Kamienna brama
AutorWiadomość
Kamienna brama
Nadmiernie porośnięta roślinnością brama główna do Theach Fáel od dawna nikogo nie gościła. Czasy jej świetności minęły, chociaż w wyobrażeniach można łatwo dojrzeć wspaniałości misternie stworzonych skrzydeł, które kryją w sobie ruchome dzieje Diarmuida Ua Duibhne oraz jego czwórki dzieci. Mimo zaniedbania nie wydaje się ponura czy zniszczona — przy odrobinie pracy i zrzucenia nadmiaru pyłu znów mogłaby świecić blaskiem na nowo. Przy zbliżeniu się do bramy na zielonych poduszkach filarów momentalnie pojawiają dwa posągi wilków Vane'ów łypiące na każdego, kto nie ma prawa wstępu.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wiedział, że wkrótce w Killarney miała pojawić się Maeve. Nie był pewien, co powinien był czuć w związku z tym... Miał wszak tak wiele mieszanych emocji, które starał się ukrywać w zajmowaniu się od rana Cassianem i Ardenem. Obiecał sobie i im, że ten dzień będzie należał tylko do nich - że pomimo choroby Samuela nie miał zaniedbywać pozostałej dwójki. Akurat tak się stało, że równocześnie dołączyć do nich miała Clearwater. Wcześniej cieszyłyby się z faktu, że chciała się z nim zobaczyć, że chciała zobaczyć chłopców i mogli wspólnie spędzić chociaż odrobinę czasu. Teraz nie potrafił nazwać swoich emocji. Oczywiście - jakaś jego część wyczekiwała jej wizyty głównie dlatego, że sam zastanawiał się, jak sobie radziła, odkąd widzieli się po raz ostatni. Czy rozmawiała z Kaiem, czy była bezpieczna. Czy miała co jeść... Byli w końcu przyjaciółmi, traktował ją jak młodszą siostrę - nie chciał, żeby kiedykolwiek czuła się pozbawiona jego wsparcia lub uwagi. Jednak druga część profesora była niepewna tego, co nadchodziło. Wysłany prawie miesiąc wcześniej list mówił wyraźnie o Pomonie i chociaż jego odpowiedź ostrzegała ją przed prawdopodobnym zawodem w tym temacie, byłoby dziwnym, gdyby nie starała się go poruszyć. Martwiła się - to było oczywiste, lecz Vane nie czuł się gotowy, by stanąć przed nią twarzą w twarz obnażony ze wszystkiego. Co by sobie pomyślała, widząc go takiego, jakim czuł się w środku? Małego skrzywdzonego chłopca, który nie wiedział, co miał zrobić i jak poradzić sobie ze stratą. Budzącego się nocami z imieniem żony na ustach i będącego pewnym, że znajdzie ją śpiącą u swego boku. Pragnącego często po prostu usiąść i zapłakać. Z bezsilności. Z beznadziei. Sama przeżywała niegdyś utratę brata - nie potrzebowała patrzeć na to, co działo się z nim po stracie żony. Od razu też zamartwiałaby się, chcąc go wesprzeć, a miała swoje życie. Musiała mieć swoje życie, które - chociaż zagrożone wojną - wciąż trwało i miało przed sobą wiele perspektyw gotowych do rozwinięcia. Nie powinna była marnować go nad pochylaniem się nad mężczyznami - powinna iść odważnie sama. On nie zamierzał jej tego utrudniać.
Z zamyślenia wyrwał go dźwięk upadającej na ziemię grzechotki. Trzymana wcześniej przez Ardena wypadła, odbijając się dźwięcznie od drobnych kamieni wysypanych na drodze do bramy głównej. - Co robisz? - spytał synka Jayden bez cienia złości, zatrzymując wózek i kucając, by wziąć do ręki strąconą zabawkę. Nie podnosił się jeszcze, gdy usilnie starał się jakoś oczyścić pomalowane starannie drewienko. - Teraz cała jest w ziemi - zauważył, przenosząc spojrzenie na Ardena, którego duże oczy i otwarte usteczka raczej nie wyrażały skruchy. Wręcz przeciwnie. Uśmiechnął się do ojca, próbując gaworzyć i naśladować język w sobie tylko znany sposób, poruszając całym ciałkiem. Wyglądał rozkosznie w grubym, porządnym ubranku - podobnie zresztą jak leżący u jego boku cichy Cassian zajęty swoją własną grzechotką. Obaj z takimi samymi twarzami, lecz z zupełnie innymi charakterami i chociaż byli niemowlętami, Vane potrafił już dostrzec to, jak bardzo się różnili. Arden najszybciej z całej trójki wydawał się aktywować poszczególne elementy dorastania i chociaż był najstarszy, Jayden nie dostrzegał w tym reguły. Samuel i Cassie byli tuż za nim w swoim dziecięcym rozwoju, działając jednak ciszej i spokojniej - jak chociażby teraz, gdy drugi z braci po prostu memłał w usteczkach swoją klekotkę. - Chcesz bawić się taką brudną zabawką? - spytał Jay, pokazując grzechotkę winnemu całego zamieszania chłopcu. Ten zamachał rączkami energicznie, wydając z siebie nieartykułowane dźwięki, jakby na potwierdzenie ojcowskich słów. Niewzruszony też zacisnął małą piąstkę na uchwycie gryzaka - gdy tylko rodzic mu go podsunął - i potrząsnął nim spontanicznie. Kilka drobinek ziemi spadło na jego ubranie, lecz nie przejmował się tym wcale. Widząc to, Jayden nie był w stanie nie uśmiechnąć się delikatnie. - Twoja mama też się tym nie przejmowała - mruknął pod nosem, wstając i przez jakiś dłuższy moment wpatrując się w dwójkę opatulonych i zajętych swoimi zabawkami chłopców. Zupełnie jakby równocześnie czas się zatrzymał. I może właśnie tak też było?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie wiedziała, czego powinna spodziewać się po tym spotkaniu. Wahała się między wdzięcznością, że znalazł w sobie siłę i chęć, by odpisać i ulgą, że w końcu się zobaczą, a w pełni uzasadnionym strachem przed tematem, który wisiał nad ich głowami niczym ciężkie deszczowe chmury, zwiastując rychłe nadejście burzy. W ostatnim liście lojalnie przestrzegł ją, że może nie mieć nastroju do prowadzenia dialogu. Dlatego też w końcu, po długich godzinach nerwowych prób przewidzenia przyszłości, miotania po całym mieszkaniu, doszła do wniosku, że spodziewać się powinna nie mniej i nie więcej jak niczego. Tak będzie najlepiej, nie przeprowadzać ich rozmowy w myślach, nie przygotowywać się na wachlarz przeróżnych scenariuszy, od tych łagodnych po niezwykle gniewne i bolesne, bo przecież i tak nie mogła wiedzieć, co przyjaciel powie, jak się zachowa – czy będzie pogrążony w smutku i milczący, czy raczej nerwowy, rozedrgany, szukający okazji do pozbycia się przytłaczającego ciężaru niewysłowionej straty.
Co powinna mu powiedzieć?
Zakon był tajemnicą, której zobowiązała się strzec, Zakon był też tym, co odebrało mu Pomonę. Bo przecież czy spotkałby ją tak przerażający los, gdyby nie włączyła się do walki? Jayden widział plakaty, straszyły z każdego rogu ulicy i nie pozostawały wątpliwości, gdzie leżały sympatie przedwcześnie zmarłej żony. Kogo obwiniał za to, co się stało? Fanatyków, którzy sprowadzili na ich głowy wojnę, sprzymierzyli się z samozwańczym Lordem Voldemortem? Czy rebeliantów, którzy rzucali się do nierównej walki, próbując bronić tego, w co wierzyli? Temat tabu, rozsądek podpowiadał, że powinna unikać go jak ognia, a jednocześnie – chciałaby porozmawiać o tym wszystkim otwarcie, szczerze. Bez wznoszenia murów, uważnego pilnowania słów i gestów, przesadnej analizy zachowań. Chciałaby też wspomnieć koszmar Tower, wyspowiadać się z tych wszystkich okropności, których była świadkiem, stamtąd jednak było blisko, zbyt blisko, do samej Pomony. Nie paraliżował jej lęk, że nie będzie potrafiła utrzymać języka za zębami – raczej myśl, że będzie chłodna i odległa, a każdy kolejny krok czy gest będzie wykalkulowany, boleśnie sztuczny.
Co powinna mu powiedzieć?
Słowa, które wypływały na powierzchnię świadomości, były miałkie i wyświechtane. Oczywiście, że współczuła. Oczywiście, że nigdy nie powinien tego przechodzić. Oczywiście, że mógł na nią liczyć. Nie musiała jednak tego mówić, żeby wiedział; wolała więc przekazać oddanie i wsparcie gestem, nienachalną obecnością, zrobić cokolwiek, by odciążyć go w tak trudnym czasie. Co mogła zrobić? Zająć się chłopcami? Domem? Formalnościami…? Znów wybiegała myślami w przyszłość, nie potrafiąc pozbyć się rozdźwięku między tym, do czego zmierzała – rozpaczającym nad śmiercią żony przyjacielem, który niespodziewanie i całkowicie niesprawiedliwie został samotnym ojcem trójki malutkich, ograbionych ze wspomnień matki dzieci – a zbliżającym się wielkimi krokami ślubem dwójki młodych czarodziejów. W końcu ujrzała znajome tereny Upper Cottage, wzgórza i lasy, a także zaczarowaną bramę, ta powinna stanąć przed nią otworem nawet gdyby Vane’a nie było w okolicy – wyglądało jednak na to, że spotkają się wcześniej niż zakładała. Bez problemu rozpoznała jego sylwetkę, kucał przy wózku, przemawiał do siedzących w nim chłopców. Ten widok tylko wytrącił ją z równowagi. Miała ochotę płakać, wykrzyczeć niebu swój gniew, lecz zamiast tego przełknęła zbierającą się na języku gorycz i powoli ruszyła w ich kierunku, czując, że każdy mięsień ma napięty, a głowa zaczyna pulsować nerwowym bólem. – Jay – przywitała się krótko, cicho, wodząc po twarzy towarzysza badawczym wzrokiem. Zbladł? Jego lico naznaczyło kilka nowych zmarszczek? Nie chciała poddawać go zbyt uważnej obserwacji, to mogłoby go tylko zirytować. – Dobrze was widzieć – dodała, przenosząc zatroskane spojrzenie na dokazującego Ardena, po czym umilkła. Nadal nie mogła w to uwierzyć, będą wychowywać się bez niej, bez matki. A on, on będzie dźwigał ten ciężar w pojedynkę. Niezależnie od tego, jak wielu przyjaciół miał wokół, to nie ich potrzebował, by poczuć, że wszystko jest na swoim miejscu. Co powinna mu powiedzieć? Złożyć kondolencje? A może – rzucić się na szyję, by poczuł, że jest obok? Nie potrafiła. – Idziecie dopiero na spacer, czy wracacie do domu? – mruknęła, powoli skracając odległość dzielącą ją od wózka z zamiarem przywitania się z chłopcami.[bylobrzydkobedzieladnie]
Co powinna mu powiedzieć?
Zakon był tajemnicą, której zobowiązała się strzec, Zakon był też tym, co odebrało mu Pomonę. Bo przecież czy spotkałby ją tak przerażający los, gdyby nie włączyła się do walki? Jayden widział plakaty, straszyły z każdego rogu ulicy i nie pozostawały wątpliwości, gdzie leżały sympatie przedwcześnie zmarłej żony. Kogo obwiniał za to, co się stało? Fanatyków, którzy sprowadzili na ich głowy wojnę, sprzymierzyli się z samozwańczym Lordem Voldemortem? Czy rebeliantów, którzy rzucali się do nierównej walki, próbując bronić tego, w co wierzyli? Temat tabu, rozsądek podpowiadał, że powinna unikać go jak ognia, a jednocześnie – chciałaby porozmawiać o tym wszystkim otwarcie, szczerze. Bez wznoszenia murów, uważnego pilnowania słów i gestów, przesadnej analizy zachowań. Chciałaby też wspomnieć koszmar Tower, wyspowiadać się z tych wszystkich okropności, których była świadkiem, stamtąd jednak było blisko, zbyt blisko, do samej Pomony. Nie paraliżował jej lęk, że nie będzie potrafiła utrzymać języka za zębami – raczej myśl, że będzie chłodna i odległa, a każdy kolejny krok czy gest będzie wykalkulowany, boleśnie sztuczny.
