Przed domem
AutorWiadomość
Przed domem
Murowany dom, niegdyś należący do dziadków Tessy, przycupnięty jest w pewnym oddaleniu od bocznej drogi - na tyle, że nie da się go dojrzeć bez zagłębienia się między otaczające budynek drzewa. Prowadzi do niego ubita ścieżka, na kilkanaście metrów przed wejściem zamieniająca się w wąską, wyłożoną płaskimi kamieniami alejkę, kończącą się kilkoma schodkami, po których można wspiąć się na niewielką werandę. Rozrastające się szeroko gałęzie splatają się ze sobą zarówno ponad ścieżką, jak i dachem, latem dając przyjemny cień, a wiosną i jesienią osłaniając od wiatru.
she's still here fighting
better know there's life in her yet
better know there's life in her yet
{...........................}
{ 1 października? }
Znałam jego list na pamięć.
Minął ponad tydzień odkąd przyszedł – zwinięty w niepozorny rulon przewiązany rzemieniem, który rozsupłałam drżącymi palcami, rozpoznając wystający na rogach charakter pisma jeszcze zanim dojrzałam całą resztę – choć wtedy jeszcze nie wierzyłam; może bałam się wierzyć – wiedząc, że po długich miesiącach zakończonych niepowodzeniami poszukiwań nie miało mi być dane przetrwać kolejnego rozczarowania. Rozczytując pierwsze wersy, przygryzłam wargę do krwi, szukając w jej rdzawym posmaku jakiegoś łącznika z rzeczywistością; jeśli to był sen, ból powinien mnie obudzić – ale czerń atramentu wbrew oczekiwaniom nie rozmyła się przed moimi oczami, nie rozpłynęła w szarym świetle poranka ani w metalicznym cieple rozchodzącym się po języku. To były jego słowa, nie było tam miejsca na oszustwo czy fałsz: nikt nie byłby w stanie z taką dokładnością odwzorować pośpiechu w poszczególnych literach, rozmysłu w zamaszystym skreśleniu, uciekającego ku górze zawijasa przy S. Jego również nauczyłam się na pamięć – w ciągu następnych dni poznając każdy detal otrzymanej od brata wiadomości, każde załamanie pergaminu, każde miejsce, w którym atrament rozlał się szerzej, zbyt mocno przyciśnięty trzymającą pióro dłonią. Jego dłonią; dłonią, która tamtego dnia z całej siły ściskała różdżkę, unosząc się jednak za późno by wznieść tarczę chroniącą przed czarnomagicznym zaklęciem. Właśnie w ten sposób ją zapamiętałam: wspomnienie, w którym cofał się do tyłu, by wreszcie stopą natrafić na pustkę i zniknąć za ostrą krawędzią klifu, wyryło się w moim umyśle tak samo trwale, jak trwałe były zdobienia na drewnianej rękojeści różdżki: widoczne gołym okiem i wyczuwalne pod palcami, znajome, żywe; potrafiłam bez trudu przywołać łopot targanych wiatrem szat, świst zaklęć, zapach podniesionego w trakcie walki pyłu piaskowej drogi, wdzierającego się do nosa i ust przy każdym urywanym oddechu; czułam go nawet wiele tygodni później, gdy zamykając kufer z zabranymi z londyńskiego mieszkania rzeczami Samuela starałam się za wszelką cenę powstrzymać ściskający gardło szloch. Tylko tyle mi po nim zostało: całe jego istnienie zmieściło się w niewielkiej skrzyni, ograniczone do kilku przedmiotów, które należały do niego – a później już do nikogo, pozbawione właściciela tak samo, jak ja byłam pozbawiona jedynego brata; ostoi, punktu na horyzoncie, w który zawsze się wpatrywałam, bez względu na to, jak często za nim znikał.
Nawet w najśmielszych marzeniach nie dopuszczałam do siebie nadziei, że mógł pojawić się na nim znowu.
A jednak był – rozpoznałam jego sylwetkę od razu, gdy wyłoniła się zza porastających ścieżkę drzew, w pierwszej sekundzie nie będąc jednak w stanie ruszyć się z miejsca. Czekałam na niego na zewnątrz, siedząc na kamiennych schodkach – jak wtedy, gdy miałam kilka lat, a on wracał na przerwę świąteczną po swoim pierwszym semestrze w Hogwarcie. I również jak wtedy nie zaczekałam, aż spokojnie dotrze do drzwi; dałam mu parę kroków, bo tyle też potrzebowałam, żeby przypomnieć sobie o oddychaniu – a później się podniosłam, wychodząc mu naprzeciw. Już nie biegnąc, nie rzucając się na ślepo, częściowo dlatego, że nie byłam już tamtą małą dziewczynką – a częściowo ze względu na cichy, irracjonalny strach o to, że jeśli tylko poruszę się zbyt gwałtownie, to postać brata rozproszy się przed moimi oczami, tak jak zwykła to robić, kiedy budziłam się z urywanych snów. – Sam – odezwałam się gdzieś w połowie drogi, gdy już wiedziałam, że był w stanie mnie usłyszeć. Chciałam pokazać mu, że byłam dzielna – że głos mi się nie załamie, a broda nie zadrży jak do płaczu – ale nigdy nie byłam najlepszym kłamcą. A przynajmniej nie przed nim, bo ostatnie miesiące nauczyły mnie ukrywać prawdę; czasami musiałam to robić – czasami tego chciałam.
Dzisiaj nie potrafiłam.
Gdy znalazł się przede mną, zmarszczyłam brwi, powstrzymując w ten sposób przed popłynięciem zbierające się w kącikach oczu łzy – a później zwyczajnie otoczyłam go ramionami, z całej siły, nie pozwalając mu już nigdzie się ruszyć; wtulając policzek w jego ubranie, pachnące znajomo i obco jednocześnie, tak samo jak obcy i znajomy wydawał się on sam: czułam, że schudł, było go jakby mniej – chciałam wierzyć, że tylko fizycznie. – Wyglądasz okropnie – powiedziałam cicho, mamrocząc te słowa gdzieś na wysokości jego ramienia. Później się odsunęłam, ale tylko trochę – na tyle, żeby móc zadrzeć głowę w górę, odnaleźć jego oczy. Chciałam mu opowiedzieć – o wszystkim, o każdym dniu z tych ostatnich miesięcy, ale wiedziałam, że nawet gdybym chciała, nie byłabym w stanie zamknąć ich w słowach. Może nie musiałam; może widział je w moim spojrzeniu, tak samo jak ja dostrzegałam echo odbijające się w jego własnym. – Mama cię zabije jak cię zobaczy, lepiej załóż wcześniej jeszcze ze trzy swetry, bo inaczej nie wypuści cię z kuchni przez tydzień – ostrzegłam. Chciałam zażartować, ale wesołość zgubiła się w innych emocjach, których nie byłam już dłużej w stanie trzymać na wodzy. – Uratuje cię tylko to, że w końcu wróciłeś. – Bo wrócił na dobre – prawda?
she's still here fighting
better know there's life in her yet
better know there's life in her yet
{...........................}
Uniósł głowę w górę, nie zwracając już uwagi, że kaptur płaszcza zsuwa się na ramiona, odsłaniając splecione rzemieniem włosy. Szaleńczy lot miotłą, którą dotarł na miejsce, wytargał większość równie rozbieganych myśli. W równym stopniu rozsypując opadające luźno, a wysunięte ze splotu pasma. Tak, jak kiedyś, podczas meczów quidditcha, gdy wzbijał się w górę w pogoni za tłuczkiem. Tak jak kiedyś, gdy dużo drobniejsza sylwetka siostry gnała za jego plecami. Nie do końca rozumiał, dlaczego akurat wtedy, to wspomnienie targnęło się na jego umysł, rozświetlając jej twarz, niby przytknięty do skroni lumos. Dlaczego przypominał sobie akurat to? Rozmazując widok zupełnie innego obrazu. Migotliwego i przerażającego, ogniskującego się na zastygłym wołaniu, na urwanym jak zeschły liść smutku. Na przerażeniu i bólu. Ta sama jasna twarz, tak samo rozwiane w aureoli włosy, zaszklone zielenią źrenice i wyciągnięta z daleka dłoń, której nie był w stanie uchwycić, gdy przechylał się przez krawędź urwiska. Gdy pożerał go ból czarnomagicznego zaklęcia. A realny widok oddalające się sylwetki czarownicy chował się i zasłaniał mgłą wszystkie inne zmysły w napływającej ciemności. Nie, to on się oddalał. Śmierć. Tak wtedy myślał. Miał być koniec, który nie nastąpił.
Długo dźgał prowizorycznym ostrzem nierówny, drewniany stół w jednej z oazowych chat, niemal tworząc wokół cienkiego pergaminu dziwaczny krąg cięć. Dopiero po dłużej chwili zaklinania słów, zamienił jedno narzędzie na drugie, równie ostre, wodzące śladem lichego atramentu pióro. A gdy w końcu pierwsze litery zaścieliły kartkę, nie wahał się ani kreską, przelewając suche słowa, które niewiele miały wspólnego ze zgiełkiem myśli, jakie tkał pod czaszką. Nie podpisał się imieniem, nie zaznaczył tożsamości adresata - ale nie miało to znaczenia. Wiedział doskonale, że rozpozna prawdę. Że rozpozna jego. W końcu była Skamanderem. I była jego siostrą.
Rozpoznał ją z daleka. Nie zwolnił i nie przyspieszył kroku, nawet gdy czuł jak barki ginął się, garbiąc mu plecy. Bury płaszcz tylko z daleka nie dawał zbyt wiele do rozpoznania. Odsłonięte, wychudzone oblicze i para ciemnych ślepi z cieniami rysującymi szerokie kręgi, skupionych na samotnej postaci, mówiły o nim więcej. Mówiły też o obrazie, który postrzegał i odbierał, odbijając w tarczy oczu. Tak, jak widział napięcie, które malowało się ostrym cieniem przy zaciskanych wargach. Jak zieleń oczu, szukających fałszywych znaków sennej mary. Ich kształt. Nie był koszmarem.
Wciągnął powietrze przez nos w tym samym momencie, gdy smukłe dłonie oparła na jego plecach. Własne imię, chociaż wypowiedziane wcześniej, wydało mu się wciąż odległe. W odpowiedzi, cichym echem powtórzył coś innego - Tess - ciało zareagowało nagłym spięciem, gotowe do obrony, przez kilka sekund tworząc iluzję zupełnie innego dotyku, niby przygotowania na atak, który nie nadszedł. Odetchnął ciężko, najpierw pochylając głowę i powoli obejmując siostrę, ignorując niejasne głosy wieszczące pułapkę. W końcu pochylając głowę i oddając kontrolę ciału, które w końcu rozluźniło ucisk napiętych mięśni - Wiem - odpowiedział w końcu, unosząc jedną dłoń do góry, aż do głowy czarownicy, przesuwając palcami po ciemnych włosach. Niezależnie od tego, jak bardzo dorosła była. Jak bardzo dzielna. Opiekuńczy odruch, dawał mu nadzieję, że nie było za późno. Nawet, gdy wina ciążyła mu na ramionach, niby młyński kamień. Żyła. Była bezpieczna. Nawet wtedy, gdy tyle czasu zabrakło go obok.
- Wiem - powtórzył, jakby przywoływał odkryty niedawno czar białej magii. I z całych sił starał się przywołać jego materializację, kształtując wolę na modłę rozmazującego się w tafli jeziora obrazu - Wiem - odezwał się cicho, z tonem niżej niż wcześniej, gdy odnalazła swój wzrok w zasięgu jego spojrzenia. Kolor, w którym na moment utonął, miał coś z burzy. Tej gasnącej, pozostawiającej spustoszenie, ale dającą nadzieję na ciszę. Przyciągnął siostrę bliżej siebie, tworząc ciasną klatkę objęcia - ...ale zostań tu ze mną jeszcze chwilę - Miał wrażenie, że ten sam niepokój, który tyle czasu z taką łatwością odsuwał na bok, ignorując jego symptomy, przesuwając wciąż i wciąż granice - teraz zaatakował ze zdwojoną mocą. Kłucie w klatce piersiowej zdawało się bardziej nieznośne, przenikliwe, aż brakowało mu oddechu. Boleśniejsze niż ostre sople zaklęcia lamino. I bardziej precyzyjne.
Przymknął powieki, mocno przy tym marszcząc ciemne brwi. Odetchnął wolno, z namysłem wypuszczając powietrze przez nos, w końcu rozluźniając dłonie. Nim jednak odsunął się odrobinę, oparł brodę na czubku siostrzanej głowy, by powoli zsunąć niżej, do jasnego czoła i pozostawiając tam krótkie muśnięcie wargami. Naprawdę wrócił - Nie zostanę długo - odezwał się łagodnie, rezygnując z chłodu, który ostatnimi czasy tak łatwo przychodził mu w rozmowach. Wyprostował się. Nie mógł ich narażać. Ucieczka z Tower nie mogła pozostać bez echa. Pozostawił w spojrzeniu powagę, jakoś łatwiej przechodząc w stan pozbawiony drżenia, które zaciskało pętlę wokół serca.
| k6 na psychologiczne atrakcje
Długo dźgał prowizorycznym ostrzem nierówny, drewniany stół w jednej z oazowych chat, niemal tworząc wokół cienkiego pergaminu dziwaczny krąg cięć. Dopiero po dłużej chwili zaklinania słów, zamienił jedno narzędzie na drugie, równie ostre, wodzące śladem lichego atramentu pióro. A gdy w końcu pierwsze litery zaścieliły kartkę, nie wahał się ani kreską, przelewając suche słowa, które niewiele miały wspólnego ze zgiełkiem myśli, jakie tkał pod czaszką. Nie podpisał się imieniem, nie zaznaczył tożsamości adresata - ale nie miało to znaczenia. Wiedział doskonale, że rozpozna prawdę. Że rozpozna jego. W końcu była Skamanderem. I była jego siostrą.
