Pokój dzienny
AutorWiadomość
Pokój dzienny
Przez drzwi frontowe wchodzi się do nieocieplanej sieni, zaś na prawo od niej drzwi prowadzą do pokoju dziennego, hucznie nazywanego salonem. Jest to niewielkie pomieszczenie, gdzie Ginevra w niedziele pija herbatę z sąsiadkami, a Hector po pracy ucina sobie drzemkę w fotelu przy kominku. Mieści się tu wygodna, stara kanapa, wspomniany fotel i drugi - bujany, na którym siada Ginevra, by robić na drutach. Pod jedną ze ścian stoi kredens, a na nim kilka rodzinnych fotografii w ozdobnych ramkach. W kącie znajdują się kręcone schody prowadzące na poddasze, gdzie pokoje zajmowały niegdyś dzieci Wrightów. Teraz są puste, bo Ginevra i Hector śpią w swojej sypialni na dole.
Świat dziwny jest jak sen
Nie lubiła jesieni. Zwłaszcza tak ponurej jak ta. Szaroburej pogody, zwiędłych liści, ciągłego deszczu. Jego krople od kilku dni wystukiwały miarowy rytm w okiennice Dębiny, drażniąc Ginevrę niesamowicie, bo nie mogła nawet pójść na spacer do lasu. Czekała na poranek, gdy przestanie tak lać, by wziąć w dłoń koszyk i pójść na grzyby. Marzyła jej się miska kaszy gryczanej z gęstym grzybowym sosem. Póki co utknęła jednak w domu. Nawet okna nie dało się otworzyć, bo na zewnątrz szalała jesienna burza. Z tego też powodu Hector z tartaku wrócił wyjątkowo wcześnie. Zjadł obiad i powiedział, że idzie się położyć na pięć minutek. Te pięć minutek trwało już dobre trzy godziny i nad Contin zdążył zapaść zmrok.
Ginevra dołożyła drwa do kominka, w którym ogień radośnie zaczął trzaskać, po czym zajęła miejsce w swoim starym, bujanym fotelu. Na stoliku obok stały przybory do szycia i sukienka, którą obiecała zwęzić dla córki sąsiadki. Po ciąży zrzuciła więcej kilogramów niż trzeba było i stare sukienki wręcz na niej wisiały. Wkrótce taki los miało podzielić wiele kobiet w Wielkiej Brytanii. Ginevra założyła okulary z grubymi szkłami na nos i zabrała się do roboty - przynajmniej takie miała zajęcie. Pulpet rozłożył się wygodnie przed kominkiem na podłodze i zaczął wieczorną toaletę.
Usłyszała skrzypnięcie drzwi frontowych w sieni i tupanie, za delikatne jak na Josepha, czy Benjamina (nie traciła nadziei, że pierworodny syn nagle zdecyduje się jednak wrócić do kraju i ujrzy go u progu rodzinnego domu, chcącego zrobić matce niespodziankę), była więc pewna, że to córka.
- To ty, Hannah? - zawołała, by się upewnić, a kiedy ujrzała córkę w progu pokoju uśmiechnęła się do niej szeroko. - Zamykaj, bo zimno - ponagliła ją. Z nieocieplonej sieni zawsze wiało chłodem. Odłożyła na kolana robótkę, nad którą właśnie pracowała, gotowa by wstać z bujanego fotela. - Jesteś głodna? Przygotować ci czegoś do jedzenia? - zapytała z troską. W kuchni stał garnek zupy kartoflanek, trochę cienkiej, ale z pajdą chleba można było zjeść. Mogła ją w kilka chwil przygrzać piecu. - Chodź na tu, zagrzej się przy ogniu, straszny dziś ziąb - zachęciła córkę, brodą wskazując na stary, wysłużony fotel, w którym zazwyczaj Hector ucinał sobie drzemkę. Jakby na potwierdzenie słów Ginevry wiatr na zewnątrz zawył głośno, jakby niósł ze sobą jakieś krzyki. - Tata... - zdanie to przerwało potężne chrapnięcie dobiegające zza drzwi do sypialni państwa Wright - ... śpi po pracy jak słyszysz.
Świat dziwny jest jak sen
21 października?
Pogoda pod psem przypomniała jej, że po upalnym i tak nietypowym lecie musi pojawić się typowa i ponura jesień. Straciła już rozeznanie w dniach, w których deszcz siekł okoliczne lasy i łąki, podmywał Oazę bez litości, zalewał ulice. Wszystko wracało powoli do normy, po anomaliach miało już nie być śladu. Deszcz padał i padał. Po prostu ciągle leciał z nieba. Chcąc zdążyć przed zimą musieli się pospieszyć ze znoszeniem budynków socjalnych, domków, które pojawiały się coraz gęściej, zajmując coraz więcej pozostałej przestrzeni. Chcieli zapewnić wszystkim godziwe warunki, zapewnić bezpieczny kąt i nowy dom, ale wielu z nich nie miało się już gdzie podziać. Do Contin wróciła zmarznięta, przemoczona, pomimo jesiennego płaszczyka z kapturem i krótkiej teleportacyjnej podróży. Chciała dotrzeć jeszcze na stadion Zjednoczonych, by przygotować wszystkie miotły przed kolejnym treningiem, ale praca w Oazie pochłonęła ja bez reszty. Będzie musiała wstać jeszcze przed świtem, by zjawić się przed zawodnikami i dopilnować, by każdy wziął do ręki wypolerowaną i natłuszczona pastą miotłę.
Odkąd opuściła rodzinny dom, by przenieść się do Londynu, do dziadka, nie wierzyła, że jeszcze kiedykolwiek tu wróci. Przynajmniej w formie, którą przyjęła. A jednak opuściła przyjaciół w Somerset, z każdym mijającym tygodniem upewniając się co do słuszności swojej decyzji — choć była im wdzięczna za to, że to właśnie oni przyjęli ją jak swoją, jak członka rodziny pod swój dach. Dom mamy kojarzył jej się z gorącą herbatą i zapalonym kominkiem, cicho i przyjemnie trzaskającym ogniem. I kiedy otworzyła drzwi i dotarł do niej zapach ognia, uśmiechnęła się mimowolnie, sama do siebie. Odwiesiła mordy płaszcz, który wysuszyła po chwili różdżką, podobnie jak własne ubranie i buty, nim kałuże zalały całe przejście.
— Tak mamo!— krzyknęła do niej od razu, zdejmując trzewiki i podciągając ciepłe pończochy ponad kolana. Przeszła do pokoju, podwijając też rękawy swetra i uśmiechnęła się do niej ciepło. — Umieram z głodu. Tato już jadł? — Weszła dalej, by usiąść na ziemi, przed kominkiem i wyciągnąć do niego dłonie, pocierając je o siebie. Zaraz potem podniosła się, by wygodnie zagnieździć w fotelu ojca i niczym mała dziewczynka, podciągnąć pod siebie nogi. — Cały czas pada. I nie zanosi się, żeby miało przestać. — Rozplotła zmierzwione włosy wcześniej zaplecione w niedbały warkocz i przeczesała je delikatnie palcami, podsuszając w cieple. Zastygła na moment w bezruchu, kiedy głośne chrapnięcie rozbrzmiało w domu i zaśmiała się cicho. Jej wzrok zatrzymał się na sukienkach, które leżały. Nie poznawała żadnej z nich.— Czyje to?— Wskazała na nie ruchem brody, wygładzając długie, ciemne włosy w palcach. — Mogłabyś mi przeszyć sukienkę? Tą z haftami na rękawach?— Skoro już zajmowała się tym, mogła zrobić to też dla niej. — Alexander, nasz znajomy, bierze ślub. Dostałam zaproszenie.
| rzucam k6 na paranoję
Pogoda pod psem przypomniała jej, że po upalnym i tak nietypowym lecie musi pojawić się typowa i ponura jesień. Straciła już rozeznanie w dniach, w których deszcz siekł okoliczne lasy i łąki, podmywał Oazę bez litości, zalewał ulice. Wszystko wracało powoli do normy, po anomaliach miało już nie być śladu. Deszcz padał i padał. Po prostu ciągle leciał z nieba. Chcąc zdążyć przed zimą musieli się pospieszyć ze znoszeniem budynków socjalnych, domków, które pojawiały się coraz gęściej, zajmując coraz więcej pozostałej przestrzeni. Chcieli zapewnić wszystkim godziwe warunki, zapewnić bezpieczny kąt i nowy dom, ale wielu z nich nie miało się już gdzie podziać. Do Contin wróciła zmarznięta, przemoczona, pomimo jesiennego płaszczyka z kapturem i krótkiej teleportacyjnej podróży. Chciała dotrzeć jeszcze na stadion Zjednoczonych, by przygotować wszystkie miotły przed kolejnym treningiem, ale praca w Oazie pochłonęła ja bez reszty. Będzie musiała wstać jeszcze przed świtem, by zjawić się przed zawodnikami i dopilnować, by każdy wziął do ręki wypolerowaną i natłuszczona pastą miotłę.
Odkąd opuściła rodzinny dom, by przenieść się do Londynu, do dziadka, nie wierzyła, że jeszcze kiedykolwiek tu wróci. Przynajmniej w formie, którą przyjęła. A jednak opuściła przyjaciół w Somerset, z każdym mijającym tygodniem upewniając się co do słuszności swojej decyzji — choć była im wdzięczna za to, że to właśnie oni przyjęli ją jak swoją, jak członka rodziny pod swój dach. Dom mamy kojarzył jej się z gorącą herbatą i zapalonym kominkiem, cicho i przyjemnie trzaskającym ogniem. I kiedy otworzyła drzwi i dotarł do niej zapach ognia, uśmiechnęła się mimowolnie, sama do siebie. Odwiesiła mordy płaszcz, który wysuszyła po chwili różdżką, podobnie jak własne ubranie i buty, nim kałuże zalały całe przejście.
— Tak mamo!— krzyknęła do niej od razu, zdejmując trzewiki i podciągając ciepłe pończochy ponad kolana. Przeszła do pokoju, podwijając też rękawy swetra i uśmiechnęła się do niej ciepło. — Umieram z głodu. Tato już jadł? — Weszła dalej, by usiąść na ziemi, przed kominkiem i wyciągnąć do niego dłonie, pocierając je o siebie. Zaraz potem podniosła się, by wygodnie zagnieździć w fotelu ojca i niczym mała dziewczynka, podciągnąć pod siebie nogi. — Cały czas pada. I nie zanosi się, żeby miało przestać. — Rozplotła zmierzwione włosy wcześniej zaplecione w niedbały warkocz i przeczesała je delikatnie palcami, podsuszając w cieple. Zastygła na moment w bezruchu, kiedy głośne chrapnięcie rozbrzmiało w domu i zaśmiała się cicho. Jej wzrok zatrzymał się na sukienkach, które leżały. Nie poznawała żadnej z nich.— Czyje to?— Wskazała na nie ruchem brody, wygładzając długie, ciemne włosy w palcach. — Mogłabyś mi przeszyć sukienkę? Tą z haftami na rękawach?— Skoro już zajmowała się tym, mogła zrobić to też dla niej. — Alexander, nasz znajomy, bierze ślub. Dostałam zaproszenie.
| rzucam k6 na paranoję
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
The member 'Hannah Wright' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 3
'k6' : 3
Ginevra była już w takim wieku, że pory roku zmieniały się dla niej bardzo szybko. Jesień, czy zima trwały tyle co niegdyś tydzień, wiosna i lato jeszcze mniej. Czas przeciekał kobiecinie przez palce. Dopiero co miała małe dzieci, jędrną skórę i zdrowy kręgosłup, a teraz...