Co powinna mu powiedzieć?
Słowa, które wypływały na powierzchnię świadomości, były miałkie i wyświechtane. Oczywiście, że współczuła. Oczywiście, że nigdy nie powinien tego przechodzić. Oczywiście, że mógł na nią liczyć. Nie musiała jednak tego mówić, żeby wiedział; wolała więc przekazać oddanie i wsparcie gestem, nienachalną obecnością, zrobić cokolwiek, by odciążyć go w tak trudnym czasie. Co mogła zrobić? Zająć się chłopcami? Domem? Formalnościami…? Znów wybiegała myślami w przyszłość, nie potrafiąc pozbyć się rozdźwięku między tym, do czego zmierzała – rozpaczającym nad śmiercią żony przyjacielem, który niespodziewanie i całkowicie niesprawiedliwie został samotnym ojcem trójki malutkich, ograbionych ze wspomnień matki dzieci – a zbliżającym się wielkimi krokami ślubem dwójki młodych czarodziejów. W końcu ujrzała znajome tereny Upper Cottage, wzgórza i lasy, a także zaczarowaną bramę, ta powinna stanąć przed nią otworem nawet gdyby Vane’a nie było w okolicy – wyglądało jednak na to, że spotkają się wcześniej niż zakładała. Bez problemu rozpoznała jego sylwetkę, kucał przy wózku, przemawiał do siedzących w nim chłopców. Ten widok tylko wytrącił ją z równowagi. Miała ochotę płakać, wykrzyczeć niebu swój gniew, lecz zamiast tego przełknęła zbierającą się na języku gorycz i powoli ruszyła w ich kierunku, czując, że każdy mięsień ma napięty, a głowa zaczyna pulsować nerwowym bólem. – Jay – przywitała się krótko, cicho, wodząc po twarzy towarzysza badawczym wzrokiem. Zbladł? Jego lico naznaczyło kilka nowych zmarszczek? Nie chciała poddawać go zbyt uważnej obserwacji, to mogłoby go tylko zirytować. – Dobrze was widzieć – dodała, przenosząc zatroskane spojrzenie na dokazującego Ardena, po czym umilkła. Nadal nie mogła w to uwierzyć, będą wychowywać się bez niej, bez matki. A on, on będzie dźwigał ten ciężar w pojedynkę. Niezależnie od tego, jak wielu przyjaciół miał wokół, to nie ich potrzebował, by poczuć, że wszystko jest na swoim miejscu. Co powinna mu powiedzieć? Złożyć kondolencje? A może – rzucić się na szyję, by poczuł, że jest obok? Nie potrafiła. – Idziecie dopiero na spacer, czy wracacie do domu? – mruknęła, powoli skracając odległość dzielącą ją od wózka z zamiarem przywitania się z chłopcami.[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Maeve Clearwater dnia 09.03.21 7:20, w całości zmieniany 1 raz
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie chciał słuchać słów pocieszenia powtarzanych niczym mantra i idących za nimi zapewnień, że nie był sam. Że miał synów do opieki i wychowania. Że to jeszcze nie był koniec świata. Że zawsze mógł liczyć na pomoc drugiej osoby. Nieważne od kogo pochodziłyby ów słowa, nie chciał musieć ich wysłuchiwać. Był więc w jakiś sposób wdzięczny Roselyn za to, że o tym nie rozmawiali. Tak naprawdę w ogóle nie rozmawiali... Prócz momentów eksperymentu oraz zajęcia się chorobą Samuela, nie wymieniali się słowami wnoszącymi coś więcej. Zupełnie jakby stali się sobie obcy, niepotrafiący odnaleźć nowej, odmiennej ścieżki komunikacji. Aktualnie byli dwoma zupełnie innymi bytami, mijającymi się wśród granic tych samych okolic. Gdyby nie to, nie łączyłoby ich zupełnie nic. Wiedział, że kobieta nie traktowała Upper Cottage jak domu i nieważne co by robił, nie miało się tak stać. Kiedyś by go to upodło - teraz jednak już nie. Dostrzegał fakt, jak bardzo potrzebowali własnej przestrzeni, niezależnej i oddalonej od siebie. Unikali się na korytarzach, unikali się w tygodniu, rozmijali w grafiku pracy czy chociażby planu dnia. Jayden nie widywał praktycznie Melanie, a Roselyn nie widywała praktycznie synów Vane'a. To nie było zdrowe, lecz czy cokolwiek w ostatnim czasie i w ich rzeczywistości takie było? Byli skażeni, jak środowisko, w którym przyszło im egzystować i nic nie miało tego zmienić. Nic nie mogło ich uratować, gdy zatrute zostały ich serca. Świat chylił się ku upadkowi, a oni musieli jedynie czekać na to, aż wreszcie rozsypie się, pozostawiając po sobie jedynie popiół i brud. Skłóceni nawet między sobą, a przecież nie tego chciał. Chciał tego, co mieli wcześniej i nie potrafił zrozumieć, dlaczego wszystko musiało runąć. Nie. Nie tęsknił za nią z powodu wsparcia w wychowaniu chłopców - nie chciał w żaden sposób angażować w swoje obowiązki Wright. Chciał po prostu, żeby byli przyjaciółmi. Jak zawsze. Nie był jednak dzieckiem i bolała go możliwość, w której nigdy nie mieli rozumieć się na tym samym poziomie, co wcześniej.
Teraz jak jeszcze chyba nigdy wcześniej brakowało mu przyjacielskiego wsparcia, lecz nie w słowach - po prostu w obecności. Cichych spacerów w całkowitym milczeniu, jedzeniu obiadów, świadomości, że nie wszystko musiało znaleźć odpowiednią ucieczkę w słowach. Wydawało mu się, że Roselyn przestała to rozumieć i dlatego wcześniej tak bardzo naciskała na to, by powiedział jej cokolwiek. Ale nie był gotowy, nie chciał, bronił się przed jej naskokami, wycofując się i dystansując. Czy koniec końców powiedziałby jej, co chciał? Na pewno, ale dopiero wówczas, gdy zrozumiałby, że był w stanie. Aktualnie mógł szczerze powiedzieć, że był samotny. Czuł się samotny. Gdyby nie chłopcy, którzy zdawali się rozpoznawać jego głos, twarz, zapach i reagowali w najczulszy ze sposobów, zapewne całkowicie zamknąłby się w sobie. Cieszył się, że jego synowie rozwijali się w ten cudowny sposób. Cieszył się, że mógł w tym uczestniczyć. Im więcej mijało dni, tym jednak coraz mocniej uderzała w niego prawda. Okrutna i niechciana, lecz rzeczywista - że nie był w stanie poradzić sobie z tym wszystkim w pojedynkę. Że trójka dzieci, badania jedne i drugie, Hogwart, rola opiekuna domu to było naprawdę dużo. Nie mógł bez przerwy przenosić się z Cassianem, Ardenem i Samem ze Szkocji do Irlandii - byli na to zdecydowanie za mali i potrzebowali domu. Stabilności. Niestety wizja potrzeby zatrudnienia kogoś obcego sprawiała, że Jayden chciał tylko w kółko odsuwać od siebie ów myśl. Paraliżowała go ta opcja. Nie chciał nikogo obcego wokół chłopców. Krzątającego się po domu. Zagarniającego tę przestrzeń. Nie chciał... Nie chciał... Zaufanie komuś kompletnie nieznanemu wydawało się surrealistyczne, skoro nawet bliskich nie potrafił obdarzyć ów stopniem zawierzenia, którym by chciał.
Jay. Dobrze was widzieć.
Znajomy, zbliżający się głos wytrącił go zza zamyślenia. Mężczyzna podniósł spojrzenie, lokując je w chudej postaci przed sobą. - Maeve - przywitał ją analogicznie do zasłyszanych słów, nie wprowadzając w swój ton tego samego ciepła, które skierowane było do dwójki identycznych chłopców. Zrobił jej trochę miejsca, żeby mogła przywitać się z dziećmi, ale sam pozostawał w odpowiedniej, dopuszczalnej odległości. Dotyk czy bliskość wciąż sprawiały mu trudności, dlatego nawet nie starał się tego ukrywać. Nie zbliżał się do niej, pozostając na swoim miejscu. - Musieliśmy się przejść. - Tylko tyle i aż tyle. Kumulacja słówek, które nawet teraz wydawały się być dużą przesadą. I to nie dlatego, że nie chciał mieć w swoim pobliżu Clearwater. Nie. Wciąż chciał dla niej jak najlepiej. Wciąż się o nią martwił. Wciąż... Wciąż. Chroniąc się nawzajem, przetrwamy - czy nie tak brzmiała dewiza Vane'ów? I chociaż nosił ją w sercu, było mu niesamowicie ciężko oprzeć się na rodzinnym zawołaniu. Wiedział jednak mimo wszystko, że to było proste - oprzeć się na kimś. Ciężko było nieść odpowiedzialność samotnie. Motto rodzinne wyznaczało ścieżkę nie tylko dla wielu, ale też i dla niego - pokazywało, że chociaż on nie miał już oparcia w postaci swojej żony, wciąż miał do ochrony i opieki swoją watahę. Swoich synów. Tych, na których skupiła swoją uwagę Maeve. - Jak twoja oklumencja? - Nie bawił się w półśrodki czy konieczność wprowadzenia do rozmowy. Był zmęczony, można było śmiało powiedzieć, że wciąż podminowany, jednak ów stan tak szybko i łatwo nie miał przeminąć.
Teraz jak jeszcze chyba nigdy wcześniej brakowało mu przyjacielskiego wsparcia, lecz nie w słowach - po prostu w obecności. Cichych spacerów w całkowitym milczeniu, jedzeniu obiadów, świadomości, że nie wszystko musiało znaleźć odpowiednią ucieczkę w słowach. Wydawało mu się, że Roselyn przestała to rozumieć i dlatego wcześniej tak bardzo naciskała na to, by powiedział jej cokolwiek. Ale nie był gotowy, nie chciał, bronił się przed jej naskokami, wycofując się i dystansując. Czy koniec końców powiedziałby jej, co chciał? Na pewno, ale dopiero wówczas, gdy zrozumiałby, że był w stanie. Aktualnie mógł szczerze powiedzieć, że był samotny. Czuł się samotny. Gdyby nie chłopcy, którzy zdawali się rozpoznawać jego głos, twarz, zapach i reagowali w najczulszy ze sposobów, zapewne całkowicie zamknąłby się w sobie. Cieszył się, że jego synowie rozwijali się w ten cudowny sposób. Cieszył się, że mógł w tym uczestniczyć. Im więcej mijało dni, tym jednak coraz mocniej uderzała w niego prawda. Okrutna i niechciana, lecz rzeczywista - że nie był w stanie poradzić sobie z tym wszystkim w pojedynkę. Że trójka dzieci, badania jedne i drugie, Hogwart, rola opiekuna domu to było naprawdę dużo. Nie mógł bez przerwy przenosić się z Cassianem, Ardenem i Samem ze Szkocji do Irlandii - byli na to zdecydowanie za mali i potrzebowali domu. Stabilności. Niestety wizja potrzeby zatrudnienia kogoś obcego sprawiała, że Jayden chciał tylko w kółko odsuwać od siebie ów myśl. Paraliżowała go ta opcja. Nie chciał nikogo obcego wokół chłopców. Krzątającego się po domu. Zagarniającego tę przestrzeń. Nie chciał... Nie chciał... Zaufanie komuś kompletnie nieznanemu wydawało się surrealistyczne, skoro nawet bliskich nie potrafił obdarzyć ów stopniem zawierzenia, którym by chciał.
Jay. Dobrze was widzieć.