Rozpoznał ją z daleka. Nie zwolnił i nie przyspieszył kroku, nawet gdy czuł jak barki ginął się, garbiąc mu plecy. Bury płaszcz tylko z daleka nie dawał zbyt wiele do rozpoznania. Odsłonięte, wychudzone oblicze i para ciemnych ślepi z cieniami rysującymi szerokie kręgi, skupionych na samotnej postaci, mówiły o nim więcej. Mówiły też o obrazie, który postrzegał i odbierał, odbijając w tarczy oczu. Tak, jak widział napięcie, które malowało się ostrym cieniem przy zaciskanych wargach. Jak zieleń oczu, szukających fałszywych znaków sennej mary. Ich kształt. Nie był koszmarem.
Wciągnął powietrze przez nos w tym samym momencie, gdy smukłe dłonie oparła na jego plecach. Własne imię, chociaż wypowiedziane wcześniej, wydało mu się wciąż odległe. W odpowiedzi, cichym echem powtórzył coś innego - Tess - ciało zareagowało nagłym spięciem, gotowe do obrony, przez kilka sekund tworząc iluzję zupełnie innego dotyku, niby przygotowania na atak, który nie nadszedł. Odetchnął ciężko, najpierw pochylając głowę i powoli obejmując siostrę, ignorując niejasne głosy wieszczące pułapkę. W końcu pochylając głowę i oddając kontrolę ciału, które w końcu rozluźniło ucisk napiętych mięśni - Wiem - odpowiedział w końcu, unosząc jedną dłoń do góry, aż do głowy czarownicy, przesuwając palcami po ciemnych włosach. Niezależnie od tego, jak bardzo dorosła była. Jak bardzo dzielna. Opiekuńczy odruch, dawał mu nadzieję, że nie było za późno. Nawet, gdy wina ciążyła mu na ramionach, niby młyński kamień. Żyła. Była bezpieczna. Nawet wtedy, gdy tyle czasu zabrakło go obok.
- Wiem - powtórzył, jakby przywoływał odkryty niedawno czar białej magii. I z całych sił starał się przywołać jego materializację, kształtując wolę na modłę rozmazującego się w tafli jeziora obrazu - Wiem - odezwał się cicho, z tonem niżej niż wcześniej, gdy odnalazła swój wzrok w zasięgu jego spojrzenia. Kolor, w którym na moment utonął, miał coś z burzy. Tej gasnącej, pozostawiającej spustoszenie, ale dającą nadzieję na ciszę. Przyciągnął siostrę bliżej siebie, tworząc ciasną klatkę objęcia - ...ale zostań tu ze mną jeszcze chwilę - Miał wrażenie, że ten sam niepokój, który tyle czasu z taką łatwością odsuwał na bok, ignorując jego symptomy, przesuwając wciąż i wciąż granice - teraz zaatakował ze zdwojoną mocą. Kłucie w klatce piersiowej zdawało się bardziej nieznośne, przenikliwe, aż brakowało mu oddechu. Boleśniejsze niż ostre sople zaklęcia lamino. I bardziej precyzyjne.
Przymknął powieki, mocno przy tym marszcząc ciemne brwi. Odetchnął wolno, z namysłem wypuszczając powietrze przez nos, w końcu rozluźniając dłonie. Nim jednak odsunął się odrobinę, oparł brodę na czubku siostrzanej głowy, by powoli zsunąć niżej, do jasnego czoła i pozostawiając tam krótkie muśnięcie wargami. Naprawdę wrócił - Nie zostanę długo - odezwał się łagodnie, rezygnując z chłodu, który ostatnimi czasy tak łatwo przychodził mu w rozmowach. Wyprostował się. Nie mógł ich narażać. Ucieczka z Tower nie mogła pozostać bez echa. Pozostawił w spojrzeniu powagę, jakoś łatwiej przechodząc w stan pozbawiony drżenia, które zaciskało pętlę wokół serca.
| k6 na psychologiczne atrakcje
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Ostatnio zmieniony przez Samuel Skamander dnia 24.02.21 22:52, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Samuel Skamander' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 1
'k6' : 1
Kiedy go nie było, a ja nie byłam jeszcze gotowa na to, by uwierzyć, że na zawsze, wyrobiłam w sobie zwyczaj tworzenia w głowie alternatywnych scenariuszy tamtego strasznego dnia. Splotów wydarzeń, które prawdopodobnie nie miały nigdy miejsca, ale mogły go mieć; historii, które tłumaczyłyby, dlaczego się nie odzywał, wyjaśniałyby listy wracające bez odpowiedzi i to, że mimo upływu czasu, nie docierały do nas żadne wieści. Potrafiłam zajmować się tym godzinami, najczęściej tymi spędzanymi nad maszyną do szycia, pozwalając myślom dryfować; wyobrażając sobie plemię trytonów, które w ostatniej chwili zdecydowało się go uratować, albo przyjazną rodzinę mugoli, która go odnalazła i zabrała do siebie do domu. Dopuszczałam do siebie, że może wpadł w tarapaty – że musi się ukrywać, albo jest ranny i długo dochodzi do siebie; że stracił pamięć i nie jest w stanie nas odnaleźć. Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek rzeczywiście w to wierzyłam – chyba nie, chyba w głębi ducha wiedziałam, że nie miało to sensu, zresztą: nie odważyłam się ani razu wypowiedzieć żadnej z tych teorii na głos, ale w pewien sposób pomagały mi przetrwać każdy kolejny dzień; sprawiały, że mniej myślałam o jego martwym, pogruchotanym ciele, leżącym gdzieś u stóp klifu – a więcej o Samuelu, jakiego znałam przez całe życie: odważnym, żywym, kochającym wyzwania i brawurę. Takim, jaki stał przede mną teraz; widziałam go – przygaszone, ale wciąż obecne iskierki przedzierające się przez ciężkość spojrzenia, i ten sam znajomy głos, który wypowiedział moje imię, sprawiając, że mimo początkowych obietnic, zapiekły mnie oczy. To był on; nawet jeśli ramiona gięły mu się od ostatnich doświadczeń, a barki potrzebowały dobrych kilku chwil, żeby się rozluźnić, zrozumieć, że był w domu. Chciałam go zapytać, dlaczego; obiecać, że nie pozwolę, żeby cienie, które zdawały się za nim ciągnąć, dogoniły go też tutaj – ale gdzieś podskórnie, po cichu przeczuwałam, że może nie chciał o tym mówić. Że może było za wcześnie, żeby wyciągnąć je na światło dzienne, nawet tak piękne, jak to dzisiejsze: jesienne, ciepłe, przeciskające się przez kolorowe liście, które nie zdążyły jeszcze całkowicie zasłonić prowadzącej do domu ścieżki. – Powiedzieli mi, że już nie wrócisz – poskarżyłam się cicho, kiedy mnie do siebie przyciągnął, wypowiadając te słowa gdzieś na wysokości jego ciemnego płaszcza; przez chwilę czując się, jakbym znowu miała kilka lat, a on był w stanie odgonić ode mnie każde niebezpieczeństwo. Dzisiaj nie musiał tego robić – przez tych parę miesięcy, w trakcie których byłam przekonana, że zostałam sama, nauczyłam się, że kiedy chciałam, byłam w stanie sobie poradzić – że mogłam też pomóc innym – ale na jeden krótki moment pozwoliłam sobie o tym zapomnieć. Nie odsuwając się, nie walcząc o to, by jak najszybciej uciec z opiekuńczych ramion; wprost przeciwnie – otoczyłam go własnymi, dłonie zaciskając na materiale na jego plecach, nos wtulając w pozwijaną tkaninę kaptura. Pachniał nim, ale też czymś jeszcze, obcym, odległym; setką przeżyć, przy których mnie nie było, i o których zapewne nigdy nie miałam się dowiedzieć. Przełknęłam ślinę, razem z nią starając się też pozbyć tej dziwnej, niewidzialnej guli, która utkwiła mi w gardle. – Nigdzie się nie wybieram – zapewniłam go, odsuwając się dopiero po paru chwilach, spokojnych oddechach, pocałunku w czoło, który sprawił, że coś boleśnie ścisnęło mnie za serce. Spojrzałam na niego, zadzierając brodę wyżej; marszcząc brwi, kiedy ponownie się odezwał.
Nie zostanie długo?
– Masz się gdzie zatrzymać? – zapytałam od razu, gdzie teraz mieszkał? – Mam nadzieję, że nie w Londynie – powiedziałam, cofając się o krok i przyglądając mu się uważnie. Bywałam tam czasem – widziałam plakaty wiszące na murach i patrole, przemierzające ulice marszowym krokiem; słyszałam o tym, co robili z aurorami i magicznymi policjantami, którzy sprzeciwili się władzy, czytałam relację z przeprowadzonej na nich egzekucji. Miałam nadzieję, że noga Samuela nigdy tam nie postanie. – Możesz zostać tutaj przecież – podjęłam po chwili, z nadzieją, mówiąc może trochę za szybko; nie chciałam, żeby gdziekolwiek się wybierał, żeby znów zniknął gdzieś, nie wiadomo gdzie; nie chciałam wypatrywać sów ponad drzewami ani zastanawiać się, czy zobaczę jego nazwisko w Proroku. Wiedziałam, że to było nieuniknione – nie jego śmierć, ale to, że będzie walczył dalej – ale nie oznaczało to, że łatwo przychodziło mi pogodzenie się z tym, że mógł zniknąć, skoro ledwie wrócił. – Przygotuję ci pokój na piętrze. Jest nad kuchnią, więc trochę jest w nim czasem głośno, ale można rzucić zaklęcia wygłuszające – dodałam, w myślach już przygotowując całą listę argumentów za – ale coś w postawie brata kazało mi zamilknąć, choć w pierwszej chwili nie byłam w stanie stwierdzić, co dokładnie. Może nieokreślone drgnięcie mięśni, może cień zasłaniający na sekundę tęczówki. – W porządku? – zapytałam, wyciągając rękę, żeby dotknąć go lekko w ramię, na wysokości łokcia. – Chodź, odpoczniesz chwilę chociaż. Zaparzę herbaty. Udało mi się dostać tylko ziołową, ale nie jest taka zła. – Była okropna, i kojarzyła mi się z leczniczymi naparami, którymi pachniał salon naszej ciotki, ale nie chciałam mu tego mówić.
Nie zostanie długo?
– Masz się gdzie zatrzymać? – zapytałam od razu, gdzie teraz mieszkał? – Mam nadzieję, że nie w Londynie – powiedziałam, cofając się o krok i przyglądając mu się uważnie. Bywałam tam czasem – widziałam plakaty wiszące na murach i patrole, przemierzające ulice marszowym krokiem; słyszałam o tym, co robili z aurorami i magicznymi policjantami, którzy sprzeciwili się władzy, czytałam relację z przeprowadzonej na nich egzekucji. Miałam nadzieję, że noga Samuela nigdy tam nie postanie. – Możesz zostać tutaj przecież – podjęłam po chwili, z nadzieją, mówiąc może trochę za szybko; nie chciałam, żeby gdziekolwiek się wybierał, żeby znów zniknął gdzieś, nie wiadomo gdzie; nie chciałam wypatrywać sów ponad drzewami ani zastanawiać się, czy zobaczę jego nazwisko w Proroku. Wiedziałam, że to było nieuniknione – nie jego śmierć, ale to, że będzie walczył dalej – ale nie oznaczało to, że łatwo przychodziło mi pogodzenie się z tym, że mógł zniknąć, skoro ledwie wrócił. – Przygotuję ci pokój na piętrze. Jest nad kuchnią, więc trochę jest w nim czasem głośno, ale można rzucić zaklęcia wygłuszające – dodałam, w myślach już przygotowując całą listę argumentów za – ale coś w postawie brata kazało mi zamilknąć, choć w pierwszej chwili nie byłam w stanie stwierdzić, co dokładnie. Może nieokreślone drgnięcie mięśni, może cień zasłaniający na sekundę tęczówki. – W porządku? – zapytałam, wyciągając rękę, żeby dotknąć go lekko w ramię, na wysokości łokcia. – Chodź, odpoczniesz chwilę chociaż. Zaparzę herbaty. Udało mi się dostać tylko ziołową, ale nie jest taka zła. – Była okropna, i kojarzyła mi się z leczniczymi naparami, którymi pachniał salon naszej ciotki, ale nie chciałam mu tego mówić.
she's still here fighting
better know there's life in her yet
better know there's life in her yet
{...........................}
Czas pomiędzy zdawał się snem. Koszmarem, z którego dopiero co się obudził. Jego ślady, znaczyły zmęczeniem cienie pod oczami, malowały spojrzenie bardziej niż ulotnie uchwytnym niepokojem.Tydzień, który minął, wciąż wydawał się. Budził się zlany potem, wymęczony, z paniką, którą wdzierała się na zaciśnięte gwałtownie wargi, czasem aż do krwi. A potem przychodziło rozumienie, że zbudził się rzeczywiście. A wrzaski ze snów, pozostawały zamknięte w jego mglistej otoczce.Czasem, widząc tam siostrę. Odległą, bladą, wrzeszczącą, odzywając się ochrypłym głosem jednego z więźniów gdzieś z celi obok, w której tak długo był. Budząc się z uwięzionym na ustach krzykiem, szeptał kolejne zaklęcie, przywołujące realność, że już nie śni. I nie kłamał.