Wypowiadane przez któreś z dzieci umieram z głodu zawsze wprawialo Ginevrę w dobry humor, bo mogła o nie zadbać tak jak lubiła najbardziej. Między innymi. Gotowanie dla nich, Hectora, sprawiało jej ogromną przyjemność, a wszelki trud i spędzony na tym czas wynagradzały ich zachwycone miny i słowa Mamo, jesteś najlepsza.
- Tata już jadł. Zaraz ci odgrzeję.
Tak jak zawsze uśmiechnęła się szeroko do Hannah, siedzącej przed kominkiem, by się ogrzać. - Nie siedź na ziemi, bo wilka złapiesz. Zimno ciągnie z piwnicy - pouczyła córkę. Tyle lat już miała, a ciągle musiała powtarzać to samo. Tak jak to, aby nie chodziła boso, bo się przeziębi, a zimą ubierała grube rajtuzy. - Przeziębisz przydatki i co będzie? Możesz potem mieć problem z ciążą - przypomniała Ginevra ściszonym tonem, jakby Hector mógł nagle wyjść z sypialni i podsłuchać ich babskie pogaduszki, chociaż obie słyszały jak znów zachrapał przepotężnie. Odłożyła robotę i okulary na stolik, po czym wstała ze swojego bujanego fotela; zrobiła to zbyt szybko i coś strzyknęło jej w kręgosłupie, chyba za długo trwała w pozycji siedzącej, przez co po twarzy pani Wright przemknął lekki grymas bólu i odruchowo położyła rękę na krzyżu. - Siedź, siedź, zastałam się - uspokoiła córkę, kładąc jej dłoń na ramieniu, by powstrzymać Hannah od ewentualnego zerwania się z ojcowskiego fotela. - Gdy październik mokro trzyma, zwykle potem ostra zima - zawyrokowała Ginevra poważnym tonem, spoglądając w stronę okna. Była przekonana, że czeka ich trudna zima i nie tylko ze względu na wyjątkowo niskie jak na Wyspy temperatury. Po prostu czuła w kościach, że stanie się coś złego.
- Sąsiadki. Andrei White, chyba ci wspominałam, chciałam ją przedstawić Benowi, ale wyjechał... No, jeśli wróci bez żony, a ona wciąż będzie niezamężna to może... kto wie... - zastanowiła się, przechodząc do kuchni, gdzie postawiła garnek z zupą na piecu, w którym płonął od rana ogień. - Oczywiście, kochanie, przynieś no tę sukienkę. Zjesz i się tym zajmiemy - odpowiedziała jej. To nie był żaden problem. Właściwie to dobrze, będzie miała zajęcie. Mieszała w garnku chochelką, by kartoflanka się nie przypaliła, a kiedy się zagrzała, to wlała solidną porcję parującej zupy do głębokiego talerza, ukroiła grubą pajdę chleba i zaniosła Hannah do fotela, postawiła na stoliczku obok. Sama zasiadła na swoim miejscu, wyciągając przed siebie nogi i trącając wyciągniętego Pulpeta, by sprawdzić czy żyje. Poderwał głowę do góry jakby usłyszał wybuchy i miauknął. - Tak? To cudownie, kochanie. Kiedy ten ślub? Znasz jego narzeczoną? - dopytywała Ginevra z czystej, matczynej ciekawości. - Mam nadzieję, że ten cały Percival tym razem nie będzie ci mieszał w głowie, zapraszając na ślub jako przyjaciółkę, co... - zasępiła się nieco.
Wypowiadane przez któreś z dzieci umieram z głodu zawsze wprawialo Ginevrę w dobry humor, bo mogła o nie zadbać tak jak lubiła najbardziej. Między innymi. Gotowanie dla nich, Hectora, sprawiało jej ogromną przyjemność, a wszelki trud i spędzony na tym czas wynagradzały ich zachwycone miny i słowa Mamo, jesteś najlepsza.
- Tata już jadł. Zaraz ci odgrzeję.
Tak jak zawsze uśmiechnęła się szeroko do Hannah, siedzącej przed kominkiem, by się ogrzać. - Nie siedź na ziemi, bo wilka złapiesz. Zimno ciągnie z piwnicy - pouczyła córkę. Tyle lat już miała, a ciągle musiała powtarzać to samo. Tak jak to, aby nie chodziła boso, bo się przeziębi, a zimą ubierała grube rajtuzy. - Przeziębisz przydatki i co będzie? Możesz potem mieć problem z ciążą - przypomniała Ginevra ściszonym tonem, jakby Hector mógł nagle wyjść z sypialni i podsłuchać ich babskie pogaduszki, chociaż obie słyszały jak znów zachrapał przepotężnie. Odłożyła robotę i okulary na stolik, po czym wstała ze swojego bujanego fotela; zrobiła to zbyt szybko i coś strzyknęło jej w kręgosłupie, chyba za długo trwała w pozycji siedzącej, przez co po twarzy pani Wright przemknął lekki grymas bólu i odruchowo położyła rękę na krzyżu. - Siedź, siedź, zastałam się - uspokoiła córkę, kładąc jej dłoń na ramieniu, by powstrzymać Hannah od ewentualnego zerwania się z ojcowskiego fotela. - Gdy październik mokro trzyma, zwykle potem ostra zima - zawyrokowała Ginevra poważnym tonem, spoglądając w stronę okna. Była przekonana, że czeka ich trudna zima i nie tylko ze względu na wyjątkowo niskie jak na Wyspy temperatury. Po prostu czuła w kościach, że stanie się coś złego.
- Sąsiadki. Andrei White, chyba ci wspominałam, chciałam ją przedstawić Benowi, ale wyjechał... No, jeśli wróci bez żony, a ona wciąż będzie niezamężna to może... kto wie... - zastanowiła się, przechodząc do kuchni, gdzie postawiła garnek z zupą na piecu, w którym płonął od rana ogień. - Oczywiście, kochanie, przynieś no tę sukienkę. Zjesz i się tym zajmiemy - odpowiedziała jej. To nie był żaden problem. Właściwie to dobrze, będzie miała zajęcie. Mieszała w garnku chochelką, by kartoflanka się nie przypaliła, a kiedy się zagrzała, to wlała solidną porcję parującej zupy do głębokiego talerza, ukroiła grubą pajdę chleba i zaniosła Hannah do fotela, postawiła na stoliczku obok. Sama zasiadła na swoim miejscu, wyciągając przed siebie nogi i trącając wyciągniętego Pulpeta, by sprawdzić czy żyje. Poderwał głowę do góry jakby usłyszał wybuchy i miauknął. - Tak? To cudownie, kochanie. Kiedy ten ślub? Znasz jego narzeczoną? - dopytywała Ginevra z czystej, matczynej ciekawości. - Mam nadzieję, że ten cały Percival tym razem nie będzie ci mieszał w głowie, zapraszając na ślub jako przyjaciółkę, co... - zasępiła się nieco.
Świat dziwny jest jak sen
Ciche chrapanie ojca z drugiego pokoju sprawiło, że uśmiechnęła się pod nosem, jakby ten dźwięk był najnormalniejszy na świecie. Poniekąd był pewnego rodzaju kotwicą z rzeczywistością. Otaczała ją rodzina, najbliżsi Matka i ojciec, z którymi nie przebywała tyle czasu od dziesięciu lat i chociaż często z mamą miały odmienne zdanie, co do drobnostek, potrafiła docenić ich obecność i swój czas spędzony tu od końca sierpnia. Kiedy Ginevra podniosła się, by zajść do kuchni i odgrzać jej obiad, powiodła za nią spojrzeniem i uśmiechnęła się wdzięcznie.
— Dzięki — mruknęła cicho, przewracając oczami na kolejne słowa rodzicielki, które wybrzmiewały w jej głowie niczym mantra. Tajemnicze zaklęcie nie rób tego zmusiło ją do głośneo westchnięcia, ale także spełnienia matczynej prośby; świadomie bądź nie. — Nic mi nie będzie — mruknęła naburmuszona, jak zawsze, kiedy słyszała te argumenty. — Moje przydatki są trochę odporniejsze niż twoje, a jak je zaziębię to wypiję kilka eliksirów i mi przejdzie — wzruszyła ramionami, jakby to był najmniejszy jej kłopot w danej chwili. I poniekąd tak właśnie było. Skutki wyprawy do Tower, o której nie powiedziała wciąż matce (jak wiele innych rzeczy) snuły się za nią, niczym dementorzy. Miewała koszmary, bywała rozdrażniona, zmęczona. Trudno było skoncentrować się na prostych czynnościach i logicznych łamigłówkach, myśli uciekały jej w różne miejsca, ku różnym osobom. Wiedziała, że czasem ją zawodziła, była nieprzydatna, ale nie potrafiła się z tym wszystkim uporać sama.
Gdy złapała się za krzyż, gwałtownie położyła stopy na rozgrzanej od ognia ziemi i podniosła się do góry, by pomóc matce, ale ta jak zwykle nie chciała o tym nawet słyszeć. — Jamie raczej nie był nią zainteresowany. Nie wiem czy cokolwiek wskórasz w tej sprawie — zaczęła delikatnie, kompletnie nie wiedząc, jak wybić matce ten pomysł z głowy. — A może on jest taki szczęśliwy? Jak jest sam? Nie potrzebuje do tego żadnej Andrei— spytała, ruszając za nią i na monet przystając w progu, by na nią spojrzeć. I w międzyczasie, kiedy zajęła się przygrzewaniem zupy, ruszyła na górę do swojego pokoju, by z szafy wyciągnąć dawno nie używaną sukienkę. Przebrała się szybko, bez trudu dostrzegając jak materiał wisi na jej szczuplejszych ramionach i zalega w węższej talii. Przygryzła policzek od środka, chwytając go w placach by zacisnąć tak, aby sukienka była bardziej dopasowana, a potem ruszyła na dół, ze swoją w dłoni. — Trzeba ją zwęzić — wspomniała, chwytając materiał w bokach i marszcząc go wyraźnie, a potem usiadła na fotelu, by przyjąć miskę ciepłej, pożywnej zupy. Od tygodni nie była tak głodna jak dziś. Nawet ucieszyła się na myśl, że nabierała apetytu. — Dziewiątego listopada. Znam z widzenia. To przemiła dziewczyna — nabrała łyżkę, ale nim włożyła ją do ust ugryzła kawałek chleba. Powinna się cieszyć. Powinna przebierać nogami, nie mogąc doczekać się tego wydarzenia z powodu sympatii, która miała jej towarzyszyć, a jednak coraz silniej dopadało ją przykre wrażenie, że to wszystko było bez sensu. Co jeśli zaprosił ją tylko dlatego, że nie miał innego wyboru? Lepszych kandydatek? Alex i Idą prosili wyłącznie najbliższych, osoby z zewnątrz nie miały się zjawiać. — Nie, Percival nie... To zamknięty temat, mamo. To było głupie i niepotrzebne zamieszanie, ale to nie jego wina — burknęła cicho, a po plecach przebiegł ją zimny, nieprzyjemny dreszcz. I choć trzymała w dłoniach gorącą zupę, zadrżała. Niespokojnie oglądając się na okno, za którym było już całkiem ciemno. — Billy mnie zaprosił— szepnęła cicho, kiedy niepokój zalał jej ciało, a które gęsia skórka pokryła w mig. — Idę z Billym. Mamo... Muszę ci coś powiedzieć...— mruknęła, zaczynając drżeć. Spojrzała w stronę drzwi, odkładając talerz z zupą na bok i zabierając się za zdejmowanie sukienki, by mama mogła ją przeszyć. Robiła to szybko, niedbale, chaotycznie. Zapomniawszy odpiąć kilku guzików zaczęła się z nią szarpać, a to wzbudziło w niej nagłe uczucie paniki. — Szlag, no! — fuknęła, a do oczu napłynęły łzy bezsilności. — Przeklęta sukienka!