Znajomy, zbliżający się głos wytrącił go zza zamyślenia. Mężczyzna podniósł spojrzenie, lokując je w chudej postaci przed sobą. - Maeve - przywitał ją analogicznie do zasłyszanych słów, nie wprowadzając w swój ton tego samego ciepła, które skierowane było do dwójki identycznych chłopców. Zrobił jej trochę miejsca, żeby mogła przywitać się z dziećmi, ale sam pozostawał w odpowiedniej, dopuszczalnej odległości. Dotyk czy bliskość wciąż sprawiały mu trudności, dlatego nawet nie starał się tego ukrywać. Nie zbliżał się do niej, pozostając na swoim miejscu. - Musieliśmy się przejść. - Tylko tyle i aż tyle. Kumulacja słówek, które nawet teraz wydawały się być dużą przesadą. I to nie dlatego, że nie chciał mieć w swoim pobliżu Clearwater. Nie. Wciąż chciał dla niej jak najlepiej. Wciąż się o nią martwił. Wciąż... Wciąż. Chroniąc się nawzajem, przetrwamy - czy nie tak brzmiała dewiza Vane'ów? I chociaż nosił ją w sercu, było mu niesamowicie ciężko oprzeć się na rodzinnym zawołaniu. Wiedział jednak mimo wszystko, że to było proste - oprzeć się na kimś. Ciężko było nieść odpowiedzialność samotnie. Motto rodzinne wyznaczało ścieżkę nie tylko dla wielu, ale też i dla niego - pokazywało, że chociaż on nie miał już oparcia w postaci swojej żony, wciąż miał do ochrony i opieki swoją watahę. Swoich synów. Tych, na których skupiła swoją uwagę Maeve. - Jak twoja oklumencja? - Nie bawił się w półśrodki czy konieczność wprowadzenia do rozmowy. Był zmęczony, można było śmiało powiedzieć, że wciąż podminowany, jednak ów stan tak szybko i łatwo nie miał przeminąć.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie sądziła, że dystans będzie aż tak namacalny. Nie tyle chłód, oziębłość, co brak ciepła. Kolejny krok na drodze do… No właśnie, dokąd? Bolało ją, gdy musiała patrzeć na niego w takim stanie, w niczym nie przypominającego roześmianego chłopaka, z którym przesiadywała w Pokoju Wspólnym. Pełnego werwy i energii, głodu otaczającego go świata. Z czasem zmienił się, dorósł, to oczywiste. Kiedy odzyskali kontakt, przypadkiem splatając swe losy na cmentarzu, był już innym człowiekiem, bardziej stonowanym, w pewnym stopniu zahartowanym narastającymi wokół nich niepokojami. Jednak to ostatnie miesiące były katalizatorem dokonującej się w nim przemiany, zaś wiadomość o śmierci Pomony musiała stanowić cios, który wytrącił go z trudem utrzymywanej równowagi. Czy gdyby zakonnicy nie odnaleźli jej w Azkabanie, gdyby nigdy nie zyskał pewności, co stało się z nieobecną żoną, byłoby mu lżej? Czy rozłożona na długie miesiące walka rozsądku z tlącą się z tyłu głowy nadzieją pozwoliłaby łatwiej pogodzić się z odejściem ukochanej kobiety? Chciałaby mu pomóc – lecz nie wiedziała jak.
Ostrożnie przykucnęła przy wózku, momentalnie przywołując na twarz pozornie promienny uśmiech, nie zamierzała straszyć maluchów bladością i smutkiem; lewą rękę trzymała ściśle przy boku, starając się nie nadwyrężać wciąż obolałej kończyny. Chciała ująć ich malutkie palce w dłoń, w ten sposób dopełnić powitania, jednak zarówno Arden, jak i Cassian zajęci byli grzechotkami. Na ten widok coś ścisnęło ją w gardle. – Hej – mruknęła więc tylko, niemalże bezgłośnie, machając do nich krótko; wykorzystała tę chwilę, by przyjrzeć się ich twarzyczkom, porównać je ze wspomnieniem wrześniowego spotkania nad jeziorem. – Rosną jak na drożdżach – rzuciła w stronę Jaydena, kiedy już wyprostowała się, bezwiednie poprawiła materiał kraciastej spódnicy, choć wszystko było z nią w porządku. Cóż za banał. Dla niej jednak, widującej chłopców rzadko, zbyt rzadko, różnice, które zachodziły w ich drobnych ciałkach, były zapewne bardziej widoczne, a przez to zaskakujące, niż dla obcującego z nimi na co dzień Vane’a. Na jego lakoniczną odpowiedź zareagowała niczym więcej jak krótkim skinieniem głową, odwróceniem wzroku w stronę domu. – Co z Samuelem? – dodała, zostając przy bezpiecznym temacie dzieci. Gdyby coś mu się stało, zapewne astronom nie odstępowałby go na krok, podskórnie wierzyła, że wszystko z nim dobrze, mimo to wolała dopytać. Również w celu nienachalnego pociągnięcia towarzysza za język, czy raczej podjęcia takiej próby, choć czuła, że ostrożne, zachowawcze starania spełzną na niczym. Z cichym westchnieniem wsunęła dłonie do kieszeni płaszcza, zdmuchując z twarzy zbłąkany kosmyk włosów; dawno się tak nie czuła, a już na pewno nie w jego obecności – niekomfortowo. Wiedziała jednak, że to nie jego wina. Że sam tego nie chciał. Że ciężka, gęsta atmosfera, którą dałoby się kroić nożem, była oznaką niewyobrażalnego bólu, z którym musiał się mierzyć. Czy bywały chwile, że zapominał? Zbyt zajęty pracą, domem, dziećmi? Drgnęła, gdy zadał swoje pytanie. Oklumencja. Pamiętała tamtą rozmowę, pamiętała też, że miała zgłosić się po książki przybliżające temat tej niełatwej dziedziny, mimo to natłok wrażeń przyniesionych przez końcówkę września skutecznie skierował myśli na inne tory. Nie potrafiła poświęcić uwagi skrupulatnemu zgłębianiu informacji, poważnym rozważaniom, gdy jej sercem targały smutek i zwątpienie, gdy żałośnie kuliła się w łóżku, dotknięta nawracającą migreną. Pozwalała sobie na słabość? Była nie dość silna? – Ostatnio nie miałam do tego głowy – przyznała w końcu, choć słowa te wywołały w niej coś na kształt wstydu. – Jeśli jednak znalazłeś czas, by odłożyć na bok materiały, którymi mogłabym się podeprzeć, chętnie pożyczyłabym je na trochę. O ile to nie problem – dodała, lokując wzrok na jego twarzy, zmęczonej, wyglądał, jakby w przeciągu ostatnich tygodni postarzał się o kilka lat, ale i sprawiającej wrażenie wykutej z kamienia. Niewzruszonej, odległej. Obcej. Chciałby go przytulić, a jednocześnie czuła, że byłoby to niewłaściwe, zerwało wciąż łączącą ich przecież nić porozumienia. – A jak Hogwart? – odbiła piłeczkę, nie będąc pewną, czy zyska jakąkolwiek odpowiedź, czy raczej w milczeniu ruszą w stronę posiadłości. Wiedziała przecież, co wydarzyło się w Zakazanym Lesie, o zgotowanej centaurom rzezi, o rozpaczliwym przenoszeniu prowadzącego do Oazy portalu. Mimowolnie skrzywiła się na tę myśl, spoglądając gdzieś w bok, przelotnie składając dłonie w pięści.
Ostrożnie przykucnęła przy wózku, momentalnie przywołując na twarz pozornie promienny uśmiech, nie zamierzała straszyć maluchów bladością i smutkiem; lewą rękę trzymała ściśle przy boku, starając się nie nadwyrężać wciąż obolałej kończyny. Chciała ująć ich malutkie palce w dłoń, w ten sposób dopełnić powitania, jednak zarówno Arden, jak i Cassian zajęci byli grzechotkami. Na ten widok coś ścisnęło ją w gardle. – Hej – mruknęła więc tylko, niemalże bezgłośnie, machając do nich krótko; wykorzystała tę chwilę, by przyjrzeć się ich twarzyczkom, porównać je ze wspomnieniem wrześniowego spotkania nad jeziorem. – Rosną jak na drożdżach – rzuciła w stronę Jaydena, kiedy już wyprostowała się, bezwiednie poprawiła materiał kraciastej spódnicy, choć wszystko było z nią w porządku. Cóż za banał. Dla niej jednak, widującej chłopców rzadko, zbyt rzadko, różnice, które zachodziły w ich drobnych ciałkach, były zapewne bardziej widoczne, a przez to zaskakujące, niż dla obcującego z nimi na co dzień Vane’a. Na jego lakoniczną odpowiedź zareagowała niczym więcej jak krótkim skinieniem głową, odwróceniem wzroku w stronę domu. – Co z Samuelem? – dodała, zostając przy bezpiecznym temacie dzieci. Gdyby coś mu się stało, zapewne astronom nie odstępowałby go na krok, podskórnie wierzyła, że wszystko z nim dobrze, mimo to wolała dopytać. Również w celu nienachalnego pociągnięcia towarzysza za język, czy raczej podjęcia takiej próby, choć czuła, że ostrożne, zachowawcze starania spełzną na niczym. Z cichym westchnieniem wsunęła dłonie do kieszeni płaszcza, zdmuchując z twarzy zbłąkany kosmyk włosów; dawno się tak nie czuła, a już na pewno nie w jego obecności – niekomfortowo. Wiedziała jednak, że to nie jego wina. Że sam tego nie chciał. Że ciężka, gęsta atmosfera, którą dałoby się kroić nożem, była oznaką niewyobrażalnego bólu, z którym musiał się mierzyć. Czy bywały chwile, że zapominał? Zbyt zajęty pracą, domem, dziećmi? Drgnęła, gdy zadał swoje pytanie. Oklumencja. Pamiętała tamtą rozmowę, pamiętała też, że miała zgłosić się po książki przybliżające temat tej niełatwej dziedziny, mimo to natłok wrażeń przyniesionych przez końcówkę września skutecznie skierował myśli na inne tory. Nie potrafiła poświęcić uwagi skrupulatnemu zgłębianiu informacji, poważnym rozważaniom, gdy jej sercem targały smutek i zwątpienie, gdy żałośnie kuliła się w łóżku, dotknięta nawracającą migreną. Pozwalała sobie na słabość? Była nie dość silna? – Ostatnio nie miałam do tego głowy – przyznała w końcu, choć słowa te wywołały w niej coś na kształt wstydu. – Jeśli jednak znalazłeś czas, by odłożyć na bok materiały, którymi mogłabym się podeprzeć, chętnie pożyczyłabym je na trochę. O ile to nie problem – dodała, lokując wzrok na jego twarzy, zmęczonej, wyglądał, jakby w przeciągu ostatnich tygodni postarzał się o kilka lat, ale i sprawiającej wrażenie wykutej z kamienia. Niewzruszonej, odległej. Obcej. Chciałby go przytulić, a jednocześnie czuła, że byłoby to niewłaściwe, zerwało wciąż łączącą ich przecież nić porozumienia. – A jak Hogwart? – odbiła piłeczkę, nie będąc pewną, czy zyska jakąkolwiek odpowiedź, czy raczej w milczeniu ruszą w stronę posiadłości. Wiedziała przecież, co wydarzyło się w Zakazanym Lesie, o zgotowanej centaurom rzezi, o rozpaczliwym przenoszeniu prowadzącego do Oazy portalu. Mimowolnie skrzywiła się na tę myśl, spoglądając gdzieś w bok, przelotnie składając dłonie w pięści.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nieważne jak bardzo bolał go fakt utracenia żony, nigdy nie wybrałby dla siebie życia w niekończącej się niepewności i nadziei. Oczywiście wątpliwości miały w niego uderzać co jakiś czas z większą lub mniejszą mocą, lecz po opadnięciu emocji, dochodził zawsze do tego samego wniosku. Nadzieja mogła utrzymywać na powierzchni, motywować, dodawać sił, ale mogła również zatruwać i niszczyć, a Jayden doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że nie mógł opierać życia na przypuszczeniach. Nie swojego - swoich synów. Był za nich odpowiedzialny i to ich dobro stało na pierwszym miejscu przede wszystkim. Gdyby to zrobił, gdyby dał się ponieść nadziei, przepadłby w marzeniach i fantazjach, które nigdy nie miałyby prawa się ziścić. Widział już, co desperacja robiła z ludzi i to - wydawać by się mogło - silniejszych od niego. Tracili rozum, porzucali logikę, stawali się wynaturzonymi kalekami życia społecznego. Byli zagrożeniem nie tylko dla siebie samych, lecz głównie dla otoczenia, w którym przyszło im się znaleźć. Nie. Nie zamierzał do tego dopuścić. Nieważne jak silnie i dalece sięgała jego rozpacz. Nie zamierzał dać się pochłonąć fantazji - musiał być tu i teraz. Dla swoich dzieci. Dla swoich uczniów. Musiał ich chronić i nauczyć ich jak się bronić przed tym, co czekało poza granicami domu. Poza murami Hogwartu.