Zamknięte przestrzenie wywoływały w nim nieustający niepokój. Ciało zdawało się reagować niemal intuicyjnie, ostrzegawczo, napinając ciało, szykując do ucieczki. Ciągle stawał na polu walki. Nawet, jeśli tylko wewnętrznym, tocząc niewidzialne starcia z naleciałościami minionych zdarzeń. I o nich, Tessa nie musiała wiedzieć. Nie chciał by musiała patrzeć na sceny, w których był tak bardzo słaby. Upadły. Na łasce. Z jedyną twierdzą, którą postawił w swojej głowie. Tylko tam nie wdarli się siłą. Koszmary przyszły po cichu.
Musiał pilnować myśli i kierunek, w który wędrowały. Wystarczyło opuścić gardę, by powtórnie galopować ścieżką przeszłości, zanurzając się w cieniu, staczając się głębiej w sobie i zamykając na otoczenie. Nie miał czasu na użalanie. Nie on pierwszy i nie ostatni został uwięziony. Nie był sam. I wciąż nie wiedział tak właściwie, co działo się z siostrą. Anthony zwięźle zdążył mu opowiedzieć o wizytach. O tym, że byli bezpieczni. I o tym, co powiedział im o nim. O nieobecności. Ale, wbrew wszystkiemu, żył. Prawdopodobnie, zaskakując nawet jego samego.
Ciężkość zalegająca w piersi była tym silniejsza, im więcej szczegółów dostrzegał w sylwetce czarownicy, którą ściśle obejmował. Nawet, gdy oparła czoło o jego pierś, odejmując mu widok szarozielonych tęczówek. Drgnienie palców chwytających materię, napięcie ciała i przez sekundę dostrzeżone drżenie zaciskanych powiek - Wiem - raz jeszcze sięgnął po słowo, tyle razu już przez niego powtórzone. Nie zatrzymał się jednak przy nim na długo - ale jestem - zapewnił - i nie wybieram się więcej tak daleko - dopełnił, mówiąc gdzieś w czubek siostrzanej głowy - przepraszam, że musiałaś tyle czekać - zacisk w krtani tylko na moment zafałszował głos do szeptu. Pozwolił sobie na głębszy oddech. Na moment bezruchu, w którym po prostu skupiał się na obecności. Na zapachu. na cieple. Na cicho płynącymi wspomnieniami, niepostrzeżenie przeciskające się między myśli. Nie bronił im przejścia, przyjmował, oddawał i zbierał z nich siłę - To dobrze - w słowach znalazł odpowiedź, nie tylko tą bezpośrednią, wskazaną na jego prośbę. Było coś jeszcze, coś, czego nie powiedział na głos.
Chciałby wierzyć, że był w stanie zapewnić jej bezpieczeństwo, że osłoni przed burzą, która gwałtem rzuciła się na mieszkańców Anglii. I egoistycznie, chciał odsunąć ją od zagrożeń napływających z każdej ze stron. Ale - była Skamanderem. Odznaczała się odwagą zakorzeniona głęboko w ich rodowych korzeniach. Tak, jak tęsknotą za wolnością, przeplatają się w ich krwi, niby rzeka. Była dzielna. Była jego siostrą - Nie w Londynie - potwierdził spokojnie, tylko częściowo omijając prawdę. Czuł na sobie intensywny wzrok. I było w nim coś jednocześnie ujmującego, bolesnego i przenikliwego - zazwyczaj będę z Anthonym - dodał zapobiegawczo, odciągając uwagę od faktu, że nie miał jednego miejsca, gdzie się zatrzymywał - Wiem - pokręcił głową, unosząc palce, trochę naśladując gest z przeszłości, kiedy próbował uciszyć tę mniejszą wersję siostry - I jednocześnie wiesz, że nie mogę - mówił łagodnie, ale w głosie drgała stanowczość, której nie dało się przegonić. Nawet pod wpływem nadziei, jaka przemykała między padającymi wyrazami, nie mógł się ugiąć - Mogą mnie szukać - odpowiedział w końcu, gdy utkana na moment cisza, zakołysała się między nimi. Zacisnął i rozluźnił szczęki. Przez niego, mogli chcieć dotrzeć do rodziny. A na to pozwolić nie mógł i nic nie było w stanie przekonać go do zmiany decyzji. I być może, to powrót myślą do niebezpieczeństwa sprawił, że myśli stały się chaosem. Przenikliwy pisk zagłuszył wszystko, zmuszając go do gwałtownego wciągnięcia powietrza. Skrzywił się krótko, powtórnie zaciskając zęby. Ciemne plamy zatańczyły mu przed oczami - Nie, nie do środka. Zaczekaj - rzucił nieco zbyt szybko, najpierw opadająca na jedno kolano i ostatecznie siadając na jednym ze schodków - W porządku - czuł, jak zapowietrza się, ale szaleńcze bicie serca zwalnia rytm, ujmując dudnienia w uszach i wrażenia, że za moment straci przytomność - Potrzebował skupić myśli na czymś innym. Lżejszym. Ważnym, przeganiając kłębiący się w głowie cień - Opowiedz mi coś - poprosił. Nierówny oddech w końcu przestawał być nieznośny, a pisk w uszach kończył swoją rozgłośnię. Powoli skierował wzrok na ciemnowłose oblicze, kładąc dłoń obok, zapraszając, by usiadła.
Zamknięte przestrzenie wywoływały w nim nieustający niepokój. Ciało zdawało się reagować niemal intuicyjnie, ostrzegawczo, napinając ciało, szykując do ucieczki. Ciągle stawał na polu walki. Nawet, jeśli tylko wewnętrznym, tocząc niewidzialne starcia z naleciałościami minionych zdarzeń. I o nich, Tessa nie musiała wiedzieć. Nie chciał by musiała patrzeć na sceny, w których był tak bardzo słaby. Upadły. Na łasce. Z jedyną twierdzą, którą postawił w swojej głowie. Tylko tam nie wdarli się siłą. Koszmary przyszły po cichu.
Musiał pilnować myśli i kierunek, w który wędrowały. Wystarczyło opuścić gardę, by powtórnie galopować ścieżką przeszłości, zanurzając się w cieniu, staczając się głębiej w sobie i zamykając na otoczenie. Nie miał czasu na użalanie. Nie on pierwszy i nie ostatni został uwięziony. Nie był sam. I wciąż nie wiedział tak właściwie, co działo się z siostrą. Anthony zwięźle zdążył mu opowiedzieć o wizytach. O tym, że byli bezpieczni. I o tym, co powiedział im o nim. O nieobecności. Ale, wbrew wszystkiemu, żył. Prawdopodobnie, zaskakując nawet jego samego.
Ciężkość zalegająca w piersi była tym silniejsza, im więcej szczegółów dostrzegał w sylwetce czarownicy, którą ściśle obejmował. Nawet, gdy oparła czoło o jego pierś, odejmując mu widok szarozielonych tęczówek. Drgnienie palców chwytających materię, napięcie ciała i przez sekundę dostrzeżone drżenie zaciskanych powiek - Wiem - raz jeszcze sięgnął po słowo, tyle razu już przez niego powtórzone. Nie zatrzymał się jednak przy nim na długo - ale jestem - zapewnił - i nie wybieram się więcej tak daleko - dopełnił, mówiąc gdzieś w czubek siostrzanej głowy - przepraszam, że musiałaś tyle czekać - zacisk w krtani tylko na moment zafałszował głos do szeptu. Pozwolił sobie na głębszy oddech. Na moment bezruchu, w którym po prostu skupiał się na obecności. Na zapachu. na cieple. Na cicho płynącymi wspomnieniami, niepostrzeżenie przeciskające się między myśli. Nie bronił im przejścia, przyjmował, oddawał i zbierał z nich siłę - To dobrze - w słowach znalazł odpowiedź, nie tylko tą bezpośrednią, wskazaną na jego prośbę. Było coś jeszcze, coś, czego nie powiedział na głos.
Chciałby wierzyć, że był w stanie zapewnić jej bezpieczeństwo, że osłoni przed burzą, która gwałtem rzuciła się na mieszkańców Anglii. I egoistycznie, chciał odsunąć ją od zagrożeń napływających z każdej ze stron. Ale - była Skamanderem. Odznaczała się odwagą zakorzeniona głęboko w ich rodowych korzeniach. Tak, jak tęsknotą za wolnością, przeplatają się w ich krwi, niby rzeka. Była dzielna. Była jego siostrą - Nie w Londynie - potwierdził spokojnie, tylko częściowo omijając prawdę. Czuł na sobie intensywny wzrok. I było w nim coś jednocześnie ujmującego, bolesnego i przenikliwego - zazwyczaj będę z Anthonym - dodał zapobiegawczo, odciągając uwagę od faktu, że nie miał jednego miejsca, gdzie się zatrzymywał - Wiem - pokręcił głową, unosząc palce, trochę naśladując gest z przeszłości, kiedy próbował uciszyć tę mniejszą wersję siostry - I jednocześnie wiesz, że nie mogę - mówił łagodnie, ale w głosie drgała stanowczość, której nie dało się przegonić. Nawet pod wpływem nadziei, jaka przemykała między padającymi wyrazami, nie mógł się ugiąć - Mogą mnie szukać - odpowiedział w końcu, gdy utkana na moment cisza, zakołysała się między nimi. Zacisnął i rozluźnił szczęki. Przez niego, mogli chcieć dotrzeć do rodziny. A na to pozwolić nie mógł i nic nie było w stanie przekonać go do zmiany decyzji. I być może, to powrót myślą do niebezpieczeństwa sprawił, że myśli stały się chaosem. Przenikliwy pisk zagłuszył wszystko, zmuszając go do gwałtownego wciągnięcia powietrza. Skrzywił się krótko, powtórnie zaciskając zęby. Ciemne plamy zatańczyły mu przed oczami - Nie, nie do środka. Zaczekaj - rzucił nieco zbyt szybko, najpierw opadająca na jedno kolano i ostatecznie siadając na jednym ze schodków - W porządku - czuł, jak zapowietrza się, ale szaleńcze bicie serca zwalnia rytm, ujmując dudnienia w uszach i wrażenia, że za moment straci przytomność - Potrzebował skupić myśli na czymś innym. Lżejszym. Ważnym, przeganiając kłębiący się w głowie cień - Opowiedz mi coś - poprosił. Nierówny oddech w końcu przestawał być nieznośny, a pisk w uszach kończył swoją rozgłośnię. Powoli skierował wzrok na ciemnowłose oblicze, kładąc dłoń obok, zapraszając, by usiadła.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Nie musiał mnie przepraszać.
Nie tylko dlatego, że w oczywisty sposób, nic z tego, co się wydarzyło – ani przymusowa ucieczka, ani napaść, ani tym bardziej fakt, że przez dłuższy czas nie był w stanie się do mnie odezwać – nie stało się z jego winy. Nawet gdyby tak było: gdyby milczał celowo, wyjechał, na długie miesiące zaszył się gdzieś bez słowa, wybaczyłabym mu to od razu, gdy tylko pojawiłby się na naszym progu (co niekoniecznie oznaczało, że taki scenariusz obyłby się bez głośnej awantury). Choć kiedyś wydawało mi się, że już zawsze będziemy nierozłączni, to już od dawna nie byłam tą samą dziewczynką, która uparcie śledziła każdy jego krok, obrażając się śmiertelnie, jeśli tylko na parę godzin zniknął z zasięgu jej wzroku. Pozostawanie długo w jednym miejscu nie leżało w jego naturze, tym się poniekąd od siebie różniliśmy; on chadzał własnymi ścieżkami, podczas gdy ja do spokoju ducha potrzebowałam miejsca, do którego w razie potrzeby mogłabym zawinąć. Samuel, niczym niespokojny wiatr, odkąd tylko pamiętałam, gnał gdzieś do przodu – miałam kilka lat, kiedy przestałam za nim nadążać – i chociaż początkowo budziło to we mnie irytację, z czasem nauczyłam się to akceptować.
Chciałam powiedzieć mu mnóstwo rzeczy: żeby przypadkiem nie próbował znikać tak znowu; że to dobrze, że nie planował; że wcale się na niego nie gniewałam. Słowa kotłowały się gdzieś w gardle, ale to – nagle dziwnie ściśnięte przez ulgę i wzruszenie – nie pozwalało mi na wydobycie z siebie choćby pojedynczej głoski. Kiwnęłam więc jedynie głową, raz i drugi, nie zwracając uwagi na to, że prawdopodobnie nie był w stanie tego zobaczyć; na moment mocniej zaciskając palce na materiale jego płaszcza, przyciskając nos do jego ramienia; przymykając powieki. Zapamiętując tę chwilę, ten moment, w jakiś sposób podskórnie przeczuwając, że przyjdą jeszcze takie, w których będę w tym krótkim wspomnieniu doszukiwać się nadziei.
