Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Derbyshire
Kościół na wzgórzu
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Kościół na wzgórzu
Na wzgórzu, nieopodal trzech wiosek znajduje się maleńki kościółek, skromny, zaniedbany, bardzo niepozorny. Okoliczni mieszkańcy jednak dobrze znają to miejsce i kapłanów, którzy opiekują się świątynią. Od lat te same twarze i te same słowa docierające do wiernych prosto ze skromnego ołtarza. Z zewnątrz kamienna budowla wydaje się opuszczona, wewnątrz jednak wciąż znaleźć można modlących się. Pieśń ze wzgórza niesie się aż do oddalonych domów. Za kościołem znajduje się również niewielki cmentarz otoczony kruszącym się ogrodzeniem, ale od dawna już nikogo tam nie chowano. Wyryte na nagrobkach daty wskazują na zeszłe stulecie. Zdaje się, że to miejsce ma już za sobą swoje najpiękniejsza lata, choć wciąż odbywają się tam uroczystości. Przez popękane witraże niezmiennie przemyka światło rozpalane pod starym dachem, z nadzieją i w oddaniu.
16 listopada 1957 r.
Derbyshire. Ciemniejące chmury, ostrza wiatru próbujące wyrwać drzewa z ziemi, huragany liści, suchość traw i śmierć nadciągająca całkiem niespodziewanie. Wczepiona w materiał czarnego płaszcza, pozaplatana w rozwianych włosach. Śmierć patrząca w srogości spojrzenia, w bladości dłoni zaciskającej się zbyt mocno na różdżce. Ich mrok wyżerał resztki słabego słońca, a nędzne światła wyglądające z kolorowych okienek tylko wabiły czujnych wrogów. Śmierć nie lubiła się zakradać. Irina wiedziała, że nie musiała się bać nikogo. Za to oni, tamte przebrzydłe twarze zanurzone w obrzydliwych rytuałach już tak. Naprawdę wierzyli, że to ich obroni? Że przed tym umkną? Wcale nie byli tu bezpieczni. W krajobrazie ścierających się sił krew przelewała się wyjątkowo gęsto. Przez drzwi tej mugolskiej świątyni spłynąć miała wyjątkowo obfitym strumieniem. Cokolwiek tam robili, nie musiała tego pojmować, by przywołać śmierć, by obudzić morderczy głód, by wyczyścić to, co zatruwało te tereny, co było przybrudzone obrzydliwą wiarą w święty azyl. Dla nikogo z nich nie było w tym kraju już miejsca. To nie ceremonia, by w żałobnym orszaku opłakiwać resztki, nim połknie je piasek. To nie cyrkowa sztuczka, nie gra świateł i kolorów, pomiędzy którymi fruwa człowiek, bawiąc prymitywne twarze.
To sąd. To proces. Egzekucja. To czynienie świata lepszy, niż był. Leczenie. To rytuał kostuchy. Mógł być przecież szybki, przecięty w jednym równym pisku. Albo można było się bawić, aż lamenty rozłożą się w płaczliwej melodii, aż powstanie wytworna orkiestra – aż do ostatniego uderzenia serca. Wyrżnąć wszystkich, czy może jednak zostawić paru bojaźliwych, podporządkować sobie, uczynić z nich żywą wizytówkę, która swym strachem stanie się przestrogą dla pozostałych? Stała tam niewzruszona muzyką, głosem organów, głosem obrządków. Po co im to było? Rozpędzała się krew w niej, choć wewnątrz czuła niemożliwy spokój. Pewność.
Doniesiono jej, że tam się ukrywał morderca, ale plon mógł być bardziej obfity. Właśnie tak, w gnieździe szlam, pośrodku niczego. Przelano krew godnego czarodzieja. A szczury wywiało aż tutaj. Aż do Derbyshire. Zakpiła pod nosem, a w złośliwym grymasie przełknęła porcje chłodu, która i tak przenikała ją od wielu lat. Niewzruszona, poważna, zdeterminowana. Konkretna aż do bólu. Gdy zaś on stanął za nią, uśmiechnęła się, choć nie obróciła głowy, nie przestała rzucać wyzwania świątynnym wrotom.