Obserwował w ciszy interakcję Maeve z jego synami, nie zastanawiając się za bardzo nad tym, co się działo. Chociaż przez chwilę chciał po prostu nie myśleć. Nie analizować. Pozwolił na moment zawieszenia, patrząc na twarze chłopców i oczy wędrujące za kobiecą sylwetką. Czy rośli tak szybko? Dla niego zbyt szybko... Wszak dopiero się narodzili, a teraz... Czas mijał w zastraszającym tempie, a on nie chciał tracić ani momentu z życia swoich dzieci. Przyjął więc uwagę czarownicy w ciszy, nie pozwalając, by w jego mimice pojawiło się coś więcej aniżeli to, co już widziała. Nie mógł jednak nie uciec na chwilę spojrzeniem, gdy wspomniała Sama. - Jest chory. Ciężko powiedzieć dlaczego. Ta dwójka jednak potrzebowała spaceru. - Ja także, przemknęło mu momentalnie przez myśl, lecz nie powiedział nic więcej. Szli obok siebie jakiś czas niespiesznie i niezbyt nachalnie szukając swojego towarzystwa. Grzechotki chłopców co jakiś czas pobrzękiwały, a Jayden łapał się na tym, że zapominał o obecności idącej obok kobiety. Niespecjalnie. Dlatego dalsza rozmowa sprowadziła go na ziemię, a gdy usłyszał odpowiedź, nie wyglądał ani na zadowolonego, ale na złego również nie. Nie był zaskoczony jej odpowiedzią - wszak wiele się działo, a oklumencja sama w sobie nie była tematem, który można było przyswoić pobieżnie i bez skupienia całego swojego jestestwa. Zastanawiał się po prostu czy nie stchórzyła, dostrzegając ułamek ogromu pracy, który ją potencjalnie czekał. Skinął głową. - Przygotowałem dla ciebie wszystko. Przekażę ci, co trzeba, jak będziesz wracać - odpowiedział konkretnie, nie dodając już nic więcej. Cisza nie panowała jednak długo gdy tym razem pytanie padło od strony Clearwater. - Hogwart... - powtórzył za nią nieco głucho, jakby potrzebował dać sobie czas na uporządkowanie wszystkich myśli związanych z ów miejscem. A było ich naprawdę sporo. I nie były one co najmniej błahe... Był jednak w jakimś sensie wdzięczny za to, że Meave przeniosła rozmowę na te tory - nie musiał się niezręcznie wymigiwać od odpowiedzi. Męskie dłonie delikatnie zacisnęły się mocniej na dziecięcym wózku, zanim odpowiedział. - Nie powinienem był tego mówić, ale wydaje mi się, że Dippet słabnie. Musiał wiedzieć o tym, co działo się w Zakazanym Lesie.- A skoro on to wiedział, jak długo jeszcze miało zająć Ministerstwu i zwolennikom Rycerzy, aby zacząć jeszcze gwałtowniej interweniować w życie szkoły? Mając za wyjaśnienie szukanie Zakonu Feniksa? Sądził, że mężczyzna, któremu zaufał, był rozsądniejszy. Linia żuchwy Jaydena rysowała się teraz w idealnej kresce, gdy zacisnął zęby, nie chcąc okazać utrzymywanego w ryzach gniewu jeszcze wyraźniej. Śmiech Ardena jednak wybudził go z tego stanu, a twarz astronoma złagodniała. - Nadchodzi coś złego, a ja nie wiem już, w którą stronę patrzeć. - Nie wiedział? Doskonale wiedział, ale ów fakt dekoncentrował go bardziej, niż chciał przyznać. W którą stronę zatem miał patrzeć? We wszystkie. Musisz patrzeć we wszystkie. Dopiero wówczas przeniósł spojrzenie na swoją towarzyszkę. - Wprawiam cię w dyskomfort. - Nie spytał. Stwierdził. Jeśli chciała, mogła zaprzeczyć, lecz wiedział, widział to, jak się zachowywała. Ona. Roselyn. Widział i rozumiał to. Wcześniej był wszak otwarty, teraz wręcz przeciwnie. Otaczający go ludzie mogli to dostrzec, a to powodowało odbicie się na swobodzie przebywania z nim. Zauważył to i fakt, że on... Nieważne jak okrutnie to brzmiało, lecz jakaś jego część przestała na to zwracać uwagę. Że wraz z tym chłodem przyszło również odseparowanie się od innych. Czy właśnie nie tego chciał? Czy może już sam nie wiedział, czego chciał? Czy takie były skutki długotrwałego zawierzenia oklumencji, czy problem leżał gdzie indziej? Zaraz jednak nadeszła okrutna myśl, która na nowo sprawiła, że męskie ciało spięło się w nieprzyjemnej świadomości. Gdzie indziej jak nie w tobie samym?
Obserwował w ciszy interakcję Maeve z jego synami, nie zastanawiając się za bardzo nad tym, co się działo. Chociaż przez chwilę chciał po prostu nie myśleć. Nie analizować. Pozwolił na moment zawieszenia, patrząc na twarze chłopców i oczy wędrujące za kobiecą sylwetką. Czy rośli tak szybko? Dla niego zbyt szybko... Wszak dopiero się narodzili, a teraz... Czas mijał w zastraszającym tempie, a on nie chciał tracić ani momentu z życia swoich dzieci. Przyjął więc uwagę czarownicy w ciszy, nie pozwalając, by w jego mimice pojawiło się coś więcej aniżeli to, co już widziała. Nie mógł jednak nie uciec na chwilę spojrzeniem, gdy wspomniała Sama. - Jest chory. Ciężko powiedzieć dlaczego. Ta dwójka jednak potrzebowała spaceru. - Ja także, przemknęło mu momentalnie przez myśl, lecz nie powiedział nic więcej. Szli obok siebie jakiś czas niespiesznie i niezbyt nachalnie szukając swojego towarzystwa. Grzechotki chłopców co jakiś czas pobrzękiwały, a Jayden łapał się na tym, że zapominał o obecności idącej obok kobiety. Niespecjalnie. Dlatego dalsza rozmowa sprowadziła go na ziemię, a gdy usłyszał odpowiedź, nie wyglądał ani na zadowolonego, ale na złego również nie. Nie był zaskoczony jej odpowiedzią - wszak wiele się działo, a oklumencja sama w sobie nie była tematem, który można było przyswoić pobieżnie i bez skupienia całego swojego jestestwa. Zastanawiał się po prostu czy nie stchórzyła, dostrzegając ułamek ogromu pracy, który ją potencjalnie czekał. Skinął głową. - Przygotowałem dla ciebie wszystko. Przekażę ci, co trzeba, jak będziesz wracać - odpowiedział konkretnie, nie dodając już nic więcej. Cisza nie panowała jednak długo gdy tym razem pytanie padło od strony Clearwater. - Hogwart... - powtórzył za nią nieco głucho, jakby potrzebował dać sobie czas na uporządkowanie wszystkich myśli związanych z ów miejscem. A było ich naprawdę sporo. I nie były one co najmniej błahe... Był jednak w jakimś sensie wdzięczny za to, że Meave przeniosła rozmowę na te tory - nie musiał się niezręcznie wymigiwać od odpowiedzi. Męskie dłonie delikatnie zacisnęły się mocniej na dziecięcym wózku, zanim odpowiedział. - Nie powinienem był tego mówić, ale wydaje mi się, że Dippet słabnie. Musiał wiedzieć o tym, co działo się w Zakazanym Lesie.- A skoro on to wiedział, jak długo jeszcze miało zająć Ministerstwu i zwolennikom Rycerzy, aby zacząć jeszcze gwałtowniej interweniować w życie szkoły? Mając za wyjaśnienie szukanie Zakonu Feniksa? Sądził, że mężczyzna, któremu zaufał, był rozsądniejszy. Linia żuchwy Jaydena rysowała się teraz w idealnej kresce, gdy zacisnął zęby, nie chcąc okazać utrzymywanego w ryzach gniewu jeszcze wyraźniej. Śmiech Ardena jednak wybudził go z tego stanu, a twarz astronoma złagodniała. - Nadchodzi coś złego, a ja nie wiem już, w którą stronę patrzeć. - Nie wiedział? Doskonale wiedział, ale ów fakt dekoncentrował go bardziej, niż chciał przyznać. W którą stronę zatem miał patrzeć? We wszystkie. Musisz patrzeć we wszystkie. Dopiero wówczas przeniósł spojrzenie na swoją towarzyszkę. - Wprawiam cię w dyskomfort. - Nie spytał. Stwierdził. Jeśli chciała, mogła zaprzeczyć, lecz wiedział, widział to, jak się zachowywała. Ona. Roselyn. Widział i rozumiał to. Wcześniej był wszak otwarty, teraz wręcz przeciwnie. Otaczający go ludzie mogli to dostrzec, a to powodowało odbicie się na swobodzie przebywania z nim. Zauważył to i fakt, że on... Nieważne jak okrutnie to brzmiało, lecz jakaś jego część przestała na to zwracać uwagę. Że wraz z tym chłodem przyszło również odseparowanie się od innych. Czy właśnie nie tego chciał? Czy może już sam nie wiedział, czego chciał? Czy takie były skutki długotrwałego zawierzenia oklumencji, czy problem leżał gdzie indziej? Zaraz jednak nadeszła okrutna myśl, która na nowo sprawiła, że męskie ciało spięło się w nieprzyjemnej świadomości. Gdzie indziej jak nie w tobie samym?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| rzucałam na skutki po Tower, ale nic się nie dzieje
Jest chory. Skinęła nieznacznie głową, przyjmując te słowa w ciszy, spojrzenie kierując w stronę rysującego się nieopodal lasu – już nie soczyście zielonego, a przerzedzonego porą roku, skąpanego w pomarańczu i czerwieni. Czy powinna dopytać o dolegliwości małego Samuela? Może. Czy otrzymałaby jakąkolwiek odpowiedź? Niekoniecznie. Trudno było utrzymać równowagę, nie popaść w żadną ze skrajności – czy to w pozorny brak zainteresowania, czy we wścibstwo. Nie chciała go przecież męczyć swym towarzystwem, zalewać falą uciążliwych pytań, nie chciała też sprawiać wrażenia obojętnej na jego cierpienie. A mimo to temat Pomony nie wypływał; ciągle czuła, że jest za wcześnie, że to nie miejsce, nie czas. Może kiedy dotrą do domu. A może kiedy porozmawiają o chłopcach. A może nigdy. – Rozumiem. To dobrze, że się przeszliście, pogoda nie jest jeszcze taka zła – zauważyła cicho, bez większych emocji, nie pozwalając sobie na okazanie mu choćby cienia zawahania. Jednak dłońmi, które skryła przed jego wzrokiem w kieszeniach wełnianego płaszcza, odnalazła jakieś nitki, paprochy – i nieświadomie zaczęła się nimi bawić, byle tylko przelać część napięcia, towarzyszących jej nerwów, w te proste gesty. W milczeniu, pilnując, by nie podejść zbyt blisko, jakby dzielił ich niewidzialny, gruby mur, ruszyła śladem przyjaciela w kierunku Upper Cottage. Co jakiś czas spoglądała ku sylwetce mężczyzny kątem oka, sprowadzana na ziemię gaworzeniem maluchów czy nieoczekiwanym, gwałtowniejszym szarpnięciem grzechotką. Nie mogła jednak powstrzymać się przed wodzeniem wzrokiem po rosnącej w oczach posiadłości, próbami dostrzeżenia wszystkich różnić, które zaszły w krajobrazie, odkąd wyprowadziła się do odległego Lancashire. Widok ten, do niedawna kojarzący się z ciepłem i spokojem, z zapachem dopiero do wyjętych z pieca ciastek i suszonych ziół, teraz przywodził na myśl dotkliwą pustkę, niewypowiedziany smutek, wiszącą w powietrzu groźbę niespodziewanego wybuchu.