Zmarszczyłam podejrzliwie brwi, słysząc jego odpowiedź, która w gruncie rzeczy wcale nią nie była. Zrobiłam krok do tyłu, żeby móc zadrzeć w górę głowę i przyjrzeć mu się uważnie; nie w Londynie – czyli gdzie? I co to znaczyło, że zazwyczaj będzie z Anthonym? Świadomość, że trzymali się razem, w pewnym sensie mnie uspokajała – ale tylko częściowo. – Zazwyczaj? – powtórzyłam po nim; cofając wreszcie ręce, po to tylko, by spleść ramiona na klatce piersiowej, w geście, którego dosyć wcześnie nauczyłam się od mamy. – Ale macie się gdzie podziać, tak? – zapytałam, bo wciąż mi nie odpowiedział. Nie wymagałam, by podał mi adres – egzystowałam w wojennej rzeczywistości już wystarczająco długo, by rozumieć, dlaczego lepiej było, by tego nie robił – ale nie chciałam by był zmuszony tułać się z miejsca na miejsce. Zwłaszcza teraz, ścigany przez cienie, które ciągnęły się za nim prawie namacalnie, znikając, ilekroć próbowałam je dojrzeć; kryjąc się w zmarszczkach wokół oczu i czujności w spojrzeniu.
Westchnęłam bezgłośnie, kiedy powiedział dokładnie to, co spodziewałam się usłyszeć. – Wiem – odpowiedziałam niechętnie; ani trochę mi się nie podobało, że miał rację. Opuściłam wzrok na moment, zawieszając spojrzenie na pokrytej opadłymi liśćmi ścieżce. Chciałabym móc powiedzieć, że nie bałam się, że tu przyjdą – że nie śnił mi się czasami nasz dom ogarnięty płomieniami, aetonany rozbiegające się w popłochu, Mroczny Znak zawieszony ponad dachem – ale byłoby to oczywiste kłamstwo. Wojna już dawno dotarła do naszych progów, poniekąd zaprosiliśmy ją też sami do środka; przedostawała się tam, wnoszona na butach ludzi, którzy przychodzili do mnie po magiczne szaty, tworzone po cichu w ukrytej na poddaszu pracowni. Zdawałam sobie sprawę z tego, że kiedyś przyjdzie mi za to zapłacić – a jednocześnie powtarzałam sobie, że jeszcze nie dzisiaj. – Ale wiesz, jeśli mają tu przyjść, to i tak to – zrobią, chciałam dokończyć, kiedy jednak podniosłam ponownie wzrok, zamilkłam od razu, nie do końca pewna, co właściwie zaalarmowało mnie pierwsze: gwałtowne wciągnięcie powietrza, czy spazm bólu przemykający przez rysy brata. – Sam – wyrwało mi się; wyciągnęłam ręce odruchowo, starając się uchronić go przed upadkiem; ramiona miałam zbyt słabe, by go podnieść, otoczyły go jednak szczelnie, starając się przynajmniej odrobinę zamortyzować osunięcie się w dół, na kolano, a później – na prowadzące na werandę schodki. – Co się stało? – zapytałam, posłusznie zatrzymując się i czekając, dając mu przestrzeń i czas – ani przez sekundę nie wierząc, że naprawdę było w porządku; przyglądając się krwi odpływającej mu z twarzy i wsłuchując w oddech, nagle płytszy i szybszy, jakby powleczony strachem.
Zbliżyłam się, kiedy mi na to pozwolił, siadając na schodach tuż obok, odruchowo szczelniej otulając się swetrem, a później wyciągając rękę, żeby uchwycić go za dłoń. Nie znosiłam tego, że nie potrafiłam mu pomóc – ale starałam się przynajmniej dać mu do zrozumienia, że byłam tuż obok. Ja, nie ci, którzy podążali za nim krok w krok, gotowi zebrać nagrodę wyznaczoną za jego istnienie. – Wichura uciekła nam wczoraj – powiedziałam, przyciągając do siebie jego palce, otaczając je własnymi; jak wtedy, gdy miałam parę lat i budziłam się z nocnych koszmarów, a on przychodził, żeby powiedzieć mi, że wszystko było w porządku. Tym razem to ja próbowałam odciągnąć jego myśli – zabrać je z miejsca, w którym tkwiły, nękane przeszłością; przyprowadzić z powrotem tutaj – do domu, na otoczony szelestem liści ganek, na którym nie miało go spotkać nic złego. Przynajmniej nie dzisiaj. – Nie wiem, jakim cudem się wydostała, ale zobaczyłam ją, jak już leciała w stronę miasteczka. Wiesz, jaka bywa narwana. – Wichura była jedną z naszych aetonanek, młodych; ledwie skończyła rok. Wiedziałam, że tęskniła za hodowlą, którą musieliśmy zostawić za sobą – i nie potrzebowałam daru porozumienia się z końmi, by to rozumieć. – Znalazłam ją dopiero pod samym Exmoor, z jakiegoś powodu upodobała sobie gospodarstwo Midgenów. Chyba zaprzyjaźniła się z ich synem. To uroczy chłopiec, miał w tym roku iść pierwszy raz do Hogwartu, ale zatrzymali go w domu i mam wrażenie, że czuje się przez to trochę samotny. Myślałam o tym, czy by nie zaprosić go tutaj, wydaje się mieć dobrą rękę do zwierząt. Mógłbyś mu dać kilka lekcji – zasugerowałam, zerkając w stronę Samuela; starając się powstrzymać cisnące się na usta pytanie o to, czy przypadkiem nie potrzebował uzdrowiciela.
Nie tylko dlatego, że w oczywisty sposób, nic z tego, co się wydarzyło – ani przymusowa ucieczka, ani napaść, ani tym bardziej fakt, że przez dłuższy czas nie był w stanie się do mnie odezwać – nie stało się z jego winy. Nawet gdyby tak było: gdyby milczał celowo, wyjechał, na długie miesiące zaszył się gdzieś bez słowa, wybaczyłabym mu to od razu, gdy tylko pojawiłby się na naszym progu (co niekoniecznie oznaczało, że taki scenariusz obyłby się bez głośnej awantury). Choć kiedyś wydawało mi się, że już zawsze będziemy nierozłączni, to już od dawna nie byłam tą samą dziewczynką, która uparcie śledziła każdy jego krok, obrażając się śmiertelnie, jeśli tylko na parę godzin zniknął z zasięgu jej wzroku. Pozostawanie długo w jednym miejscu nie leżało w jego naturze, tym się poniekąd od siebie różniliśmy; on chadzał własnymi ścieżkami, podczas gdy ja do spokoju ducha potrzebowałam miejsca, do którego w razie potrzeby mogłabym zawinąć. Samuel, niczym niespokojny wiatr, odkąd tylko pamiętałam, gnał gdzieś do przodu – miałam kilka lat, kiedy przestałam za nim nadążać – i chociaż początkowo budziło to we mnie irytację, z czasem nauczyłam się to akceptować.
Chciałam powiedzieć mu mnóstwo rzeczy: żeby przypadkiem nie próbował znikać tak znowu; że to dobrze, że nie planował; że wcale się na niego nie gniewałam. Słowa kotłowały się gdzieś w gardle, ale to – nagle dziwnie ściśnięte przez ulgę i wzruszenie – nie pozwalało mi na wydobycie z siebie choćby pojedynczej głoski. Kiwnęłam więc jedynie głową, raz i drugi, nie zwracając uwagi na to, że prawdopodobnie nie był w stanie tego zobaczyć; na moment mocniej zaciskając palce na materiale jego płaszcza, przyciskając nos do jego ramienia; przymykając powieki. Zapamiętując tę chwilę, ten moment, w jakiś sposób podskórnie przeczuwając, że przyjdą jeszcze takie, w których będę w tym krótkim wspomnieniu doszukiwać się nadziei.
Zmarszczyłam podejrzliwie brwi, słysząc jego odpowiedź, która w gruncie rzeczy wcale nią nie była. Zrobiłam krok do tyłu, żeby móc zadrzeć w górę głowę i przyjrzeć mu się uważnie; nie w Londynie – czyli gdzie? I co to znaczyło, że zazwyczaj będzie z Anthonym? Świadomość, że trzymali się razem, w pewnym sensie mnie uspokajała – ale tylko częściowo. – Zazwyczaj? – powtórzyłam po nim; cofając wreszcie ręce, po to tylko, by spleść ramiona na klatce piersiowej, w geście, którego dosyć wcześnie nauczyłam się od mamy. – Ale macie się gdzie podziać, tak? – zapytałam, bo wciąż mi nie odpowiedział. Nie wymagałam, by podał mi adres – egzystowałam w wojennej rzeczywistości już wystarczająco długo, by rozumieć, dlaczego lepiej było, by tego nie robił – ale nie chciałam by był zmuszony tułać się z miejsca na miejsce. Zwłaszcza teraz, ścigany przez cienie, które ciągnęły się za nim prawie namacalnie, znikając, ilekroć próbowałam je dojrzeć; kryjąc się w zmarszczkach wokół oczu i czujności w spojrzeniu.
Westchnęłam bezgłośnie, kiedy powiedział dokładnie to, co spodziewałam się usłyszeć. – Wiem – odpowiedziałam niechętnie; ani trochę mi się nie podobało, że miał rację. Opuściłam wzrok na moment, zawieszając spojrzenie na pokrytej opadłymi liśćmi ścieżce. Chciałabym móc powiedzieć, że nie bałam się, że tu przyjdą – że nie śnił mi się czasami nasz dom ogarnięty płomieniami, aetonany rozbiegające się w popłochu, Mroczny Znak zawieszony ponad dachem – ale byłoby to oczywiste kłamstwo. Wojna już dawno dotarła do naszych progów, poniekąd zaprosiliśmy ją też sami do środka; przedostawała się tam, wnoszona na butach ludzi, którzy przychodzili do mnie po magiczne szaty, tworzone po cichu w ukrytej na poddaszu pracowni. Zdawałam sobie sprawę z tego, że kiedyś przyjdzie mi za to zapłacić – a jednocześnie powtarzałam sobie, że jeszcze nie dzisiaj. – Ale wiesz, jeśli mają tu przyjść, to i tak to – zrobią, chciałam dokończyć, kiedy jednak podniosłam ponownie wzrok, zamilkłam od razu, nie do końca pewna, co właściwie zaalarmowało mnie pierwsze: gwałtowne wciągnięcie powietrza, czy spazm bólu przemykający przez rysy brata. – Sam – wyrwało mi się; wyciągnęłam ręce odruchowo, starając się uchronić go przed upadkiem; ramiona miałam zbyt słabe, by go podnieść, otoczyły go jednak szczelnie, starając się przynajmniej odrobinę zamortyzować osunięcie się w dół, na kolano, a później – na prowadzące na werandę schodki. – Co się stało? – zapytałam, posłusznie zatrzymując się i czekając, dając mu przestrzeń i czas – ani przez sekundę nie wierząc, że naprawdę było w porządku; przyglądając się krwi odpływającej mu z twarzy i wsłuchując w oddech, nagle płytszy i szybszy, jakby powleczony strachem.
Zbliżyłam się, kiedy mi na to pozwolił, siadając na schodach tuż obok, odruchowo szczelniej otulając się swetrem, a później wyciągając rękę, żeby uchwycić go za dłoń. Nie znosiłam tego, że nie potrafiłam mu pomóc – ale starałam się przynajmniej dać mu do zrozumienia, że byłam tuż obok. Ja, nie ci, którzy podążali za nim krok w krok, gotowi zebrać nagrodę wyznaczoną za jego istnienie. – Wichura uciekła nam wczoraj – powiedziałam, przyciągając do siebie jego palce, otaczając je własnymi; jak wtedy, gdy miałam parę lat i budziłam się z nocnych koszmarów, a on przychodził, żeby powiedzieć mi, że wszystko było w porządku. Tym razem to ja próbowałam odciągnąć jego myśli – zabrać je z miejsca, w którym tkwiły, nękane przeszłością; przyprowadzić z powrotem tutaj – do domu, na otoczony szelestem liści ganek, na którym nie miało go spotkać nic złego. Przynajmniej nie dzisiaj. – Nie wiem, jakim cudem się wydostała, ale zobaczyłam ją, jak już leciała w stronę miasteczka. Wiesz, jaka bywa narwana. – Wichura była jedną z naszych aetonanek, młodych; ledwie skończyła rok. Wiedziałam, że tęskniła za hodowlą, którą musieliśmy zostawić za sobą – i nie potrzebowałam daru porozumienia się z końmi, by to rozumieć. – Znalazłam ją dopiero pod samym Exmoor, z jakiegoś powodu upodobała sobie gospodarstwo Midgenów. Chyba zaprzyjaźniła się z ich synem. To uroczy chłopiec, miał w tym roku iść pierwszy raz do Hogwartu, ale zatrzymali go w domu i mam wrażenie, że czuje się przez to trochę samotny. Myślałam o tym, czy by nie zaprosić go tutaj, wydaje się mieć dobrą rękę do zwierząt. Mógłbyś mu dać kilka lekcji – zasugerowałam, zerkając w stronę Samuela; starając się powstrzymać cisnące się na usta pytanie o to, czy przypadkiem nie potrzebował uzdrowiciela.
she's still here fighting
better know there's life in her yet
better know there's life in her yet
{...........................}
Ciężko było mu odsunąć cisnące się wściekłym niepokojem wrażenie, że przy kolejnym mrugnięciu, słońce zgaśnie, czerwień liści zblaknie, a postać siostry rozmyje się w akompaniamencie jego własnego jęku i otaczającej go, więziennej ciemności. Być może dlatego, czasem zbyt długo patrzył, jakby umysł chciał upewnić się, że wszystko co widzi, jest prawdziwe i żadne fałszywe wrażenie nie zaścieli widoku. I jednocześnie, chciał zdążyć powiedzieć to wszystko, czego przed upadkiem nie miał okazji odkryć. Problemem był jednak mur, który sam w sobie postawił. Ten sam on, który kiedyś z taka łatwością ścigał się z pomysłowością żywiołowych odpowiedzi, teraz czuł ucisk w gardle za każdym razem, gdy próbował sformułować werbalizacją zalegające w głowie słowa. Nie mógł tego nazwać strachem, czy zwykła obawą. Coś na kształt rozrastającej się na języku guli, nie dawała mu mocy do przekazania tego, co właściwie czuł. I może na tym to wszystko polegało? Wojna toczyła się nawet w nim. Tak, jak dostrzegał jej zdradzieckie znamiona w spojrzeniu siostry.