— Dzięki — mruknęła cicho, przewracając oczami na kolejne słowa rodzicielki, które wybrzmiewały w jej głowie niczym mantra. Tajemnicze zaklęcie nie rób tego zmusiło ją do głośneo westchnięcia, ale także spełnienia matczynej prośby; świadomie bądź nie. — Nic mi nie będzie — mruknęła naburmuszona, jak zawsze, kiedy słyszała te argumenty. — Moje przydatki są trochę odporniejsze niż twoje, a jak je zaziębię to wypiję kilka eliksirów i mi przejdzie — wzruszyła ramionami, jakby to był najmniejszy jej kłopot w danej chwili. I poniekąd tak właśnie było. Skutki wyprawy do Tower, o której nie powiedziała wciąż matce (jak wiele innych rzeczy) snuły się za nią, niczym dementorzy. Miewała koszmary, bywała rozdrażniona, zmęczona. Trudno było skoncentrować się na prostych czynnościach i logicznych łamigłówkach, myśli uciekały jej w różne miejsca, ku różnym osobom. Wiedziała, że czasem ją zawodziła, była nieprzydatna, ale nie potrafiła się z tym wszystkim uporać sama.
Gdy złapała się za krzyż, gwałtownie położyła stopy na rozgrzanej od ognia ziemi i podniosła się do góry, by pomóc matce, ale ta jak zwykle nie chciała o tym nawet słyszeć. — Jamie raczej nie był nią zainteresowany. Nie wiem czy cokolwiek wskórasz w tej sprawie — zaczęła delikatnie, kompletnie nie wiedząc, jak wybić matce ten pomysł z głowy. — A może on jest taki szczęśliwy? Jak jest sam? Nie potrzebuje do tego żadnej Andrei— spytała, ruszając za nią i na monet przystając w progu, by na nią spojrzeć. I w międzyczasie, kiedy zajęła się przygrzewaniem zupy, ruszyła na górę do swojego pokoju, by z szafy wyciągnąć dawno nie używaną sukienkę. Przebrała się szybko, bez trudu dostrzegając jak materiał wisi na jej szczuplejszych ramionach i zalega w węższej talii. Przygryzła policzek od środka, chwytając go w placach by zacisnąć tak, aby sukienka była bardziej dopasowana, a potem ruszyła na dół, ze swoją w dłoni. — Trzeba ją zwęzić — wspomniała, chwytając materiał w bokach i marszcząc go wyraźnie, a potem usiadła na fotelu, by przyjąć miskę ciepłej, pożywnej zupy. Od tygodni nie była tak głodna jak dziś. Nawet ucieszyła się na myśl, że nabierała apetytu. — Dziewiątego listopada. Znam z widzenia. To przemiła dziewczyna — nabrała łyżkę, ale nim włożyła ją do ust ugryzła kawałek chleba. Powinna się cieszyć. Powinna przebierać nogami, nie mogąc doczekać się tego wydarzenia z powodu sympatii, która miała jej towarzyszyć, a jednak coraz silniej dopadało ją przykre wrażenie, że to wszystko było bez sensu. Co jeśli zaprosił ją tylko dlatego, że nie miał innego wyboru? Lepszych kandydatek? Alex i Idą prosili wyłącznie najbliższych, osoby z zewnątrz nie miały się zjawiać. — Nie, Percival nie... To zamknięty temat, mamo. To było głupie i niepotrzebne zamieszanie, ale to nie jego wina — burknęła cicho, a po plecach przebiegł ją zimny, nieprzyjemny dreszcz. I choć trzymała w dłoniach gorącą zupę, zadrżała. Niespokojnie oglądając się na okno, za którym było już całkiem ciemno. — Billy mnie zaprosił— szepnęła cicho, kiedy niepokój zalał jej ciało, a które gęsia skórka pokryła w mig. — Idę z Billym. Mamo... Muszę ci coś powiedzieć...— mruknęła, zaczynając drżeć. Spojrzała w stronę drzwi, odkładając talerz z zupą na bok i zabierając się za zdejmowanie sukienki, by mama mogła ją przeszyć. Robiła to szybko, niedbale, chaotycznie. Zapomniawszy odpiąć kilku guzików zaczęła się z nią szarpać, a to wzbudziło w niej nagłe uczucie paniki. — Szlag, no! — fuknęła, a do oczu napłynęły łzy bezsilności. — Przeklęta sukienka!
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Czas plynął szybko, przeciekał Ginevrze przez palce, niektóre wspomnienia zacierały się w jej pamięci bardzo szybko, inne zdarzenia pozostawały tak żywe jakby miały miejsce wczoraj. Mimo że była mugolką i nie posiadała zmieniacza czasu jak niektórzy Niewymowni w Departamencie Tajemnic to niekiedy potrafiła podróżować w czasie, wracając myślami do dawnych lat, do najwspanialszych chwil, które przyszło jej przeżyć - dni narodzin swoich dzieci, ich pierwszy kroków, słów, pozornie nieistotnych obrazków dnia codziennego jakie zapadły jej wyjątkowo w pamięć jak to, gdy Benjamin przyniósł matce bukiet stokrotek, a Hannah chciała zrobić rodzicom przyjemność i przyniosła im kanapki do łóżka. Od kilku tygodni Ginevra czuła, jakby ta podróż do przeszłości, była bardziej realna i namacalna niż zazwyczaj. Odkąd Hannah znów z nimi mieszkała, po raz pierwszy od dziesięciu lat spędzając w domu rodzinnym tyle czasu, czuła się trochę młodsza, jakby rzeczywiście było jak dawniej - ale nie do końca. Miejsce tamtej wesołej, roześmianej dziewczyny zajęła Hannah roztargniona, wyraźnie bardziej ponura i po prostu smutna lub nawet rozdrażniona. Martwiła się o nią. Miała przeczucie, że coś się stało, a Hannah o czymś jej nie mówi, nie chciała jednak naciskać. Nie zmuszała córki do rozmowy, nie ciągnęła Hannah za język. Chciała myśleć, że widzi w niej nie tylko matkę, ale i przyjaciółkę - i jeśli będzie chciała, to sama przyjdzie i powie co ją trapi.
- Tak, tak, teraz ci się tak wydaje, a później będzie płacz i wspomnisz moje słowa - mruknęła Ginevra, z niezadowoleniem kręcąc głową, gdy córka zbagatelizowała matczyne ostrzeżenie. Nie zaprzeczała temu, że czarodzieje mieli większą odporność, byli wytrzymalsi - zdążyła się o tym przekonać w przeciągu kilkudziesięciu lat życia z nimi. Nie imały się ich zwykłe choroby. Benjamin mógł zlecieć z samego czubka drzewa, wstać, otrzepać się i biegać dalej, a Ginevra prawie umarła na zawał. To wcale nie znaczyło, że ma kusić los, ot co. Przewróciła oczyma, wiedząc, że córka i tak następnym razem zrobi swoje, nie mogła się jednak powstrzymać przed przestrzeganiem jej. Taka już matczyna natura.
- Teraz mu się tak wydaje, że kawalerskie życie jest takie wspaniałe i nikogo nie potrzebuje. Lada chwila sam zrozumie, że życie w pojedynkę wcale nie jest takie kolorowe i ciężko się przez nie idzie samemu. W pewnym momencie się obudzi i zabraknie mu kolegi do kieliszka, czy partyjki w karty, bo wszyscy będą mieli swoje rodziny. Dzieci. A wtedy może być już za późno, żeby jaka porządna panna go zechciała, bo wszystkie będą zamężne. Andrea to naprawdę porządna i miła dziewczyna. Kompletnie nie rozumiem dlaczego nie chce dać jej nawet szansy - odparowała Ginevra, święcie przekonana, że ma rację i zupełnie nieświadoma, że Benjaminowi wcale nie doskwiera samotność i brak miłości. Gdyby tylko wiedziała, mogłaby naprawdę zejść na zawał.
Mieszając w garnku spojrzała na Hannah, która wróciła ze swojego pokoju w sukience jaką miała zwęzić.
- To żaden problem - zapewniła ją łagodnym tonem. Musiała się tylko przyjrzeć z bliska jak szły szwy, żeby zaszyć trochę materiału i zmierzyć Hannah w talii, by nie zwęzić jej za bardzo. - Ale nie podoba mi się żeś tak schudła. Lada chwila i zaczniesz wyglądać niezdrowo. - Bardziej niż wyglądem martwiło Ginevrę jej zdrowie. Hannah zawsze miała apetyt i nie trzeba było zmuszać ją do jedzenia, co matkę cieszyło i czyniło spokojną, że ma zdrowie dzieci. Utrata wagi sugerowała, że coś jest nie w porządku... - Mhm... - mruknęła, słuchając córki, gdy ta jadła zupę i mówiła o zbliżającym się weselu. Nie brzmiała jednak na zbyt podekscytowaną. Ginevra usiadła z nią przy stole i wsparła się o niego łokciami, obdarzając córkę badawczym spojrzeniem. - No dobrze, już dobrze, zapomnijmy o tym - westchnęła, machając od niechcenia dłonią, czując się nieco winna tego, że przywołała postać Percivala - zupełnie niepotrzebnie. Jego wspomnienie wyraźnie wprawiało Hannah w skrępowanie. Zapomniała o tym nieszczęsnym, niedoszłym narzeczonym szybko, gdy usłyszała wreszcie coś, co usłyszeć chciała już od wielu lat - tak jak sama Hannah. - Och, to cudowna wiadomość, córeczko! Chyba nie jak przyjaciółkę, co? - spytała, nie mogąc ukryć podekscytowania, którego brakowało czarownicy. Modliła się w duchu, by zaprzeczyła, aby okazało się, że William wreszcie przejrzał na oczy i dostrzegł jaki skarb ma pod samym nosem - o wiele cenniejszy od tego całego złotego znicza.
Czekała na dalszą część zwierzeń, podszytą radością i szczęściem, gdy nieoczekiwanie Hannah wpadła w dziwne, niezrozumiałe rozedrganie. Zamiast uśmiechu na twarzy pojawił się wyraz smutku, w oczach zaś łzy, kiedy zaczęła szarpać się z sukienką.
- Och, kochanie, co się dzieje? Powiedz mi, widzę, że coś jest nie w porządku. Uspokój się, zaraz ci pomogę. - Ginevra zerwała się z miejsca, by stanąć za Hannah i odsunąć jej ręce; sama odpięła guziki sukienki dziewczyny i zsunęła materiał z wąskich ramion, po czym obróciła córkę ku sobie. - Martwię się o ciebie. Wydajesz się ostatnio taka... przybita- powiedziała cicho, spoglądając córce w oczy, jakby chciała sprawdzić, czy nie jej nie okłamie - wierząc, że robi to dla dobra i spokoju swojej matki.
- Tak, tak, teraz ci się tak wydaje, a później będzie płacz i wspomnisz moje słowa - mruknęła Ginevra, z niezadowoleniem kręcąc głową, gdy córka zbagatelizowała matczyne ostrzeżenie. Nie zaprzeczała temu, że czarodzieje mieli większą odporność, byli wytrzymalsi - zdążyła się o tym przekonać w przeciągu kilkudziesięciu lat życia z nimi. Nie imały się ich zwykłe choroby. Benjamin mógł zlecieć z samego czubka drzewa, wstać, otrzepać się i biegać dalej, a Ginevra prawie umarła na zawał. To wcale nie znaczyło, że ma kusić los, ot co. Przewróciła oczyma, wiedząc, że córka i tak następnym razem zrobi swoje, nie mogła się jednak powstrzymać przed przestrzeganiem jej. Taka już matczyna natura.