– Lepiej szczury powybijać czy usmażyć we własnym gnieździe? – zapytała, lekko mrużąc oczy. Muzyka stała się wyraźniejsza. Zupełnie jakby wygrywali ją specjalnie dla nich, na powitanie. A może lubił to robić jeszcze inaczej? Istniały praktyki, o których nie wiedziała, istniały pasje, których mogła nie przewidzieć. Zabić jednak można było na zbyt wiele sposobów. W malutkiej kapliczce msza dodawała otuchy przelęknionym szlamom. Przed nią zaś śmierć i jej najlepszy towarzysz. Nie dało się być gotowym na tak ponure przedstawienie. Czy jednak potrzebowali wszystkich trzech aktów, by przejść do epilogu? Kamienna dróżka wabiła. Oczom Iriny nie umknęły też nagrobki, niezbyt liczny cmentarzyk wciśnięty gdzieś za budynkiem. Długa wieżyczka kusiła, by wcisnąć w rdzawy krzyż morderczy piorun, by podgrzać tych, którzy przecież kryli się przed chłodem i nienawiścią. Jaka szkoda, że to wszystko na nic. Czuła to. Ten smród, zahaczający o nos odór brudnej krwi, ich święte pieśni ją bawiły. – Widziałeś już kiedyś to przedstawienie? – spytała, wreszcie wykręcając głowę i spoglądając na jego profil. Ledwie jednak przelotnie. Jeszcze chwila i gromada serc zabije. Na alarm i na śmierć.
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Irina. Była niczym kapryśny uśmiech losu. Ona, grabarka. Spowita w czerń, otulona mrokiem, zaprzyjaźniona ze śmiercią, jakby była jej najlepszą przyjaciółką aż po kres. Zaś ta: niema, tajemnicza sojuszniczka — kostucha w potarganym, szamoczącym się z wiatrem płaszczu, z kosturem w kościstej dłoni i pustką ziejąca z pustych oczodołów. Śmierć. Towarzyska niedoli, bratnia dusza. Wybrał ją sobie sam, wyłącznie względem niej okazując od czasu do czasu pokorę o jaką nie podejrzewałby go nikt. Odbierała życie w mgnieniu oka, z wielu powodów, a czasem nie posiadając żadnego. Ot tak, ze zwykłego kaprysu. Intrygowała go i pogrążała jednocześnie. Potrzebował jej, tak jak ona potrzebowała jego — nosiciela złych wieści, widmo niosące zapowiedź najgorszego. Dawał jej to czego pragnęła, po co wyciągała szpony, wkupując się w jej łaski i wierząc, naprawdę wierząc, że za wszystkie uczynki jakich się dopuścił, pomimo nieustającego ryzyka i częstego ocierania się o tamten świat nie przyjdzie po niego, by zaprosić go na tej ostatni spacer.
Ironią było, że byli tu oboje. Ona, grabarka i on kat. Morderca, szuja. Kiedyś odbierał życie, teraz zgłębiał tajemnice śmierci. Liczył na to, że pozna jął lepiej, dogłębniej. Wierzył, że któregoś dnia odsunie zasłonę w Departamencie Tajemnic i wejrzy tam, w ciemność i ujrzy, co się za nią kryło. Dziś oboje byli jej posłańcami, upiorami, którzy zmierzali w stronę dziwacznej budowli, miejsca jakiegoś niezrozumiałego kultu, którym gromadzili się ludzie. Mówiła — morderca miał tu być. Ukrywać się. Ale nie dbał już o niego. Im bardziej zbliżali się do celu, im głośniej grała melodia i śpiewy tym pewniej się czuł. Nie wiedział, ilu ludzi znajdowało się w środku, ale arogancko zakładał, że nawet w licznej grupie nie mieli z nimi szans. Nie obawiał się, nie czuł względem nich wstrętu, obrzydzenia. Nie podejrzewał, by mogli się im przeciwstawić, powstrzymać ich. Chciał się dobrze bawić. I choć przyprowadził go tu obowiązek, sprowadziła rola jaką pełnił, zamierzał na tym skorzystać.