Nie była taka sama. Powiedziałaby to już w momencie, gdy ją zobaczył stojącą z daleka na ganku. Nie biegła jak kiedyś. Nie podążała za nim, śledząc jego cień. Nie naśladowała. Szła już inną drogą. Równie wyboistą, pociosaną przeszkodami, o których nie miał pojęcia. Te same zachowania, które dawno temu wywoływały w nim irytację, teraz... brakowało mu ich. Brakowało tego co utracił. Brakowało mu jej - tak po prostu. Miał być skałą. Stałą, niezmienną, zamkniętą na słabości, twardy i niezależny od otaczających go zmian. Wystarczył jednak dotyk kruchych - tylko na pierwszych rzut oka - dłoni, aby coś skruszało w piersi. Chłód dystansu, którym otaczał się coraz szczelniej, zdawał się puścić go ze szponów, jakby właśnie wylosował dobrą kartę w rozgrywce. Ale znowu - rozterka, która ścigała się w sercu, zamykała się sztywno w jego spojrzeniu, wciąż nie dając im prawa ujścia. Pomimo tego, zapamiętywał. Widok, domu, opadających gdzieś pod nogi jesiennych liści, dotyku drobnych dłoni i obejmującą go mieszankę korzenno kwiatowych woni, które zdawały się koncentrować na włosach czarownicy.
Nie musiała się z nim zgadzać. Nie musiała nawet odpowiadać, żeby tych kilka niemych przekazów zgarnąć dla siebie. Nawet w tedy, gdy odsunęła się z wahaniem nowych pytań, które jawiły się na jasnych licach jeszcze zanim pojawiły się na wargach - Zazwyczaj- powtórzył wyraźniej, nie starając się nawet brzmieć wymijająco. Nie było trudno odnaleźć pary źrenic, które śledziły go, zaglądając do oczu - Nie ma nic stałego - doprecyzował jeszcze, ale pokręcił głową, jakby chciał uciąć temat. Ten z siostrą i ten we własnej głowie. Mógłby wskazać wiele argumentów za tym, że nie mogą narażać teraz nikogo swoją obecnością. Ale prawda była tez taka, że rozpaczliwie wręcz potrzebował przestrzeni, że zamknięte pomieszczenia wywoływały w nim coś więcej niż odległy niepokój, a strach paraliżował na kilka chwil, gdy budził się z koszmaru, aż do uświadomienia, że nie był już tam - Tak jest lepiej - dodał nieco ciszej, łagodniej, częściowo odsłaniając, że decyzja nie była dyktowana tylko koniecznością, a zabarwienie miało ślady subiektywizmu.
Patrzył na jej twarz nawet wtedy, gdy opuściła spojrzenie gdzieś pod nogi - Wiem - powtórzył po raz kolejny - nie pamiętał który. Nie potrzebował usłyszeć zakończenia zdania, by nie zacisnąć szczęki i palców w krótkim impulsie. Przypominając - niepotrzebnie - o zagrożeniach, które sprowadziła na nich wojna tylko dlatego, że stali po właściwej jej stronie. Śliskie cienie przepełzły głębiej, zrywając łańcuchy słabości, która wbiła mu niewidzialne pazury w pierś. Nienawidził tego. A mimo to podążył za ruchem siostrzanych dłoni, aż do momentu, gdy przestrzeń wokół przestała szaleńczo wirować.
Co się stało
Pytanie kołysało się w głowie, niby papierowy statek puszczony na wartką rzekę - Nie przyzwyczaiłem się jeszcze do zmiany otoczenia - odezwał się pomiędzy krótkimi, ale mniej chrapliwymi oddechami, przymykając powieki, gdy siostra usiadła obok. Bardziej czuł jej obecność, niż na nią patrzył. Na dotyk dłoni zareagował niewyraźnym drgnieniem, by zaraz potem rozchylić palce i samemu zamknąć rękę czarownicy w swojej. Słowa, które popłynęły potem, zdawały się przenosić go do opisywanych wydarzeń. Rzeczywiście, odciągając go od koszmaru, który jawił mu się przed chwilą. Potrafił wyobrazić sobie smukła sylwetkę aetonanki, która szybuje do góry, pozostawiając za sobą znajomą przestrzeń. Odległy, nieco bardziej koślawy uśmiech pojawił mu się na wargach - Charakter ma po matce - rozchylił powieki, dopiero wtedy odwracając twarz ku siostrze, potem wędrując za jej spojrzeniem, nieco przed siebie - Więcej nauczy się od ciebie - i chociaż zabrzmiał poważniej niż zamierzał, w jakiś sposób odnajdował ulgę w wypowiedzianym stwierdzeniu. Tess miała zdolności, którym on mógł tylko się dziwić. A sam raczej nie chciał traktować chłopca, jak jednego z aurorskich stażystów. I czy potrafiłby uczyć jeszcze czegoś poza sztuką wojenną? Z cichym westchnieniem, przechylił się ku siostrze, opierając barkiem o jej bok - Mam prośbę - podniósł wolną dłoń, zgarniając z kobiecego czoła wysunięty zza ucha kosmyk - Zawołasz za chwilę rodziców tutaj? - mówił szybko, ale spokojniej, przewidując trudność w samej komunikacji. I reakcji - Czeka mnie chyba dłuższe kazanie - przez chwilę brzmiał lekko, jakby rzeczywiście cała rozmowa miała dotyczyć błahostki, ot - jednego z wybryków, którego kiedyś dokonał. Zamiast tego, łomot serca wybijał niespokojny rytm żegnanego w końcu koszmaru.
Nie była taka sama. Powiedziałaby to już w momencie, gdy ją zobaczył stojącą z daleka na ganku. Nie biegła jak kiedyś. Nie podążała za nim, śledząc jego cień. Nie naśladowała. Szła już inną drogą. Równie wyboistą, pociosaną przeszkodami, o których nie miał pojęcia. Te same zachowania, które dawno temu wywoływały w nim irytację, teraz... brakowało mu ich. Brakowało tego co utracił. Brakowało mu jej - tak po prostu. Miał być skałą. Stałą, niezmienną, zamkniętą na słabości, twardy i niezależny od otaczających go zmian. Wystarczył jednak dotyk kruchych - tylko na pierwszych rzut oka - dłoni, aby coś skruszało w piersi. Chłód dystansu, którym otaczał się coraz szczelniej, zdawał się puścić go ze szponów, jakby właśnie wylosował dobrą kartę w rozgrywce. Ale znowu - rozterka, która ścigała się w sercu, zamykała się sztywno w jego spojrzeniu, wciąż nie dając im prawa ujścia. Pomimo tego, zapamiętywał. Widok, domu, opadających gdzieś pod nogi jesiennych liści, dotyku drobnych dłoni i obejmującą go mieszankę korzenno kwiatowych woni, które zdawały się koncentrować na włosach czarownicy.
Nie musiała się z nim zgadzać. Nie musiała nawet odpowiadać, żeby tych kilka niemych przekazów zgarnąć dla siebie. Nawet w tedy, gdy odsunęła się z wahaniem nowych pytań, które jawiły się na jasnych licach jeszcze zanim pojawiły się na wargach - Zazwyczaj- powtórzył wyraźniej, nie starając się nawet brzmieć wymijająco. Nie było trudno odnaleźć pary źrenic, które śledziły go, zaglądając do oczu - Nie ma nic stałego - doprecyzował jeszcze, ale pokręcił głową, jakby chciał uciąć temat. Ten z siostrą i ten we własnej głowie. Mógłby wskazać wiele argumentów za tym, że nie mogą narażać teraz nikogo swoją obecnością. Ale prawda była tez taka, że rozpaczliwie wręcz potrzebował przestrzeni, że zamknięte pomieszczenia wywoływały w nim coś więcej niż odległy niepokój, a strach paraliżował na kilka chwil, gdy budził się z koszmaru, aż do uświadomienia, że nie był już tam - Tak jest lepiej - dodał nieco ciszej, łagodniej, częściowo odsłaniając, że decyzja nie była dyktowana tylko koniecznością, a zabarwienie miało ślady subiektywizmu.
Patrzył na jej twarz nawet wtedy, gdy opuściła spojrzenie gdzieś pod nogi - Wiem - powtórzył po raz kolejny - nie pamiętał który. Nie potrzebował usłyszeć zakończenia zdania, by nie zacisnąć szczęki i palców w krótkim impulsie. Przypominając - niepotrzebnie - o zagrożeniach, które sprowadziła na nich wojna tylko dlatego, że stali po właściwej jej stronie. Śliskie cienie przepełzły głębiej, zrywając łańcuchy słabości, która wbiła mu niewidzialne pazury w pierś. Nienawidził tego. A mimo to podążył za ruchem siostrzanych dłoni, aż do momentu, gdy przestrzeń wokół przestała szaleńczo wirować.
Co się stało
Pytanie kołysało się w głowie, niby papierowy statek puszczony na wartką rzekę - Nie przyzwyczaiłem się jeszcze do zmiany otoczenia - odezwał się pomiędzy krótkimi, ale mniej chrapliwymi oddechami, przymykając powieki, gdy siostra usiadła obok. Bardziej czuł jej obecność, niż na nią patrzył. Na dotyk dłoni zareagował niewyraźnym drgnieniem, by zaraz potem rozchylić palce i samemu zamknąć rękę czarownicy w swojej. Słowa, które popłynęły potem, zdawały się przenosić go do opisywanych wydarzeń. Rzeczywiście, odciągając go od koszmaru, który jawił mu się przed chwilą. Potrafił wyobrazić sobie smukła sylwetkę aetonanki, która szybuje do góry, pozostawiając za sobą znajomą przestrzeń. Odległy, nieco bardziej koślawy uśmiech pojawił mu się na wargach - Charakter ma po matce - rozchylił powieki, dopiero wtedy odwracając twarz ku siostrze, potem wędrując za jej spojrzeniem, nieco przed siebie - Więcej nauczy się od ciebie - i chociaż zabrzmiał poważniej niż zamierzał, w jakiś sposób odnajdował ulgę w wypowiedzianym stwierdzeniu. Tess miała zdolności, którym on mógł tylko się dziwić. A sam raczej nie chciał traktować chłopca, jak jednego z aurorskich stażystów. I czy potrafiłby uczyć jeszcze czegoś poza sztuką wojenną? Z cichym westchnieniem, przechylił się ku siostrze, opierając barkiem o jej bok - Mam prośbę - podniósł wolną dłoń, zgarniając z kobiecego czoła wysunięty zza ucha kosmyk - Zawołasz za chwilę rodziców tutaj? - mówił szybko, ale spokojniej, przewidując trudność w samej komunikacji. I reakcji - Czeka mnie chyba dłuższe kazanie - przez chwilę brzmiał lekko, jakby rzeczywiście cała rozmowa miała dotyczyć błahostki, ot - jednego z wybryków, którego kiedyś dokonał. Zamiast tego, łomot serca wybijał niespokojny rytm żegnanego w końcu koszmaru.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Nie chciałam pozwolić mu na ucięcie tematu stałego miejsca zamieszkania. Nie tylko dlatego, że martwiłam się o ewentualne niewygody, które musiał znosić przenosząc się z jednego lokum do innego – ale głównie przez dziwne i trudne do opisania poczucie, że Samuel wciąż mi gdzieś umykał. Wiedziałam, że wrócił naprawdę, stał w końcu przede mną, nie miałam co do tego żadnych wątpliwości – ale czułabym się znacznie pewniej i lepiej wiedząc, dokąd za moment pójdzie; gdzie zniknie – w którym miasteczku lub chociaż w której części kraju położy się tej nocy spać. Zacisnęłam wargi, mocniej krzyżując też ramiona na klatce piersiowej i przez parę milczących sekund walcząc z cisnącymi się na usta, zabarwionymi uporem słowami – ale nim zdążyłabym wypowiedzieć chociaż jedno, Sam zareagował pierwszy. Tak jest lepiej. – Nie, nie jest – rzuciłam odruchowo, nawet w moich uszach zabrzmiało to jednak słabo, niepewnie; wiedziałam, że nie mogłam się o to sprzeczać, to było jego życie i jego decyzja. – Ale w porządku – dodałam po chwili pojednawczo, wypuszczając z płuc powietrze i z kapitulacją opuszczając ramiona. Porzucając namowy i kazania, które pewnie mogłabym wygłosić – ale które raczej nie odniosłyby żadnego skutku. Zdawałam sobie sprawę z tego, jaki był uparty; jeśli sobie coś postanowił, to nie było wątpliwości co do tego, że tak właśnie zrobi – i była to cecha, którą w nim jednocześnie podziwiałam i przeklinałam.
I taka, którą oboje dzieliliśmy.