- Teraz mu się tak wydaje, że kawalerskie życie jest takie wspaniałe i nikogo nie potrzebuje. Lada chwila sam zrozumie, że życie w pojedynkę wcale nie jest takie kolorowe i ciężko się przez nie idzie samemu. W pewnym momencie się obudzi i zabraknie mu kolegi do kieliszka, czy partyjki w karty, bo wszyscy będą mieli swoje rodziny. Dzieci. A wtedy może być już za późno, żeby jaka porządna panna go zechciała, bo wszystkie będą zamężne. Andrea to naprawdę porządna i miła dziewczyna. Kompletnie nie rozumiem dlaczego nie chce dać jej nawet szansy - odparowała Ginevra, święcie przekonana, że ma rację i zupełnie nieświadoma, że Benjaminowi wcale nie doskwiera samotność i brak miłości. Gdyby tylko wiedziała, mogłaby naprawdę zejść na zawał.
Mieszając w garnku spojrzała na Hannah, która wróciła ze swojego pokoju w sukience jaką miała zwęzić.
- To żaden problem - zapewniła ją łagodnym tonem. Musiała się tylko przyjrzeć z bliska jak szły szwy, żeby zaszyć trochę materiału i zmierzyć Hannah w talii, by nie zwęzić jej za bardzo. - Ale nie podoba mi się żeś tak schudła. Lada chwila i zaczniesz wyglądać niezdrowo. - Bardziej niż wyglądem martwiło Ginevrę jej zdrowie. Hannah zawsze miała apetyt i nie trzeba było zmuszać ją do jedzenia, co matkę cieszyło i czyniło spokojną, że ma zdrowie dzieci. Utrata wagi sugerowała, że coś jest nie w porządku... - Mhm... - mruknęła, słuchając córki, gdy ta jadła zupę i mówiła o zbliżającym się weselu. Nie brzmiała jednak na zbyt podekscytowaną. Ginevra usiadła z nią przy stole i wsparła się o niego łokciami, obdarzając córkę badawczym spojrzeniem. - No dobrze, już dobrze, zapomnijmy o tym - westchnęła, machając od niechcenia dłonią, czując się nieco winna tego, że przywołała postać Percivala - zupełnie niepotrzebnie. Jego wspomnienie wyraźnie wprawiało Hannah w skrępowanie. Zapomniała o tym nieszczęsnym, niedoszłym narzeczonym szybko, gdy usłyszała wreszcie coś, co usłyszeć chciała już od wielu lat - tak jak sama Hannah. - Och, to cudowna wiadomość, córeczko! Chyba nie jak przyjaciółkę, co? - spytała, nie mogąc ukryć podekscytowania, którego brakowało czarownicy. Modliła się w duchu, by zaprzeczyła, aby okazało się, że William wreszcie przejrzał na oczy i dostrzegł jaki skarb ma pod samym nosem - o wiele cenniejszy od tego całego złotego znicza.
Czekała na dalszą część zwierzeń, podszytą radością i szczęściem, gdy nieoczekiwanie Hannah wpadła w dziwne, niezrozumiałe rozedrganie. Zamiast uśmiechu na twarzy pojawił się wyraz smutku, w oczach zaś łzy, kiedy zaczęła szarpać się z sukienką.
- Och, kochanie, co się dzieje? Powiedz mi, widzę, że coś jest nie w porządku. Uspokój się, zaraz ci pomogę. - Ginevra zerwała się z miejsca, by stanąć za Hannah i odsunąć jej ręce; sama odpięła guziki sukienki dziewczyny i zsunęła materiał z wąskich ramion, po czym obróciła córkę ku sobie. - Martwię się o ciebie. Wydajesz się ostatnio taka... przybita- powiedziała cicho, spoglądając córce w oczy, jakby chciała sprawdzić, czy nie jej nie okłamie - wierząc, że robi to dla dobra i spokoju swojej matki.
Świat dziwny jest jak sen
Nie mogła się pozbierać. Wszystko nawarstwiało się, dzień po dniu, tydzień po tygodniu. Zamiast odczuwać ulgę, miała wrażenie, że ucieczka w pracę nie daje takich efektów na jakie prawdziwie liczyła. Odsuwane na dalszy plan myśli i wspomnienia i tak wracały do niej wieczorami, kiedy leżała w łóżku, próbując zasnąć. Byłoby prościej, gdyby jej powiedziała. Gdyby powiedziała o tym ojcu, ale nie wiedziała jakich słów użyć, by ją uświadomić i uspokoić, zamiast doprowadzić do ataku serca. Kiedyś uważała to za przewrażliwienie, dziś rozumiała, że tak wyglądała po prostu troska o tych, których się kochało — o tych, których chciało się chronić. Jak to zrobić, by oszczędzić jej zmartwień? By znaleźć w jej ramionach zrozumienie i akceptację zamiast niechęci i dezaprobaty? Mama nigdy nie stawiała przed nią sztywnych poprzeczek, to ona sama je tworzyła, będąc pewna, że tego właśnie od niej oczekiwano. Pragnęła spełnić te oczekiwania, cudze marzenia, ale każdy kolejny rok tylko udowadniał, że nie była w to dobra, pomimo tych wszystkich starań.
Odgarnęła włosy z twarzy i przytaknęła z lekkim uśmiechem, ramionami kolana, nie kontynuując już tematu chorych przydatków. Żałowała, że nie miała jeszcze czym zapchać ust, by przypadkiem nie palnąć — temat starszego brata nie był wygodny. Czasem żałowała, że jej powiedział. Prawda była brzemieniem, które ciążyło jej na ramionach. A jednak była mu też wdzięczna. Za to, że podzielił się nią z tym; że mogła mu pomóc nieść ten trud. Cieszyć się jeszcze szczęściem, póki trwało. A teraz? Łzy napłynęły jej do oczu. Nie było go ledwie kilka miesięcy, a już tęsknota rozrywała jej serce.
— Może jak wróci, to da — odpowiedziała, starając się nie angażować za bardzo w temat brata. Zerknęła tylko na matkę, która już pewnie w głowie zdążyła tkać marzenia o pięknym ślubie Benjamina z Andreą. Spojrzała po sobie, dłońmi delikatnie wygładziła materiał sukienki. Próbowała go złapać w pasie tak, jak zwykła to robić Ginevra, chwytając odpowiednią ilość do zwężenia. — Będziesz to rozpruwać i przycinać, czy tylko chwycisz to dalej? — spytała, spoglądając na nią, spod gęstych, ciemnych rzęs. — Mamo... — mruknęła po chwili, słysząc komentarz o wadze i westchnęła. — Najwyższa pora. Byłam za gruba— dodała po chwili, próbując skierować podejrzenia mamy w inną stronę. Wolała, by myślała o tym w ten sposób. Wolałaby, by uznała to za jej wybór i świadomą decyzję, a nie problemy, z którymi przestawała sobie radzić. Właściwie to brak apetytu okazał się jej być na rękę, zawsze chciała być szczupła i drobna, co przez geny, dwóch rosłych jak prastare dęby braci i ojca nie było możliwe.
Puściła delikatny materiał i przeciągnęła dłońmi po tali od góry do dołu. Uśmiech delikatnie zabłąkał się na jej roztargnionej twarzy na samo wspomnienie o przyjacielu. Zaraz po tym dreszcz przebiegł ją po plecach, zrobiło jej się znów zimno i nieprzyjemnie. Nie pozwalała wspomnieniu jego twarzy zgasnąć w jej myślach. To on jeden ją trzymał na powierzchni. On jeden sprawiał, że jej serce biło szybciej, a ciało przyjemnie się rozgrzewało nawet w największym chłodzie. uchwyciła się go jak tonący tratwy, wierząc, że jej pomoże i teraz.— Nie, nie jak przyjaciółkę — odpowiedziała, rozchylając usta i zamykając je zaraz w jakiejś dziwnej niepewności. Nieuzasadniona obawa objęła od tyłu, zamykając mocno w klatce swoich niewidzialnych ramion. Dreszcz przemknął jej po plecach i sprawił, że w jej głowie pojawiły się wątpliwości, czy to szczęście było prawdziwe, czy te zamiary odczytała poprawnie, czy marzenia mogły się po prostu ziścić. Nie mogąc poradzić sobie z sukienką, poczuła przypływ złości. Ale ona nie rozpaliła jej od środka. Była dziwna, była pusta, nieuzasadniona — wywołana strachem, pełna goryczy. Kiedy mama zsunęła z jej ramion materiał, objęła się na moment dłońmi, czując, że od dłuższej chwili najzwyczajniej w świecie płacze, a nawet szlocha. Objęła ją po chwili mocno, zaciskając na niej ręce, wtulając się w nią, jak kiedyś, z nadzieją, że odnajdzie w tym miejscu to samo poczucie bezpieczeństwa.
— Jestem poszukiwana. Ministerstwo Magii mnie ściga, mamo. Bena też. Nie zrobiliśmy nic złego, przysięgam — załkała cicho, próbując ją uspokoić. Nigdy nie uważała się za złego człowieka. — Świat czarodziejów stanął na głowie. Anglia pogrążyła się w wojnie. Z Londynu wypędzono wszystkich mugoli. Wszystkich...— szepnęła, ściskając ją mocniej. — Mordują ludzi. Ze względu na pochodzenie, tak po prostu. Mordują wszystkich tych, którzy im pomagają. My im pomagamy. To dlatego nas szukają. Jest nas więcej, ale trudno jest...— urwała na moment, by się odsunąć i na nią spojrzeć. — Just trafiła do więzienia... Ale... poszliśmy po nią. Wyciągnęliśmy ją.— Jej oczy pokryły się znów łzami, które w końcu przetarła, odsuwając się. Blizna nad obojczykiem zaswędziała ją nieprzyjemnie.— Jestem po prostu zmęczona— mruknęła usprawiedliwiająco, wycierając wierzchem dłoni resztę twarzy i zdejmując z siebie sukienkę, by znów nałożyć na siebie sweter i spódnicę.
Odgarnęła włosy z twarzy i przytaknęła z lekkim uśmiechem, ramionami kolana, nie kontynuując już tematu chorych przydatków. Żałowała, że nie miała jeszcze czym zapchać ust, by przypadkiem nie palnąć — temat starszego brata nie był wygodny. Czasem żałowała, że jej powiedział. Prawda była brzemieniem, które ciążyło jej na ramionach. A jednak była mu też wdzięczna. Za to, że podzielił się nią z tym; że mogła mu pomóc nieść ten trud. Cieszyć się jeszcze szczęściem, póki trwało. A teraz? Łzy napłynęły jej do oczu. Nie było go ledwie kilka miesięcy, a już tęsknota rozrywała jej serce.
