając tkanki na świeżym kikucie, a drugą ciągnąc nić chirurgiczną, długą, grubą, bardzo przypominającą żyłkę rybacką. - I jak już jesteś pewna, że przeżyje, operacja przebiegła bez zakłóceń, a pacjent oddycha, to nagle okazuje się, że organizm opanowała sepsa i tyle w temacie. - nie wzruszył ramionami, choć jego głos zdawał się nosić w sobie drobiny ignorancja, obojętności. Chciał się dystansować od tego, pamiętał łzy, które wylewał w mungowym schowku na narzędzia, kiedy odchodził kolejny pacjent, któremu poświęcił za dużo uwagi i własnych emocji. - Los lubi zostawiać nas w zawieszeniu, nie mówić, co planuje, a potem z satysfakcją przyglądać się reakcjom, kiedy miażdży w pył nasze oczekiwania. Więc dobrze nie oczekiwać.
Wziął głęboki wdech, pierwszy od momentu rozpoczęcia całej tej parszywej sytuacji.
- Możesz zostawić ten ręcznik na jego czole. Przytrzymaj tę szmatkę przy kikucie, muszę odkazić ranę, żeby nie wdała się infekcja... - rozejrzał się po gabinecie i nagle dotarło do niego, jak mało tu było miejsca. Chwycił szmatkę z szuflady i wręczył ją kobiecie, samemu podążając do malutkiej izdebki, gdzie do kolejnej miski nalał wody, odrobiną magii podgrzał ją i włożył kilka gałązek rumianku, które zaczął ubijać tłuczkiem. Przyjrzał się Hawkinsowi, kiedy opowiadała o swojej relacji z nim.
- Torturowali go. Mam nadzieję, że jednak nie dał się złamać i nie powiedział im czegoś, co mogłoby zagrozić... - wzrok przeniósł na jasnowłosą, jakby oczekiwał, że dokończy za niego zdanie, określi jakoś zbiorowość, do której należała, a do której mógł, choć nie musiał, należeć również on.
- Ted - nie chciał zdradzać jej nazwisko, nie, kiedy łączyło się ono z rodzną, którą chciał za wszelką cenę bronić. Nie, kiedy teraz wisiało również na plakatach z podobizną Billy’ego odwzorowaną ze wszystkimi szczegółami. - A ty? Zdradzisz mi swoje imię? Oboje poczujemy się pewniej, bo w gruncie rzeczy to bardzo dziwna... bardzo podejrzana sytuacja - zdradził w końcu, prawdopodobnie z wyczerpania napięciem, które cały czas czuł. Jeszcze chwila i nie wytrzyma - kłamać nie potrafił, a niepewność, czy może czuć się w pełni bezpiecznie, doprowadzała go do białej gorączki.
Ciągnąc igłę za igłą i robiąc twardy supeł za supłem, słuchał, co kobieta robi. Nie wskazał jej, gdzie może stać miska, więc mógł oczekiwać, że zacznie buszować mu po gabinecie. Słuchał jej kroków, szmerów i brzdęków, kiedy brała do ręki naczynie, a potem zerknął na nią szybko, kiedy wróciła z miską napełnioną czystą wodą i chwyciła za ręcznik. Domyślał się, że gdyby była z szajki, która porwała Hawkinsa, pewnie nie byłaby taka chętna do pomocy. Mogłaby go równie dobrze trzasnąć tą patelnią w łeb, straciłby przytomność, zawołałaby swoich i tyle byłoby po Paulu. Albo grała na zwłokę. Na brodę Merlina. Nienawidził tego. Na krótki moment nawiedziła go myśl - na chorbotka mu to było? Po co zaproponował Billy’emu, że dołączy do sprawy, bo i tak ma dług do spłacenia? A, dług do stracenia. Zrób wszystko, co możesz.