– Sam? – powtórzyłam chwilę później, gdy Samuel się zachwiał – a z mojej głowy tymczasowo umknęła zarówno ochota na sprzeczkę, jak i obawa przed przeszłością. W pierwszej chwili mi nie odpowiedział, sprawiając, że niepokój jeszcze mocniej rozlał się po moich wnętrznościach, ale nie pobiegłam do domu, żeby zawołać rodziców; wpatrywałam się w jego twarz, poszarzałą, pozbawioną kolorów; zabarwioną wyłącznie rozciągającymi się na całej skali szarości emocjami, uczuciami, których nie potrafiłam zrozumieć ani zidentyfikować, mających swoje źródło w miejscu, którego – jak podejrzewałam – nie byłam sobie w stanie nawet wyobrazić. Zacisnęłam mocniej palce na jego dłoni, przyciągając ją bardziej do siebie, tak, jakbym chciała w ten sposób przyciągnąć do rzeczywistości również i brata – oddychając z ulgą, gdy poczułam, że na to reaguje, odpowiada; że wraca do mnie stopniowo, kawałek po kawałku, a kącik ust ucieka w górę, rozjaśniając rysy uśmiechem.
– To prawda – odpowiedziałam, Wichura wdała się w matkę; jakiś czas temu też mieliśmy z nią spory problem, była indywidualistką – i lubiła gnać tam, gdzie zaniosły ją skrzydła, nie zwracając uwagi na polecenia. Otworzyłam usta, przez moment chcąc przypomnieć, że Aurora też taka bywała – ale wspomnienie straconej aetonanki wywołało bolesne szarpnięcie gdzieś za moim mostkiem, sprawiając, że na sekundę wstrzymałam powietrze. Zamrugałam szybko powiekami, mając wrażenie, że nagle zawiał w nie wiatr – a później uśmiechnęłam się, odwracając jednocześnie spojrzenie gdzieś w bok – starając się ukryć, że ten uśmiech nie sięgał oczu. – No nie wiem, ja przecież – już nie latam, zatańczyło mi na ustach, z jakiegoś powodu urwałam jednak to zdanie w połowie; może dlatego, że nawet w moich myślach brzmiało, jak przyznanie się do ostatecznej porażki – a tego robić nie znosiłam. Przełknęłam ślinę, mając wrażenie, że gardło mam wyścielone papierem ściernym. – Może tata by się zgodził – powiedziałam zamiast tego, wzruszając ramionami.
Czując na sobie jego ciężar, poprawiłam się nieznacznie, przyciskając policzek do skroni brata, dając jemu – i sobie – chwilę ciszy i spokoju, o której kilka tygodni temu nie mogłabym nawet marzyć. Na zewnątrz było już chłodno, a od drewnianej werandy nieco ciągnęło, ale nie przeszkadzało mi to, chciałam zostać na niej przez co najmniej kolejnych kilka godzin, ciesząc się obecnością Samuela – ale rzecz jasna nie miało być nam to dane. – Tak? – zapytałam, odwracając się w jego stronę i uśmiechając, kiedy odgarnął mi z czoła luźny kosmyk – gestem, który pamiętałam z dzieciństwa; z czasów, gdy jeszcze zamiast jednego zarzuconego na ramię warkocza nosiłam dwa, podskakujące wesoło przy każdym kroku i obwiązane kolorowymi wstążkami. – Oczywiście – przytaknęłam, raz jeszcze krótko ściskając jego palce, a później podnosząc się powoli, z ociąganiem; przytrzymując jego dłoń, jakbym chciała jego też pociągnąć w stronę wejścia do domu. Chciałam. – Na pewno nie wejdziesz? – zapytałam raz jeszcze, czując jakąś instynktowną niechęć przed pozostawieniem go samego na ganku nawet na moment; w obawie, że jak wrócę, to już go tu nie zastanę.
Ale był tu – siedział wciąż w tym samym miejscu, gdy wyszłam na zewnątrz po paru minutach, przystając obok i dotykając lekko jego ramienia. – Za moment tu będą, mama właśnie opróżnia spiżarnię ze słoików, mam nadzieję, że pamiętasz jeszcze zaklęcie zmniejszające wagę – powiedziałam – trochę żartując, a trochę nie. – Tata ją zaraz stamtąd wyciągnie, już się niecierpliwił – dodałam, schodząc po werandowych schodkach i obchodząc go dookoła, a później przykucając tuż przed nim i opierając podbródek na dłoniach – jak dawniej, jak wtedy, kiedy mieliśmy po kilka lat. – Musisz być gotowy na to, że z nimi nie pójdzie ci tak łatwo jak ze mną. I nie jestem pewna, po czyjej stronie stanę – ostrzegłam, ale nie zdołałam udać powagi ani ukryć wkradającego się na usta śmiechu; oboje wiedzieliśmy, że byłam.
I taka, którą oboje dzieliliśmy.
– Sam? – powtórzyłam chwilę później, gdy Samuel się zachwiał – a z mojej głowy tymczasowo umknęła zarówno ochota na sprzeczkę, jak i obawa przed przeszłością. W pierwszej chwili mi nie odpowiedział, sprawiając, że niepokój jeszcze mocniej rozlał się po moich wnętrznościach, ale nie pobiegłam do domu, żeby zawołać rodziców; wpatrywałam się w jego twarz, poszarzałą, pozbawioną kolorów; zabarwioną wyłącznie rozciągającymi się na całej skali szarości emocjami, uczuciami, których nie potrafiłam zrozumieć ani zidentyfikować, mających swoje źródło w miejscu, którego – jak podejrzewałam – nie byłam sobie w stanie nawet wyobrazić. Zacisnęłam mocniej palce na jego dłoni, przyciągając ją bardziej do siebie, tak, jakbym chciała w ten sposób przyciągnąć do rzeczywistości również i brata – oddychając z ulgą, gdy poczułam, że na to reaguje, odpowiada; że wraca do mnie stopniowo, kawałek po kawałku, a kącik ust ucieka w górę, rozjaśniając rysy uśmiechem.
– To prawda – odpowiedziałam, Wichura wdała się w matkę; jakiś czas temu też mieliśmy z nią spory problem, była indywidualistką – i lubiła gnać tam, gdzie zaniosły ją skrzydła, nie zwracając uwagi na polecenia. Otworzyłam usta, przez moment chcąc przypomnieć, że Aurora też taka bywała – ale wspomnienie straconej aetonanki wywołało bolesne szarpnięcie gdzieś za moim mostkiem, sprawiając, że na sekundę wstrzymałam powietrze. Zamrugałam szybko powiekami, mając wrażenie, że nagle zawiał w nie wiatr – a później uśmiechnęłam się, odwracając jednocześnie spojrzenie gdzieś w bok – starając się ukryć, że ten uśmiech nie sięgał oczu. – No nie wiem, ja przecież – już nie latam, zatańczyło mi na ustach, z jakiegoś powodu urwałam jednak to zdanie w połowie; może dlatego, że nawet w moich myślach brzmiało, jak przyznanie się do ostatecznej porażki – a tego robić nie znosiłam. Przełknęłam ślinę, mając wrażenie, że gardło mam wyścielone papierem ściernym. – Może tata by się zgodził – powiedziałam zamiast tego, wzruszając ramionami.
Czując na sobie jego ciężar, poprawiłam się nieznacznie, przyciskając policzek do skroni brata, dając jemu – i sobie – chwilę ciszy i spokoju, o której kilka tygodni temu nie mogłabym nawet marzyć. Na zewnątrz było już chłodno, a od drewnianej werandy nieco ciągnęło, ale nie przeszkadzało mi to, chciałam zostać na niej przez co najmniej kolejnych kilka godzin, ciesząc się obecnością Samuela – ale rzecz jasna nie miało być nam to dane. – Tak? – zapytałam, odwracając się w jego stronę i uśmiechając, kiedy odgarnął mi z czoła luźny kosmyk – gestem, który pamiętałam z dzieciństwa; z czasów, gdy jeszcze zamiast jednego zarzuconego na ramię warkocza nosiłam dwa, podskakujące wesoło przy każdym kroku i obwiązane kolorowymi wstążkami. – Oczywiście – przytaknęłam, raz jeszcze krótko ściskając jego palce, a później podnosząc się powoli, z ociąganiem; przytrzymując jego dłoń, jakbym chciała jego też pociągnąć w stronę wejścia do domu. Chciałam. – Na pewno nie wejdziesz? – zapytałam raz jeszcze, czując jakąś instynktowną niechęć przed pozostawieniem go samego na ganku nawet na moment; w obawie, że jak wrócę, to już go tu nie zastanę.
Ale był tu – siedział wciąż w tym samym miejscu, gdy wyszłam na zewnątrz po paru minutach, przystając obok i dotykając lekko jego ramienia. – Za moment tu będą, mama właśnie opróżnia spiżarnię ze słoików, mam nadzieję, że pamiętasz jeszcze zaklęcie zmniejszające wagę – powiedziałam – trochę żartując, a trochę nie. – Tata ją zaraz stamtąd wyciągnie, już się niecierpliwił – dodałam, schodząc po werandowych schodkach i obchodząc go dookoła, a później przykucając tuż przed nim i opierając podbródek na dłoniach – jak dawniej, jak wtedy, kiedy mieliśmy po kilka lat. – Musisz być gotowy na to, że z nimi nie pójdzie ci tak łatwo jak ze mną. I nie jestem pewna, po czyjej stronie stanę – ostrzegłam, ale nie zdołałam udać powagi ani ukryć wkradającego się na usta śmiechu; oboje wiedzieliśmy, że byłam.
she's still here fighting
better know there's life in her yet
better know there's life in her yet
{...........................}
Za dużo stracił. Nie trzeba było daleko szukać, ale - przyzwyczajał się do świadomości, jak wiele odzyskał i zyskał. Coś, co uznał już za zgubione, coś, co budziło się ze zbyt długiej boleści, chociaż nieśmiało, witało go światłem. Tym, za którym przecież podążał, ale zbyt długo trwając w ciemności, zamykał powieki, rażony jasnością. Tylko trochę czasu - tyle potrzebował, by na nowo móc bez wahania patrzeć w stronę, która wabiła go wartością. A siostra, była jego zwiastunem, preludium do zmiany, w której miał się zanurzyć od nowa. Tej trudniejszej, utkanej z doświadczeń, ale przez to silniejszej. Na tyle, by móc spojrzeć w oczy czarownicy, nie próbując widzieć tylko odbicia własnej słabości. I winy. Jeśli chciał żyć, potrzebował przekroczyć próg ciemności, który tyle czasu go pochłaniał. I w którym nie chciał tkwić, tonąc w goryczy.
Lekarstwo było gorzkie, ale każda próba użalania się nad losem, nie prowadziła nigdzie, gdzie chciał dotrzeć. I gdzie powinien był trafić. Tak, jak tutaj. Do domu, do miejsca, które wciąż oferowało mu namiastkę spokoju, fragment normalności. Co w zamian im oddał? Co otrzymała od niego Tess? Co mógł ofiarować? Ile go ominęło? - Dziękuję - nawet jeśli widział, że zgadza się tylko słowem, że krzyżuje z okolicznością własną naturę, a oczy błyszczą od emocji, których nie wypuszczała poza ich taflę. Niewiele kobiet potrafiło to zrobić. Niewiele z tych, które znał, oferując więcej niż był w stanie. Ale teraz był tutaj, pozwalając sobie i jej na słabość opuszczenia gardy. Na krótko, na moment, odpuszczając zaciskane z całych sił granice i przypominając sobie o nich, gdy imię zakołysało się na siostrzanych wargach. Trochę jak echo wspomnienia, które wybudziło go z więziennego letargu. Imię wypowiadane innym głosem, szeptane, niepewne, ale wracające zgubioną tożsamość. Jessa miała już więcej nigdy nie budzić nikogo.
Odetchnął z westchnieniem, jak tonący, który zaczerpnął powietrza, gdy zbyt długo znajdował się pod powierzchnią. I dziś, to czarownica wyciągnęła do niego rękę, wynurzając go z odmętów trawiącej duszę choroby - Może wezmę ją ze sobą - zawahał się, zatrzymując wzrok na kobiecej twarzy dokładnie w tym samym momencie, w którym czarownica urwała wypowiedź. Cień zakołysał się między kolejną odpowiedzią, jak zadra w ranie, której nie chciała dotknąć. Przekręcił głowę - Ja wiem - wygiął spierzchnięte wargi, jakby planował dłuższą wypowiedź, ale zamiast tego po prostu mocniej ścisnął trzymane palce. Za dużo umykało mu rzeczy, za wiele spraw wymagało jeszcze rozdarcia. Tych, do których mogła go wpuścić, chociaż wciąż trzymała wysoko uniesioną głowę, odwracając uwagę od własnego bólu. Ale to, co mogli sobie jeszcze teraz ofiarować, była cisza. Ta wypełniona obecnością, pozbawioną oczekiwań, rad i listy wątpliwości gryzących w język. Milczenie nie szczypało powinnością, nie paraliżowało niezręcznością - Tess - nie zmienił pozycji. Pozostawił oczy przymknięte, jakby spodziewał się, że siostra za chwilę zaśnie - wiesz, że cię kocham, prawda? - mówił tak cicho, wciąż ochryple, jakby nie do końca wierzył, że głos rzeczywiście wydobył się z jego krtani. Zdążył. Coś, co więzienne przerażenie wiercił winą, że nigdy więcej nie zrobi, że stracił okazję. Musiał to powiedzieć, by nigdy więcej nie musieć tej winy nosić ze sobą - Jeszcze trochę - zgodził się, odnajdując kolejny impuls ulgi - robi się zimno. Rodzice zmyją mi głowę, jeśli się przeze mnie rozchorujesz - wypuścił trzymaną do tej pory dłoń, unosząc ją najpierw w górę, gdy wstawała - zaczekam tu - potwierdził jeszcze, gdy wahanie zabarwiło głos czarownicy.
