[sen] marriage story
AutorWiadomość
it was not planned
Trzynaście razy próbował już zrobić coś z tym krawatem, jednak ręce same się mu plątały i uniemożliwiały odpowiednie ruchy. W normalnej sytuacji nie miałby żadnych problemów z tak trywialną rzeczą, którą powtarzał w codziennym rytuale, ale teraz... Teraz było inaczej. Teraz ciężko było zachować spokojny oddech, trzeźwy umysł, a co dopiero płynne ruchy! Postąpienie kroku wydawało się aktualnie rzeczą niemożliwą do uczynienia, zupełnie jakby cały świat osiadł swoim ciężarem na barkach czarodzieja i nie pozwalał mu iść. A przecież na dobrą sprawę nie powinien był się tym wszystkim tak przejmować. Martwienie się i denerwowanie winno było pójść w niepamięć - nie było to nic wielkiego. Od kiedy wszak czuł stres przed spotkaniem kogokolwiek? Nie, żeby nie ekscytował się kontaktem z ludźmi nauki, których podziwiał, ale przecież dziś nie znał nikogo, z kim miało przyjść się mu zapoznać, a całe ciało spinało mu się niczym przed samymi Owutemami... Stojąc pod drzwiami nieznanego sobie domu, zdawał się słyszeć swoje głośno bijące serce i mogł być praktycznie pewny, że i ona - trwająca u jego boku czarownica - również dobrze je wyczuwała. Jak mięsień obijał się o klatkę piersiową gotów niemal wyskoczyć na zewnątrz i zostawić swojego właściciela bez życia. - A co jeśli mnie nie polubią? - rzucił, starając się jakoś uspokoić oddech oraz drżenie rąk ślamazarnie starających się opanować elegancki pasek materiału. Na nic zdały się te wszystkie lekcje, których udzielał mu tata, odkąd Jay dostał na szóste urodziny prawdziwy krawat dla prawdziwego mężczyzny. Aktualnie jednak węzeł nie przypominał prawdziwego krawatu, a Vane nie czuł się jak prawdziwy mężczyzna...
Jeszcze tydzień wcześniej nie miał żadnych zobowiązań. Był jedynie nauczycielem astronomii, dla którego największym zmartwieniem byli jego uczniowie. Narzekający na kolejne wypracowania, starający radzić sobie z nastoletnim wiekiem, buntujący się przeciwko autorytetom. Wkraczający w trudne życie młodych dorosłych... Dbanie o ich bezpieczeństwo, dobro i intelekt zależały od Jaydena, stanowiąc równocześnie kręgosłup jego życia. Poświęcał się tym zadaniom całym sobą, mając czas oraz możliwości, których nie posiadali inni nauczyciele. Zanurzeni w rodzinnych sprawach przekładali poziom prywatnych tematów nad te przynależące do Hogwartu, co astronom doskonale rozumiał. Nie przeszkadzało mu to w żadnym aspekcie - odpowiadał mu wręcz ów prestiż i wyjątkowy szacunek, którym cieszył się wśród swoich podopiecznych idących z każdym problemem właśnie do niego. To on stanowił ich filar, gdy rodziców nie było w pobliżu lub gdy ludzka natura okazywała się zbyt wstydliwa nawet dla kogoś bliskiego. Ofiarowywał im swój czas, lecz nie sądził, że kiedyś to on mógłby trafić na ich miejsce. Nigdy też nie spodziewał się, że wyprawa do Londynu na świąteczny jarmark skończy się w ten sposób... Przecież miała to być jedynie zabawa. Zabawa, w której zresztą nie miał ochoty brać udziału. Jakaś starsza czarownica pociągnęła go za rękę i kazała stanąć obok młodszej kobiety. Były tam jakieś słowa, zawiązanie dłoni szarfą, śpiewy, klaskanie i tyle. Jayden wrócił z uczniami do Hogwartu, zapominając o całej tej dziwnej sytuacji i wracając do swojego wcześniejszego trybu życia. Przynajmniej do czasu...
Do czasu pojawienia się ich. Goblinów. Stanęły pod drzwiami jego domu i przekazały mu jakiś niesamowicie ciężki spis dokumentów, który był tak długi, że przy rozwinięciu koniec rolki sięgał podłogi. Było tam coś o połączeniu skrytki, wyburzaniu ściany, przenoszeniu dóbr materialnych - nic z tego nie rozumiał, ale zanim w ogóle mógł na spokojnie zapoznać się z treścią zaskakującej papierologii, jeden z goblinów odezwał się ponownie. Przy okazji profesorze Vane. Nie zapomniał pan o kimś? Skrzeczący głos kazał mu równocześnie spojrzeć na siedzącą przy stosie walizek czarownicę z jarmarku, którą przywiozły ze sobą gobliny. Małżonkowie mieszkają razem. Takie są zasady. Na nic zdały się wspólne wysiłki tłumaczenia, że na nic się nie zgadzali. Że to nie był prawdziwy ślub. Że nawet się nie znali. Że nie znali tej starej kobiety. Że nie wiedzieli. Ile czasu starali się to odkręcić... Ile sów wysłali... Nic nie działało. Zawsze słyszał w kółko jedno zdanie - to teraz pańska żona, profesorze. A więc zaczął ją tak traktować... Lub właściwie starał się, nie mając bladego pojęcia, jak miało to wyglądać. Skoro mieli spędzić ze sobą resztę życia, musieli się przynajmniej... Cóż. Tolerować? Zdawał sobie sprawę, że pewnie miała go za ośmieszającego się błazna, gdy uważał na spojrzenia, gesty, słowa, które wobec niej kierował, lecz badał teren. Siadał po przeciwnej stronie stołu jak najdalej od niej, by nie zakłócać jej spokoju - chociaż wiedział też, że musiało to wyglądać co najmniej żałośnie... Tak samo zachowywał dystans, gdy mijali się na korytarzu albo znajdowali się w jednym pokoju. Gdy wybierali się na spacer, szedł parę kroków za nią, by dać jej przestrzeń. Dopiero po paru dniach zebrał się na odwagę i zrównał się z nią, dziękując w duchu za to, że nie zgromiła go spojrzeniem. To wtedy też powiedział jej pierwszy i jedyny raz, że była bardzo piękna. Oczywiście tylko po to, by zaraz po tym szybko uciec do domu... A teraz stali tutaj, czekając pod drzwiami jej rodziców. I krawat jak miał być zawiązany, tak nie był...
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Trzynaście razy powtarzałam goblinom, że zaszło jakieś fatalne nieporozumienie, zanim dotarło do mnie, że moje słowa niczego nie zmienią – oraz, co przyszło mi zaakceptować z nieskończenie większym trudem, że wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że to skrupulatni pracownicy banku Gringotta – a nie ja – mieli rację. Minął przeszło tydzień, odkąd zjawili się na moim progu: dwóch ubranych elegancko jegomościów o imionach, których nie byłam w stanie ani zapamiętać ani powtórzyć, pytających głośno, czy zastali mnie. Już sam fakt, że użyli pełnej wersji obu moich imion i nazwiska, po drodze dorzucając jeszcze datę urodzenia i miejsce zamieszkania, powinien mnie zaalarmować – ale w pierwszej chwili byłam zbyt skonfundowana, żeby tak po prostu rzucić się do ucieczki. A później było już za późno: długi, napisany kompletnie niezrozumiałym językiem dokument, który mi wręczyły, zdawał się nie mieć żadnego sensu – a ich słowa miały go jeszcze mniej. Bo o jakim małżeństwie mogły mówić? Jedyny mężczyzna, z którym w życiu byłam zaręczona, zapadł się pod ziemię wiele lat temu, poza tym – nazwisko, które wymieniły gobliny, absolutnie nic mi nie mówiło. Po piętnastu minutach wymieniania się jałowymi argumentami, na które otrzymywałam głównie odpowiedzi okraszone nazwami prawnych dokumentów i numerami odpowiednich akapitów, byłam już gotowa wyrzucić niechcianych gości za drzwi – ale wtedy jeden z nich wspomniał o dacie zawarcia rzekomego ślubu i coś w mojej głowie kliknęło. Przypomniałam sobie: o zimowym jarmarku, na który zajrzałam z czystej ciekawości przy okazji załatwiania cotygodniowych sprawunków w Londynie, i o dziwnej zabawie, na którą dałam się namówić, zachęcona skoczną muzyką i kolorowymi szarfami powiewającymi na wietrze. Po wszystkim czułam się głównie otumaniona, nie rozumiałam też gratulacji, które złożyła mi ubrana w powłóczyste szaty staruszka – ale stwierdziwszy, że jakimś cudem musiałam wygrać tę niezrozumiałą dla mnie grę, zwyczajnie jej podziękowałam i wróciłam do domu – na cały następny dzień zapominając zupełnie o wstęgach, słowach w obcym języku i uśmiechniętej czarownicy.