Zatrzymał się tuż za nią, wysoko ponad jej ramieniem wpatrując się w charakterystyczną konstrukcję.
— Jeszcze nie zdecydowałem — mruknął marszcząc brwi. Jeśli to miejsce gromadziło tak wielu ludzi musiało być dla nich w jakiś sposób istotne. Chciał wiedzieć dlaczego, by bezmyślnością nie plamić tego obowiązku. Pragnął nadać mu sens, chciał by wieść się rozniosła po całym Derbyshire. Chciał, by ludzie wiedzieli, że nie mają z nimi szans — by się poddali lub uciekli, było mu wszystko jedno. Chciał ich zniknięcia, zagłady.
Zrobił krok do przodu, równając się z nią i spoglądając na jej dojrzały, elegancki profil.
— O czym teraz myślisz?— spytał ni stąd ni zowąd, nie przejmując się, że pytanie nijak nie pasowało do tej chwili. Zapragnął dowiedzieć się, co krążyło po jej głowie, jakie przeczucie ją ogarniało. Po chwili wrócił spojrzeniem do budynku i ruszył przed siebie, uśmiechając się cierpko pod nosem. Przeszedł pomiędzy krzywo wyrastającymi z ziemi kamieniami nagrobnymi, zwalniając tylko po to, by mogła do niego dotrzeć szybko. — Nie jestem wielkim fanem teatru — choć aktorem był nie najgorszym; życie pisało najlepszy scenariusz, nie potrzebował oglądać cudzych przedstawień. — Ale może zmienię zdanie, choć mugole nie są szczególnie interesujący. Oglądałaś ich kiedyś? Od środka?— spytał, jak gdyby nigdy nic, zbliżając się do drewnianych drzwi. — Gdy wejdziemy, zamknij drzwi. — Spod szaty wyjął maskę śmierciożercy, upiorną, powstałą dzięki trzem niewinnym ofiarom i chwycił za klamkę, otworzył je bez wahania, wszedł do środka. O dziwo, budynek gromadził kilkanaście może kilkadziesiąt osób. Wszyscy spoglądali w stronę przodu, gdzie jeden z nich, w szacie jakby czarodziejskiej, bogato przystrojonej względem wszystkich zgromadzonych wyciągał ręce ku górze. Wyciągnął różdżkę, nie ruszając się z miejsca zamierzał skorzystać, że nie zwrócili w pierwszej chwili niczyjej uwagi.
— Ferveret sagnuis — wymamrotał, celując prosto w odświętnie odzianego mężczyznę.
| rzucam na psychozę k3
Ironią było, że byli tu oboje. Ona, grabarka i on kat. Morderca, szuja. Kiedyś odbierał życie, teraz zgłębiał tajemnice śmierci. Liczył na to, że pozna jął lepiej, dogłębniej. Wierzył, że któregoś dnia odsunie zasłonę w Departamencie Tajemnic i wejrzy tam, w ciemność i ujrzy, co się za nią kryło. Dziś oboje byli jej posłańcami, upiorami, którzy zmierzali w stronę dziwacznej budowli, miejsca jakiegoś niezrozumiałego kultu, którym gromadzili się ludzie. Mówiła — morderca miał tu być. Ukrywać się. Ale nie dbał już o niego. Im bardziej zbliżali się do celu, im głośniej grała melodia i śpiewy tym pewniej się czuł. Nie wiedział, ilu ludzi znajdowało się w środku, ale arogancko zakładał, że nawet w licznej grupie nie mieli z nimi szans. Nie obawiał się, nie czuł względem nich wstrętu, obrzydzenia. Nie podejrzewał, by mogli się im przeciwstawić, powstrzymać ich. Chciał się dobrze bawić. I choć przyprowadził go tu obowiązek, sprowadziła rola jaką pełnił, zamierzał na tym skorzystać.
Zatrzymał się tuż za nią, wysoko ponad jej ramieniem wpatrując się w charakterystyczną konstrukcję.