Chłód wyraźniej liznął ciało, gdy został sam. Nie poruszył się jednak, cierpliwie czekając na powrót siostry, starając się poukładać na powrót rozchwiany splot emocji. Przetarł palcami twarz, jak gdyby chciał zmyć z niej ślady przeżytych historii. Tych, których nawet on bał się opowiedzieć rodzicom. Wsłuchiwał się za to w kroki za sobą, w skrzypienie drzwi gdzieś niżej i stłumione głosy, które szarpały struną poruszenia. I nawet jeśli słyszał też, jak Tess staje obok, drgnął lekko, gdy dotknęła jego ramienia. Mimowolnie spojrzał w górę, a palce zwinęły się, by na wypuszczonym w uldze oddechu - Chyba coś pamiętam - podjął żartobliwy ton, podążając za krokiem i lokując wzrok na twarzy dopiero, gdy znalazła się tuż przed nim. Było coś niezmiennie ujmującego w sposobie, w jaki to zrobiła. Miał wrażenie, że z tym jednym gestem, spłynęło na niego ciepło, które trąciło dawno zakurzone rejony uczuć - Jestem gotowy na wszystko - zaśmiał się. Cicho, krótko, ale po raz pierwszy ze szczerością, która sięgnęła także ciemnych oczu - rozumiem, że ława przysięgłych już zdecydowała - dodał jeszcze, nachylając się w stronę siostry i mrużąc ślepia - myślę, że znajdę kilka argumentów na swoją obronę - kontynuował żartobliwą tyradę, milknąc dopiero, gdy za plecami usłyszał szmer kroków. Z namysłem podniósł się i wyciągnął rękę w stronę czarownicy.
Lekarstwo było gorzkie, ale każda próba użalania się nad losem, nie prowadziła nigdzie, gdzie chciał dotrzeć. I gdzie powinien był trafić. Tak, jak tutaj. Do domu, do miejsca, które wciąż oferowało mu namiastkę spokoju, fragment normalności. Co w zamian im oddał? Co otrzymała od niego Tess? Co mógł ofiarować? Ile go ominęło? - Dziękuję - nawet jeśli widział, że zgadza się tylko słowem, że krzyżuje z okolicznością własną naturę, a oczy błyszczą od emocji, których nie wypuszczała poza ich taflę. Niewiele kobiet potrafiło to zrobić. Niewiele z tych, które znał, oferując więcej niż był w stanie. Ale teraz był tutaj, pozwalając sobie i jej na słabość opuszczenia gardy. Na krótko, na moment, odpuszczając zaciskane z całych sił granice i przypominając sobie o nich, gdy imię zakołysało się na siostrzanych wargach. Trochę jak echo wspomnienia, które wybudziło go z więziennego letargu. Imię wypowiadane innym głosem, szeptane, niepewne, ale wracające zgubioną tożsamość. Jessa miała już więcej nigdy nie budzić nikogo.
Odetchnął z westchnieniem, jak tonący, który zaczerpnął powietrza, gdy zbyt długo znajdował się pod powierzchnią. I dziś, to czarownica wyciągnęła do niego rękę, wynurzając go z odmętów trawiącej duszę choroby - Może wezmę ją ze sobą - zawahał się, zatrzymując wzrok na kobiecej twarzy dokładnie w tym samym momencie, w którym czarownica urwała wypowiedź. Cień zakołysał się między kolejną odpowiedzią, jak zadra w ranie, której nie chciała dotknąć. Przekręcił głowę - Ja wiem - wygiął spierzchnięte wargi, jakby planował dłuższą wypowiedź, ale zamiast tego po prostu mocniej ścisnął trzymane palce. Za dużo umykało mu rzeczy, za wiele spraw wymagało jeszcze rozdarcia. Tych, do których mogła go wpuścić, chociaż wciąż trzymała wysoko uniesioną głowę, odwracając uwagę od własnego bólu. Ale to, co mogli sobie jeszcze teraz ofiarować, była cisza. Ta wypełniona obecnością, pozbawioną oczekiwań, rad i listy wątpliwości gryzących w język. Milczenie nie szczypało powinnością, nie paraliżowało niezręcznością - Tess - nie zmienił pozycji. Pozostawił oczy przymknięte, jakby spodziewał się, że siostra za chwilę zaśnie - wiesz, że cię kocham, prawda? - mówił tak cicho, wciąż ochryple, jakby nie do końca wierzył, że głos rzeczywiście wydobył się z jego krtani. Zdążył. Coś, co więzienne przerażenie wiercił winą, że nigdy więcej nie zrobi, że stracił okazję. Musiał to powiedzieć, by nigdy więcej nie musieć tej winy nosić ze sobą - Jeszcze trochę - zgodził się, odnajdując kolejny impuls ulgi - robi się zimno. Rodzice zmyją mi głowę, jeśli się przeze mnie rozchorujesz - wypuścił trzymaną do tej pory dłoń, unosząc ją najpierw w górę, gdy wstawała - zaczekam tu - potwierdził jeszcze, gdy wahanie zabarwiło głos czarownicy.
Chłód wyraźniej liznął ciało, gdy został sam. Nie poruszył się jednak, cierpliwie czekając na powrót siostry, starając się poukładać na powrót rozchwiany splot emocji. Przetarł palcami twarz, jak gdyby chciał zmyć z niej ślady przeżytych historii. Tych, których nawet on bał się opowiedzieć rodzicom. Wsłuchiwał się za to w kroki za sobą, w skrzypienie drzwi gdzieś niżej i stłumione głosy, które szarpały struną poruszenia. I nawet jeśli słyszał też, jak Tess staje obok, drgnął lekko, gdy dotknęła jego ramienia. Mimowolnie spojrzał w górę, a palce zwinęły się, by na wypuszczonym w uldze oddechu - Chyba coś pamiętam - podjął żartobliwy ton, podążając za krokiem i lokując wzrok na twarzy dopiero, gdy znalazła się tuż przed nim. Było coś niezmiennie ujmującego w sposobie, w jaki to zrobiła. Miał wrażenie, że z tym jednym gestem, spłynęło na niego ciepło, które trąciło dawno zakurzone rejony uczuć - Jestem gotowy na wszystko - zaśmiał się. Cicho, krótko, ale po raz pierwszy ze szczerością, która sięgnęła także ciemnych oczu - rozumiem, że ława przysięgłych już zdecydowała - dodał jeszcze, nachylając się w stronę siostry i mrużąc ślepia - myślę, że znajdę kilka argumentów na swoją obronę - kontynuował żartobliwą tyradę, milknąc dopiero, gdy za plecami usłyszał szmer kroków. Z namysłem podniósł się i wyciągnął rękę w stronę czarownicy.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Nie chciałam naruszać jego prywatności, kiedy tak błądził przez moment gdzieś indziej, odsuwając się ode mnie nie tyle fizycznie, co na jakimś emocjonalnym, trudnym do opisania poziomie, ale jednocześnie nie potrafiłam oderwać spojrzenia od jego twarzy: śledząc, z zaciśniętymi mocno wargami, każde drgnięcie przymkniętych powiek i grymas wykrzywiający rysy, z jednej strony tak bardzo znajome, z drugiej – jakby zmienione, z niedaleką przeszłością odciśniętą na nich fantomowym echem. Chciałam mu powiedzieć, że wszystko będzie dobrze – że już nie musiał się niczym martwić, i że to wszystko, co go spotkało, mógł zostawić za sobą – ale wiedziałam doskonale, że to nigdy nie było takie proste, bo były rzeczy, których ja sama wciąż za sobą nie zostawiłam – pozwalając, by mnie zmieniły, odebrały część kojarzącej się z dzieciństwem beztroski, niezbitego przekonania, że byłam niezniszczalna. Chyba na zawsze. – To świetny pomysł – odpowiedziałam od razu, szczerze. Wichura nie była szczęśliwa w bezruchu – nie trzymała się stada, a czasami miałam wrażenie, że obce było jej też pojęcie domu. Może nie mogła się pogodzić z tym, że ten prawdziwy już nie istniał – i tak, jak Samuel, wolała nie przywiązywać się już do nowego. – Dotrzymalibyście sobie towarzystwa – dodałam. Myśl o tym, że miałby ją przez cały czas obok siebie była w pewien sposób kojąca – bo wiedziałam, że wtedy trudniej byłoby mu zapomnieć, odciąć się od nas całkowicie. Gdzieś podskórnie się tego obawiałam – że pewnego dnia po prostu nie wróci, nawet jeśli nie ośmieliłabym się wypowiedzieć tego na głos.
Milczałam więc przez chwilę, wdzięczna za krótkie, wypowiedziane cicho słowo – i za uścisk szorstkich palców, ciepły, kojarzący mi się z troską i zrozumieniem. Kąciki ust drgnęły mi lekko, ale nie czułam przymusu, żeby się uśmiechać, udawać – chociaż musiałam nauczyć się robić to na co dzień, to przy Samuelu czułam się jak dawniej; jak wtedy, kiedy wszystko było prostsze, a ja nie miałam w zwyczaju oglądać się przez ramię i zastanawiać nad intencjami mijających mnie ludzi. Czułam, że bezpowrotnie coś utraciłam razem z tą naiwnością i nie byłam pewna, czy to dobrze; czy przypadkiem nie stawałam się przez to mniej taka jak my, a odrobinę bardziej taka jak oni.
Drgnęłam nieznacznie, kiedy wypowiedział moje imię, przechylając nieco głowę, żeby móc spojrzeć na niego z ukosa. Wypowiedziane cicho wyznanie mnie nie zaskoczyło, ale sprawiło, że coś ciepłego rozlało się za moim mostkiem, a gardło wypełniły kotłujące się emocje, uniemożliwiające przepchnięcie się obok słowom. Przez chwilę, parę sekund; później przełknęłam ślinę, odzyskując głos. – Wiem, głuptasie – powiedziałam, głosem bardziej zduszonym niż planowałam, cicho, prawie szepcząc. – Ja też cię kocham. Najbardziej na świecie. Nawet jak jesteś uparty jak osioł i doprowadzasz mnie do białej gorączki – powiedziałam. Głos załamał mi się na ostatnich sylabach i tym razem nie zdołałam ukryć tego pod uśmiechem, ale może nie miało to znaczenia – bo nie potrafiłabym zliczyć, ile razy w ciągu ostatnich miesięcy marzyłam, żeby móc mu o tym powiedzieć. Nie dlatego, że sądziłam, że nie wiedział – ale dlatego, że te słowa ciągle się mnie trzymały, przyklejone do strun głosowych, prawie namacalne, dławiące; smakujące cierpko i sucho jak kurz z nadmorskiej drogi, na której widziałam Samuela po raz ostatni.
– Nic mi nie będzie – mruknęłam, gdy wspomniał o zimnie i chorobie, ale nie upierałam się – kiwając głową w odpowiedzi na jego decyzję i znikając na moment wewnątrz domu, żeby po chwili wrócić, nacieszyć się jeszcze paroma minutami jego obecności. Czując się prawie tak, jak przed jego wyjazdami do Hogwartu, kiedy zaczynałam za nim tęsknić już podczas porannej, chaotycznej krzątaniny – wiedząc, że lada moment zniknie za przesuwanymi drzwiami pociągu, zostawiając mnie samą na długie miesiące. – Tak ci się tylko wydaje – odpowiedziałam z przekąsem, kiedy zapewnił mnie, że jest gotowy. Nie mógł o tym wiedzieć, ale ja pamiętałam, jak bardzo rodzice przeżyli to, co się stało – jak mocno dotknęła ich śmierć jedynego syna. Byłam całkowicie pewna, że mama rozpłacze się, gdy tylko wyjdzie na ganek; co do taty, dawałam mu jakieś pięćdziesiąt procent szans na zwycięstwo samokontroli nad emocjami.
Chwyciłam go za wyciągniętą rękę, podnosząc się z kucek, ale zamiast się odsunąć, przylgnęłam jeszcze na chwilę do jego boku, opiekając się policzkiem o jego ramię; wdychając zapach znoszonego materiału i czegoś innego, dobrego i znajomego. Zerknęłam na niego z ukosa, kiedy drzwi skrzypnęły, ukazując najpierw mamę, a później tatę, i dopiero wtedy odsunęłam się o krok, żeby pozwolić im się przywitać; to był ich moment, mój dobiegał już końca. – Dam wam chwilę. Ale nie znikaj nigdzie bez pożegnania, przyniosę ci coś – zastrzegłam, rzucając poważne spojrzenie w stronę Samuela, a później ruszając w stronę drzwi; nie miałam zamiaru wypuścić go w nieznane, dopóki nie weźmie ode mnie co najmniej jednej pary wytrzymałych rękawiczek i ciepłego szalika.
Milczałam więc przez chwilę, wdzięczna za krótkie, wypowiedziane cicho słowo – i za uścisk szorstkich palców, ciepły, kojarzący mi się z troską i zrozumieniem. Kąciki ust drgnęły mi lekko, ale nie czułam przymusu, żeby się uśmiechać, udawać – chociaż musiałam nauczyć się robić to na co dzień, to przy Samuelu czułam się jak dawniej; jak wtedy, kiedy wszystko było prostsze, a ja nie miałam w zwyczaju oglądać się przez ramię i zastanawiać nad intencjami mijających mnie ludzi. Czułam, że bezpowrotnie coś utraciłam razem z tą naiwnością i nie byłam pewna, czy to dobrze; czy przypadkiem nie stawałam się przez to mniej taka jak my, a odrobinę bardziej taka jak oni.