Tym samym tonem głosu, starannie modulowanym tak, by brzmieć spokojnie, miękko, wytłumaczyła się ze swej opieszałości w temacie oklumencji. Może powinna znajdować sobie więcej zajęć, byle tylko zająć czymś dłonie, niespokojny umysł – wbrew otępiałości i tendencji do roztrząsania tamtego wrześniowego dnia, gdy postawili wszystko na jedną kartę i ruszyli do Tower. Musiała odpuścić. Otrząsnąć się. Włożyć jeszcze więcej siły w treningi, szlifowanie swych umiejętności, szykowanie się do upominającej się o nią wojny. – Dziękuję, Jay – skwitowała krótko, posyłając mu ledwo zauważalny, pozbawiony wesołości uśmiech. Była wdzięczna, że pamiętał o zebraniu materiałów, o ich rozmowie, nawet w takiej sytuacji. Zapytała o Hogwart, ostrożnie badając granice. Choć i szkoła magii i czarodziejstwa nie była najlżejszym tematem, zdawała się być bezpieczniejsza niż tragedia o wymiarze osobistym. Nie popędzała go, dając czas na zebranie myśli, podjęcie decyzji, co tak naprawdę chce powiedzieć, a co zachować dla siebie. – Słabnie? – powtórzyła po nim, marszcząc przy tym brwi. Powiodła wzrokiem po twarzy przyjaciela, szukając na niej oznak zdenerwowania czy strachu. Co dokładnie przez to rozumiał? Czy zdarzyło się coś jeszcze, co podkopało autorytet dyrektora, a o czym powinna wiedzieć? – Och. No tak. Słyszałam o tym, do czego doszło w Zakazanym Lesie. I że kręcili się tam wcześniej ludzie Malfoya – dodała, przelotnie przygryzając wargę, kopiąc leżący na ścieżce kamyk. – Wiesz, kiedyś myślałam, że Hogwart… mimo pewnych problemów… jest bezpieczny. Gdy zniknął Grindewald, znów miałam nadzieję na spokój. Teraz jednak obawiam się, że chaos sięga i tam, bez trudu wprowadzając zamęt w miejscu, które powinno być ostoją dla młodych czarodziejów, zwłaszcza w tych czasach – rozwinęła swą myśl, pozwalając, by między zgłoski zakradła się namiastka goryczy. Nie tak powinno to wyglądać. Nie chciała wzbudzić w Jaydenie gniewu, a jednocześnie nie mogła nie zauważyć emocji, które pojawiły się wraz z tymi niewesołymi spostrzeżeniami na temat Dippeta. – Uważaj na siebie. I nie daj się zaskoczyć – dodała, chcąc brzmieć silnie, pewnie, zamiast tego w jej słowach wybrzmiał smutek. Chciałaby powiedzieć coś innego, bardziej przydatnego, lecz wiedziała, że nie ma lepszej rady jak ta – musiał mieć się na baczności. Zagrożenie mogło nadejść z każdej strony, zakraść niepostrzeżenie w szkolne mury. Wtedy jednak złagodniał, a także – powiedział coś, co wybiło ją z rytmu. Nie mogła zaprzeczyć, jego szorstkość wprawiała ją w dyskomfort. Łudziła się przy tym, że nie jest to aż tak widoczne, że wprawnie kryje się z odczuwaną niezręcznością. Najwidoczniej jednak znał ją zbyt dobrze, by mogła go w ten sposób oszukać – lub po prostu zdawał sobie sprawę z faktu, jaki jest teraz przy innych. – To nie twoja wina – odpowiedziała tylko, ostrożnie spoglądając ku jego twarzy, nie uciekając przed nim wzrokiem. Bo przecież nie wierzyła, by robił to celowo, by sprawić ból, odstraszyć. Cierpiał i z cierpieniem tym musiał się jakoś uporać, w ten czy inny sposób. – Wchodzimy do środka? – zapytała, kiedy zbliżyli się do drzwi wejściowych, przy okazji chcąc zmienić temat.
Jest chory. Skinęła nieznacznie głową, przyjmując te słowa w ciszy, spojrzenie kierując w stronę rysującego się nieopodal lasu – już nie soczyście zielonego, a przerzedzonego porą roku, skąpanego w pomarańczu i czerwieni. Czy powinna dopytać o dolegliwości małego Samuela? Może. Czy otrzymałaby jakąkolwiek odpowiedź? Niekoniecznie. Trudno było utrzymać równowagę, nie popaść w żadną ze skrajności – czy to w pozorny brak zainteresowania, czy we wścibstwo. Nie chciała go przecież męczyć swym towarzystwem, zalewać falą uciążliwych pytań, nie chciała też sprawiać wrażenia obojętnej na jego cierpienie. A mimo to temat Pomony nie wypływał; ciągle czuła, że jest za wcześnie, że to nie miejsce, nie czas. Może kiedy dotrą do domu. A może kiedy porozmawiają o chłopcach. A może nigdy. – Rozumiem. To dobrze, że się przeszliście, pogoda nie jest jeszcze taka zła – zauważyła cicho, bez większych emocji, nie pozwalając sobie na okazanie mu choćby cienia zawahania. Jednak dłońmi, które skryła przed jego wzrokiem w kieszeniach wełnianego płaszcza, odnalazła jakieś nitki, paprochy – i nieświadomie zaczęła się nimi bawić, byle tylko przelać część napięcia, towarzyszących jej nerwów, w te proste gesty. W milczeniu, pilnując, by nie podejść zbyt blisko, jakby dzielił ich niewidzialny, gruby mur, ruszyła śladem przyjaciela w kierunku Upper Cottage. Co jakiś czas spoglądała ku sylwetce mężczyzny kątem oka, sprowadzana na ziemię gaworzeniem maluchów czy nieoczekiwanym, gwałtowniejszym szarpnięciem grzechotką. Nie mogła jednak powstrzymać się przed wodzeniem wzrokiem po rosnącej w oczach posiadłości, próbami dostrzeżenia wszystkich różnić, które zaszły w krajobrazie, odkąd wyprowadziła się do odległego Lancashire. Widok ten, do niedawna kojarzący się z ciepłem i spokojem, z zapachem dopiero do wyjętych z pieca ciastek i suszonych ziół, teraz przywodził na myśl dotkliwą pustkę, niewypowiedziany smutek, wiszącą w powietrzu groźbę niespodziewanego wybuchu.
Tym samym tonem głosu, starannie modulowanym tak, by brzmieć spokojnie, miękko, wytłumaczyła się ze swej opieszałości w temacie oklumencji. Może powinna znajdować sobie więcej zajęć, byle tylko zająć czymś dłonie, niespokojny umysł – wbrew otępiałości i tendencji do roztrząsania tamtego wrześniowego dnia, gdy postawili wszystko na jedną kartę i ruszyli do Tower. Musiała odpuścić. Otrząsnąć się. Włożyć jeszcze więcej siły w treningi, szlifowanie swych umiejętności, szykowanie się do upominającej się o nią wojny. – Dziękuję, Jay – skwitowała krótko, posyłając mu ledwo zauważalny, pozbawiony wesołości uśmiech. Była wdzięczna, że pamiętał o zebraniu materiałów, o ich rozmowie, nawet w takiej sytuacji. Zapytała o Hogwart, ostrożnie badając granice. Choć i szkoła magii i czarodziejstwa nie była najlżejszym tematem, zdawała się być bezpieczniejsza niż tragedia o wymiarze osobistym. Nie popędzała go, dając czas na zebranie myśli, podjęcie decyzji, co tak naprawdę chce powiedzieć, a co zachować dla siebie. – Słabnie? – powtórzyła po nim, marszcząc przy tym brwi. Powiodła wzrokiem po twarzy przyjaciela, szukając na niej oznak zdenerwowania czy strachu. Co dokładnie przez to rozumiał? Czy zdarzyło się coś jeszcze, co podkopało autorytet dyrektora, a o czym powinna wiedzieć? – Och. No tak. Słyszałam o tym, do czego doszło w Zakazanym Lesie. I że kręcili się tam wcześniej ludzie Malfoya – dodała, przelotnie przygryzając wargę, kopiąc leżący na ścieżce kamyk. – Wiesz, kiedyś myślałam, że Hogwart… mimo pewnych problemów… jest bezpieczny. Gdy zniknął Grindewald, znów miałam nadzieję na spokój. Teraz jednak obawiam się, że chaos sięga i tam, bez trudu wprowadzając zamęt w miejscu, które powinno być ostoją dla młodych czarodziejów, zwłaszcza w tych czasach – rozwinęła swą myśl, pozwalając, by między zgłoski zakradła się namiastka goryczy. Nie tak powinno to wyglądać. Nie chciała wzbudzić w Jaydenie gniewu, a jednocześnie nie mogła nie zauważyć emocji, które pojawiły się wraz z tymi niewesołymi spostrzeżeniami na temat Dippeta. – Uważaj na siebie. I nie daj się zaskoczyć – dodała, chcąc brzmieć silnie, pewnie, zamiast tego w jej słowach wybrzmiał smutek. Chciałaby powiedzieć coś innego, bardziej przydatnego, lecz wiedziała, że nie ma lepszej rady jak ta – musiał mieć się na baczności. Zagrożenie mogło nadejść z każdej strony, zakraść niepostrzeżenie w szkolne mury. Wtedy jednak złagodniał, a także – powiedział coś, co wybiło ją z rytmu. Nie mogła zaprzeczyć, jego szorstkość wprawiała ją w dyskomfort. Łudziła się przy tym, że nie jest to aż tak widoczne, że wprawnie kryje się z odczuwaną niezręcznością. Najwidoczniej jednak znał ją zbyt dobrze, by mogła go w ten sposób oszukać – lub po prostu zdawał sobie sprawę z faktu, jaki jest teraz przy innych. – To nie twoja wina – odpowiedziała tylko, ostrożnie spoglądając ku jego twarzy, nie uciekając przed nim wzrokiem. Bo przecież nie wierzyła, by robił to celowo, by sprawić ból, odstraszyć. Cierpiał i z cierpieniem tym musiał się jakoś uporać, w ten czy inny sposób. – Wchodzimy do środka? – zapytała, kiedy zbliżyli się do drzwi wejściowych, przy okazji chcąc zmienić temat.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
To było dziwne. Dla niego również - to zawieszenie, ta niemoc, nieumiejętność rozmowy i dyskomfort, który zbierał się pod skórą niczym nieprzyjemny dreszcz. Rozmowa była sztywna i pokraczna - omijanie tematu musiało odbić się również w dobieraniu słów. Zarówno zresztą przez nią jak i przez niego. Oboje jednak wiedzieli, że mieli trzymać się z daleka od wspominania sytuacji z żoną astronoma. Zawieszone między nimi niewypowiedziane sylaby wdzierały się brutalnie w więź, którą mieli i odciskały na nich piętno. W ciszy tworząc paradoks, z którego nie można było się wydostać. Miał nadzieję, że kiedyś miało to minąć. Ów niezręczność narzucona przez opresyjność emocji. Przecież wciąż zależało mu na Maeve i nie chciał jej krzywdzić swoją odmiennością w żaden sposób. Liczył, że miała mu to wybaczyć, bo przecież była inteligentną czarownicą. Zawsze jej to powtarzał i nigdy nie miał przestać. Wiązał z nią wszak tak wiele wspomnień - chciał, by nowe również się tam pojawiały, pomimo aktualnych trudności. Idąc teraz ze swoimi dziećmi z nią u boku, Jayden zrozumiał dziwną zależność, która już na zawsze miała wiązać nie tylko jego samego z Maeve - to jego synowie posiadali więź z kobietą, zawdzięczali jej ojca, którego mieli. Gdyby nie ona, być może wciąż pozostawałby poza swoimi rodzicielskimi instynktami. Pewnie by tam były, jednak to przy Clearwater odezwały się tak prawdziwie i jednoznacznie. To ją pierwszą zaczął traktować jak młodszą siostrę i zauważył, że był ważny. Nigdy nie podejrzewał dziewczęcej fascynacji leżącej na innej płaszczyźnie, ale nawet jeśli - ich znajomość trwała dłużej aniżeli ów krótkotrwałe zauroczenie. Byli tam dla siebie, gdy wymagała tego sytuacja i chociaż dziewczyna miała dwóch starszych braci, to Jayden był z nią w domu. To z nim siadała przy stole w Wielkiej Sali, to do nich należały dwa fotele ustawione pod odpowiednim kątem tuż przy oknie. Czy kiedykolwiek uwierzyliby temu, co zachowywała dla nich przyszłość? W sekrecie, w ciszy, w nieustępliwości.