To, co stało się później, pamiętałam jak przez mgłę: szybkie pakowanie kufrów pod ponaglającym okiem goblinów, krótki liścik pozostawiony rodzicom na kuchennym blacie, w którym obiecałam, że wyjeżdżam tylko na kilka dni – i że wrócę, gdy uda mi się wyprostować nieporozumienie z bankiem (optymistycznie, bez szczegółów; chyba wtedy jeszcze liczyłam na to, że naprawdę tak będzie), podróż do Irlandii i zaskoczone spojrzenie mężczyzny, który stanął po drugiej stronie drzwi obcego domu, przyglądając mi się z wyrazem niezrozumienia wymalowanym na twarzy. Rozpoznałam go – to on był moim przypadkowym partnerem w feralnej zabawie, i (co nieco poprawiło mi nastrój) wydawał się równie zaskoczony obrotem spraw, co ja. Z podobną determinacją podjął też próbę wyjaśnienia goblinom ich pomyłki, i z takim samym fiaskiem poległ – polegliśmy oboje – a ja swoją pierwszą noc świadomie-poślubną spędziłam bezsennie, w osobnym pokoju, zastanawiając się głównie nad tym, jak wytłumaczę to wszystko Samuelowi i rodzicom.
Trzy dni zajęło mi porzucenie pomysłu o ucieczce i podjęcie decyzji o rozpakowaniu pierwszej walizki. Trzy dni, które spędziłam głównie zamknięta w swoim-nieswoim pokoju, starając się za wszelką cenę schodzić mojemu świeżo poślubionemu mężowi z drogi. To, że mnie nie znosił, było dla mnie oczywiste: przy śniadaniach siadał tak daleko, jak tylko pozwalał mu stół, mijając mnie na korytarzu prawie obijał się o ścianę, a gdy zdarzyło nam się wyjść na spacer – bo pogoda zrobiła się tak ładna, że żal było zostać w środku – szedł kilka metrów za mną, nie odzywając się do mnie ani słowem. Trochę mnie to męczyło – ta niechęć, bo osobiście tak właśnie ją interpretowałam, próbowałam więc za wszelką cenę uczynić moją obecność w jego domu mniej nieznośną. Zapamiętywałam drobnostki: to, ile kostek cukru wrzucał do porannej kawy, i o której kładł się spać (więc hałas mógłby mu przeszkadzać); uczyłam się jego drobnych nawyków, starając się do nich dopasować. Zacerowałam przetarcie na łokciu wiszącego w sieni płaszcza, choć nie byłam pewna, czy zauważył; może tak, bo po paru dniach wreszcie powiedział do mnie więcej niż dwa słowa.
A po siedmiu przyszedł czas na zmierzenie się z moimi rodzicami, którzy – zniechęceni czekaniem – przysłali mi zaproszenie na obiad.
Westchnęłam cicho, spoglądając na drzwi, zastanawiając się, czy przestalam już nazywać je swoimi i prawie gubiąc we własnych myślach słowa Jaydena. Odwróciłam się do niego po sekundzie, dostrzegając kątem oka, że wciąż siłował się z krawatem – i zanim zdążyłabym się nad tym zastanowić czy się powstrzymać, wyciągnęłam ręce w jego stronę. – Pozwól mi – poprosiłam, jedną dłonią chwytając delikatnie za cienki pasek materiału, a palcami drugiej dotykając wierzchu jego ręki. Lekko, niepewnie, jakby szykując się na to, że mnie odtrąci. – Na pewno cię polubią – powiedziałam, choć chyba bez odpowiedniego przekonania, bezwiednie przygryzając dolną wargę. Zerknęłam na niego krótko, zaraz potem skupiając jednak uwagę na krawacie – tak było trochę łatwiej. Rozplątałam zmaltretowany węzeł, prostując tkaninę i zabierając się za zawiązanie jej ponownie. – Mój tata pewnie będzie robił groźne miny, ale nie przejmuj się, traktuje tak większość ludzi, których dopiero poznaje – powiedziałam, uśmiechając się instynktownie na wspomnienie o ojcu. Był surowy, nie dało się ukryć, ale miał dobre serce. – Mama zacznie panikować jak tylko powiemy jej o ślubie, ale przetrawi to szybciej niż ojciec. Tylko nie odmawiaj, jak zaproponuje ci herbatę, to jej sposób na uspokojenie nerwów – poinstruowałam. Tak naprawdę nie miałam pojęcia, jak moi rodzice zareagują na wiadomość o moim nagłym zamążpójściu, ale wydawało mi się, że przetrwałam już wystarczająco dużo trudnych rozmów z nimi w roli głównej, żeby mieć jakiś punkt odniesienia. – Mojego brata na szczęście chyba nie będzie, bo z nim moglibyśmy mieć problem. – Tego nawet nie miałam ochoty sobie wyobrażać. – No – zakończyłam, gładkim ruchem kończąc zawiązywanie krawata; wydawało mi się, że prezentował się całkiem przyzwoicie. Krawat, nie Jayden – choć Jayden też wyglądał bardzo przystojnie. Przełknęłam ślinę. – Gotowy? – zapytałam, starając się uśmiechnąć.
Ja nie byłam.
To, co stało się później, pamiętałam jak przez mgłę: szybkie pakowanie kufrów pod ponaglającym okiem goblinów, krótki liścik pozostawiony rodzicom na kuchennym blacie, w którym obiecałam, że wyjeżdżam tylko na kilka dni – i że wrócę, gdy uda mi się wyprostować nieporozumienie z bankiem (optymistycznie, bez szczegółów; chyba wtedy jeszcze liczyłam na to, że naprawdę tak będzie), podróż do Irlandii i zaskoczone spojrzenie mężczyzny, który stanął po drugiej stronie drzwi obcego domu, przyglądając mi się z wyrazem niezrozumienia wymalowanym na twarzy. Rozpoznałam go – to on był moim przypadkowym partnerem w feralnej zabawie, i (co nieco poprawiło mi nastrój) wydawał się równie zaskoczony obrotem spraw, co ja. Z podobną determinacją podjął też próbę wyjaśnienia goblinom ich pomyłki, i z takim samym fiaskiem poległ – polegliśmy oboje – a ja swoją pierwszą noc świadomie-poślubną spędziłam bezsennie, w osobnym pokoju, zastanawiając się głównie nad tym, jak wytłumaczę to wszystko Samuelowi i rodzicom.
Trzy dni zajęło mi porzucenie pomysłu o ucieczce i podjęcie decyzji o rozpakowaniu pierwszej walizki. Trzy dni, które spędziłam głównie zamknięta w swoim-nieswoim pokoju, starając się za wszelką cenę schodzić mojemu świeżo poślubionemu mężowi z drogi. To, że mnie nie znosił, było dla mnie oczywiste: przy śniadaniach siadał tak daleko, jak tylko pozwalał mu stół, mijając mnie na korytarzu prawie obijał się o ścianę, a gdy zdarzyło nam się wyjść na spacer – bo pogoda zrobiła się tak ładna, że żal było zostać w środku – szedł kilka metrów za mną, nie odzywając się do mnie ani słowem. Trochę mnie to męczyło – ta niechęć, bo osobiście tak właśnie ją interpretowałam, próbowałam więc za wszelką cenę uczynić moją obecność w jego domu mniej nieznośną. Zapamiętywałam drobnostki: to, ile kostek cukru wrzucał do porannej kawy, i o której kładł się spać (więc hałas mógłby mu przeszkadzać); uczyłam się jego drobnych nawyków, starając się do nich dopasować. Zacerowałam przetarcie na łokciu wiszącego w sieni płaszcza, choć nie byłam pewna, czy zauważył; może tak, bo po paru dniach wreszcie powiedział do mnie więcej niż dwa słowa.
A po siedmiu przyszedł czas na zmierzenie się z moimi rodzicami, którzy – zniechęceni czekaniem – przysłali mi zaproszenie na obiad.