— Jeszcze nie zdecydowałem — mruknął marszcząc brwi. Jeśli to miejsce gromadziło tak wielu ludzi musiało być dla nich w jakiś sposób istotne. Chciał wiedzieć dlaczego, by bezmyślnością nie plamić tego obowiązku. Pragnął nadać mu sens, chciał by wieść się rozniosła po całym Derbyshire. Chciał, by ludzie wiedzieli, że nie mają z nimi szans — by się poddali lub uciekli, było mu wszystko jedno. Chciał ich zniknięcia, zagłady.
Zrobił krok do przodu, równając się z nią i spoglądając na jej dojrzały, elegancki profil.
— O czym teraz myślisz?— spytał ni stąd ni zowąd, nie przejmując się, że pytanie nijak nie pasowało do tej chwili. Zapragnął dowiedzieć się, co krążyło po jej głowie, jakie przeczucie ją ogarniało. Po chwili wrócił spojrzeniem do budynku i ruszył przed siebie, uśmiechając się cierpko pod nosem. Przeszedł pomiędzy krzywo wyrastającymi z ziemi kamieniami nagrobnymi, zwalniając tylko po to, by mogła do niego dotrzeć szybko. — Nie jestem wielkim fanem teatru — choć aktorem był nie najgorszym; życie pisało najlepszy scenariusz, nie potrzebował oglądać cudzych przedstawień. — Ale może zmienię zdanie, choć mugole nie są szczególnie interesujący. Oglądałaś ich kiedyś? Od środka?— spytał, jak gdyby nigdy nic, zbliżając się do drewnianych drzwi. — Gdy wejdziemy, zamknij drzwi. — Spod szaty wyjął maskę śmierciożercy, upiorną, powstałą dzięki trzem niewinnym ofiarom i chwycił za klamkę, otworzył je bez wahania, wszedł do środka. O dziwo, budynek gromadził kilkanaście może kilkadziesiąt osób. Wszyscy spoglądali w stronę przodu, gdzie jeden z nich, w szacie jakby czarodziejskiej, bogato przystrojonej względem wszystkich zgromadzonych wyciągał ręce ku górze. Wyciągnął różdżkę, nie ruszając się z miejsca zamierzał skorzystać, że nie zwrócili w pierwszej chwili niczyjej uwagi.
— Ferveret sagnuis — wymamrotał, celując prosto w odświętnie odzianego mężczyznę.
| rzucam na psychozę k3
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
#1 'k3' : 1
--------------------------------
#2 'k100' : 97
--------------------------------
#3 'k10' : 4
#1 'k3' : 1
--------------------------------
#2 'k100' : 97
--------------------------------
#3 'k10' : 4
Kładła kościste dłonie na jej ramionach, w czarnej mgle, przez uszy, zakradała się do środka, wabiła ją, nęciła. Wydawała rozkazy. Irina była jej posłuszna, jej oddana. Za nią gotowa podążyć, dla niej gotowa zabić. Od lat stawiała pomniki chwały, wybijała plugawe bękarty mugolskie, zaprowadzała porządek w świecie opętanym przez chorobę mieszającej się wstrętnie krwi. Oni byli jak zbawiciele, oni byli jak strażnicy świętego gatunku. Szli za nią, szli ze śmiercią, szli za jej kochankiem. Czarny Pan był tym, który śmierć poprosił do tańca. Tango trwało, a oni, ich słudzy, dobrze wiedzieli, że kiedy muzyka ucichnie, nie będzie już szlam.