— Może jak wróci, to da — odpowiedziała, starając się nie angażować za bardzo w temat brata. Zerknęła tylko na matkę, która już pewnie w głowie zdążyła tkać marzenia o pięknym ślubie Benjamina z Andreą. Spojrzała po sobie, dłońmi delikatnie wygładziła materiał sukienki. Próbowała go złapać w pasie tak, jak zwykła to robić Ginevra, chwytając odpowiednią ilość do zwężenia. — Będziesz to rozpruwać i przycinać, czy tylko chwycisz to dalej? — spytała, spoglądając na nią, spod gęstych, ciemnych rzęs. — Mamo... — mruknęła po chwili, słysząc komentarz o wadze i westchnęła. — Najwyższa pora. Byłam za gruba— dodała po chwili, próbując skierować podejrzenia mamy w inną stronę. Wolała, by myślała o tym w ten sposób. Wolałaby, by uznała to za jej wybór i świadomą decyzję, a nie problemy, z którymi przestawała sobie radzić. Właściwie to brak apetytu okazał się jej być na rękę, zawsze chciała być szczupła i drobna, co przez geny, dwóch rosłych jak prastare dęby braci i ojca nie było możliwe.
Puściła delikatny materiał i przeciągnęła dłońmi po tali od góry do dołu. Uśmiech delikatnie zabłąkał się na jej roztargnionej twarzy na samo wspomnienie o przyjacielu. Zaraz po tym dreszcz przebiegł ją po plecach, zrobiło jej się znów zimno i nieprzyjemnie. Nie pozwalała wspomnieniu jego twarzy zgasnąć w jej myślach. To on jeden ją trzymał na powierzchni. On jeden sprawiał, że jej serce biło szybciej, a ciało przyjemnie się rozgrzewało nawet w największym chłodzie. uchwyciła się go jak tonący tratwy, wierząc, że jej pomoże i teraz.— Nie, nie jak przyjaciółkę — odpowiedziała, rozchylając usta i zamykając je zaraz w jakiejś dziwnej niepewności. Nieuzasadniona obawa objęła od tyłu, zamykając mocno w klatce swoich niewidzialnych ramion. Dreszcz przemknął jej po plecach i sprawił, że w jej głowie pojawiły się wątpliwości, czy to szczęście było prawdziwe, czy te zamiary odczytała poprawnie, czy marzenia mogły się po prostu ziścić. Nie mogąc poradzić sobie z sukienką, poczuła przypływ złości. Ale ona nie rozpaliła jej od środka. Była dziwna, była pusta, nieuzasadniona — wywołana strachem, pełna goryczy. Kiedy mama zsunęła z jej ramion materiał, objęła się na moment dłońmi, czując, że od dłuższej chwili najzwyczajniej w świecie płacze, a nawet szlocha. Objęła ją po chwili mocno, zaciskając na niej ręce, wtulając się w nią, jak kiedyś, z nadzieją, że odnajdzie w tym miejscu to samo poczucie bezpieczeństwa.
— Jestem poszukiwana. Ministerstwo Magii mnie ściga, mamo. Bena też. Nie zrobiliśmy nic złego, przysięgam — załkała cicho, próbując ją uspokoić. Nigdy nie uważała się za złego człowieka. — Świat czarodziejów stanął na głowie. Anglia pogrążyła się w wojnie. Z Londynu wypędzono wszystkich mugoli. Wszystkich...— szepnęła, ściskając ją mocniej. — Mordują ludzi. Ze względu na pochodzenie, tak po prostu. Mordują wszystkich tych, którzy im pomagają. My im pomagamy. To dlatego nas szukają. Jest nas więcej, ale trudno jest...— urwała na moment, by się odsunąć i na nią spojrzeć. — Just trafiła do więzienia... Ale... poszliśmy po nią. Wyciągnęliśmy ją.— Jej oczy pokryły się znów łzami, które w końcu przetarła, odsuwając się. Blizna nad obojczykiem zaswędziała ją nieprzyjemnie.— Jestem po prostu zmęczona— mruknęła usprawiedliwiająco, wycierając wierzchem dłoni resztę twarzy i zdejmując z siebie sukienkę, by znów nałożyć na siebie sweter i spódnicę.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Czasami miewała wrażenie, że cała trójka coś przed nią ukrywa. Nie wiedziała, oczywiście, co. Nawet nie domyślała się prawdy. Może to i lepiej? Podobno im mniej wiesz, tym lepiej śpisz. Martwiła się o swoje dzieci, o każde z nich osobna i wszystkich razem, lecz nie chciała naciskać. Nigdy nie wymuszała na nich zwierzeń, choć niekiedy lekko ciągnęła ich za języki - nie potrafiła się powstrzymać, troska i ciekawość bywały silniejsze. Najbardziej jednak chciała, by sami zaufali jej na tyle i po prostu do niej przyszli. Zawsze powtarzała, że czegokolwiek by nie zrobili, to zawsze pozostaną jej dziećmi i będzie ich kochać mimo wszystko - już zawsze.
- Może, może. Oby tylko nie było już za późno. Zegar każdemu tyka. Jej też. Taka ładna panna, pewnie zaraz się znajdzie absztyfikant, co się zacznie koło niej kręcić - powiedziała Ginevra, jej głos zabrzmiał nie mniej gderliwie, niż przed chwilą, gdy Hannah padła przypadkową ofiarą tyrady matki o starszym bracie. To nie ona powinna jej słuchać, a Benjamin właśnie. Ginevra jednak mówiła i mówiła, nie gryzła się w język, po części dlatego, że wygadać się po prostu musiała, a po części w nadziei, że może siostra przekaże te słowa bratu - w inny sposób, ujmie to jakoś inaczej, zachowując jednak ogólny sens. Łudziła się, że wtedy potraktowałby to inaczej... Westchnęła lekko, a kiedy zbliżyła się, by pokazać Hannah co ma zamiar zrobić z sukienką, to zabrzmiała już zdecydowanie łagodniej. - Nie, nie będę tego rozpruwać i przycinać, jeśli do zbiorę i zszyję na szwie, to będzie przylegać w talii, a spódnica zostanie szeroka, ładnie zafaluje przy tańcu - zawyrokowała po chwili zastanowienia. Była pewna, że szybko się z tym upora. Godzina, może dwie przy kominku z igłą w dłoni i będzie gotowe. - Wieczorem będzie pasować jak ulał - obiecała z uśmiechem. Szybko przygasł, kiedy Hannah stwierdziła, że była gruba. - Co to za głupoty tutaj gadasz. Gruba?! W którym miejscu? Tyś grubą widziała... - żachnęła się. W istocie dała się córce zwieść. Zamiast o utracie wagi ze stresu, pomyślała o tym, że Hannah umyślnie jadła mniej, żeby wyglądać chudziej - tylko skąd jej to przyszło do głowy? Miała normalną, zdrową figurę, nawet trochę za wąskie biodra w porównaniu do tego jak wyglądała dawniej, w szkole.
Hannah miała szczęście, że bez marudzenia i narzekania zabrała się za jedzenie zupy. Jej widok z łyżką w dłoni trochę panią Wright uspokoił i oddalił ponure wizje głodówki w imię piękna. Pomyślała też, że może zrobiła to dla... Wiliama, skoro zaprosił ją na wesele Alexandra - i to nie jak przyjaciółkę jak sama przyznała! William, tak jak Joseph, grał w drużynie tego całego quidditcha zawodowo, był sportowcem, obaj wpadali dziewczętom w oko dzięki silnej, umięśnionej sylwetce. Chciała już zapewnić córkę, że na pewno podobała mu się właśnie tak jaka była - nie musiała chudnąć i się zmieniać. Radość i ekscytacja ulotniły się jednak równie szybko, co pojawiły. Ginevra spodziewała się, że podobny obrót spraw wprawi Hannah w zupełnie inny nastrój, że będzie się cieszyć, szaleć wręcz z radości. Czy nie o tym marzyła przez długie lata darząc sekretnym uczuciem najlepszego przyjaciela swojego brata? Czy to nie był wielki krok naprzód, może krok w stronę spełnienia tych marzeń? Coś takiego powinno wprawić dziewczynę w radość, wesołość, szczęście - a na twarzy Hannah malowało się coś zupełnie przeciwnego do entuzjazmu. Zaczęła szarpać się z sukienką, a kiedy próbowała córkę uspokoić, ta po prostu się rozpłakała.
Ginevra musiała dowiedzieć się o co chodzi. Inaczej oszalałaby w końcu ze zmartwienia. Po takim występie Hannah była już pewna, że cos jest nie tak - i to bardzo. Czuła to w kościach. Tym razem, wyjątkowo, zamierzała ciągnąć córkę za język dopóki nie powie jej całej prawdy, lecz nie musiała tego robić. Ciężar na sercu dziewczyny okazał się tak ciężki, że w końcu sam spadł, a szloch wydawał się płynąć z jej ust mimo woli.
Objęła córkę ramionami, przytuliła do siebie mocno, nie odsuwając się ani na chwilę; słuchała w milczeniu, z uwagą, choć każde słowo coraz bardziej mroziło Ginevrze krew w żyłach. Poszukiwani? Ministerstwo Magii ścigało jej dzieci zamiast ich chronić? Wiadomość, że Anglia pogrążyła się w wojnie, że świat czarodziejów stanął na głowie... Nie wzbudził w niej takiego zdziwienia i szoku jak można by się spodziewać. Chyba podejrzewała to od chwili, kiedy Charlene napisała jej, że wyniosła się z Londynu, że coś się tam dzieje, a Hannah zabroniła matce przyjeżdżać do stolicy. A może jeszcze wcześniej? Od momentu, kiedy Hannah dochodzłiła do siebie po ataku, kiedy straciła oko? Nie zdawała sobie jednak sprawy, że sytuacja była aż tak poważna. Jeszcze nie. Na tej szkockiej wsi, jakby pośrodku niczego, z daleka od wszystkiego żyła jak pod kloszem, a Hector dbał, by tak ponure wieści nie dotarły do żony. Teraz wszystko układało się w jedną całość. Rzadkie odwiedziny, brak gazet, nastrój Hannah, zniknięcie Benjamina...
Ginevrze także łzy napłynęły do oczu. Nie wiedziała z czym mierzyła się jej córka. Poczuła wyrzuty sumienia, poczuła jak spada na nią wielki ciężar i żal, że nie wsparła jej, że nie pomogła. Powinna być przy niej i przy Benjaminie - ale inaczej niż zawsze. Ciepły obiad w niedzielę i zacerowane skarpetki to stanowczo za mało.
- Kochanie... - wyszeptała drżącym od emocji głosem. Miała mętlik w głowie i chwilę szukała odpowiednich słów. Odsunęła głowę, by móc spojrzeć na twarz córki, ujęła jej policzki w obie dłonie. - Jesteś bardzo dzielna, kochanie. Jestem z ciebie naprawdę dumna. Mam najodważniejszą córkę na świecie - powiedziała, nie starając się nawet powstrzymać łez, które płynęły jej po policzkach. - Tak bardzo mi przykro, że musiałaś radzić sobie z tym sama, że to wszystko cię spotkało. Gdybym tylko mogła, wzięłabym to na siebie. - Chyba każda matka postąpiłaby tak samo. Uczyniłaby wszystko, by odjąć cierpienia własnemu dziecku. - Wiem, że na pewno nie zrobiłaś nic złego. Jesteś dobra, dzielna i szlachetna. Uważaj na siebie, żeby cię nie znaleźli, dobrze? Obiecaj mi to! - głos Ginevry zabrzmiał niemal błagalnie. - Coś się tam stało... w tym więzieniu, tak? Jeśli nie chcesz o tym mówić, to nie mów - odsunęła się, pozwalając, aby Hannah zdjęła z siebie sukienkę i znów włożyła sweter. Nie potrafiła się jednak powstrzymać i znów przygarnęła córkę do siebie, zamykając w czułym uścisku. - Wiem, że cokolwiek bym nie powiedziała, to i tak nie przestaniesz robić tego... co robisz dla tych ludzi - dla tych, którzy potrzebowali pomocy, których mordowano i dręczono - jesteś uparta jak ojciec, więc nawet nie będę próbować. Chcę tylko żebyś wiedziała, że tu zawsze znajdziesz bezpieczne miejsce, a ja zrobię wszystko, żeby pomóc tobie, dobrze? Tylko nie ukrywaj już niczego.