Westchnęłam cicho, spoglądając na drzwi, zastanawiając się, czy przestalam już nazywać je swoimi i prawie gubiąc we własnych myślach słowa Jaydena. Odwróciłam się do niego po sekundzie, dostrzegając kątem oka, że wciąż siłował się z krawatem – i zanim zdążyłabym się nad tym zastanowić czy się powstrzymać, wyciągnęłam ręce w jego stronę. – Pozwól mi – poprosiłam, jedną dłonią chwytając delikatnie za cienki pasek materiału, a palcami drugiej dotykając wierzchu jego ręki. Lekko, niepewnie, jakby szykując się na to, że mnie odtrąci. – Na pewno cię polubią – powiedziałam, choć chyba bez odpowiedniego przekonania, bezwiednie przygryzając dolną wargę. Zerknęłam na niego krótko, zaraz potem skupiając jednak uwagę na krawacie – tak było trochę łatwiej. Rozplątałam zmaltretowany węzeł, prostując tkaninę i zabierając się za zawiązanie jej ponownie. – Mój tata pewnie będzie robił groźne miny, ale nie przejmuj się, traktuje tak większość ludzi, których dopiero poznaje – powiedziałam, uśmiechając się instynktownie na wspomnienie o ojcu. Był surowy, nie dało się ukryć, ale miał dobre serce. – Mama zacznie panikować jak tylko powiemy jej o ślubie, ale przetrawi to szybciej niż ojciec. Tylko nie odmawiaj, jak zaproponuje ci herbatę, to jej sposób na uspokojenie nerwów – poinstruowałam. Tak naprawdę nie miałam pojęcia, jak moi rodzice zareagują na wiadomość o moim nagłym zamążpójściu, ale wydawało mi się, że przetrwałam już wystarczająco dużo trudnych rozmów z nimi w roli głównej, żeby mieć jakiś punkt odniesienia. – Mojego brata na szczęście chyba nie będzie, bo z nim moglibyśmy mieć problem. – Tego nawet nie miałam ochoty sobie wyobrażać. – No – zakończyłam, gładkim ruchem kończąc zawiązywanie krawata; wydawało mi się, że prezentował się całkiem przyzwoicie. Krawat, nie Jayden – choć Jayden też wyglądał bardzo przystojnie. Przełknęłam ślinę. – Gotowy? – zapytałam, starając się uśmiechnąć.
Ja nie byłam.
she's still here fighting
better know there's life in her yet
better know there's life in her yet
{...........................}
Chaos w myślach. Chaos w gestach. Chaos w pracy. Nie był w stanie skupić się przez ten tydzień na niczym i podejrzewał, że gdyby nie wyrozumiałość dyrektora, szybko mógłby skończyć na zwolnieniu. Tak bardzo gubił się w swoich obowiązkach, zastanawiając się, jak miała wyglądać jego teraźniejszość w nowym, tak innym wydaniu, że praktycznie w ogóle nie uczył. Siedział całe dnie, wpatrując się w sufit, a uczniowie w niego. Z taką samą dozą niezrozumienia, jaką miał wypisaną na twarzy Jayden, szukając na stropie rozwiązania swojego problemu. Problemu lub właściwie niespodziewanej komplikacji zdarzeń. Na szczęście Dippet po wytłumaczeniu roztargnienia pozwolił wziąć swojemu roztrzepanemu nauczycielowi jeszcze tydzień wolnego, by doszedł do siebie i wracał szybko do pracy z dawnym skupieniem. Była to niesamowita wyrozumiałość ze strony starszego czarodzieja i przy okazji kamień z serca młodszego. Jeśli zwolniliby go z Hogwartu nie dość, że załamałoby go to psychicznie to... Co powiedziałaby na to Tessa? Może nie rozmawiali zbyt wiele, o ile ich urwane słowa można było w ogóle nazwać konwersacjami, ale nie oznaczało to, że miała być zadowolona z takiego obrotu sprawy. Jayden dopiero uczył się powoli jej zachowań, zastanawiając się, jak miał jej powiedzieć, że przez następne siedem dni miała go znosić cały czas bez przerwy... Wcześniej miała te chwile dla siebie, gdy znikał z Irlandii, by przenosić się do Szkocji na zajęcia - teraz miała być tego luksusu pozbawiona. Może powinien był pracować w swoim gabinecie? Lub udawać, że coś tam miał do zrobienia? A może usiąść w kuchni i pokazać jej, że był? Może próbować przełamać dziwną granicę niezręczności, która naturalnie między nimi wyrosła - nie oznaczało to przecież, że miało być tak do końca. Mogli z tym walczyć. Obrócić na swoją stronę. Siedząc w swoim gabinecie na Wieży Astronomicznej i bawiąc się modelem Marsa, zastanawiał się całymi godzinami, czy były możliwe narodziny między nimi nić porozumienia. W najśmielszych snach nie wyrywał się z wyobrażeniem miłości, ale... Przyjaźni już tak. Subtelnej i przecież... Wcale nie takiej niemożliwej. Prawda?
Pozwól mi.
Drgnął, chociaż nie od jej dotyku, a zdania sobie sprawę, że odpłynął zdecydowanie za daleko. Gdy ona z ostrożnością zbliżyła się do niego, Jayden wyrwany z własnych rozmyślań, nie był w stanie ukryć w postawie i mimice zaskoczenia. Nie spodziewał się wszak tego gestu, pierwszego tak bliskiego, odkąd się poznali. I chociaż Tessa mogła dostrzec jego zdziwienie, szybko mogła rozpoznać nadchodzący po nim... Oddech ulgi. A za nim wędrujące opuszczone wzdłuż ciała dłonie. Ramiona opadły delikatnie, gdy klatka piersiowa zaczęła pracować spokojniej. Oczy już nieruszające się nerwowo, lecz skupione na niej. Pozwolił żonie na wszystko. Nie odtrącił. I po raz pierwszy poczuł, że mógł jednak ujrzeć światło w tunelu ich wspólnej relacji. Bo nie był w tym sam. Ona też tam była ze swoimi wszystkimi lękami, wątpliwościami, niepewnościami. Bliźniaczo podobnymi do tych należących do niego, ale też przełamująca trudności dla niego zbyt ciężkie do przejścia. Wyciągała do niego rękę, gdy nie dawał rady. Mógł polegać w czymś tak trywialnym jak zawiązanie krawatu na innej osobie i może zrobić wkrótce to samo dla niej. Może to życie wcale nie miało być takie złe? Może, zamiast patrzeć na to, co ich ograniczało, mogli nauczyć się patrzeć na to, jakie stawiało to przed nimi możliwości? Nie bać się po prostu spróbować... Obserwując skupiony wyraz twarzy Tessy, gdy poprawiała po nim nieudany węzeł, mogło się wydawać, że się niejako wyłączył. Nic nie mówił, słyszał jej głos jakby przez mgłę, wpatrzony prosto w nią. Dostrzegał więcej szczegółów, które wcześniej mu umknęły. Jak chociażby przebijającą się zieleń w szarości spojrzenia. Symetrię twarzy. Uwydatnione bardziej niż u innych kobiet kości policzkowe. Małą bruzdę nad lewym okiem, gdy marszczyła brwi w momencie skoncentrowania. To wciąż było obce. Nowe. Ciągła obecność kogoś w domu, teraz jeszcze dotyk, ale przecież to wcale nie było złe. Może... Może mógł się nawet do tego przyzwyczaić i pozwolić, by ktoś się nim zajął chociaż raz w opozycji do jego wiecznego opiekowania się uczniami? Bo samo przekazanie zawiązania krawata było miłą odmianą oddania odpowiedzialności i zawierzeniu komuś. - Już czuję się bezpieczniej - mruknął cicho, gdy Tessa wspomniała o swoim ojcu. Wyłapał jednak jej spojrzenie w tym momencie i mogła zobaczyć błąkający się na jego twarzy uśmiech. Bo nie mówił tego złośliwie. Oboje potrzebowali jakiegoś pokrzepienia - mimo że odwiedzali jej rodzinę, to i od niej czuć było przejęcie całą sytuacją. Kto normalny nie byłby zestresowany, mając wizję przedstawienia innym niechcianego męża? Niechcianego na każdym poziomie życia...
Gotowy?
- Nie? - rzucił, uśmiechając się nerwowo i chcąc jakoś rozładować wzbierające napięcie, chociaż nie mógł zaprzeczyć - brak brata Tessy na obiedzie był zdecydowanym odjęciem ciężaru z jego barków. Pan Skamander i tak był wystarczającym wyzwaniem, które czekało na Vane'a za drzwiami domu. Zanim jednak zapukali, coś kazało mu się jeszcze zatrzymać. Zadbać o odwagę swojej towarzyszki - wszak ona już to zrobiła względem niego, pomagając mu parę sekund wcześniej drobnym gestem. On w żaden sposób się nie odwdzięczył, chociaż Tessa - w stosunku do niego - nie potrzebowała ratunku z żadnym elementem stroju. Patrząc na kobiecy profil, Jayden poczuł spokój. Spokój, który mógł zburzyć kolejnymi słowami, ale mógł go też przekazać komuś, kto bardzo go potrzebował. I zanim się zorientował, robił to. - Wyglądasz pięknie - powiedział, nie odejmując jeszcze wzroku od Tessy, chcąc nie tylko ją wesprzeć duchowo i okazać swoją obecność, ale mówiąc prawdę. - Jesteś piękna. - Tym razem nie przypominał spłoszonego kurczaka, wypowiadając ów słowa. Tym razem było to pewne, spokojne. Tym razem mówił to jako mężczyzna dostrzegający kobietę w całej jej prezencji, a nie szczeniacko ją komplementujący. Nie mogli cofnąć czasu - mogli jedynie postarać się coś z nim zrobić i z przyszłością, która różniła się od ich wyobrażeń, lecz nie była usiana tragediami. Jeśli oczywiście tego nie chcieli. - Ten tydzień był... - Nie zdążył jednak nic powiedzieć, gdy dźwięk za drzwiami przyciągnął ich uwagę. Oznaczał pojawienie się kogoś po drugiej stronie, odgłos przekręcanego zamka i szybsze bicie serca momentalnie sprowadziły oderwanego znów od realiów Jaydena.