Pozostawali zbyt pewni, by działać z ukrycia i chować się jak szczury. Mieli siać strach, budować chwałę. Zbierać śmiertelne żniwo, na brudnych kościach kreować nowy świat. Dlatego tu była, dlatego wróciła. Wabiona potęgą czarnej magii, dumą własnej krwi i obietnicą przyszłości, w której żaden Macnair nie będzie musiał być tym drugim. Tego wieczoru obiecała sobie piekło. Czuła je w palących nadgarstkach, naprzemiennie z chłodem wygrywanej pod skórą pieśni kostuchy. Nawet najpiękniejsza śmierć nie uchroni ich przed gorzką torturą. Gdy chciała, mogła mieć ich wszystkich. Świątynia pośrodku zakopanych szczątków nie była żadną ochroną. Jedyną magią w pobliżu byli oni. Krwawi posłańcy, mąciciele, mordercy. Zaklęty w Irinie spokój był tylko pozorny. Pod powiekami czaiła się furia, a odpowiednio nakierowana, niczym podłe zaklęcie, nie miała litości. W mrocznych fantazjach podglądała, jak roztrzaskane witraże, niczym chwalebne deszcze, spływają pomiędzy zadumane postacie, przebijają się przez skórę, haratają wnętrzności, setką poplątanych labiryntów odprawiają rytuał śmierci. Podpalenie drewnianego domku budowanego na ludzkiej słabości było zbyt nudnawe. Zabić przecież można było na milion sposobów, a ona je wszystkie znała – znała tajemne receptury kostuchy, dała się czarować jej historiom, badała ciała, które jak te płótna, stawały się jej dumnym upamiętnieniem. Szlam jednak nie był już żadną godną wznoszenia statuą. Musieli to zrobić, ale przecież zaboleć mogło o wiele bardziej niż zwykle. Zapiec mogło od środka. Od pierwszej trującej myśli aż po bezradny pląs samobójcy. Śmierć była tu z nimi. Jako ta trzecia, jak kusicielka, siła ubrana w czarną magię i moc tkaną z wielowiekowych czarodziejskich pokoleń.
Jednego jednak była pewna, ból nie minie z chwilą ich odejścia, rozejdzie się krzykiem po malowniczej okolicy, przeklnie ciemność, spłynie ze wzgórza. Zapłaczą wszystkie wioski. Rozkosznie. – Ohydne pomniki – mruknęła, wybierając najmniej spodziewaną myśl. Przeszła kilka kroków, by na moment zawiesić spojrzenie na paru wystających krzywo z ziemi płytach. Nigdy nie będą im równi. W niczym. Nawet ich wino smakowało nędznie. – Potrzebują nas – podrzuciła, wyobrażając sobie, że mogłaby cmentarzysko roznieść w pył. To jednak był jak deser, najpierw musieli zniszczyć dom, a dopiero potem brać się za ogród. – Owszem – odpowiedziała, wspólnie z nim zbliżając się do żałośnie rozśpiewanych bram. Widywała i te zwłoki. Pozornie zupełnie podobne, choć o wiele słabsze ciała, nosiły w sobie sekrety, które bez wątpienia powinna zgłębić. Nie jednak jako medyk, a z czystej ciekawości. Albo i z nudy. – Wybijają siebie nie mniej chętnie niż my ich. Prawie. Bywają nawet… pomysłowi – powiedziała, wędrując nocnym korytarzem. Byli już blisko. Popatrzyła w oczy, oczy pod maską, w kształty i załamania, w ślady i obietnice, jakie mimowolnie przywoływał ten widok. Był niepowstrzymany.
Weszła za nim. Już pierwszy krok rozciął ich spokój, obudził alarm w obłudnej pokorze. Zmaltretował świętość tego miejsca. Trzasnęła drzwiami, a huk nieprzyjemnie wspiął się po plecach zebranych mugoli.
Na podwyższeniu ich bóg, ich nadzieja, ich proroctwo. Byli śmieszni. Prawdziwa siła zmierzała ku nich, prawdziwa siła nie wnosiła żadnego żalu. Nie zadawała pytań. Potężny czar śmierciożercy ugodził cudacznego wodzireja, a Irina uśmiechnęła się niecnie pod cieniem czarnego kaptura. Wrzask mógłby powywiercać dziury w wątłych cielskach zebranych naiwniaków. Poruszona publika wpadła w popłoch, a ten drugi, również stojący na podwyższeniu, wzniósł ramiona i zaczął coś panicznie mamrotać pod nosem, w błaganiu, które miało być jego marnym zaklęciem. Co za absurd. Wzniosła różdżkę, celując w młodego adepta, lub kimkolwiek tam był, z zamiarem przerwania tego nędznego rytuału. – Gladium.