- Medycy nie mogą mówić o życiu optymistycznie, bo to zdaje się wyczuwać strach - zerknął na nią znów, jedną dłonią zamykając tkanki na świeżym kikucie, a drugą ciągnąc nić chirurgiczną, długą, grubą, bardzo przypominającą żyłkę rybacką. - I jak już jesteś pewna, że przeżyje, operacja przebiegła bez zakłóceń, a pacjent oddycha, to nagle okazuje się, że organizm opanowała sepsa i tyle w temacie. - nie wzruszył ramionami, choć jego głos zdawał się nosić w sobie drobiny ignorancja, obojętności. Chciał się dystansować od tego, pamiętał łzy, które wylewał w mungowym schowku na narzędzia, kiedy odchodził kolejny pacjent, któremu poświęcił za dużo uwagi i własnych emocji. - Los lubi zostawiać nas w zawieszeniu, nie mówić, co planuje, a potem z satysfakcją przyglądać się reakcjom, kiedy miażdży w pył nasze oczekiwania. Więc dobrze nie oczekiwać.
Wziął głęboki wdech, pierwszy od momentu rozpoczęcia całej tej parszywej sytuacji.
- Możesz zostawić ten ręcznik na jego czole. Przytrzymaj tę szmatkę przy kikucie, muszę odkazić ranę, żeby nie wdała się infekcja... - rozejrzał się po gabinecie i nagle dotarło do niego, jak mało tu było miejsca. Chwycił szmatkę z szuflady i wręczył ją kobiecie, samemu podążając do malutkiej izdebki, gdzie do kolejnej miski nalał wody, odrobiną magii podgrzał ją i włożył kilka gałązek rumianku, które zaczął ubijać tłuczkiem. Przyjrzał się Hawkinsowi, kiedy opowiadała o swojej relacji z nim.
- Torturowali go. Mam nadzieję, że jednak nie dał się złamać i nie powiedział im czegoś, co mogłoby zagrozić... - wzrok przeniósł na jasnowłosą, jakby oczekiwał, że dokończy za niego zdanie, określi jakoś zbiorowość, do której należała, a do której mógł, choć nie musiał, należeć również on.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Skinęła głową. Miał rację, sytuacja była bardzo podejrzana, a granie ostrożnej na dłuższą metę było wybitnie męczące ― zwłaszcza, że rozchwianie czkawką wcale nie ustępowało. Ile by dała za niezachwianą pewność, przekonanie, że zajmujący się Hawkinsem medyk jest w istocie prawdziwym sprzymierzeńcem, a nie człowiekiem o podwójnej lojalności. Dokładnie takim, jak ona.
― Adriana ― odparła zgodnie z prawdą, choć przez krótką chwilę kusiło ją by skłamać, zdradzić mu jedno z imion pod którymi lubiła kryć się w pracy. Nie podejrzewała by mieli jeszcze kiedykolwiek się zobaczyć, a bez konkretnego nazwiska i tak przecież nie mógłby jej nic zrobić. Prawda zatem ― wyjątkowo ― wydawała się najbezpieczniejszą i najrozsądniejszą opcją.
Zresztą, Ted sprawiał wrażenie zmęczonego niepewnością, więc okruch prawdy powinien pomóc im obojgu.
Znalezienie miski z wodą było zadaniem zbawiennym ― podczas tych paru chwil zdołała sobie poukładać kolejnych parę myśli, a otoczenie gabinetu i drażniący zapach środków do dezynfekcji przestał kojarzyć się z opresją i koniecznością zagrania narzuconej przez los roli. Nie mogłaby powiedzieć, że sytuacja jest całkowicie pod kontrolą, ale wszystko zmierzało ku lepszemu. Może nawet i stan samego Hawkinsa.
Ponure podsumowanie wypowiedzi o pacjencie pozwoliło jej sądzić, że Ted w istocie jest kimś, kto swoje już widział, a przez to zgorzkniał. Być może odrobinę zbyt mocno.
― Trafnie ujęte ― podsumowała mrukliwie, z przebrzmiewającym na dnie głosu uznaniem. ― Zdaje się zatem, że oboje nie oczekujemy, tylko bierzemy rzeczywistość taką, jaka jest ― wykręciła znowu szmatkę i posłusznie ułożyła ją na czole Hawkinsa ― choć odnoszę wrażenie, że jeśli chodzi o dopasowanie się do kaprysów losu, to wypadam na tym tle lepiej niż ty. ― Uśmiechnęła się kątem warg, nie mogąc odmówić sobie małej zaczepki, próby zepchnięcia tak rozmowy, jak i atmosfery w znajome rejony. Napięta atmosfera była ciężkim i niewdzięcznym materiałem do pracy.