Pozwól mi.
Drgnął, chociaż nie od jej dotyku, a zdania sobie sprawę, że odpłynął zdecydowanie za daleko. Gdy ona z ostrożnością zbliżyła się do niego, Jayden wyrwany z własnych rozmyślań, nie był w stanie ukryć w postawie i mimice zaskoczenia. Nie spodziewał się wszak tego gestu, pierwszego tak bliskiego, odkąd się poznali. I chociaż Tessa mogła dostrzec jego zdziwienie, szybko mogła rozpoznać nadchodzący po nim... Oddech ulgi. A za nim wędrujące opuszczone wzdłuż ciała dłonie. Ramiona opadły delikatnie, gdy klatka piersiowa zaczęła pracować spokojniej. Oczy już nieruszające się nerwowo, lecz skupione na niej. Pozwolił żonie na wszystko. Nie odtrącił. I po raz pierwszy poczuł, że mógł jednak ujrzeć światło w tunelu ich wspólnej relacji. Bo nie był w tym sam. Ona też tam była ze swoimi wszystkimi lękami, wątpliwościami, niepewnościami. Bliźniaczo podobnymi do tych należących do niego, ale też przełamująca trudności dla niego zbyt ciężkie do przejścia. Wyciągała do niego rękę, gdy nie dawał rady. Mógł polegać w czymś tak trywialnym jak zawiązanie krawatu na innej osobie i może zrobić wkrótce to samo dla niej. Może to życie wcale nie miało być takie złe? Może, zamiast patrzeć na to, co ich ograniczało, mogli nauczyć się patrzeć na to, jakie stawiało to przed nimi możliwości? Nie bać się po prostu spróbować... Obserwując skupiony wyraz twarzy Tessy, gdy poprawiała po nim nieudany węzeł, mogło się wydawać, że się niejako wyłączył. Nic nie mówił, słyszał jej głos jakby przez mgłę, wpatrzony prosto w nią. Dostrzegał więcej szczegółów, które wcześniej mu umknęły. Jak chociażby przebijającą się zieleń w szarości spojrzenia. Symetrię twarzy. Uwydatnione bardziej niż u innych kobiet kości policzkowe. Małą bruzdę nad lewym okiem, gdy marszczyła brwi w momencie skoncentrowania. To wciąż było obce. Nowe. Ciągła obecność kogoś w domu, teraz jeszcze dotyk, ale przecież to wcale nie było złe. Może... Może mógł się nawet do tego przyzwyczaić i pozwolić, by ktoś się nim zajął chociaż raz w opozycji do jego wiecznego opiekowania się uczniami? Bo samo przekazanie zawiązania krawata było miłą odmianą oddania odpowiedzialności i zawierzeniu komuś. - Już czuję się bezpieczniej - mruknął cicho, gdy Tessa wspomniała o swoim ojcu. Wyłapał jednak jej spojrzenie w tym momencie i mogła zobaczyć błąkający się na jego twarzy uśmiech. Bo nie mówił tego złośliwie. Oboje potrzebowali jakiegoś pokrzepienia - mimo że odwiedzali jej rodzinę, to i od niej czuć było przejęcie całą sytuacją. Kto normalny nie byłby zestresowany, mając wizję przedstawienia innym niechcianego męża? Niechcianego na każdym poziomie życia...
Gotowy?
- Nie? - rzucił, uśmiechając się nerwowo i chcąc jakoś rozładować wzbierające napięcie, chociaż nie mógł zaprzeczyć - brak brata Tessy na obiedzie był zdecydowanym odjęciem ciężaru z jego barków. Pan Skamander i tak był wystarczającym wyzwaniem, które czekało na Vane'a za drzwiami domu. Zanim jednak zapukali, coś kazało mu się jeszcze zatrzymać. Zadbać o odwagę swojej towarzyszki - wszak ona już to zrobiła względem niego, pomagając mu parę sekund wcześniej drobnym gestem. On w żaden sposób się nie odwdzięczył, chociaż Tessa - w stosunku do niego - nie potrzebowała ratunku z żadnym elementem stroju. Patrząc na kobiecy profil, Jayden poczuł spokój. Spokój, który mógł zburzyć kolejnymi słowami, ale mógł go też przekazać komuś, kto bardzo go potrzebował. I zanim się zorientował, robił to. - Wyglądasz pięknie - powiedział, nie odejmując jeszcze wzroku od Tessy, chcąc nie tylko ją wesprzeć duchowo i okazać swoją obecność, ale mówiąc prawdę. - Jesteś piękna. - Tym razem nie przypominał spłoszonego kurczaka, wypowiadając ów słowa. Tym razem było to pewne, spokojne. Tym razem mówił to jako mężczyzna dostrzegający kobietę w całej jej prezencji, a nie szczeniacko ją komplementujący. Nie mogli cofnąć czasu - mogli jedynie postarać się coś z nim zrobić i z przyszłością, która różniła się od ich wyobrażeń, lecz nie była usiana tragediami. Jeśli oczywiście tego nie chcieli. - Ten tydzień był... - Nie zdążył jednak nic powiedzieć, gdy dźwięk za drzwiami przyciągnął ich uwagę. Oznaczał pojawienie się kogoś po drugiej stronie, odgłos przekręcanego zamka i szybsze bicie serca momentalnie sprowadziły oderwanego znów od realiów Jaydena.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Trzynaście osób musiała wypytać o to czy go widzieli. Osiem z nich musiała prosić o powtórzenie bo nie do końca docierało do niej, że towarzyszyła mu małżonka. Małżonka. Abstrahując od tej niedorzeczności pięciu osobom musiała wsunąć w dłoń sykla, a trzem z nich dodatkowo zagrozić potępieniem, które w dziewiątym kręgu piekieł byłoby igraszką tylko po to by go odnaleźć.
Uzewnętrzniała irytację skupionymi ku sobie brwiami. Niebieskie oczy, nawet w świetle słonecznym, wydawały się w tym momencie ciemne i podobne do bezdusznej głębi oceanu. Pozbawiona krwi twarz nie była już porcelanowo urokliwa, a upiorną. Smukłe palce prawej dłoni ściskały różowe drewno różdżki. Nie wiedziała jeszcze co mu zrobi, lecz zdecydowanie tego tak nie zostawi. Była kobietą pełną pasji, impulsywną - jeżeli Pan Vane nie zdawał sobie z tego sprawy to za chwilę czekała go wyjątkowa lekcja życia! Fuknęła pod nosem na tę myśl i wolną ręką podciągnęła rąbek sięgającej ziemi spódnicy by móc przyśpieszyć kroku. Biegłaby ale nie chciała wyjść na furiatkę. Nie z jego powodu.
Nie musiała długo przeć na przód by znaleźć dom, a samego winnego wypatrzeć pod jego drzwiami. To wtedy świat na chwilę zatrzymał się w miejscu obdarowując ją nadmiarem czasu którego nie potrzebowała. Nie chciała widzieć tych subtelnych szczegółów. Tego jak na nią patrzył, tego jak ona to odwzajemniała, tego jak ułożone miała włosy, jak skrupulatnie dobraną garderobę. A on do tego wlepiał w nią ślepia jak ciele w malowane wrota. Aż w niej zawrzało.
- Kto wygląda?! Kto jest piękny?!! - podniosła głos, zacierając wyżej brodę - Zresztą nie ważne! Nie śmiej nawet pisnąć! - w kolejnym kroku pchnęłam drzwiczki furtki tak, że z łoskotem uderzyły o płot. Jeden z zawiasów puścił. Furtka miała już nie wrócić do swojego pierwotnego wyglądu - Ten tydzień... ten tydzień był twoim ostatnim! - warknęła zawzięcie i Merlin światkiem, że gdyby miała w sobie więcej krwi swej babki - rozszarpałaby go szponami - Balneo!! - krzyknęła w zamian z pasją będąc zmuszoną jako czarownica sięgać po bardziej wysublimowane rozwiązania. Niestety.