- Może, może. Oby tylko nie było już za późno. Zegar każdemu tyka. Jej też. Taka ładna panna, pewnie zaraz się znajdzie absztyfikant, co się zacznie koło niej kręcić - powiedziała Ginevra, jej głos zabrzmiał nie mniej gderliwie, niż przed chwilą, gdy Hannah padła przypadkową ofiarą tyrady matki o starszym bracie. To nie ona powinna jej słuchać, a Benjamin właśnie. Ginevra jednak mówiła i mówiła, nie gryzła się w język, po części dlatego, że wygadać się po prostu musiała, a po części w nadziei, że może siostra przekaże te słowa bratu - w inny sposób, ujmie to jakoś inaczej, zachowując jednak ogólny sens. Łudziła się, że wtedy potraktowałby to inaczej... Westchnęła lekko, a kiedy zbliżyła się, by pokazać Hannah co ma zamiar zrobić z sukienką, to zabrzmiała już zdecydowanie łagodniej. - Nie, nie będę tego rozpruwać i przycinać, jeśli do zbiorę i zszyję na szwie, to będzie przylegać w talii, a spódnica zostanie szeroka, ładnie zafaluje przy tańcu - zawyrokowała po chwili zastanowienia. Była pewna, że szybko się z tym upora. Godzina, może dwie przy kominku z igłą w dłoni i będzie gotowe. - Wieczorem będzie pasować jak ulał - obiecała z uśmiechem. Szybko przygasł, kiedy Hannah stwierdziła, że była gruba. - Co to za głupoty tutaj gadasz. Gruba?! W którym miejscu? Tyś grubą widziała... - żachnęła się. W istocie dała się córce zwieść. Zamiast o utracie wagi ze stresu, pomyślała o tym, że Hannah umyślnie jadła mniej, żeby wyglądać chudziej - tylko skąd jej to przyszło do głowy? Miała normalną, zdrową figurę, nawet trochę za wąskie biodra w porównaniu do tego jak wyglądała dawniej, w szkole.
Hannah miała szczęście, że bez marudzenia i narzekania zabrała się za jedzenie zupy. Jej widok z łyżką w dłoni trochę panią Wright uspokoił i oddalił ponure wizje głodówki w imię piękna. Pomyślała też, że może zrobiła to dla... Wiliama, skoro zaprosił ją na wesele Alexandra - i to nie jak przyjaciółkę jak sama przyznała! William, tak jak Joseph, grał w drużynie tego całego quidditcha zawodowo, był sportowcem, obaj wpadali dziewczętom w oko dzięki silnej, umięśnionej sylwetce. Chciała już zapewnić córkę, że na pewno podobała mu się właśnie tak jaka była - nie musiała chudnąć i się zmieniać. Radość i ekscytacja ulotniły się jednak równie szybko, co pojawiły. Ginevra spodziewała się, że podobny obrót spraw wprawi Hannah w zupełnie inny nastrój, że będzie się cieszyć, szaleć wręcz z radości. Czy nie o tym marzyła przez długie lata darząc sekretnym uczuciem najlepszego przyjaciela swojego brata? Czy to nie był wielki krok naprzód, może krok w stronę spełnienia tych marzeń? Coś takiego powinno wprawić dziewczynę w radość, wesołość, szczęście - a na twarzy Hannah malowało się coś zupełnie przeciwnego do entuzjazmu. Zaczęła szarpać się z sukienką, a kiedy próbowała córkę uspokoić, ta po prostu się rozpłakała.
Ginevra musiała dowiedzieć się o co chodzi. Inaczej oszalałaby w końcu ze zmartwienia. Po takim występie Hannah była już pewna, że cos jest nie tak - i to bardzo. Czuła to w kościach. Tym razem, wyjątkowo, zamierzała ciągnąć córkę za język dopóki nie powie jej całej prawdy, lecz nie musiała tego robić. Ciężar na sercu dziewczyny okazał się tak ciężki, że w końcu sam spadł, a szloch wydawał się płynąć z jej ust mimo woli.
Objęła córkę ramionami, przytuliła do siebie mocno, nie odsuwając się ani na chwilę; słuchała w milczeniu, z uwagą, choć każde słowo coraz bardziej mroziło Ginevrze krew w żyłach. Poszukiwani? Ministerstwo Magii ścigało jej dzieci zamiast ich chronić? Wiadomość, że Anglia pogrążyła się w wojnie, że świat czarodziejów stanął na głowie... Nie wzbudził w niej takiego zdziwienia i szoku jak można by się spodziewać. Chyba podejrzewała to od chwili, kiedy Charlene napisała jej, że wyniosła się z Londynu, że coś się tam dzieje, a Hannah zabroniła matce przyjeżdżać do stolicy. A może jeszcze wcześniej? Od momentu, kiedy Hannah dochodzłiła do siebie po ataku, kiedy straciła oko? Nie zdawała sobie jednak sprawy, że sytuacja była aż tak poważna. Jeszcze nie. Na tej szkockiej wsi, jakby pośrodku niczego, z daleka od wszystkiego żyła jak pod kloszem, a Hector dbał, by tak ponure wieści nie dotarły do żony. Teraz wszystko układało się w jedną całość. Rzadkie odwiedziny, brak gazet, nastrój Hannah, zniknięcie Benjamina...
Ginevrze także łzy napłynęły do oczu. Nie wiedziała z czym mierzyła się jej córka. Poczuła wyrzuty sumienia, poczuła jak spada na nią wielki ciężar i żal, że nie wsparła jej, że nie pomogła. Powinna być przy niej i przy Benjaminie - ale inaczej niż zawsze. Ciepły obiad w niedzielę i zacerowane skarpetki to stanowczo za mało.
- Kochanie... - wyszeptała drżącym od emocji głosem. Miała mętlik w głowie i chwilę szukała odpowiednich słów. Odsunęła głowę, by móc spojrzeć na twarz córki, ujęła jej policzki w obie dłonie. - Jesteś bardzo dzielna, kochanie. Jestem z ciebie naprawdę dumna. Mam najodważniejszą córkę na świecie - powiedziała, nie starając się nawet powstrzymać łez, które płynęły jej po policzkach. - Tak bardzo mi przykro, że musiałaś radzić sobie z tym sama, że to wszystko cię spotkało. Gdybym tylko mogła, wzięłabym to na siebie. - Chyba każda matka postąpiłaby tak samo. Uczyniłaby wszystko, by odjąć cierpienia własnemu dziecku. - Wiem, że na pewno nie zrobiłaś nic złego. Jesteś dobra, dzielna i szlachetna. Uważaj na siebie, żeby cię nie znaleźli, dobrze? Obiecaj mi to! - głos Ginevry zabrzmiał niemal błagalnie. - Coś się tam stało... w tym więzieniu, tak? Jeśli nie chcesz o tym mówić, to nie mów - odsunęła się, pozwalając, aby Hannah zdjęła z siebie sukienkę i znów włożyła sweter. Nie potrafiła się jednak powstrzymać i znów przygarnęła córkę do siebie, zamykając w czułym uścisku. - Wiem, że cokolwiek bym nie powiedziała, to i tak nie przestaniesz robić tego... co robisz dla tych ludzi - dla tych, którzy potrzebowali pomocy, których mordowano i dręczono - jesteś uparta jak ojciec, więc nawet nie będę próbować. Chcę tylko żebyś wiedziała, że tu zawsze znajdziesz bezpieczne miejsce, a ja zrobię wszystko, żeby pomóc tobie, dobrze? Tylko nie ukrywaj już niczego.
Świat dziwny jest jak sen
Ukrywali przed mamą wiele rzeczy, ale była w tym beznadziejna. Kłamstwo widać było u niej jak na dłoni, jej rysy twarzy zmieniały się momentalnie, nawet kiedy wypowiedzenie kilku słów, czy zaprzeczenie wychodziło z jej ust już automatycznie. Mama potrafiła czytać ją jak mało kto, zupełnie tak jakby tęczówki i źrenice wysyłały jakimiś impulsami błyski świetlne informujące o niebezpieczeństwie. Nigdy jednak nie robiła niczego po to, by chronić siebie. Nie kłamała, że szła do lasu, gdy nie było jej wolno, kiedy szukała przygód, będąc jeszcze zbyt małą na samotne eskapady. Nie kłamała, kiedy dostawała szlabany za wdawanie się w pyskówki z nauczycielami, nie kłamała także wtedy, gdy próbowała ukryć to, co czuła. Robiła to tylko i wyłącznie po to, by chronić najbliższych. Bena, nawet jeśli wiedziała, że mama nigdy nie zdradziłaby jego tajemnicy umyślnie (wiedziała po prostu, że im mniej osób wie, tym jego zagrożone już i tak dostatecznie życie jest bezpieczniejsze), ją samą przed próbą ratowania własnych dzieci, które narażały coraz częściej swoje życie. Nie mogła im pomóc w sposób, w jaki pewnie by próbowała. Wystarczyło to, że była, a w każdej chwili mogli przyjechać na kubek ciepłego mleka.
Zerknęła na nią niepewnie, jeszcze raz, kiedy temat schodził na życie miłosne Bena. Zawartość żołądka podchodziła jej po samo gardło, kiedy myślała o tym.
— Może następnym razem, jak Ben będzie w domu to ją zaprosisz i zrobisz mu niespodziankę? Może to będzie miłość od pierwszego wejrzenia?— Przez moment łudziła się, że to miało szansę się udać; a Jamie po prostu zapomni o chorym uczuciu do Percivala, ale przecież wiedziała, że to nieprawda. Nie tylko dlatego, że jej to już mówił. Półwila nie była w stanie posiąść jego serca, od zawsze należało do… Pokręciła głową, wyrzucając z głowy te nieprzyjemne myśli, nie do końca świadoma, że mama może nie zrozumieć tego gestu. A potem wszystko potoczyło się samo. Chłód był gdzieś w niej. Wiedziała to. Nie przygnał z wiatrem, mamam go wcale nie czuła. On siedział w niej i tylko czekał na chwilę radości, by spowić ją całą, ogarnąć, rozlać się od środka w żyłach i zmrozić. Była pewna, że jeszcze chwila, a jej żyły by po prostu zamarzły, pomimo ognia trzaskającego w kominku, ale mama była tuż obok, na straży. Objęła ją mocno. Jej ciepło wywołało w niej dreszcze, smutek nie mógł odejść, opuścić jej na dobre. Nawet ta przyjemna myśl, nawet William nie był w stanie z tak daleka go rozgonić. Gdy wyrzuciła wszystko z siebie, poczuła się tak, jak konewka, której zalepiona dziura na dnie w końcu pękła, upuszczając nadmiar wody. Głos mamy był ciepły, czuły. Niechętnie odsunęła się, by na nią spojrzeć, ale kiedy tylko napotkała jej spojrzenie, coś w niej drgnęło, a w gardle pojawiła się guła, której nie potrafiła połknąć. Wiedziała, że zaraz znów się rozpłacze. Po prostu pęknie, jak zbyt mocno napompowany balon. Milczała, słuchając jej słów. Słów, które przypominały jej, jak twarde potrafią być ramiona matki, jak mocne i silne; jak jej miłość potrafi być bezwarunkowa. Bała się jej krzyku, złości, prób odwodzenia jej przed tym wszystkim, ale nie mogła przestać. Ben także nie. Zaczęła płakać znów, ale tym razem były to łzy wzruszenia. Dopiero teraz było jej lżej. Dopiero teraz poczuła, że całe to zatrute powietrze z niej uchodzi, powoli znika, ustępując uldze.