- Nie podoba mi się to, że sympatyzuje z Zakonem i prowokuje bezmyślnie Ministertswo - skrytykował otwarcie dyrektora, nie kryjąc się z tym, co siedziało w jego wnętrzu. Komuś musiał to powiedzieć. Musiał przy kimś głośno pomyśleć nawet jeżeli jego słowa miały pozostać nieodwzajemnione. - Hogwart nie jest niezwyciężony, Maeve. Już raz ucierpiał, a my nie mamy wewnątrz żołnierzy. Mamy dzieci i nieważne jak bardzo zdolne, dzieci nie wygrają walki o szkołę. - Przecież Dippet nie mógł być tak bardzo naiwny, by sądzić, że da sobie radę z Ministerstwem sam lub nawet z nauczycielami. Ich tak wielu nie było, a nawet jeśli byli grupą wybitnych specjalistów w swoich dziedzinach, ów dziedziny nie wiązały się z walką. Nie byli Albusem Dumbledorem. Który zresztą i tak koniec końców poległ w pojedynku z Grindelwaldem. Nie. Nie było ludzi niezwyciężonych. Jak zresztą mieli być na cokolwiek gotowi, skoro nie mogli sobie nawzajem zaufać? Nie mogli, w tym właśnie tkwił problem. Dłonie zakryte skórzanymi rękawiczkami zacisnęły się na rączce od dziecięcego wózka, gdy szturm myślowy przejmował kontrolę nad profesorską jaźnią. - Nienawidzę tajemnic. Niszczą szybciej, więcej i silniej niż wojna - powiedział jedynie, po czym złagodniał, widząc gaworzącego do niego Cassiana. - Powiedziałem już za dużo.
To nie twoja wina.
- Ciągle to słyszę. Może nie przez przypadek - Po wypowiedzeniu tych kilku słów uśmiechnął się nikło, pozwalając, by smutek jedynie musnął jego mimikę, ustępując na powrót powadze. Tylko tak umiał trzymać swoje uczucia na więzi - nie okazując ich w ogóle. Mogli myśleć, że był bezduszny, lecz bliscy doskonale zdawali sobie sprawę, że w tej ciszy była żałoba. Że w tej ciszy nosił w sobie wszelkie wątpliwości, wyrzuty, cierpienie i gniew. Tęsknotę i ból. Nawet nie zauważył, że Maeve stała już przy wejściu. Jego spojrzenie w międzyczasie wędrowało po froncie domu, po cokołach, po rzeźbieniach zdobiących wejście, wypustkach przy oknach, uszczerbkach we wciąż dumnie prezentującym się murze. A mimo to... Mimo tego całego piękna czegoś w nim brakowało. - Wygląda tak... Zimno - mruknął cicho, po czym przeniósł wzrok na czarownicę i nie ruszając się z miejsca, obserwował ją przez chwilę, jakby zastanawiał się, czy miała mieć odpowiedź na nadchodzące pytanie. Śmierć Pomony była jednak wyznacznikiem ich spotkania, podobnie zresztą jak okoliczności jej śmierci oraz atmosfera, w którym odebrano jej życie. Dlatego chciał wiedzieć. Musiał wiedzieć. - Byłaś w Azkabanie?
- Nie podoba mi się to, że sympatyzuje z Zakonem i prowokuje bezmyślnie Ministertswo - skrytykował otwarcie dyrektora, nie kryjąc się z tym, co siedziało w jego wnętrzu. Komuś musiał to powiedzieć. Musiał przy kimś głośno pomyśleć nawet jeżeli jego słowa miały pozostać nieodwzajemnione. - Hogwart nie jest niezwyciężony, Maeve. Już raz ucierpiał, a my nie mamy wewnątrz żołnierzy. Mamy dzieci i nieważne jak bardzo zdolne, dzieci nie wygrają walki o szkołę. - Przecież Dippet nie mógł być tak bardzo naiwny, by sądzić, że da sobie radę z Ministerstwem sam lub nawet z nauczycielami. Ich tak wielu nie było, a nawet jeśli byli grupą wybitnych specjalistów w swoich dziedzinach, ów dziedziny nie wiązały się z walką. Nie byli Albusem Dumbledorem. Który zresztą i tak koniec końców poległ w pojedynku z Grindelwaldem. Nie. Nie było ludzi niezwyciężonych. Jak zresztą mieli być na cokolwiek gotowi, skoro nie mogli sobie nawzajem zaufać? Nie mogli, w tym właśnie tkwił problem. Dłonie zakryte skórzanymi rękawiczkami zacisnęły się na rączce od dziecięcego wózka, gdy szturm myślowy przejmował kontrolę nad profesorską jaźnią. - Nienawidzę tajemnic. Niszczą szybciej, więcej i silniej niż wojna - powiedział jedynie, po czym złagodniał, widząc gaworzącego do niego Cassiana. - Powiedziałem już za dużo.
To nie twoja wina.
- Ciągle to słyszę. Może nie przez przypadek - Po wypowiedzeniu tych kilku słów uśmiechnął się nikło, pozwalając, by smutek jedynie musnął jego mimikę, ustępując na powrót powadze. Tylko tak umiał trzymać swoje uczucia na więzi - nie okazując ich w ogóle. Mogli myśleć, że był bezduszny, lecz bliscy doskonale zdawali sobie sprawę, że w tej ciszy była żałoba. Że w tej ciszy nosił w sobie wszelkie wątpliwości, wyrzuty, cierpienie i gniew. Tęsknotę i ból. Nawet nie zauważył, że Maeve stała już przy wejściu. Jego spojrzenie w międzyczasie wędrowało po froncie domu, po cokołach, po rzeźbieniach zdobiących wejście, wypustkach przy oknach, uszczerbkach we wciąż dumnie prezentującym się murze. A mimo to... Mimo tego całego piękna czegoś w nim brakowało. - Wygląda tak... Zimno - mruknął cicho, po czym przeniósł wzrok na czarownicę i nie ruszając się z miejsca, obserwował ją przez chwilę, jakby zastanawiał się, czy miała mieć odpowiedź na nadchodzące pytanie. Śmierć Pomony była jednak wyznacznikiem ich spotkania, podobnie zresztą jak okoliczności jej śmierci oraz atmosfera, w którym odebrano jej życie. Dlatego chciał wiedzieć. Musiał wiedzieć. - Byłaś w Azkabanie?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Bała się, że ta rozmowa będzie początkiem końca. Z jednej strony – pragnęła konfrontacji, w trakcie której mogłaby wybadać grunt i przekonać się na własnej skórze, jak przyjaciel radził sobie z żałobą. Z drugiej jednak – wiedziała, że nie może zaoferować mu prawdy. Zostanie wtajemniczoną w działania Zakonu Feniksa miało swoją cenę. Musiała milczeć, jeśli nie dla swojego dobra, to dla dobra pozostałych, którzy powiązali swe losy z ruchem skupionym wokół ministra na wygnaniu, a milczenie to łamało jej serce. Czy była w stanie połączyć lojalność wobec Jaydena z lojalnością organizacji? Zasługiwał na szczerość, zwłaszcza po długich miesiącach trwania w zawieszeniu, gdybania, co stało się z Pomoną i czy jeszcze kiedykolwiek ujrzy żonę, a chłopcy – matkę. Mimo to nie była pewna, czy potrafiłaby spojrzeć mu w oczy i streścić wydarzenia tamtego dnia, nawet gdyby naprawdę mogła to zrobić. Co powiedział mu Billy, kiedy pojawił się w Upper Cottage z wyniszczonym więzieniem ciałem? Bo już nie nią, nie panią Vane, a nieruchomą karykaturą osoby, którą niegdyś była.
Przełknęła ślinę, gdy doszli do tematu Hogwartu – i sympatyzującego z Zakonem dyrektora placówki. Potrafiła kontrolować swe ciało, trzymać nerwy na wodzy, inaczej już dawno byłaby martwa, mimo to nie mogła powstrzymać rozlewającego się po piersi gorąca, a ten był nieznośny, dokuczliwy. Czy przyjaciel naprawdę uważał, że przyświecający buntownikom, im, cel nie był godny wsparcia? Że lepiej było przyglądać się temu wszystkiemu z boku, czekając, aż sytuacja jakoś się rozwiąże, sama…? Odetchnęła głębiej, powstrzymując potok dyktowanych sprzecznymi uczuciami, wzburzeniem i wstydem, myśli; wiedziała, że nie. Że jego serce było we właściwym miejscu. Nie mógł jednak nie martwić się o przebywające w murach zamku dzieci – i bez emocji odnosić się do tego, co odebrało mu ukochaną kobietę. Sama zaś wciąż odczuwała opory przed przekroczeniem granicy, zza której nie było już powrotu, nawet jeśli Tower udowodniło, że ludzie ministerstwa nie cofną się przed niczym, że nie mieli najmniejszych skrupułów – zabiliby ich wszystkich bez mrugnięcia okiem, gdyby tylko zyskali taką możliwość. – Rozumiem, Jay – przyznała po dłuższej chwili, próbując uspokoić się tezą, że idącemu obok czarodziejowi bardziej zależało na wygadaniu się, zrzuceniu z barków ciężaru, niż na poznaniu jej zdania. – I nie dziwię ci się, że jesteś zawiedziony. I zaniepokojony. Mam nadzieję, że tamtego dnia nie ucierpiał żaden z uczniów…? – Odnalazła jego profil wzrokiem, dalej ratując się skubaniem dłoni, nitek, odnajdowanych w kieszeniach paprochów. Masakra centaurów była okropieństwem, które nie mogło obejść się bez echa. Gdyby którykolwiek z pobierających nauki w Hogwarcie czarodziejów został wtedy choćby ranny, zapewne takie informacje dotarłyby już do jej uszu – a może wcale nie, może trzymający media w garści Minister wyciszyłby całą sprawę, chcąc stłumić skandal w zarodku.