Uzewnętrzniała irytację skupionymi ku sobie brwiami. Niebieskie oczy, nawet w świetle słonecznym, wydawały się w tym momencie ciemne i podobne do bezdusznej głębi oceanu. Pozbawiona krwi twarz nie była już porcelanowo urokliwa, a upiorną. Smukłe palce prawej dłoni ściskały różowe drewno różdżki. Nie wiedziała jeszcze co mu zrobi, lecz zdecydowanie tego tak nie zostawi. Była kobietą pełną pasji, impulsywną - jeżeli Pan Vane nie zdawał sobie z tego sprawy to za chwilę czekała go wyjątkowa lekcja życia! Fuknęła pod nosem na tę myśl i wolną ręką podciągnęła rąbek sięgającej ziemi spódnicy by móc przyśpieszyć kroku. Biegłaby ale nie chciała wyjść na furiatkę. Nie z jego powodu.
Nie musiała długo przeć na przód by znaleźć dom, a samego winnego wypatrzeć pod jego drzwiami. To wtedy świat na chwilę zatrzymał się w miejscu obdarowując ją nadmiarem czasu którego nie potrzebowała. Nie chciała widzieć tych subtelnych szczegółów. Tego jak na nią patrzył, tego jak ona to odwzajemniała, tego jak ułożone miała włosy, jak skrupulatnie dobraną garderobę. A on do tego wlepiał w nią ślepia jak ciele w malowane wrota. Aż w niej zawrzało.
- Kto wygląda?! Kto jest piękny?!! - podniosła głos, zacierając wyżej brodę - Zresztą nie ważne! Nie śmiej nawet pisnąć! - w kolejnym kroku pchnęłam drzwiczki furtki tak, że z łoskotem uderzyły o płot. Jeden z zawiasów puścił. Furtka miała już nie wrócić do swojego pierwotnego wyglądu - Ten tydzień... ten tydzień był twoim ostatnim! - warknęła zawzięcie i Merlin światkiem, że gdyby miała w sobie więcej krwi swej babki - rozszarpałaby go szponami - Balneo!! - krzyknęła w zamian z pasją będąc zmuszoną jako czarownica sięgać po bardziej wysublimowane rozwiązania. Niestety.
The member 'Salome Lyon' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 43
'k100' : 43
To nie tak, że zapomniał o swoim pierwszym małżeństwie. Nie tak do końca... Życie z Salome składało się z wielu wyżyn i równie skrajnych nizin, co w emocjonalnym skrócie silnie rozbijało profesorski umysł. Nie był w stanie pracować w znanej sobie monotonii, ciszy, spokoju. Szczególnie wówczas gdy wile geny tak często odzywały się i przejmowały kontrolę nad młodą małżonką i nie było żadnego sposobu, aby dotrzeć do jej głosu rozsądku. Ile razy próbował tłumaczyć, ile razy próbował zrozumieć — nic to nie dawało. Nie zamierzał i nie chciał na nią krzyczeć, dlatego to zawsze kończyło się jego winą. Gdy nie mógł znów iść z nią na bankiet, bo miał zajęcia. Gdy nie kupował nowego łóżka, jakie chciała, bo cena była przerażająco wysoka. Gdy nie chciał się wyprowadzić z tej dziczy... Sam dom, w którym mieszkali, był całkowicie innym problemem, który zdecydowanie najbardziej uwierał Salome. I nie chodziło o architekturę czy wnętrza. Był daleko od miasta, od rozrywek. Daleko od wszystkiego. I to nie tak, że nie mogli się socjalizować. Po prostu zawód Jaydena utrudniał regularne i częste wypady, które stanowiły trzon życia panny Lyon przed ślubem. Czasami bywała wyrozumiała, czasami nie była w stanie wytrzymać. Kaprys bywał taki, że nierzadko Vane budził się w pustym budynku, a karteczka ułożona na stole oznajmiała dramatycznie Nie szukaj mnie. Będę u rodziców.
Tak po prawdzie nawet nie wiedział, czy dalej byli małżeństwem. Nie po tym jak ostatnio zniknęła na pół roku w dzikiej furii, żeby osiąść w Londynie i oddawać się własnym przyjemnościom. Nie winił jej, ale także nie biegł za nią, wiedząc, że kiedyś to musiało się zakończyć. Oboje musieli dojrzeć do faktu, iż nie byli kompatybilni. Razem stanowili mieszankę tak dziwną i niesymbiotyczną, iż nigdy nie miała szans stać się po prostu jednolita. Dlatego gdy został wplątany w związek z Tessą, do tego zatwierdzony jeszcze przez gobliny, nie mógł mieć wątpliwości, że coś po drodze musiało się wydarzyć. Coś, co sprawiło, że ten ślub został uznany za prawnie możliwy. Nie przypominał sobie, aby dostawał jakiekolwiek pismo informujące go o zakończeniu relacji z Salome, ale cisza, jaka między nimi zapadła, była wystarczająco wymowna. Po tym jak kazała przysłać sobie do Londynu resztę kufrów z ubraniami, nie odzywali się do siebie wcale. Stąd też pojawienie się Tessy — chociaż naprawdę cudaczne w swoich okolicznościach — nie sprawiło, iż wrócił wspomnieniami do pierwszej pani Vane. Było jeszcze zbyt wcześnie by wydawać osądy lub zastanawiać się, co mieli zrobić dalej, ale na razie grali wedle cudacznych zasad. Nie krzywdzili tym w końcu nikogo, prawda?
Znajomy wrzask i trzaśnięcie furtką kazało mu się obrócić, by stanąć twarzą w twarz z nie kobietą a samym demonem. Znał jej wściekłą twarz, ale nigdy nie widział jej takiej... - Salome! - rzucił z mieszaniną zaskoczenia, ale także i przestrachu. Była wszak ostatnią osobą, której się tam spodziewał. Chociaż może niekoniecznie była to prawda. Znając swoją pierwszą — i chyba byłą — żonę, wiedział lepiej, niż ktokolwiek jak łatwo ulegała emocjom. Jak bardzo potrafiła być zajadłą w swoich poczynaniach. Pojawienie się więc po takim czasie i upominanie się o swoje, nie powinno go dziwić. Zanim jednak zdążył się odezwać na nowo, kubeł zimnej wody chlusnął mu w twarz, na dobrą chwilę utrudniając widzenie. - Co ty wyprawiasz?! - rzucił całkowicie zdezorientowany, krztusząc się wciąż tkwiącą w gardle wodą i odgarniając przemoczone włosy. Dopiero po chwili mgła zeszła mu z oczu i mógł spojrzeć na stojącą przed nim blondynkę, równocześnie robiąc krok w jej stronę i zasłaniając Tessę. Ostatnie czego tu chciał to jeszcze kolejnych popisów magicznych... - Uspokój się i porozmawiajmy - dodał już łagodniej, pamiętając, jak poważne były ataki klątwy Ondyny. Nie chciał, aby przydarzyło się to Salome...
Tak po prawdzie nawet nie wiedział, czy dalej byli małżeństwem. Nie po tym jak ostatnio zniknęła na pół roku w dzikiej furii, żeby osiąść w Londynie i oddawać się własnym przyjemnościom. Nie winił jej, ale także nie biegł za nią, wiedząc, że kiedyś to musiało się zakończyć. Oboje musieli dojrzeć do faktu, iż nie byli kompatybilni. Razem stanowili mieszankę tak dziwną i niesymbiotyczną, iż nigdy nie miała szans stać się po prostu jednolita. Dlatego gdy został wplątany w związek z Tessą, do tego zatwierdzony jeszcze przez gobliny, nie mógł mieć wątpliwości, że coś po drodze musiało się wydarzyć. Coś, co sprawiło, że ten ślub został uznany za prawnie możliwy. Nie przypominał sobie, aby dostawał jakiekolwiek pismo informujące go o zakończeniu relacji z Salome, ale cisza, jaka między nimi zapadła, była wystarczająco wymowna. Po tym jak kazała przysłać sobie do Londynu resztę kufrów z ubraniami, nie odzywali się do siebie wcale. Stąd też pojawienie się Tessy — chociaż naprawdę cudaczne w swoich okolicznościach — nie sprawiło, iż wrócił wspomnieniami do pierwszej pani Vane. Było jeszcze zbyt wcześnie by wydawać osądy lub zastanawiać się, co mieli zrobić dalej, ale na razie grali wedle cudacznych zasad. Nie krzywdzili tym w końcu nikogo, prawda?