Płynnym ruchem przysunęła się bliżej i okryła kikut wilgotną szmatką, zgodnie z życzeniem Teda, a potem odprowadziła go spojrzeniem. Lubiła obserwować innych ludzi, szczególnie przy pracy. Już pomijając cały aspekt wyciągania informacji z mowy ciała, z postawy czy samej miny, było to po prostu… miłe w pewien sposób. Interesujące. Nie chcąc go jednak dodatkowo stresować, w miarę szybko przepłynęła spojrzeniem do odłożonej na bok ręki i coś, jakaś siła wyższa, kazała jej po nią sięgnąć. Dotknąć lodowatej skóry, sprawdzić, czy jeśli naciśnie wystarczająco mocno, to skóra się ugnie.
Było coś niepokojącego w tej ciekawości, ale nie potrafiła się powstrzymać.
...nie powiedział czegoś, co mogłoby zagrozić…
― …Zakonowi Feniksa? ― dokończyła cicho i spojrzała na niego z tajemniczym błyskiem w oku, ale nim sięgnęła po kolejne słowa ― obraz znowu zgasł, rozmył się, a jej palce instynktownie zacisnęły się na amputowanej ręce.
Hep!
|zt
― Adriana ― odparła zgodnie z prawdą, choć przez krótką chwilę kusiło ją by skłamać, zdradzić mu jedno z imion pod którymi lubiła kryć się w pracy. Nie podejrzewała by mieli jeszcze kiedykolwiek się zobaczyć, a bez konkretnego nazwiska i tak przecież nie mógłby jej nic zrobić. Prawda zatem ― wyjątkowo ― wydawała się najbezpieczniejszą i najrozsądniejszą opcją.
Zresztą, Ted sprawiał wrażenie zmęczonego niepewnością, więc okruch prawdy powinien pomóc im obojgu.
Znalezienie miski z wodą było zadaniem zbawiennym ― podczas tych paru chwil zdołała sobie poukładać kolejnych parę myśli, a otoczenie gabinetu i drażniący zapach środków do dezynfekcji przestał kojarzyć się z opresją i koniecznością zagrania narzuconej przez los roli. Nie mogłaby powiedzieć, że sytuacja jest całkowicie pod kontrolą, ale wszystko zmierzało ku lepszemu. Może nawet i stan samego Hawkinsa.
Ponure podsumowanie wypowiedzi o pacjencie pozwoliło jej sądzić, że Ted w istocie jest kimś, kto swoje już widział, a przez to zgorzkniał. Być może odrobinę zbyt mocno.
― Trafnie ujęte ― podsumowała mrukliwie, z przebrzmiewającym na dnie głosu uznaniem. ― Zdaje się zatem, że oboje nie oczekujemy, tylko bierzemy rzeczywistość taką, jaka jest ― wykręciła znowu szmatkę i posłusznie ułożyła ją na czole Hawkinsa ― choć odnoszę wrażenie, że jeśli chodzi o dopasowanie się do kaprysów losu, to wypadam na tym tle lepiej niż ty. ― Uśmiechnęła się kątem warg, nie mogąc odmówić sobie małej zaczepki, próby zepchnięcia tak rozmowy, jak i atmosfery w znajome rejony. Napięta atmosfera była ciężkim i niewdzięcznym materiałem do pracy.
Płynnym ruchem przysunęła się bliżej i okryła kikut wilgotną szmatką, zgodnie z życzeniem Teda, a potem odprowadziła go spojrzeniem. Lubiła obserwować innych ludzi, szczególnie przy pracy. Już pomijając cały aspekt wyciągania informacji z mowy ciała, z postawy czy samej miny, było to po prostu… miłe w pewien sposób. Interesujące. Nie chcąc go jednak dodatkowo stresować, w miarę szybko przepłynęła spojrzeniem do odłożonej na bok ręki i coś, jakaś siła wyższa, kazała jej po nią sięgnąć. Dotknąć lodowatej skóry, sprawdzić, czy jeśli naciśnie wystarczająco mocno, to skóra się ugnie.