Drgnęłam nieznacznie, kiedy wypowiedział moje imię, przechylając nieco głowę, żeby móc spojrzeć na niego z ukosa. Wypowiedziane cicho wyznanie mnie nie zaskoczyło, ale sprawiło, że coś ciepłego rozlało się za moim mostkiem, a gardło wypełniły kotłujące się emocje, uniemożliwiające przepchnięcie się obok słowom. Przez chwilę, parę sekund; później przełknęłam ślinę, odzyskując głos. – Wiem, głuptasie – powiedziałam, głosem bardziej zduszonym niż planowałam, cicho, prawie szepcząc. – Ja też cię kocham. Najbardziej na świecie. Nawet jak jesteś uparty jak osioł i doprowadzasz mnie do białej gorączki – powiedziałam. Głos załamał mi się na ostatnich sylabach i tym razem nie zdołałam ukryć tego pod uśmiechem, ale może nie miało to znaczenia – bo nie potrafiłabym zliczyć, ile razy w ciągu ostatnich miesięcy marzyłam, żeby móc mu o tym powiedzieć. Nie dlatego, że sądziłam, że nie wiedział – ale dlatego, że te słowa ciągle się mnie trzymały, przyklejone do strun głosowych, prawie namacalne, dławiące; smakujące cierpko i sucho jak kurz z nadmorskiej drogi, na której widziałam Samuela po raz ostatni.
– Nic mi nie będzie – mruknęłam, gdy wspomniał o zimnie i chorobie, ale nie upierałam się – kiwając głową w odpowiedzi na jego decyzję i znikając na moment wewnątrz domu, żeby po chwili wrócić, nacieszyć się jeszcze paroma minutami jego obecności. Czując się prawie tak, jak przed jego wyjazdami do Hogwartu, kiedy zaczynałam za nim tęsknić już podczas porannej, chaotycznej krzątaniny – wiedząc, że lada moment zniknie za przesuwanymi drzwiami pociągu, zostawiając mnie samą na długie miesiące. – Tak ci się tylko wydaje – odpowiedziałam z przekąsem, kiedy zapewnił mnie, że jest gotowy. Nie mógł o tym wiedzieć, ale ja pamiętałam, jak bardzo rodzice przeżyli to, co się stało – jak mocno dotknęła ich śmierć jedynego syna. Byłam całkowicie pewna, że mama rozpłacze się, gdy tylko wyjdzie na ganek; co do taty, dawałam mu jakieś pięćdziesiąt procent szans na zwycięstwo samokontroli nad emocjami.
Chwyciłam go za wyciągniętą rękę, podnosząc się z kucek, ale zamiast się odsunąć, przylgnęłam jeszcze na chwilę do jego boku, opiekając się policzkiem o jego ramię; wdychając zapach znoszonego materiału i czegoś innego, dobrego i znajomego. Zerknęłam na niego z ukosa, kiedy drzwi skrzypnęły, ukazując najpierw mamę, a później tatę, i dopiero wtedy odsunęłam się o krok, żeby pozwolić im się przywitać; to był ich moment, mój dobiegał już końca. – Dam wam chwilę. Ale nie znikaj nigdzie bez pożegnania, przyniosę ci coś – zastrzegłam, rzucając poważne spojrzenie w stronę Samuela, a później ruszając w stronę drzwi; nie miałam zamiaru wypuścić go w nieznane, dopóki nie weźmie ode mnie co najmniej jednej pary wytrzymałych rękawiczek i ciepłego szalika.
she's still here fighting
better know there's life in her yet
better know there's life in her yet
{...........................}
Minęło niewiele czasu, odkąd wrócił. Zdążył odzyskać nieco z utraconych sił, poskładać, przynajmniej w częściach informacje, które go ominęły. Od nowa oglądał rzeczywistość już w perspektywie wolności. Ta, okupiona niesionym ciężarem, miała jednak ofiarować nie tylko dla niego nową szansę. A tę, wyraźniej widział stojąc przed domem, obejmując ramieniem siostrę i mając przeraźliwą wręcz świadomość, że żył. Chociaż tak często, jeszcze w ciemnicy więzienia, chciał, by wszystko się skończyło. Wbrew jednak cisnącej się wtedy na dnie umysłu rozpaczy - stało się inaczej. Nadzieja, równie wbrew wszystkiemu, tliła się wciąż niezgaszona. I dlatego był tutaj. Teraz - Zapytam ojca - kiwnął głową. Pomysł na ty, by zdobyć skrzydlatego towarzysza z rodzinnej hodowli, chodziło mu po głowie już w momencie, gdy dwa tygodnie wcześniej wylądowali bezpiecznie w okolicach oazy ze skradzionym z Tower powozem i parą aetonanów. Nawet wtedy działał instynktownie, jakby umiejętności, o których niemal zapomniał, w jednej chwili odezwały się żywo. W końcu, krew nie woda, a Skamanderowie od dawna zajmowali się magicznymi stworzeniami. A z opowieści Tess wynikało, że młoda aetonanka, wpisywała się w charakter, który często zw2racał jego uwagę jeszcze kiedyś, gdy obserwował rodzinną hodowlę. A sposób w jaki reagowała czarownica, przywodziło mu na myśl prośbę. Ta sama, którą ucięli gdzieś w połowie przy rozmowie o jego miejscu zamieszkania. Albo jego stałego braku. Może była w tym cicha podpowiedź. I jego jednoczesna zgoda.
Nie chciał teraz rozdrapywać ran, które goiły się bez jego udziału. Które być może obrosły bliznami, jak skorupą, za którą chowała prawdę. Tę znał, ale na jej spotkanie miał jeszcze przyjść dla nich czas. Dziś, chciał po prostu przypomnieć sobie kim był - bratem i synem. Kimś, kto wrócił ze zbyt długiej podróży. Być może, to był czas ich powrotów. Zmian, które na nowo kreśliły im ścieżki wyborów. A zaciśnięte na drobnej dłoni palce, miały o tym przypomnieć nie tylko w fizycznej formie dotyku. Na czas spotkania, po prostu byli.
Miał świadomość, jak wiele umiejętności było jego udziałem. Jaką moc zdobył przez lata pracy aurorskiej i tej w szeregach Zakonu Feniksa. Był weteranem walk i nie bał się do tego przyznawać. Był czarodziejem z rosnąca potęgą, którą drgała we krwi i wciąż wołała o więcej, nawet teraz, tyle razy złamany, atakowany słabością. Ale w męskim poostrzeganiu, emocje w jakiś nieokreślony sposób wciąż budziły w nim niepokój. Te, które sam dzielił i te dostrzegane zbyt wyraźnie u innych. Najtrudniejsza sztuką, było ich ujawnienie. Przyznanie się, że czuł, przełykając dziwnie pojętą, męską dumę, która zbyt często utrudniała mu konfrontacje w relacjach. Oklumencja w tej materii jednocześnie pomagała i utrudniała, zamykając się przed wzrokiem innych. Nawet - siostry. A może szczególnie? I dlatego słowa, które wymknęły się spomiędzy warg, wyznanie, którego się podjął było jak wygrana bitwa z samym sobą. Jak skaza, której zdołał się przeciwstawić. Chciał, by wiedziała. Nie chciał nigdy więcej żałować - To dobrze - chciał dodać coś jeszcze, wytłumaczyć może, że mogą przyjść w momenty w których rzeczywiście nie będzie go widać. Ale skupił się na czarownic. Na drżeniu głosu, na emocji, która otuliła go ciężką do zignorowania emocją - Widać, to rodzinne - pozwolił sobie jeszcze na żart, nawet jeśli i jego ton zakołysał się dziwnie, opadając nisko i kończąc się tam, gdzie powinno pojawić się kolejne słowo. Nie pamiętał, kiedy słyszał cos podobnego, coś, co nie wymagało od niego niczego, ponad świadomość faktu, bez oczekiwań i wyrzutów, że dawał za mało.
Oczekiwanie nie miało znamion smutku. Serce biło miarowo, równo z myślami, które krążyły w układacie, jaką mógł odsłonić. Wszystko rozmyło się jednak, gdy Tess powróciła, wyznaczając ponowny start uczuć, które zdążyły się uspokoić - Może masz rację - przyznał, chwytając bardzo jasne przeczucie, że pewność niepewna w tym wypadku. Nie wszystko było przesądzone. I n\była w tym jednocześnie pociecha i cos niepokojącego.
Jeszcze tylko raz przygarnął siostrę, przytrzymując ramieniem jej sylwetkę, by w tym samym momencie usłyszeć, jak drzwi uchylają się, a na progu stają rodzice. W gardle zakotłowało się, zacisnęło słowami, które utknęły. Miał zapamiętać widok łez, które toczyły się po matczynych policzkach - Jeszcze trochę zostanę - zgodził się ochryple, już tylko kątem oka patrząc na znikająca w progu Tess. Ramiona starszej czarownicy, zgarnęły go, z łkaniem, które umilkło gdzieś na jego piersi. I potarzanym, jak zaklęcie, jego imieniem. Sammy. Te cięższe kroki, należące do ojca, pojawiły się obok moment później z równie zduszonym, chociaż rozedrganym Wróciłeś - Przepraszam - tylko tyle i aż tyle zdołał powiedzieć. Naprawdę wrócił.
| zt x2
Nie chciał teraz rozdrapywać ran, które goiły się bez jego udziału. Które być może obrosły bliznami, jak skorupą, za którą chowała prawdę. Tę znał, ale na jej spotkanie miał jeszcze przyjść dla nich czas. Dziś, chciał po prostu przypomnieć sobie kim był - bratem i synem. Kimś, kto wrócił ze zbyt długiej podróży. Być może, to był czas ich powrotów. Zmian, które na nowo kreśliły im ścieżki wyborów. A zaciśnięte na drobnej dłoni palce, miały o tym przypomnieć nie tylko w fizycznej formie dotyku. Na czas spotkania, po prostu byli.
Miał świadomość, jak wiele umiejętności było jego udziałem. Jaką moc zdobył przez lata pracy aurorskiej i tej w szeregach Zakonu Feniksa. Był weteranem walk i nie bał się do tego przyznawać. Był czarodziejem z rosnąca potęgą, którą drgała we krwi i wciąż wołała o więcej, nawet teraz, tyle razy złamany, atakowany słabością. Ale w męskim poostrzeganiu, emocje w jakiś nieokreślony sposób wciąż budziły w nim niepokój. Te, które sam dzielił i te dostrzegane zbyt wyraźnie u innych. Najtrudniejsza sztuką, było ich ujawnienie. Przyznanie się, że czuł, przełykając dziwnie pojętą, męską dumę, która zbyt często utrudniała mu konfrontacje w relacjach. Oklumencja w tej materii jednocześnie pomagała i utrudniała, zamykając się przed wzrokiem innych. Nawet - siostry. A może szczególnie? I dlatego słowa, które wymknęły się spomiędzy warg, wyznanie, którego się podjął było jak wygrana bitwa z samym sobą. Jak skaza, której zdołał się przeciwstawić. Chciał, by wiedziała. Nie chciał nigdy więcej żałować - To dobrze - chciał dodać coś jeszcze, wytłumaczyć może, że mogą przyjść w momenty w których rzeczywiście nie będzie go widać. Ale skupił się na czarownic. Na drżeniu głosu, na emocji, która otuliła go ciężką do zignorowania emocją - Widać, to rodzinne - pozwolił sobie jeszcze na żart, nawet jeśli i jego ton zakołysał się dziwnie, opadając nisko i kończąc się tam, gdzie powinno pojawić się kolejne słowo. Nie pamiętał, kiedy słyszał cos podobnego, coś, co nie wymagało od niego niczego, ponad świadomość faktu, bez oczekiwań i wyrzutów, że dawał za mało.
Oczekiwanie nie miało znamion smutku. Serce biło miarowo, równo z myślami, które krążyły w układacie, jaką mógł odsłonić. Wszystko rozmyło się jednak, gdy Tess powróciła, wyznaczając ponowny start uczuć, które zdążyły się uspokoić - Może masz rację - przyznał, chwytając bardzo jasne przeczucie, że pewność niepewna w tym wypadku. Nie wszystko było przesądzone. I n\była w tym jednocześnie pociecha i cos niepokojącego.
Jeszcze tylko raz przygarnął siostrę, przytrzymując ramieniem jej sylwetkę, by w tym samym momencie usłyszeć, jak drzwi uchylają się, a na progu stają rodzice. W gardle zakotłowało się, zacisnęło słowami, które utknęły. Miał zapamiętać widok łez, które toczyły się po matczynych policzkach - Jeszcze trochę zostanę - zgodził się ochryple, już tylko kątem oka patrząc na znikająca w progu Tess. Ramiona starszej czarownicy, zgarnęły go, z łkaniem, które umilkło gdzieś na jego piersi. I potarzanym, jak zaklęcie, jego imieniem. Sammy. Te cięższe kroki, należące do ojca, pojawiły się obok moment później z równie zduszonym, chociaż rozedrganym Wróciłeś - Przepraszam - tylko tyle i aż tyle zdołał powiedzieć. Naprawdę wrócił.
| zt x2
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Przed domem
Szybka odpowiedź