Siąknęła nosem, przetarła go wierzchem dłoni, a potem nadgarstkiem, by smarki nie spłynęły jej z nosa. Nie miała przy sobie chusteczki, nie chciała po nią wstawać.
— Udało nam się uratować kilka osób, pewnie niesłusznie przetrzymywanych w więzieniu, ale… Ale nasze działania zmusiły strażników do ataku. Chcieli nas zatrzymać. Nie mogliśmy uratować wszystkich. Część chyba… Nie przeżyła — głos jej się załamał. Nie potrafiła poradzić sobie z tym poczuciem winy. Świadomość, że uciekli, zostawiając za sobą te kobiety zamknięte w celach, dławiące się dymem nawiedzała ją nie tylko nocami, ale czasem i w biały dzień. — Robią straszne rzeczy, mamo. Czarodzieje. Są jak bestie, potwory. Eliminują wszystkich, którzy staną im na drodze. Bezczeszczą ciała. Nie mają żadnego szacunku dla zmarłych. Dla nikogo, mamo.— Chciała jej oszczędzić szczegółów. Nie mogła w ten sposób wyrzucić ich z głowy, a obarczanie matki ty, co widziała nie sprawi, że poczuje się lepiej. Będą się truć we dwie, wolała już sobie z tym poradzić sama.
Pokiwała głową twierdząco.
— Nie chciałam tego ukrywać. Nie chcieliśmy. Chcieliśmy cię chronić — szepnęła, szukając jej spojrzenia, a zaraz za nim odszukała jej dłonie, by zacisnąć na nich palce. — Ta wojna może iść dalej. W końcu może dotrzeć i tu, jeśli jej nie uda się powstrzymać. Ale znam miejsce, w którym mogłabyś się schronić. W którym będziesz bezpieczna, gdy tak się stanie.— Spojrzała na ich dłonie. Kciukami pogłaskała spracowane, nieco pomarszczone palce mamy, a potem uniosła je i ucałowała, przytulając do nich policzek.
Zerknęła na nią niepewnie, jeszcze raz, kiedy temat schodził na życie miłosne Bena. Zawartość żołądka podchodziła jej po samo gardło, kiedy myślała o tym.
— Może następnym razem, jak Ben będzie w domu to ją zaprosisz i zrobisz mu niespodziankę? Może to będzie miłość od pierwszego wejrzenia?— Przez moment łudziła się, że to miało szansę się udać; a Jamie po prostu zapomni o chorym uczuciu do Percivala, ale przecież wiedziała, że to nieprawda. Nie tylko dlatego, że jej to już mówił. Półwila nie była w stanie posiąść jego serca, od zawsze należało do… Pokręciła głową, wyrzucając z głowy te nieprzyjemne myśli, nie do końca świadoma, że mama może nie zrozumieć tego gestu. A potem wszystko potoczyło się samo. Chłód był gdzieś w niej. Wiedziała to. Nie przygnał z wiatrem, mamam go wcale nie czuła. On siedział w niej i tylko czekał na chwilę radości, by spowić ją całą, ogarnąć, rozlać się od środka w żyłach i zmrozić. Była pewna, że jeszcze chwila, a jej żyły by po prostu zamarzły, pomimo ognia trzaskającego w kominku, ale mama była tuż obok, na straży. Objęła ją mocno. Jej ciepło wywołało w niej dreszcze, smutek nie mógł odejść, opuścić jej na dobre. Nawet ta przyjemna myśl, nawet William nie był w stanie z tak daleka go rozgonić. Gdy wyrzuciła wszystko z siebie, poczuła się tak, jak konewka, której zalepiona dziura na dnie w końcu pękła, upuszczając nadmiar wody. Głos mamy był ciepły, czuły. Niechętnie odsunęła się, by na nią spojrzeć, ale kiedy tylko napotkała jej spojrzenie, coś w niej drgnęło, a w gardle pojawiła się guła, której nie potrafiła połknąć. Wiedziała, że zaraz znów się rozpłacze. Po prostu pęknie, jak zbyt mocno napompowany balon. Milczała, słuchając jej słów. Słów, które przypominały jej, jak twarde potrafią być ramiona matki, jak mocne i silne; jak jej miłość potrafi być bezwarunkowa. Bała się jej krzyku, złości, prób odwodzenia jej przed tym wszystkim, ale nie mogła przestać. Ben także nie. Zaczęła płakać znów, ale tym razem były to łzy wzruszenia. Dopiero teraz było jej lżej. Dopiero teraz poczuła, że całe to zatrute powietrze z niej uchodzi, powoli znika, ustępując uldze.
Siąknęła nosem, przetarła go wierzchem dłoni, a potem nadgarstkiem, by smarki nie spłynęły jej z nosa. Nie miała przy sobie chusteczki, nie chciała po nią wstawać.
— Udało nam się uratować kilka osób, pewnie niesłusznie przetrzymywanych w więzieniu, ale… Ale nasze działania zmusiły strażników do ataku. Chcieli nas zatrzymać. Nie mogliśmy uratować wszystkich. Część chyba… Nie przeżyła — głos jej się załamał. Nie potrafiła poradzić sobie z tym poczuciem winy. Świadomość, że uciekli, zostawiając za sobą te kobiety zamknięte w celach, dławiące się dymem nawiedzała ją nie tylko nocami, ale czasem i w biały dzień. — Robią straszne rzeczy, mamo. Czarodzieje. Są jak bestie, potwory. Eliminują wszystkich, którzy staną im na drodze. Bezczeszczą ciała. Nie mają żadnego szacunku dla zmarłych. Dla nikogo, mamo.— Chciała jej oszczędzić szczegółów. Nie mogła w ten sposób wyrzucić ich z głowy, a obarczanie matki ty, co widziała nie sprawi, że poczuje się lepiej. Będą się truć we dwie, wolała już sobie z tym poradzić sama.
Pokiwała głową twierdząco.
— Nie chciałam tego ukrywać. Nie chcieliśmy. Chcieliśmy cię chronić — szepnęła, szukając jej spojrzenia, a zaraz za nim odszukała jej dłonie, by zacisnąć na nich palce. — Ta wojna może iść dalej. W końcu może dotrzeć i tu, jeśli jej nie uda się powstrzymać. Ale znam miejsce, w którym mogłabyś się schronić. W którym będziesz bezpieczna, gdy tak się stanie.— Spojrzała na ich dłonie. Kciukami pogłaskała spracowane, nieco pomarszczone palce mamy, a potem uniosła je i ucałowała, przytulając do nich policzek.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
- To jest doskonały pomysł, Hann - odpowiedziała Ginevra niemal entuzjastycznym tonem na propozycję, aby zaprosiła Andreę bez uprzedzenia o tym Benjamina. Była pewna, że ta urocza, dorodna dziewczyna zrobiłaby wrażenie na pierworodnym. Na każdym robiła wrażenie. Ben zaś zasługiwał na to, co najlepsze. Pani Wright mogłaby się rozwodzić na tym jeszcze dłużej, później przeszłaby do tematu Josepha i jego koleżanek, na końcu zaś znów spróbowała podpytać córki co z Billym, ale...
Hannah w końcu pękła. Nie mogła ukrywać przed matką tego wszystkiego bez końca - Ginevra za dobrze ją znała.
- Hannah... Nie uratujesz wszystkich, choćbyś nie wiem jak się starała, to niemożliwe, nie możesz sobie tego wyrzucać. Ocaliłaś kilka żyć, to się liczy. Każde jedno się liczy. To bardzo wiele - żachnęła się Ginevra. Doskonale widziała malujące się na twarzy córki poczucie winy i domyślała się jakie myśli kłębią się w jej głowie. Na pewno wyrzucała sobie, że część ludzi, o których mówiła, nie przeżyło, winiła się, że nie zdołali ich uratować - a nie powinna. Nie mogła.
Sięgnęła po kuchenny fartuch, który miała na sobie, by unieść go do twarzy córki i obetrzeć jej nos ze smarków, tak jak wtedy, kiedy była małą dziewczynką.
- Zrobiliście to, co mogliście. Próbując ocalić wszystkich, moglibyście nie ocalić nikogo - mówiła cierpliwie. Ginevrze trudno było sobie wyobrazić co tam miało miejsce, co naprawdę się stało, nie chciała też w tej chwili zmuszać Hannah do szczegółowej opowieści, powrotu do traumy tych wspomnień. Słuchała jej z zatroskaną miną, a matczyne serce pękało z bólu na myśl, że jej mała dziewczynka przeszła przez takie piekło. Milczała chwilę, zacisnęła usta, zanim zdecydowała się sama na powrót do bolesnych wspomnień. - Kiedy byłam trzynastoletnią dziewczyną wśród nas, niemagicznych, wybuchła pierwsza wojna światowa. Dwadzieścia pięć lat później rozpętała się kolejna. Robili wtedy straszne rzeczy. Potworne. Nie tylko czarodzieje potrafią być bestiami. To człowiek człowiekowi jest wilkiem, Hannah - wyrzekła cicho, z powagą, biorąc znów dłonie córki we własne. To przykra prawda. Nie usprawiedliwiała ataku na mugoli, którego Ginevra nie rozumiała. W czym im przeszkadzali? Dlaczego tak im wadzili? Nie znała całej prawdy; rodzina i przyjaciele Hectora zawsze odnosili się do niej ciepło i serdecznie, niekiedy nawet dopytywali jak wygląda życie bez magii z uprzejmą ciekawością. Wiedziała jedynie ze strzępków ich rozmów, że istnieją wśród czarodziejów tacy, dla których mugol jest kimś gorszym, bo nie ma różdżki. Zawsze machała na to ręką, bo przecież i wśród nich, tych bez różdżki, bywali tacy, co się puszyli i uważali za lepszych. Uważała, że ludzie po prostu tacy są - wyniośli i aroganccy. Nie spodziewała się chyba jednak, że konflikt ten może eskalować do takiego stopnia... i zaczęło to panią Wright przerażać. Każde słowo Hannah budziło coraz większy niepokój. Bardziej o nią, niż o siebie samą.
- Wiem, kochanie, wiem, nie mam wam tego za złe - odpowiedziała, uchwyciwszy spojrzenie córki i uśmiechając się do niej, by dowieść Hannah tego, że naprawdę się na nią nie gniewała. Liczyła na szczerość, lecz czy sama nie postąpiłaby tak samo? Człowiek robił różne rzeczy, aby uchronić swoich bliskich. - Starych drzew się nie przesadza, Hann... - westchnęła Ginevra. Nie wyobrażała sobie życia poza Szkocją. Tu się urodziła, tu się wychowała, tu urodziła dzieci, tu przeżyła najszczęśliwsze chwile swego życia i właśnie tu chciała się zestarzeć i umrzeć. W Dębinie i u boku Hectora.
Jeśli jednak wojna miała dotrzeć aż tutaj, to wiedziała, że pozostanie wobec niej bezsilna.
- Ale jeśli to was uspokoi, jeśli ojciec zdecyduje, że nie da rady nas tu ochronić... to pójdę tam. Ale to ostateczność - obiecała Hannah. Łzy wzruszenia napłynęły Ginevrze do oczu, gdy córka ucałowała jej palce. Nie mogła się powstrzymać i znów ją do siebie przytuliła, nie chcąc, by widziała, że też płacze. - Bardzo cię kocham, Hannah. Moja dzielna córeczka - mówiła niemal szeptem całując ją w czubek głowy. Tak bardzo pragnęła zdjąć z jej ramion cały ból i przyjąć go na siebie - największą udręką matki było to, że nie mogła.