Było coś niepokojącego w tej ciekawości, ale nie potrafiła się powstrzymać.
...nie powiedział czegoś, co mogłoby zagrozić…
― …Zakonowi Feniksa? ― dokończyła cicho i spojrzała na niego z tajemniczym błyskiem w oku, ale nim sięgnęła po kolejne słowa ― obraz znowu zgasł, rozmył się, a jej palce instynktownie zacisnęły się na amputowanej ręce.
Hep!
|zt
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
W paskudnych czasach przyszło im żyć. W czasach, w których człowiek nie mógł nie tylko ufać drugiemu człowiekowi, ale i samemu sobie. W czasach, które zmuszały każdego do kombinowania, szukania wszędzie drogi ucieczki, gdyby coś poszło nie tak - co w tej sytuacji było całkiem ironicznie. Ted zadbał o zamknięcie drzwi na wszystkie spusty, Adriana wpadła do jego gabinetu mimo to i teraz żadne z nich nie mogło po prostu ściągnąć klamkę w dół, powiedzieć zgrabne „do widzenia” i zwyczajnie opuścić lokal. Gdyby doszło do czegokolwiek, wliczając w to walkę o swoje życie, gabinet Moore’a stałby się ich prywatnym ringiem bokserskim. Swoim mięśniom raczej nie ufał na tyle, by postawić na siebie.
- Adriana - powtórzył zdecydowanie bardziej do siebie, niż do sojuszniczki, wzrokiem błądząc krótką chwilę po jej twarzy, zapamiętując jej szczegóły, łącząc z imieniem na wypadek, gdyby znów mieli okazję się spotkać, a okoliczności byłyby mniej sprzyjające niż teraz. - Ładnie.
Nie skłamał, nie potrafił zresztą, imię z gracją układało się na języku, nieco kojarząc się z francuskimi sylabami.
Wbrew jego ponurym oczekiwaniom, kobieta wcale nie kręciła się zbyt długo po izbie, szybko odnalazła to, o co ją poprosił, a polecenia wykonała bez ociągania, co pozwoliło mu odczuć znów skrawek ulgi - naprawdę musiała chcieć pomóc temu chłopakowi. Hawkins wciąż oddychał, Ted dostrzegł słabo unoszącą się klatkę piersiową, usta słabo poruszające się pod wpływem mamrotania, które pragnął z siebie wykrzesać, ale na co na pewno nie starczało mu sił.
- Nie miałaś z tym nigdy problemów? Z przyjmowaniem tego życia takim, jakim jest? - nie ukrywał, że była to sztuka, którą należało porządnie rozgryźć, wyćwiczyć, uniewrażliwić się na bodźce i zdobyć choć jeden ze szczytów ignorancji, zanim przyszła ochota na wypieranie tego, co ludzkie. Bo przecież to ludziom przypisywane są uczucia wyższe, to w ludziach rodzi się empatia. Choć nie u wszystkich. - Przejrzałaś mnie tak szybko? To ciekawe.
Odnosił wrażenie, że ich rozmowa zaczynała być nieco bardziej swobodna, jakby przeszli przez próg domu, do którego żadne z nich nie chciało i nie miało odwagi wchodzić. A mimo to dom, choć z zewnątrz ciemny i odstraszający, okazał się być okryty zaledwie powierzchownym wrażeniem. Przyniósł do Paula miskę z naparem, różdżką tym razem nieco go schładzając, i zanurzył w nim bandaże, by za chwilę wyżąć je i okryć świeżo zaszytą ranę. W czasie, kiedy powoli zawijał ramię, spojrzał na Adrianę i aż zmrużył podejrzliwie oczy, kiedy dotykała właśnie amputowanej ręki.
- Co ty...