Znajomy wrzask i trzaśnięcie furtką kazało mu się obrócić, by stanąć twarzą w twarz z nie kobietą a samym demonem. Znał jej wściekłą twarz, ale nigdy nie widział jej takiej... - Salome! - rzucił z mieszaniną zaskoczenia, ale także i przestrachu. Była wszak ostatnią osobą, której się tam spodziewał. Chociaż może niekoniecznie była to prawda. Znając swoją pierwszą — i chyba byłą — żonę, wiedział lepiej, niż ktokolwiek jak łatwo ulegała emocjom. Jak bardzo potrafiła być zajadłą w swoich poczynaniach. Pojawienie się więc po takim czasie i upominanie się o swoje, nie powinno go dziwić. Zanim jednak zdążył się odezwać na nowo, kubeł zimnej wody chlusnął mu w twarz, na dobrą chwilę utrudniając widzenie. - Co ty wyprawiasz?! - rzucił całkowicie zdezorientowany, krztusząc się wciąż tkwiącą w gardle wodą i odgarniając przemoczone włosy. Dopiero po chwili mgła zeszła mu z oczu i mógł spojrzeć na stojącą przed nim blondynkę, równocześnie robiąc krok w jej stronę i zasłaniając Tessę. Ostatnie czego tu chciał to jeszcze kolejnych popisów magicznych... - Uspokój się i porozmawiajmy - dodał już łagodniej, pamiętając, jak poważne były ataki klątwy Ondyny. Nie chciał, aby przydarzyło się to Salome...
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
O ile pamięta nigdy nie wyrażała jakiejkolwiek zgody na zwolnienie Pana Vane'a z wieczystej przysięgi, a oto proszę - już był gotowy zawiązać kolejną łamiąc pierwszą. Bez pytanie jej o cokolwiek. Za jej plecami. Postradał zmysły!
To prawda, że zarządziła przerwę w ich wspólnym pożyciu. Nigdy jednak nie przypuszczała, że ta potrwa tak długo. Liścik był dość dramatyczną formą pożegnania, lecz miał ich poprowadzić w stronę romantycznego pojednania. Już sobie wyobrażała, jak przyjdzie pod dom jej papy, zostanie oddelegowany, a potem będzie nawoływał ją z tęsknoty z pod okna. Specjalnie pod tę aranżację dobrała sobie pokój na piętrze w zachodnim skrzydle kamienicy. Nawet jeżeli nie zdecydowałby się na serenadę to i tak sama jego obecność pod oknem, w rozczapierzonej fryzurze i kilkudniowym zarostem by jej wystarczyła. Dni jednak zmieniały się w tygodnie, tygodnie w miesiące. Nawet magiczny bluszcz, który posadziła zdążył misternie owinąć się wokół balustrady. Kochanka jednak nie było - znalazł własną kochankę.
Skrzywiła się krzywo. Pamiętał jednak jak się nazywała, jak wyglądała. Doskonale. Cmoknęła z satysfakcją powietrze, lecz jej różowe usteczka wciąż były wykrzywione w smutną podkówkę, a z oczu biła zajadłość. Nic jej nie mogło powstrzymać przed wylaniem na niego kubła zimnej wody i szczerze mówiąc - była zadowolona z efektu.
- Co ja wyprawiam? Co ja wyprawiam?! Porozmawiajmy...?!! - zaśmiała się teatralnie - Mój Tani, to ja powinnam się ciebie pytać, co ty wyprawiasz! Jesteś żonaty. Ze mną. Czemu dowiaduję się od jakiegoś mechatego goblina, że jest inaczej!? Hm?! Masz pojęcie jak się poczułam?! Na jaką idiotkę wyszłam?! - oczywiście, że nie miał! Co gdyby nie potrzebowała udać się do Gringotta po parę galeonów z ich wspólnego skarbca na zakupy? Nie dowiedziałaby się nigdy? Z premedytacją podniosła różdżkę - Ty. Stary. Kobieciarzu. - inkantując każde słowo poruszała nią tak, jakby przebijała go szpadą. Raz, drugi, trzeci - Pies cię i twój spokój trącał! Furnunculus!
To prawda, że zarządziła przerwę w ich wspólnym pożyciu. Nigdy jednak nie przypuszczała, że ta potrwa tak długo. Liścik był dość dramatyczną formą pożegnania, lecz miał ich poprowadzić w stronę romantycznego pojednania. Już sobie wyobrażała, jak przyjdzie pod dom jej papy, zostanie oddelegowany, a potem będzie nawoływał ją z tęsknoty z pod okna. Specjalnie pod tę aranżację dobrała sobie pokój na piętrze w zachodnim skrzydle kamienicy. Nawet jeżeli nie zdecydowałby się na serenadę to i tak sama jego obecność pod oknem, w rozczapierzonej fryzurze i kilkudniowym zarostem by jej wystarczyła. Dni jednak zmieniały się w tygodnie, tygodnie w miesiące. Nawet magiczny bluszcz, który posadziła zdążył misternie owinąć się wokół balustrady. Kochanka jednak nie było - znalazł własną kochankę.
Skrzywiła się krzywo. Pamiętał jednak jak się nazywała, jak wyglądała. Doskonale. Cmoknęła z satysfakcją powietrze, lecz jej różowe usteczka wciąż były wykrzywione w smutną podkówkę, a z oczu biła zajadłość. Nic jej nie mogło powstrzymać przed wylaniem na niego kubła zimnej wody i szczerze mówiąc - była zadowolona z efektu.
- Co ja wyprawiam? Co ja wyprawiam?! Porozmawiajmy...?!! - zaśmiała się teatralnie - Mój Tani, to ja powinnam się ciebie pytać, co ty wyprawiasz! Jesteś żonaty. Ze mną. Czemu dowiaduję się od jakiegoś mechatego goblina, że jest inaczej!? Hm?! Masz pojęcie jak się poczułam?! Na jaką idiotkę wyszłam?! - oczywiście, że nie miał! Co gdyby nie potrzebowała udać się do Gringotta po parę galeonów z ich wspólnego skarbca na zakupy? Nie dowiedziałaby się nigdy? Z premedytacją podniosła różdżkę - Ty. Stary. Kobieciarzu. - inkantując każde słowo poruszała nią tak, jakby przebijała go szpadą. Raz, drugi, trzeci - Pies cię i twój spokój trącał! Furnunculus!
The member 'Salome Lyon' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 29
'k100' : 29
Właśnie to był ich największy problem. Każde miało zupełnie inną wizję związku, który mieli stworzyć. Gdzie on szukał jakiegoś spokoju i usystematyzowania, tak ona chciała życia z chwilą oraz na fali własnych przyjemności. Zachcianek, które mogły się zmieniać równie szybko co jej nastroje. Dlatego gdyby Vane wiedział, że jego ukochana małżonka ubzdurała sobie, iż był z nią związany wieczystą przysięgą, zapewne roześmiałby się dziewczynie w twarz. Nie pamiętała nawet własnego ślubu, ale z chęcią sięgała do ubzduranych sobie wspomnień. Zresztą ostatnie czego by się sięgnął, to składania wieczystej przysięgi. I to jeszcze wyjątkowo niestabilnej emocjonalnie czarownicy, która spóźnienie się o pięć minut mogła uznać za zdradę. Nie żyłby już zapewne wielokrotnie, nie wiedząc, nawet kiedy i czym zawinił. Dlatego widząc ją teraz tak paskudnie oburzoną, Jayden wiedział jedno — wcale za nią nie tęsknił. Nie przypominał sobie zresztą, żeby kiedykolwiek cieszył się na powrót do domu. Spędzał więc z chęcią długie godziny w Hogwarcie, nie przejmując się, iż zostawił Salome bez kolacji czy że została w domu sama. Ćwierćwila umiała się sama zorganizować, a gdy czuła nudę, po prostu wychodziła.
Gdy wypowiedziała kolejne zaklęcie, a drżący promień wystrzelił ponownie w stronę mężczyzny, ale tym razem nie zamierzał pozwalać jej sobą szastać. - Uspokój się! - warknął, ruszając w jej stronę i nie mając już cierpliwości. Nawet nie obeszło go zaklęcie, które rzuciła, a które z łatwością odbił. Była jeszcze dzieckiem, które częściej krzyczało, aniżeli rozmawiało. No, tak. Po co on w ogóle próbował do niej dotrzeć? I tak nie miała zrozumieć zamknięta we własnej bańce absurdu. - Sama z siebie robisz idiotkę - dodał, stając już przed nią i piorunując ją spojrzeniem. Nie zamierzał pozwalać jej szaleć dalej, wymachiwać różdżką na prawo i lewo i pogrążać się jeszcze bardziej. Jeżeli chciała to robić, to bez niego w okolicy. - Ile ty masz lat? Przynosisz mi jedynie wstyd. Nawet wtedy gdy jesteś już martwa. - Ile razy musiał jej przypominać? Ile razy uświadamiać, że od przeszło dekady nie byli małżeństwem? Umarła, gdy z Jaydenem byli młodym małżeństwem i od tamtej pory towarzyszyła mu jako zjawa. Zjawa, która ciągle zapominała najwidoczniej, że nią była. Ciągle miała swoje wahania nastrojów, ciągle obrażała się i znikała na długie miesiące. Ciągle wisiała nad nim jako przypomnienie błędów przeszłości. I najwidoczniej ciągle była chorobliwie zazdrosna. - Wypełniłem swoją obietnicę, więc teraz daj mi spokój.