Wtedy też poczuła się, jak gdyby dał jej w twarz, w sposób dosadny i nie pozostawiający najmniejszych wątpliwości artykułując swą nienawiść względem tajemnic. Choć mógł odnosić się do wielu innych osób, sytuacji, zinterpretowała wypowiedziane właśnie słowa jako skierowany wprost ku niej atak – a więc wiedział? Że nie jest, nie może, być z nim szczera? Że przystała do tych, którymi gardził i obwiniał za śmierć Pomony? Złożyła dłonie w pięści, ściągnęła usta w wąską kreskę, przyglądając mu się dziwnym, pustym wzrokiem. Na ratunek ruszył jej – im – Cassian, odciągając uwagę ojca, kupując w ten sposób czas na kilka głębszych oddechów, oddzielenie emocji od logiki. To ona powinna być opanowana, silna, wyrozumiała. Prędko złagodniała, nie mogąc jednak pozbyć się ze spierzchniętych ust posmaku goryczy. – To nie twoja wina – powtórzyła, dla siebie i dla niego, jak mantrę, jak niepodważalny fakt, którego oboje musieli się chwycić, by nie utonąć. On, by nie czynić sobie wyrzutów, nie nakładać na siebie więcej niż mógłby znieść, ona – by odnaleźć w sobie kolejne pokłady cierpliwości, które pozwoliłyby zachować spokój. Zamarła w bezruchu, gdy poczuła na sobie ciężar jego spojrzenia. Przyglądał jej się bez słowa, jak gdyby nad czymś myślał, rozważał wszelkie za i przeciw. W końcu zadał swe pytanie, a do niej dotarło, skąd wzięła się ta chwila złowróżbnej, potęgującej napięcie ciszy. Mogła ominąć prawdę szerokim łukiem, mogła zapytać, co ją zdradziło. Uznała jednak, że najlepszym rozwiązaniem było zdobycie się choćby na namiastkę szczerości. – Byłam tam. Ale nie w Azkabanie. W Tower – powiedziała powoli, ze zmęczeniem wyraźnie odmalowującym się na pobladłej twarzy. Domyślała się, że to pierwszy krok na drodze, z której nie mogła już zawrócić. Że zasłuży sobie w ten sposób na jego pogardę i złość. To jednak było bez znaczenia; nie chciała mamić go słodkimi kłamstwami, nawet jeśli byłoby to prostsze, ktoś nazwałby to mniejszym złem. – Dowiedziałam się o jej losie dopiero później – dodała jeszcze, wracając pamięcią do krzątaniny, która zapanowała wtedy w szpitalu Oazy.
Przełknęła ślinę, gdy doszli do tematu Hogwartu – i sympatyzującego z Zakonem dyrektora placówki. Potrafiła kontrolować swe ciało, trzymać nerwy na wodzy, inaczej już dawno byłaby martwa, mimo to nie mogła powstrzymać rozlewającego się po piersi gorąca, a ten był nieznośny, dokuczliwy. Czy przyjaciel naprawdę uważał, że przyświecający buntownikom, im, cel nie był godny wsparcia? Że lepiej było przyglądać się temu wszystkiemu z boku, czekając, aż sytuacja jakoś się rozwiąże, sama…? Odetchnęła głębiej, powstrzymując potok dyktowanych sprzecznymi uczuciami, wzburzeniem i wstydem, myśli; wiedziała, że nie. Że jego serce było we właściwym miejscu. Nie mógł jednak nie martwić się o przebywające w murach zamku dzieci – i bez emocji odnosić się do tego, co odebrało mu ukochaną kobietę. Sama zaś wciąż odczuwała opory przed przekroczeniem granicy, zza której nie było już powrotu, nawet jeśli Tower udowodniło, że ludzie ministerstwa nie cofną się przed niczym, że nie mieli najmniejszych skrupułów – zabiliby ich wszystkich bez mrugnięcia okiem, gdyby tylko zyskali taką możliwość. – Rozumiem, Jay – przyznała po dłuższej chwili, próbując uspokoić się tezą, że idącemu obok czarodziejowi bardziej zależało na wygadaniu się, zrzuceniu z barków ciężaru, niż na poznaniu jej zdania. – I nie dziwię ci się, że jesteś zawiedziony. I zaniepokojony. Mam nadzieję, że tamtego dnia nie ucierpiał żaden z uczniów…? – Odnalazła jego profil wzrokiem, dalej ratując się skubaniem dłoni, nitek, odnajdowanych w kieszeniach paprochów. Masakra centaurów była okropieństwem, które nie mogło obejść się bez echa. Gdyby którykolwiek z pobierających nauki w Hogwarcie czarodziejów został wtedy choćby ranny, zapewne takie informacje dotarłyby już do jej uszu – a może wcale nie, może trzymający media w garści Minister wyciszyłby całą sprawę, chcąc stłumić skandal w zarodku.
Wtedy też poczuła się, jak gdyby dał jej w twarz, w sposób dosadny i nie pozostawiający najmniejszych wątpliwości artykułując swą nienawiść względem tajemnic. Choć mógł odnosić się do wielu innych osób, sytuacji, zinterpretowała wypowiedziane właśnie słowa jako skierowany wprost ku niej atak – a więc wiedział? Że nie jest, nie może, być z nim szczera? Że przystała do tych, którymi gardził i obwiniał za śmierć Pomony? Złożyła dłonie w pięści, ściągnęła usta w wąską kreskę, przyglądając mu się dziwnym, pustym wzrokiem. Na ratunek ruszył jej – im – Cassian, odciągając uwagę ojca, kupując w ten sposób czas na kilka głębszych oddechów, oddzielenie emocji od logiki. To ona powinna być opanowana, silna, wyrozumiała. Prędko złagodniała, nie mogąc jednak pozbyć się ze spierzchniętych ust posmaku goryczy. – To nie twoja wina – powtórzyła, dla siebie i dla niego, jak mantrę, jak niepodważalny fakt, którego oboje musieli się chwycić, by nie utonąć. On, by nie czynić sobie wyrzutów, nie nakładać na siebie więcej niż mógłby znieść, ona – by odnaleźć w sobie kolejne pokłady cierpliwości, które pozwoliłyby zachować spokój. Zamarła w bezruchu, gdy poczuła na sobie ciężar jego spojrzenia. Przyglądał jej się bez słowa, jak gdyby nad czymś myślał, rozważał wszelkie za i przeciw. W końcu zadał swe pytanie, a do niej dotarło, skąd wzięła się ta chwila złowróżbnej, potęgującej napięcie ciszy. Mogła ominąć prawdę szerokim łukiem, mogła zapytać, co ją zdradziło. Uznała jednak, że najlepszym rozwiązaniem było zdobycie się choćby na namiastkę szczerości. – Byłam tam. Ale nie w Azkabanie. W Tower – powiedziała powoli, ze zmęczeniem wyraźnie odmalowującym się na pobladłej twarzy. Domyślała się, że to pierwszy krok na drodze, z której nie mogła już zawrócić. Że zasłuży sobie w ten sposób na jego pogardę i złość. To jednak było bez znaczenia; nie chciała mamić go słodkimi kłamstwami, nawet jeśli byłoby to prostsze, ktoś nazwałby to mniejszym złem. – Dowiedziałam się o jej losie dopiero później – dodała jeszcze, wracając pamięcią do krzątaniny, która zapanowała wtedy w szpitalu Oazy.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Starał się o tym nie myśleć, lecz prawda była taka, że nie był w stanie przestać. Przetwarzać informacji, próbować ich rozwiązać, odtwarzać w głowie wspomnienia, własne błędy. Wzloty i upadki. Żył zarówno przeszłością, teraźniejszością, ale jak i przyszłością nie zamykając się na żadną z nich w wyłączności. Bo nie tylko jego astronomiczna zdolność postrzegania czasu w formie zamkniętej pętli, lecz doświadczenia, jakie niósł na swoich barkach, udowadniały, iż nie było innego rozwiązania. To, co miało miejsce w dniach przeszłych, determinowało rzeczywistość, a ona kształtowała jutro. Nie było więc jednej linii - było koło niemające ani punktu rozpoczynającego, ani też finiszującego. Ich istnienie składało się ze wszystkich wymiarów. Podobnie zresztą jak każda rzecz mająca miejsce otaczająca ów istnienie. Jedna niekończąca się pętla trwająca bez końca. Koniec wszak widzieli ludzie, którzy nigdy nie widzieli początku lub - by odpowiednio go nazwać - naturalnej transformacji. Bo natura była wszak ciągłą zmianą, przeistaczaniem jednej rzeczy w drugą. Wszystko sprowadzało się go ogólnej zasady, na której opierał się świat - zasady równowagi, jednakiej wymiany i nic nie było w stanie jej podważyć. Dlatego właśnie dla Jaydena - pomimo tragedii, pomimo bólu - zamknięcie jednego etapu nie oznaczało jego całkowitej eliminacji. Nie zaprzeczał własnym emocjom, żałobie, tragedii, rozpaczy, wszak te były nieuniknione i oczywiste. Nie zaprzeczał, że Pomona umarła i nie miała wrócić, lecz nie mógł też powiedzieć, że to, czym byli razem, umarło. Żyło w ich synach i żyć miało. Nie tylko w trójce jednakowych niemowląt, ale w nim samym. W wiecznie żywej pamięci i tęsknocie rozpalającej jego ciało. Nie rozumiał tego, nie czuł jeszcze w pełni, gdy rana była zbyt świeża, jednak świadomość miała przyjść. Przychodziła zresztą już powoli, uświadamiając ojca, iż nie mógł całkowicie pochłaniać się i dawać pochłaniać się rozpaczy, a równocześnie być doskonałym rodzicem. Musiał zwalczyć własne demony, by oddać się potomstwu i być w pełni sił ku ich obronie. Nic nie było ważniejsze od tego. Od nich. On znał swój cel, lecz czy Maeve znała swój?
Nie było podwójnej lojalności. Nawet jeśli bardzo tego chciała, Maeve nie mogła pogodzić Jaydena i Zakonu Feniksa, nie dlatego że nie brakło jej dobrej woli oraz motywacji. Nie mogła pogodzić w sobie dwóch części swojego życia, z uwagi na to, iż ów dwa elementy nie były kompatybilne. Przeciwstawienie się ukrytej organizacji podziemia astronoma nie czaiło się we własnych emocjach - owszem, mógł obwiniać po części buntowników za śmierć Pomony, lecz nikt nie miał być tak winny jak on sam. Nie. To nie dlatego zamierzał być w opozycji do Zakonu Feniksa. Jego niechęć zrodziła się prędzej. To nie na emocjach opierał swoją ocenę, lecz na czynach, działaniach podejmowanych przez członków ugrupowania. Widział to na większą, jak i mniejszą skalę. Stonehenge kontra Roselyn. Longbottom kontra Michael. Centaury kontra Anthony. Kontra Pomona. Nie. Nie zamierzał wspierać ich sprawy, bo chociaż mogli mieć szlachetne cele, ich zachowanie dalekie było od takiego. Tak samo jak mylenie powstrzymania się od walki z tchórzostwem i biernością... Było chorobą, która nękała ogół społeczeństwa. Nie. Jayden nie był obojętny. Wybranie przez ludzkość, dostrzeganie jedynie dwóch ścieżek było ich ograniczeniem. Było ich wyborem podobnie, jak wyborem było obranie ścieżki, którą wiódł Vane. Mogli go oskarżać, obwiniać, wyśmiewać - ich ataki jedynie utrwalały podjętą przez mężczyznę decyzję. Nigdy więcej Zakonu Feniksa. Nigdy więcej... Dlatego właśnie nie było, nie mogło być podwójnej lojalności, a rozdwojenie człowieka oznaczało koniec człowieka.