W tym samym momencie kobieta czknęła i zniknęła tak samo, jak się pojawiła, zostawiając Teda samego z Hawkinsem, bez odpowiedzi na zadane pytania i z mglistym przeświadczeniem, że kiedyś staną na wspólnym zdjęciu członków Zakonu Feniksa. I też z pustym stołkiem, na którym jeszcze przed chwilą leżało odcięte przedramię. Oczy mu się rozszerzyły podobnie jak usta - z wrażenia, bo właśnie jakaś półobca kobieta ukradła czyjąś rękę. Z szoku wyrwał go jęk Paula, więc natychmiast się do niego przysunął, zawiązując ostrożnie bandaże i unosząc różdżkę, by wyleczyć wszystkie obrażenia, na które nie zdążył nawet spojrzeć. Czekała go bardzo pracowita noc.
| zt
- Adriana - powtórzył zdecydowanie bardziej do siebie, niż do sojuszniczki, wzrokiem błądząc krótką chwilę po jej twarzy, zapamiętując jej szczegóły, łącząc z imieniem na wypadek, gdyby znów mieli okazję się spotkać, a okoliczności byłyby mniej sprzyjające niż teraz. - Ładnie.
Nie skłamał, nie potrafił zresztą, imię z gracją układało się na języku, nieco kojarząc się z francuskimi sylabami.
Wbrew jego ponurym oczekiwaniom, kobieta wcale nie kręciła się zbyt długo po izbie, szybko odnalazła to, o co ją poprosił, a polecenia wykonała bez ociągania, co pozwoliło mu odczuć znów skrawek ulgi - naprawdę musiała chcieć pomóc temu chłopakowi. Hawkins wciąż oddychał, Ted dostrzegł słabo unoszącą się klatkę piersiową, usta słabo poruszające się pod wpływem mamrotania, które pragnął z siebie wykrzesać, ale na co na pewno nie starczało mu sił.
- Nie miałaś z tym nigdy problemów? Z przyjmowaniem tego życia takim, jakim jest? - nie ukrywał, że była to sztuka, którą należało porządnie rozgryźć, wyćwiczyć, uniewrażliwić się na bodźce i zdobyć choć jeden ze szczytów ignorancji, zanim przyszła ochota na wypieranie tego, co ludzkie. Bo przecież to ludziom przypisywane są uczucia wyższe, to w ludziach rodzi się empatia. Choć nie u wszystkich. - Przejrzałaś mnie tak szybko? To ciekawe.
Odnosił wrażenie, że ich rozmowa zaczynała być nieco bardziej swobodna, jakby przeszli przez próg domu, do którego żadne z nich nie chciało i nie miało odwagi wchodzić. A mimo to dom, choć z zewnątrz ciemny i odstraszający, okazał się być okryty zaledwie powierzchownym wrażeniem. Przyniósł do Paula miskę z naparem, różdżką tym razem nieco go schładzając, i zanurzył w nim bandaże, by za chwilę wyżąć je i okryć świeżo zaszytą ranę. W czasie, kiedy powoli zawijał ramię, spojrzał na Adrianę i aż zmrużył podejrzliwie oczy, kiedy dotykała właśnie amputowanej ręki.
- Co ty...
W tym samym momencie kobieta czknęła i zniknęła tak samo, jak się pojawiła, zostawiając Teda samego z Hawkinsem, bez odpowiedzi na zadane pytania i z mglistym przeświadczeniem, że kiedyś staną na wspólnym zdjęciu członków Zakonu Feniksa. I też z pustym stołkiem, na którym jeszcze przed chwilą leżało odcięte przedramię. Oczy mu się rozszerzyły podobnie jak usta - z wrażenia, bo właśnie jakaś półobca kobieta ukradła czyjąś rękę. Z szoku wyrwał go jęk Paula, więc natychmiast się do niego przysunął, zawiązując ostrożnie bandaże i unosząc różdżkę, by wyleczyć wszystkie obrażenia, na które nie zdążył nawet spojrzeć. Czekała go bardzo pracowita noc.
| zt
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Miasteczko Borrowash
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Derbyshire