Gdy wypowiedziała kolejne zaklęcie, a drżący promień wystrzelił ponownie w stronę mężczyzny, ale tym razem nie zamierzał pozwalać jej sobą szastać. - Uspokój się! - warknął, ruszając w jej stronę i nie mając już cierpliwości. Nawet nie obeszło go zaklęcie, które rzuciła, a które z łatwością odbił. Była jeszcze dzieckiem, które częściej krzyczało, aniżeli rozmawiało. No, tak. Po co on w ogóle próbował do niej dotrzeć? I tak nie miała zrozumieć zamknięta we własnej bańce absurdu. - Sama z siebie robisz idiotkę - dodał, stając już przed nią i piorunując ją spojrzeniem. Nie zamierzał pozwalać jej szaleć dalej, wymachiwać różdżką na prawo i lewo i pogrążać się jeszcze bardziej. Jeżeli chciała to robić, to bez niego w okolicy. - Ile ty masz lat? Przynosisz mi jedynie wstyd. Nawet wtedy gdy jesteś już martwa. - Ile razy musiał jej przypominać? Ile razy uświadamiać, że od przeszło dekady nie byli małżeństwem? Umarła, gdy z Jaydenem byli młodym małżeństwem i od tamtej pory towarzyszyła mu jako zjawa. Zjawa, która ciągle zapominała najwidoczniej, że nią była. Ciągle miała swoje wahania nastrojów, ciągle obrażała się i znikała na długie miesiące. Ciągle wisiała nad nim jako przypomnienie błędów przeszłości. I najwidoczniej ciągle była chorobliwie zazdrosna. - Wypełniłem swoją obietnicę, więc teraz daj mi spokój.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Nie uspokoję! - tupnęła i zacisnęła dłonie w piąstki. Bez względu jak rozsądne były żądania drugiej strony to na tę chwilę nie było możliwości by im podległa. Była przepełniona poczuciem zdrady i zawiści. Emocje te szumiały w uszach chroniąc przed jakąkolwiek refleksją dotyczącą własnego zachowania. Zrobiła mimowolnie dwa kroki w tył, kiedy podszedł. Czy powinna zacząć uciekać? Czy by ją gonił...?
Zamurowało ją. Obraził ją! W ponurych oczach pojawiły się czerwone obwódki sugerujące, ze nie daleko jej do tego by pęknąć i się zwyczajnie popłakać. Co też zrobiła po tym, jak druga fala pretensji zmierzwiła ją nieprzyjemnie pod włos. Drobna dłoń zakryła usta i nosek którym żałośnie pociągnęła. W oczach zbierała się wilgoć.
- Ja-jak śmiesz! - zająkała się - To, że nie mam życia nie oznacza, że jestem martwa! - wyjaśniła zwięźle, przeciągając dłoń na swoją pierś pod którą kryło się niebijące serce - Ciągle jestem, czuję, kocham, a ty zamiast tego... zamiast tego ciągle uciekasz, jesteś taki szorstki...lgniesz do innego, żywego kobiecego ciała... - już nie warczała, a skomlała z rozpaczy do czegoś, czego nie była w stanie już mu zaoferować, z czym nie była w stanie konkurować. Zaśmiała się przez łzy nad własną głupotą. Faktycznie była idiotką. Żądać od kogoś takiego dotrzymania obietnicy! Targnął nią kolejny szloch kiedy to przemknęło jej wspomnienie ich pierwszego spotkania lub książki - tej jednej konkretnej spośród licznie przez niego spisanych. Spojrzała na niego smutnie - I chociaż moje życie przeminęło, ja sama - nie przeminę. Nawet jeśli będę sama, tak jak na początku Wszechrzeczy, gdzie nie istniał nawet czas, będzie w nim wszystko bo ciągle będziesz w nim Ty - tak myślałam. Ale ciebie w nim nie ma, Jayden, nawet gdy stoisz tu teraz - ciebie tu nie ma - przy mnie, obok, nie troszczysz się, nie poświęcasz uwagi, zbywasz. Jesteś mną zmęczony, znużony - Nie kochasz mnie...? - wilgotne, martwe oczy z rozpaczą wpatrywały się w czarodzieja z naprzeciwka by dojrzeć w nich krztę uczucia, ciepła lub przywiązania. W jej pozie nie było już nic z brawury, czy odwagi.
Zamurowało ją. Obraził ją! W ponurych oczach pojawiły się czerwone obwódki sugerujące, ze nie daleko jej do tego by pęknąć i się zwyczajnie popłakać. Co też zrobiła po tym, jak druga fala pretensji zmierzwiła ją nieprzyjemnie pod włos. Drobna dłoń zakryła usta i nosek którym żałośnie pociągnęła. W oczach zbierała się wilgoć.
- Ja-jak śmiesz! - zająkała się - To, że nie mam życia nie oznacza, że jestem martwa! - wyjaśniła zwięźle, przeciągając dłoń na swoją pierś pod którą kryło się niebijące serce - Ciągle jestem, czuję, kocham, a ty zamiast tego... zamiast tego ciągle uciekasz, jesteś taki szorstki...lgniesz do innego, żywego kobiecego ciała... - już nie warczała, a skomlała z rozpaczy do czegoś, czego nie była w stanie już mu zaoferować, z czym nie była w stanie konkurować. Zaśmiała się przez łzy nad własną głupotą. Faktycznie była idiotką. Żądać od kogoś takiego dotrzymania obietnicy! Targnął nią kolejny szloch kiedy to przemknęło jej wspomnienie ich pierwszego spotkania lub książki - tej jednej konkretnej spośród licznie przez niego spisanych. Spojrzała na niego smutnie - I chociaż moje życie przeminęło, ja sama - nie przeminę. Nawet jeśli będę sama, tak jak na początku Wszechrzeczy, gdzie nie istniał nawet czas, będzie w nim wszystko bo ciągle będziesz w nim Ty - tak myślałam. Ale ciebie w nim nie ma, Jayden, nawet gdy stoisz tu teraz - ciebie tu nie ma - przy mnie, obok, nie troszczysz się, nie poświęcasz uwagi, zbywasz. Jesteś mną zmęczony, znużony - Nie kochasz mnie...? - wilgotne, martwe oczy z rozpaczą wpatrywały się w czarodzieja z naprzeciwka by dojrzeć w nich krztę uczucia, ciepła lub przywiązania. W jej pozie nie było już nic z brawury, czy odwagi.
Sny rządziły się swoimi prawami, lecz pozostawały żywe i realne dla śniących. Nieważne co się działo, przebijała pewna prawda. Senna niewiarygodność nigdy wcześniej ani później nie była tak realna, jak w tym konkretnym momencie. W tym konkretnym miejscu. Nie można było winić nikogo ze śniących, iż wierzyli w nierealną rzeczywistość. Absurdy oraz anomalie. Nawet i teraz. Nawet i tutaj — małżeństwo nawet w oparach sennych mar było wyzwaniem, a umarli nie pozwalali o sobie zapomnieć. Wizja dawnej żony siedzącej na ramieniu żywego męża brzmiała kuriozalnie i pomimo faktu, iż kiedyś znajdowali się ramię w ramię w jednym świecie. Te czasy jednak już minęły, podobnie jak egzystencja ich relacji. Nie powinna była oczekiwać, iż bez względu na wszystko, bez względu na chwilę, dawny współmałżonek będzie robił wszystko, by zadowolić swą wyjątkowo transparentną, dawną kochankę.
Mówiła, oburzała się, a on nie miał już siły. Ukrył twarz w dłoniach, zastanawiając się, jak mogło do tego dojść. Jak mógł sobie na to pozwolić, by po prostu być terroryzowanym przed ducha? Dlaczego nie rozumiała, że oddalał się, bo po prostu to nie było naturalne? Ich relacja? Ich związek? Tak. Potrzebował kontaktu z kimś namacalnym, z kimś realnym, z kimś, kto posiadał materię tu i teraz. Ona nieważne jak bardzo by tego pragnęła, już mu nie wystarczała. - To było nieporozumienie. Nie chciałem jej brać za żonę - wyjaśnił, nawet nie zauważając, że Tessa oraz reszta jej rodziny gdzieś zniknęli i stał aktualnie przed swoją martwą małżonką bez widowni. Oraz bez nikogo innego. I tak było lepiej. Z daleka od gapiów. I tak nikt nie patrzył, ale nieważne co się działo, ich rozmowa powinna była zostać prywatna. Nie miał nic do ukrycia, ale nie mogła mu też zabraniać życia.