Pozostawali zbyt pewni, by działać z ukrycia i chować się jak szczury. Mieli siać strach, budować chwałę. Zbierać śmiertelne żniwo, na brudnych kościach kreować nowy świat. Dlatego tu była, dlatego wróciła. Wabiona potęgą czarnej magii, dumą własnej krwi i obietnicą przyszłości, w której żaden Macnair nie będzie musiał być tym drugim. Tego wieczoru obiecała sobie piekło. Czuła je w palących nadgarstkach, naprzemiennie z chłodem wygrywanej pod skórą pieśni kostuchy. Nawet najpiękniejsza śmierć nie uchroni ich przed gorzką torturą. Gdy chciała, mogła mieć ich wszystkich. Świątynia pośrodku zakopanych szczątków nie była żadną ochroną. Jedyną magią w pobliżu byli oni. Krwawi posłańcy, mąciciele, mordercy. Zaklęty w Irinie spokój był tylko pozorny. Pod powiekami czaiła się furia, a odpowiednio nakierowana, niczym podłe zaklęcie, nie miała litości. W mrocznych fantazjach podglądała, jak roztrzaskane witraże, niczym chwalebne deszcze, spływają pomiędzy zadumane postacie, przebijają się przez skórę, haratają wnętrzności, setką poplątanych labiryntów odprawiają rytuał śmierci. Podpalenie drewnianego domku budowanego na ludzkiej słabości było zbyt nudnawe. Zabić przecież można było na milion sposobów, a ona je wszystkie znała – znała tajemne receptury kostuchy, dała się czarować jej historiom, badała ciała, które jak te płótna, stawały się jej dumnym upamiętnieniem. Szlam jednak nie był już żadną godną wznoszenia statuą. Musieli to zrobić, ale przecież zaboleć mogło o wiele bardziej niż zwykle. Zapiec mogło od środka. Od pierwszej trującej myśli aż po bezradny pląs samobójcy. Śmierć była tu z nimi. Jako ta trzecia, jak kusicielka, siła ubrana w czarną magię i moc tkaną z wielowiekowych czarodziejskich pokoleń.
Jednego jednak była pewna, ból nie minie z chwilą ich odejścia, rozejdzie się krzykiem po malowniczej okolicy, przeklnie ciemność, spłynie ze wzgórza. Zapłaczą wszystkie wioski. Rozkosznie. – Ohydne pomniki – mruknęła, wybierając najmniej spodziewaną myśl. Przeszła kilka kroków, by na moment zawiesić spojrzenie na paru wystających krzywo z ziemi płytach. Nigdy nie będą im równi. W niczym. Nawet ich wino smakowało nędznie. – Potrzebują nas – podrzuciła, wyobrażając sobie, że mogłaby cmentarzysko roznieść w pył. To jednak był jak deser, najpierw musieli zniszczyć dom, a dopiero potem brać się za ogród. – Owszem – odpowiedziała, wspólnie z nim zbliżając się do żałośnie rozśpiewanych bram. Widywała i te zwłoki. Pozornie zupełnie podobne, choć o wiele słabsze ciała, nosiły w sobie sekrety, które bez wątpienia powinna zgłębić. Nie jednak jako medyk, a z czystej ciekawości. Albo i z nudy. – Wybijają siebie nie mniej chętnie niż my ich. Prawie. Bywają nawet… pomysłowi – powiedziała, wędrując nocnym korytarzem. Byli już blisko. Popatrzyła w oczy, oczy pod maską, w kształty i załamania, w ślady i obietnice, jakie mimowolnie przywoływał ten widok. Był niepowstrzymany.
Weszła za nim. Już pierwszy krok rozciął ich spokój, obudził alarm w obłudnej pokorze. Zmaltretował świętość tego miejsca. Trzasnęła drzwiami, a huk nieprzyjemnie wspiął się po plecach zebranych mugoli.
Na podwyższeniu ich bóg, ich nadzieja, ich proroctwo. Byli śmieszni. Prawdziwa siła zmierzała ku nich, prawdziwa siła nie wnosiła żadnego żalu. Nie zadawała pytań. Potężny czar śmierciożercy ugodził cudacznego wodzireja, a Irina uśmiechnęła się niecnie pod cieniem czarnego kaptura. Wrzask mógłby powywiercać dziury w wątłych cielskach zebranych naiwniaków. Poruszona publika wpadła w popłoch, a ten drugi, również stojący na podwyższeniu, wzniósł ramiona i zaczął coś panicznie mamrotać pod nosem, w błaganiu, które miało być jego marnym zaklęciem. Co za absurd. Wzniosła różdżkę, celując w młodego adepta, lub kimkolwiek tam był, z zamiarem przerwania tego nędznego rytuału. – Gladium.