Nie odezwał się. Azkaban. Tower. Co za różnica? Nazwy nie zastępowały okrucieństwa, nie łagodziły skutków tego, co dokonywało się wewnątrz pełnego obrzydzenia molocha. Oba miejsca zabijały na równi. W obu miejscach oddawano ludzi dementorom. Oba miejsca spowijała aura śmierci. I chociaż wraz z pojawieniem się przeklętych strażników nadchodził chłód, ten chłód nadszedł i teraz bez ich obecności. Wystarczyła jedynie między dwójką czarodziejów nieprzyjemna cisza, która zapadła po słowach czarownicy. - Chciałem pytać o to, jaki jest, ale jak widać, udzieliłaś mi odpowiedzi na pytanie, którego nie sądziłem, że będę musiał ci kiedykolwiek zadawać. - Jayden odezwał się dopiero po jakimś czasie, przypatrując się stojącej przed nim kobiecie. Nie wiedział. Skąd mógł wiedzieć? Mogła dawać subtelne znaki swojego buntu wcześniej - widział je, lecz nie łączył z Zakonem. Nie była oczywista. Nie była tak oczywista jak Roselyn. Jak Michael, który nie musiał się odzywać, by potwierdzić myśli profesora. Maeve była inna. W swoim zamknięciu przypominała mu Pomonę, ale było chyba już za późno na wymazanie padających między nimi zdań. Jay bez słowa wziął Cassiana i Ardena na ręce, owijając ich kocykiem, którym byli wcześniej przykryci i skierował się ku wejściu do posiadłości. - Książki są na stole w kuchni - poinstruował czarownicę, omijając ją bez zwrócenia na nią uwagi. - Porozmawiamy później. Muszę iść do syna.
|zt
Nie było podwójnej lojalności. Nawet jeśli bardzo tego chciała, Maeve nie mogła pogodzić Jaydena i Zakonu Feniksa, nie dlatego że nie brakło jej dobrej woli oraz motywacji. Nie mogła pogodzić w sobie dwóch części swojego życia, z uwagi na to, iż ów dwa elementy nie były kompatybilne. Przeciwstawienie się ukrytej organizacji podziemia astronoma nie czaiło się we własnych emocjach - owszem, mógł obwiniać po części buntowników za śmierć Pomony, lecz nikt nie miał być tak winny jak on sam. Nie. To nie dlatego zamierzał być w opozycji do Zakonu Feniksa. Jego niechęć zrodziła się prędzej. To nie na emocjach opierał swoją ocenę, lecz na czynach, działaniach podejmowanych przez członków ugrupowania. Widział to na większą, jak i mniejszą skalę. Stonehenge kontra Roselyn. Longbottom kontra Michael. Centaury kontra Anthony. Kontra Pomona. Nie. Nie zamierzał wspierać ich sprawy, bo chociaż mogli mieć szlachetne cele, ich zachowanie dalekie było od takiego. Tak samo jak mylenie powstrzymania się od walki z tchórzostwem i biernością... Było chorobą, która nękała ogół społeczeństwa. Nie. Jayden nie był obojętny. Wybranie przez ludzkość, dostrzeganie jedynie dwóch ścieżek było ich ograniczeniem. Było ich wyborem podobnie, jak wyborem było obranie ścieżki, którą wiódł Vane. Mogli go oskarżać, obwiniać, wyśmiewać - ich ataki jedynie utrwalały podjętą przez mężczyznę decyzję. Nigdy więcej Zakonu Feniksa. Nigdy więcej... Dlatego właśnie nie było, nie mogło być podwójnej lojalności, a rozdwojenie człowieka oznaczało koniec człowieka.
Nie odezwał się. Azkaban. Tower. Co za różnica? Nazwy nie zastępowały okrucieństwa, nie łagodziły skutków tego, co dokonywało się wewnątrz pełnego obrzydzenia molocha. Oba miejsca zabijały na równi. W obu miejscach oddawano ludzi dementorom. Oba miejsca spowijała aura śmierci. I chociaż wraz z pojawieniem się przeklętych strażników nadchodził chłód, ten chłód nadszedł i teraz bez ich obecności. Wystarczyła jedynie między dwójką czarodziejów nieprzyjemna cisza, która zapadła po słowach czarownicy. - Chciałem pytać o to, jaki jest, ale jak widać, udzieliłaś mi odpowiedzi na pytanie, którego nie sądziłem, że będę musiał ci kiedykolwiek zadawać. - Jayden odezwał się dopiero po jakimś czasie, przypatrując się stojącej przed nim kobiecie. Nie wiedział. Skąd mógł wiedzieć? Mogła dawać subtelne znaki swojego buntu wcześniej - widział je, lecz nie łączył z Zakonem. Nie była oczywista. Nie była tak oczywista jak Roselyn. Jak Michael, który nie musiał się odzywać, by potwierdzić myśli profesora. Maeve była inna. W swoim zamknięciu przypominała mu Pomonę, ale było chyba już za późno na wymazanie padających między nimi zdań. Jay bez słowa wziął Cassiana i Ardena na ręce, owijając ich kocykiem, którym byli wcześniej przykryci i skierował się ku wejściu do posiadłości. - Książki są na stole w kuchni - poinstruował czarownicę, omijając ją bez zwrócenia na nią uwagi. - Porozmawiamy później. Muszę iść do syna.
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sądziła, że robi coś dobrego, właściwego, zdobywając się na namiastkę szczerości. Że padające z jej ust słowa będą właściwą odpowiedzią – na pytanie, które nie wybrzmiało, lecz które tak wyraźnie wyczuwała w postawie przyjaciela. A raczej myślała, że wyczuwa. Wyrzuty sumienia przyćmiły zdrowy rozsądek, zwiodły na manowce, dopisując do kolejnych wypowiedzi dodatkowe znaczenia. Czy wiedział o jej powiązaniach z Zakonem Feniksa? Mógł snuć domysły, lecz to tyle. Teraz jednak – przyznała się do tego wprost, ślepo wierząc, że Jayden i tak już jest tego świadom. Że to jedynie formalność. Intuicja zawiodła, odsunięta na bok przez kotłujące się w piersi emocje, przez wątpliwości i natłok informacji, których wciąż nie zdołała uporządkować sobie w głowie. Była rozdarta, lecz nikt inny nie mógł wskazać jej właściwej drogi, powiedzieć, co i o czym ma myśleć. Jak postępować, by móc żyć ze sobą w zgodzie.
W milczeniu oczekiwała jego reakcji, z każdą kolejną sekundą czując, jak coś zimnego coraz mocniej zaciska się na żołądku, skręca wnętrzności w spazmie strachu. Pozwoliła sobie na głupi błąd, zrobiła jeden nierozważny krok, za który miała teraz słono zapłacić. Przybyła do niego, bo sądziła, że będzie mogła zagwarantować wsparcie, porozmawiać o tym, co spadło na jego barki, a jeśli nie porozmawiać, to po prostu przy nim być, w ciszy i niemym zrozumieniu, zjeść razem posiłek, uśpić chłopców – zamiast tego zrobiła coś, co sprawiło, że wszystko to legło w gruzach, zostało przekreślone. Że nie miała tu już czego szukać. Poruszyła ustami, jak gdyby chciała zacząć się tłumaczyć, wzięła głęboki oddech, a wyraźna zmarszczka przecięła jej czoło, lecz mimo to żadne słowa nie naruszyły przytłaczającej ciszy, która między nimi zapadła. Bo przecież nie było nic, co mogłaby odpowiedzieć. Zgarbiła ramiona, gdy komentarz Vane'a echem odbijał się po czaszce, mieszał z szumem wzburzonej krwi; ile dałaby za to, by cofnąć czas. By dla jego, dla ich dobra poprzestać na bezpiecznych niedopowiedzeniach – byle tylko nie zasłużyć sobie w jego oczach na to, co dojrzała teraz, nim zaczął omijać ją wzrokiem, pewnymi, niemalże obronnymi ruchami sięgając do wózka, w którym spoczywali chłopcy.
Nie śmiała go zatrzymać, gdy bez większych emocji poinformował o znajdujących się w kuchni książkach, a także o tym, że musi zająć się małym Samuelem. Odsuwał ją na bok, a zawód i rozczarowanie, które musiał odczuwać, odzywały się u niej bolesnym kłuciem żeber, wbijanymi w skórę dłoni paznokciami. Nie musiał mówić więcej, by zrozumiała, że to koniec tej rozmowy, a kiedy nastąpi kolejna i czy w ogóle – nie wiedziała. Wspomnienia więzienia, huku walących się korytarzy, spotkania z naczelnikiem Tower zlewały się z tymi, które zaszczepiły się w jej umyśle później, podczas pobytu w Oazie. Nieruchome ciało Pomony, świadomość, że to, czego obawiała się od dłuższego czasu, nie jest już jedynie koszmarem, a niepodważalnym faktem.
Jak musiała się czuć, gdy dokonywała swego żywota w podziemiach Azkabanu? Gdy stanęła oko w oko z sięgającym jej ust dementorem? I jak czuł się teraz jej mąż, ten sam, który znikał właśnie we wnętrzu posiadłości, tak bliski, a jednocześnie tak odległy? Jedynym, co widziała, były jego plecy.
Potrzebowała dłuższej chwili, by odzyskać ostrość widzenia, przetrzeć rękawem szkliste, zaczerwienione oczy i zapanować nad falującą od panicznie łapanych oddechów piersią. Porozmawiają później, kiedyś. Nie dziś i nie jutro.
Czuła się niczym intruz, gdy ostrożnie kierowała kroki do wspomnianego pomieszczenia; cały czas uważnie nasłuchiwała, by przypadkiem nie natknąć się na gospodarza – wierzyła jednak, że ten zaszył się w drugim końcu przytłaczająco pustego domostwa, że nie zobaczy go już przed opuszczeniem Upper Cottage. Otępiale, prędko zgarnęła tomy, które odnalazła na stole, a później równie prędko zniknęła.
Była intruzem.
| zt
W milczeniu oczekiwała jego reakcji, z każdą kolejną sekundą czując, jak coś zimnego coraz mocniej zaciska się na żołądku, skręca wnętrzności w spazmie strachu. Pozwoliła sobie na głupi błąd, zrobiła jeden nierozważny krok, za który miała teraz słono zapłacić. Przybyła do niego, bo sądziła, że będzie mogła zagwarantować wsparcie, porozmawiać o tym, co spadło na jego barki, a jeśli nie porozmawiać, to po prostu przy nim być, w ciszy i niemym zrozumieniu, zjeść razem posiłek, uśpić chłopców – zamiast tego zrobiła coś, co sprawiło, że wszystko to legło w gruzach, zostało przekreślone. Że nie miała tu już czego szukać. Poruszyła ustami, jak gdyby chciała zacząć się tłumaczyć, wzięła głęboki oddech, a wyraźna zmarszczka przecięła jej czoło, lecz mimo to żadne słowa nie naruszyły przytłaczającej ciszy, która między nimi zapadła. Bo przecież nie było nic, co mogłaby odpowiedzieć. Zgarbiła ramiona, gdy komentarz Vane'a echem odbijał się po czaszce, mieszał z szumem wzburzonej krwi; ile dałaby za to, by cofnąć czas. By dla jego, dla ich dobra poprzestać na bezpiecznych niedopowiedzeniach – byle tylko nie zasłużyć sobie w jego oczach na to, co dojrzała teraz, nim zaczął omijać ją wzrokiem, pewnymi, niemalże obronnymi ruchami sięgając do wózka, w którym spoczywali chłopcy.
Nie śmiała go zatrzymać, gdy bez większych emocji poinformował o znajdujących się w kuchni książkach, a także o tym, że musi zająć się małym Samuelem. Odsuwał ją na bok, a zawód i rozczarowanie, które musiał odczuwać, odzywały się u niej bolesnym kłuciem żeber, wbijanymi w skórę dłoni paznokciami. Nie musiał mówić więcej, by zrozumiała, że to koniec tej rozmowy, a kiedy nastąpi kolejna i czy w ogóle – nie wiedziała. Wspomnienia więzienia, huku walących się korytarzy, spotkania z naczelnikiem Tower zlewały się z tymi, które zaszczepiły się w jej umyśle później, podczas pobytu w Oazie. Nieruchome ciało Pomony, świadomość, że to, czego obawiała się od dłuższego czasu, nie jest już jedynie koszmarem, a niepodważalnym faktem.
Jak musiała się czuć, gdy dokonywała swego żywota w podziemiach Azkabanu? Gdy stanęła oko w oko z sięgającym jej ust dementorem? I jak czuł się teraz jej mąż, ten sam, który znikał właśnie we wnętrzu posiadłości, tak bliski, a jednocześnie tak odległy? Jedynym, co widziała, były jego plecy.
Potrzebowała dłuższej chwili, by odzyskać ostrość widzenia, przetrzeć rękawem szkliste, zaczerwienione oczy i zapanować nad falującą od panicznie łapanych oddechów piersią. Porozmawiają później, kiedyś. Nie dziś i nie jutro.
Czuła się niczym intruz, gdy ostrożnie kierowała kroki do wspomnianego pomieszczenia; cały czas uważnie nasłuchiwała, by przypadkiem nie natknąć się na gospodarza – wierzyła jednak, że ten zaszył się w drugim końcu przytłaczająco pustego domostwa, że nie zobaczy go już przed opuszczeniem Upper Cottage. Otępiale, prędko zgarnęła tomy, które odnalazła na stole, a później równie prędko zniknęła.
Była intruzem.
| zt
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Kamienna brama
Szybka odpowiedź