Hannah w końcu pękła. Nie mogła ukrywać przed matką tego wszystkiego bez końca - Ginevra za dobrze ją znała.
- Hannah... Nie uratujesz wszystkich, choćbyś nie wiem jak się starała, to niemożliwe, nie możesz sobie tego wyrzucać. Ocaliłaś kilka żyć, to się liczy. Każde jedno się liczy. To bardzo wiele - żachnęła się Ginevra. Doskonale widziała malujące się na twarzy córki poczucie winy i domyślała się jakie myśli kłębią się w jej głowie. Na pewno wyrzucała sobie, że część ludzi, o których mówiła, nie przeżyło, winiła się, że nie zdołali ich uratować - a nie powinna. Nie mogła.
Sięgnęła po kuchenny fartuch, który miała na sobie, by unieść go do twarzy córki i obetrzeć jej nos ze smarków, tak jak wtedy, kiedy była małą dziewczynką.
- Zrobiliście to, co mogliście. Próbując ocalić wszystkich, moglibyście nie ocalić nikogo - mówiła cierpliwie. Ginevrze trudno było sobie wyobrazić co tam miało miejsce, co naprawdę się stało, nie chciała też w tej chwili zmuszać Hannah do szczegółowej opowieści, powrotu do traumy tych wspomnień. Słuchała jej z zatroskaną miną, a matczyne serce pękało z bólu na myśl, że jej mała dziewczynka przeszła przez takie piekło. Milczała chwilę, zacisnęła usta, zanim zdecydowała się sama na powrót do bolesnych wspomnień. - Kiedy byłam trzynastoletnią dziewczyną wśród nas, niemagicznych, wybuchła pierwsza wojna światowa. Dwadzieścia pięć lat później rozpętała się kolejna. Robili wtedy straszne rzeczy. Potworne. Nie tylko czarodzieje potrafią być bestiami. To człowiek człowiekowi jest wilkiem, Hannah - wyrzekła cicho, z powagą, biorąc znów dłonie córki we własne. To przykra prawda. Nie usprawiedliwiała ataku na mugoli, którego Ginevra nie rozumiała. W czym im przeszkadzali? Dlaczego tak im wadzili? Nie znała całej prawdy; rodzina i przyjaciele Hectora zawsze odnosili się do niej ciepło i serdecznie, niekiedy nawet dopytywali jak wygląda życie bez magii z uprzejmą ciekawością. Wiedziała jedynie ze strzępków ich rozmów, że istnieją wśród czarodziejów tacy, dla których mugol jest kimś gorszym, bo nie ma różdżki. Zawsze machała na to ręką, bo przecież i wśród nich, tych bez różdżki, bywali tacy, co się puszyli i uważali za lepszych. Uważała, że ludzie po prostu tacy są - wyniośli i aroganccy. Nie spodziewała się chyba jednak, że konflikt ten może eskalować do takiego stopnia... i zaczęło to panią Wright przerażać. Każde słowo Hannah budziło coraz większy niepokój. Bardziej o nią, niż o siebie samą.
- Wiem, kochanie, wiem, nie mam wam tego za złe - odpowiedziała, uchwyciwszy spojrzenie córki i uśmiechając się do niej, by dowieść Hannah tego, że naprawdę się na nią nie gniewała. Liczyła na szczerość, lecz czy sama nie postąpiłaby tak samo? Człowiek robił różne rzeczy, aby uchronić swoich bliskich. - Starych drzew się nie przesadza, Hann... - westchnęła Ginevra. Nie wyobrażała sobie życia poza Szkocją. Tu się urodziła, tu się wychowała, tu urodziła dzieci, tu przeżyła najszczęśliwsze chwile swego życia i właśnie tu chciała się zestarzeć i umrzeć. W Dębinie i u boku Hectora.
Jeśli jednak wojna miała dotrzeć aż tutaj, to wiedziała, że pozostanie wobec niej bezsilna.
- Ale jeśli to was uspokoi, jeśli ojciec zdecyduje, że nie da rady nas tu ochronić... to pójdę tam. Ale to ostateczność - obiecała Hannah. Łzy wzruszenia napłynęły Ginevrze do oczu, gdy córka ucałowała jej palce. Nie mogła się powstrzymać i znów ją do siebie przytuliła, nie chcąc, by widziała, że też płacze. - Bardzo cię kocham, Hannah. Moja dzielna córeczka - mówiła niemal szeptem całując ją w czubek głowy. Tak bardzo pragnęła zdjąć z jej ramion cały ból i przyjąć go na siebie - największą udręką matki było to, że nie mogła.
Świat dziwny jest jak sen
Wiedziała, że Benjamin z tego planu nie będzie zachwycony, może trochę poczuje zakłopotanie, ale nie mógł mieć jej tego za złe. Dbała o jego przykrywkę, jak tylko mogła, wiedząc, że prawda nie może wyjść na jaw, choćby nie wiadomo jak zdawała się bezpieczna. Odwzajemniła mamie krótki uśmiech, patrząc na sukienkę, a potem wszystko się posypało. Jej samopoczucie legło w gruzach, dopadł ją strach, żal i wyrzuty sumienia. A jednak odkąd opowiedziała mamie o wszystkim czuła, że z jej piersi spadł olbrzymi ciężar. Nigdy w nią nie wątpiła. Ani w to, że w końcu zrozumie, ani to, że jej zaufa. Nie chciała jej martwić, a tym bardziej narażać, ale teraz, kiedy była poszukiwana przez Ministerstwo Magii nie mogła już bardziej. Tata był świadom wszystkiego, ale mama - niepokoiła się nawet wtedy, gdy wracała późno do domu, a przecież była już od dawna dorosła.
Kuchenny fartuch pojawił się tuż przed jej twarzą, mama wytarła jej nim łzy, ale też nos. Nie zaprotestowała, siąknęła nim tylko i spuściła wzrok w dół, na dłonie; palcami bawiła się materiałem sukienki. Milczała przez chwilę, kiwając co rusz głową. Wiedziała, że w słowach mamy było wiele prawdy. Widziała, że tych kilka żyć było wiele warte, a kobiety, które udało im się ocalić były wdzięczne za ratunek i życie. Ale wciąż mogli więcej. Wciąż powinni starać się bardziej. To właśnie dlatego zaczęła uczyć się w Oazie, ze starą czarownicą teleportacji. Stąd chęć uczestniczenia w działaniach i aktywne niesienie pomocy wszystkim, którzy tego potrzebowali. Nie nadawała się do otwartych starć. Pomimo determinacji i siły, która w niej drzemała, pozbawiona odpowiedniego wsparcia działała na oślep. U boku pana Rinehearta, od którego mogła się wiele nauczyć, czuła się pewnie i bezpiecznie, ale kiedy stanęła na moście w towarzystwie Steffena, czując za niego pewnego rodzaju odpowiedzialność, pomimo mniejszego doświadczenia i umiejętności, pozwoliła, by zgubiły ich emocje. Uniosła spojrzenie na matkę i przetarła wnętrzem dłoni oko, rozmazując spływającą łzę.
— Nidy nie mówiłaś o tym za wiele — powiedziała cicho, łapiąc jej spojrzenie. — Opowiesz mi?— poprosiła cicho, zupełnie jak sty, gdy miała kilka lat i przysiadała przy matce, prosząc ją, by opowiedziała jej kilka radnych bajek. Świat mamy zawsze był jej stosunkowo bliski. To, jak sobie radziła bez magii w wielu aspektach wpoiła także córce, która pomimo różdżki niektórych najbanalniejszych rzeczy, choćby przy gotowaniu, nie pozostawiała w rękach magii.
— Mamo — oburzyła się i wyprostowała, patrząc na rodzicielkę ze smutkiem i żalem. — Nie jesteś taka stara — sprostowała, uśmiechając się do niej powoli; ciepło i z troską. Jej życie było zagrożone i wiedziała, że Szkocja nie będzie wiecznie bezpieczna. Przyjdzie czas, w którym będą musieli porzucić rodzinny dom, wszystko, co mieli, by się ratować. Chciała, by to stało się jak najpóźniej.
Kiedy mama skończyła opowiadać, wróciły do tematu sukienki, którą trzeba było zwęzić na ślub Alexandra. Mama złapała materiał szpilkami w kilku miejscach, a potem kazała się rozebrać i przy niej, w rękach zajęła się przeróbkami. Zasnęła na fotelu, nie wiedząc nawet kiedy, ze szpulką nici w otwartej dłoni, jeszcze nim mama skończyła.
| zt
Kuchenny fartuch pojawił się tuż przed jej twarzą, mama wytarła jej nim łzy, ale też nos. Nie zaprotestowała, siąknęła nim tylko i spuściła wzrok w dół, na dłonie; palcami bawiła się materiałem sukienki. Milczała przez chwilę, kiwając co rusz głową. Wiedziała, że w słowach mamy było wiele prawdy. Widziała, że tych kilka żyć było wiele warte, a kobiety, które udało im się ocalić były wdzięczne za ratunek i życie. Ale wciąż mogli więcej. Wciąż powinni starać się bardziej. To właśnie dlatego zaczęła uczyć się w Oazie, ze starą czarownicą teleportacji. Stąd chęć uczestniczenia w działaniach i aktywne niesienie pomocy wszystkim, którzy tego potrzebowali. Nie nadawała się do otwartych starć. Pomimo determinacji i siły, która w niej drzemała, pozbawiona odpowiedniego wsparcia działała na oślep. U boku pana Rinehearta, od którego mogła się wiele nauczyć, czuła się pewnie i bezpiecznie, ale kiedy stanęła na moście w towarzystwie Steffena, czując za niego pewnego rodzaju odpowiedzialność, pomimo mniejszego doświadczenia i umiejętności, pozwoliła, by zgubiły ich emocje. Uniosła spojrzenie na matkę i przetarła wnętrzem dłoni oko, rozmazując spływającą łzę.
— Nidy nie mówiłaś o tym za wiele — powiedziała cicho, łapiąc jej spojrzenie. — Opowiesz mi?— poprosiła cicho, zupełnie jak sty, gdy miała kilka lat i przysiadała przy matce, prosząc ją, by opowiedziała jej kilka radnych bajek. Świat mamy zawsze był jej stosunkowo bliski. To, jak sobie radziła bez magii w wielu aspektach wpoiła także córce, która pomimo różdżki niektórych najbanalniejszych rzeczy, choćby przy gotowaniu, nie pozostawiała w rękach magii.
— Mamo — oburzyła się i wyprostowała, patrząc na rodzicielkę ze smutkiem i żalem. — Nie jesteś taka stara — sprostowała, uśmiechając się do niej powoli; ciepło i z troską. Jej życie było zagrożone i wiedziała, że Szkocja nie będzie wiecznie bezpieczna. Przyjdzie czas, w którym będą musieli porzucić rodzinny dom, wszystko, co mieli, by się ratować. Chciała, by to stało się jak najpóźniej.
Kiedy mama skończyła opowiadać, wróciły do tematu sukienki, którą trzeba było zwęzić na ślub Alexandra. Mama złapała materiał szpilkami w kilku miejscach, a potem kazała się rozebrać i przy niej, w rękach zajęła się przeróbkami. Zasnęła na fotelu, nie wiedząc nawet kiedy, ze szpulką nici w otwartej dłoni, jeszcze nim mama skończyła.
| zt
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Pokój dzienny
Szybka odpowiedź