Nie kochasz mnie...?
- Dopóki śmierć nas nie rozłączy. Pamiętasz? - spytał, patrząc na nią zmęczonymi, zrezygnowanymi oczami. Nie należeli do jednego świata. Pomimo iż mogli ze sobą rozmawiać, dzieliła ich granica życia i śmierci, której nie byli w stanie przekroczyć ani nawet złamać. Nie powinni zresztą byli. Nekromancja nie była odkryta, ale nie była także całkowicie nieznana. Zresztą... Nawet gdyby mógł, gdyby miał moc ją wskrzesić, nie zrobiłby tego. Umarłym należał się spokój, a żywym życie dalsze. I ona powinna była to zrozumieć. Nie prosiła się o zostanie duchem, ale on także nie prosił się o to, by znosić jej wyrzuty już do końca istnienia. - Wciąż w jakiś pokrętny sposób będzie mi na tobie zależało, ale oboje musimy się od siebie uwolnić. Oboje musimy żyć dalej, lecz już oddzielnie - urwał, patrząc na nią z troską. - Ale zanim to ustalimy... Chodźmy do domu.
Mówiła, oburzała się, a on nie miał już siły. Ukrył twarz w dłoniach, zastanawiając się, jak mogło do tego dojść. Jak mógł sobie na to pozwolić, by po prostu być terroryzowanym przed ducha? Dlaczego nie rozumiała, że oddalał się, bo po prostu to nie było naturalne? Ich relacja? Ich związek? Tak. Potrzebował kontaktu z kimś namacalnym, z kimś realnym, z kimś, kto posiadał materię tu i teraz. Ona nieważne jak bardzo by tego pragnęła, już mu nie wystarczała. - To było nieporozumienie. Nie chciałem jej brać za żonę - wyjaśnił, nawet nie zauważając, że Tessa oraz reszta jej rodziny gdzieś zniknęli i stał aktualnie przed swoją martwą małżonką bez widowni. Oraz bez nikogo innego. I tak było lepiej. Z daleka od gapiów. I tak nikt nie patrzył, ale nieważne co się działo, ich rozmowa powinna była zostać prywatna. Nie miał nic do ukrycia, ale nie mogła mu też zabraniać życia.
Nie kochasz mnie...?
- Dopóki śmierć nas nie rozłączy. Pamiętasz? - spytał, patrząc na nią zmęczonymi, zrezygnowanymi oczami. Nie należeli do jednego świata. Pomimo iż mogli ze sobą rozmawiać, dzieliła ich granica życia i śmierci, której nie byli w stanie przekroczyć ani nawet złamać. Nie powinni zresztą byli. Nekromancja nie była odkryta, ale nie była także całkowicie nieznana. Zresztą... Nawet gdyby mógł, gdyby miał moc ją wskrzesić, nie zrobiłby tego. Umarłym należał się spokój, a żywym życie dalsze. I ona powinna była to zrozumieć. Nie prosiła się o zostanie duchem, ale on także nie prosił się o to, by znosić jej wyrzuty już do końca istnienia. - Wciąż w jakiś pokrętny sposób będzie mi na tobie zależało, ale oboje musimy się od siebie uwolnić. Oboje musimy żyć dalej, lecz już oddzielnie - urwał, patrząc na nią z troską. - Ale zanim to ustalimy... Chodźmy do domu.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Czyli nie kochasz jej - ucieszyła się przez łzy. Poczuła chwilową ulgę. Przecież to takie oczywiste - czemu miałby umyślnie się ożenić, kiedy miał już żonę. Ją. - Kochasz mnie, prawda...? - zbliżyła się zaciskając dłonie na przodzie koszulki, szarpiąc z nerwów jej poły. Wilgotne oczy prosiły, błagały, szukały potwierdzenia. Powiedz to, Jay, powiedz, że mnie kochasz. Zrób to i wszystko się ułoży. Nie dostała jednak tego czego chciała.
Na krótką chwilę jej świat się zatrzymał zupełnie tak, jakby nie rozumiała znaczenia wypowiadanych przez niego słów. Bo czy przecież nie stała na przeciwko niego? Nie przemawiała do niego? Nie wyznawała mu miłości...? Czy to śmierć ich rozdzieliła, czy to jednak on uparcie, sztucznie próbował rozerwać łączącą ich więź?
- Nie, nie, nie...nie, shh... - próbowała uciszyć go, nakryć dłonią usta, ująć szorstkie lica ale bezcielesna dłoń nie mogła go powstrzymać - Nie, nie...NIE! Nie mów tego, nie mów nic więcej....proszę...Tak bardzo cię proszę, Jay... - Próbowała go powstrzymać, uciszyć. Wszystko było jednak daremne, a ona bezsilna. Z bezradności ugięły się pod nią kolana. Opadła na ziemie, zgarbiła się i zakryła twarz dłońmi. Jej głowa poruszała się w ciągłym zaprzeczeniu. Usłyszała jednak wszystko. Znów zaszlochała. Nie chciała by się to tak kończyło.
Kończyło.
Ach... no tak, przecież była jeszcze dla nich nadzieja. Czemu przez tyle lat tego nie dostrzegała, tej oczywistej prawdy. Rozwiązanie tego bałaganu było na wyciagnięcie ręki. Jej ręki. Zawsze. Świadomość tego ją uspokoiła - Jay... - nawołała go z nienaturalnym dla niej spokojem. Powoli zadarła brodę by na niego spojrzeć oczami pełnymi wiary, niepokojącej pewności, nowo odkrytej mocy. W tym samym czasie profesor mógł poczuć na nadgarstku lewej dłoni chłodny nacisk. To była jej dłoń. Zacisnęła się mocniej. Była w stanie to zrobić - Tak, chodźmy... - Uśmiechnęła się z miłością, zapewnieniem. Po złożeniu tej obietnicy wspięła się i zatopiła w jego ciele. Nowe, dziwne uczucie przepełniło szczątki jej duszy, kiedy przejęła kontrolę. Spojrzała na męskie, tak bardzo drogie jej dłonie z innej perspektywy - Chodźmy... Chodźmy tak długo, dopóki śmierć nas nie połączy, Jay. - Tak, to była obietnica.
|zt x2
Na krótką chwilę jej świat się zatrzymał zupełnie tak, jakby nie rozumiała znaczenia wypowiadanych przez niego słów. Bo czy przecież nie stała na przeciwko niego? Nie przemawiała do niego? Nie wyznawała mu miłości...? Czy to śmierć ich rozdzieliła, czy to jednak on uparcie, sztucznie próbował rozerwać łączącą ich więź?
- Nie, nie, nie...nie, shh... - próbowała uciszyć go, nakryć dłonią usta, ująć szorstkie lica ale bezcielesna dłoń nie mogła go powstrzymać - Nie, nie...NIE! Nie mów tego, nie mów nic więcej....proszę...Tak bardzo cię proszę, Jay... - Próbowała go powstrzymać, uciszyć. Wszystko było jednak daremne, a ona bezsilna. Z bezradności ugięły się pod nią kolana. Opadła na ziemie, zgarbiła się i zakryła twarz dłońmi. Jej głowa poruszała się w ciągłym zaprzeczeniu. Usłyszała jednak wszystko. Znów zaszlochała. Nie chciała by się to tak kończyło.
Kończyło.
Ach... no tak, przecież była jeszcze dla nich nadzieja. Czemu przez tyle lat tego nie dostrzegała, tej oczywistej prawdy. Rozwiązanie tego bałaganu było na wyciagnięcie ręki. Jej ręki. Zawsze. Świadomość tego ją uspokoiła - Jay... - nawołała go z nienaturalnym dla niej spokojem. Powoli zadarła brodę by na niego spojrzeć oczami pełnymi wiary, niepokojącej pewności, nowo odkrytej mocy. W tym samym czasie profesor mógł poczuć na nadgarstku lewej dłoni chłodny nacisk. To była jej dłoń. Zacisnęła się mocniej. Była w stanie to zrobić - Tak, chodźmy... - Uśmiechnęła się z miłością, zapewnieniem. Po złożeniu tej obietnicy wspięła się i zatopiła w jego ciele. Nowe, dziwne uczucie przepełniło szczątki jej duszy, kiedy przejęła kontrolę. Spojrzała na męskie, tak bardzo drogie jej dłonie z innej perspektywy - Chodźmy... Chodźmy tak długo, dopóki śmierć nas nie połączy, Jay. - Tak, to była obietnica.
Profesor Jayden Vane popełnił samobójstwo w 1958 roku skacząc z klifu do morza w hrabstwie Somerset.
|zt x2
[sen] marriage story
Szybka odpowiedź