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
The member 'Irina Macnair' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 3
--------------------------------
#2 'k10' : 10
#1 'k100' : 3
--------------------------------
#2 'k10' : 10
Skinął jej głową, uważnie rozglądając się wkoło — jak zawsze, w naturalnym dla siebie działaniu analizując otoczenie pod kątem jego słabych i silnych stron, kryjówek, luk, ścieżek. Jeśli mieli zrujnować to miejsce, nie chciał pogrzebać i siebie i Iriny żywcem.
— Wybierz sobie trzech. Ktoś musi roznieść wieść o tym, co się tu wydarzy. Niech się boją— zakomunikował jej, w chwili, w której wchodzili do budynku, którego ani cel ani funkcja nic mu nie mówiły.
Zmiana przyszła nagle, pozostając niewidoczną dla jej oczu, o ile nie przyglądała się zbyt wnikliwie. Poblask szmaragdu przemknął przez stalowoszare tęczówki, nadając im zielonkawego odcienia na ułamek sekundy, a jego samego otulił całun przerażającej i srogiej niewiedzy. Z Pana życia i śmierci, pana samego siebie stał się usłużnym sługą, marionetką w dłoniach czegoś, co tak naprawdę do końca nie istniało; czegoś co wykraczało poza jego dotychczasowe wyobrażenie, choć jako badacz od zawsze wiedział, że horyzonty są tylko złudzeniem, za którym czyha coś znacznie większego. Ciemność wyciągnęła po raz kolejny swoje szpony w jego stronę, ciemność zawładnęła jego myślami, wspomnieniami. Odebrała mu wpierw słuch, głos, później ukochany węch, zmysł dotyku, a na końcu wzrok. Nim zdążył zareagować — nim zdążył uświadomić sobie, że traci kontrolę nad własnym życiem, nad samym sobą, a to czego najbardziej się lękał dopadało go po raz kolejny, przejął nad nim władzę, moszcząc się w jego głowie, w jego ciele jak w najwygodniejszym tronie, posiadając niewyobrażalną wiedzę, moc i możliwości. Ciało było tylko naczyniem, które wypełnił ktoś inny, spychając go w mrok, w sen, odbierając możliwość odczuwania i życia. Unicestwiony nieznaną, wszechpotężną mocą artefaktu spod podziemi Banku Gringotta umarł dla samego siebie, nie dla świata — był bowiem cały i zdrowy, kroczył prosto przez próg mogolskiego kościoła.
I on nagle wiedział — wiedział wszystko. Wiedział, że człowiek stojący przed nimi był kapłanem religijnego kultu, głoszącym słowa kolejnego boga. Wiedział, że zgromadzeni tu ludzie byli owcami, kiedy on, niczym wilk wchodził między je, korzystając ze swoich przywilejów, magii i mocy. Nie przyświecał mu ten sam cel, co właścicielowi tego ciała, przyświecała mu inna myśl. Był wojownikiem, był bóstwem. Huk zatrzaśniętych przez czarownicę drzwi rozniósł się echem po przybytku. Śpiewy ucichły, krótka cisza została szybko przerwana szmerami, a później nawoływaniami do ucieczki. Marne istoty, marne zlepki materii tworzących równie marne, słabe ciała.
Silne zaklęcie przecięło powietrze, uderzając w kapłana, nim jakkolwiek zdążył zareagować. Wyraźnie zląkł się i cofnął pod monument, który miał za plecami, a później spojrzał po swoich rękach i chwycił się dłońmi za przedramiona, próbując je wydrapać. Zaczął się miotać i krzyczeć w niebogłosy. Rwał liche włosy z głowy, zrywał powłóczystą, ozdobną szatę. Wszyscy spojrzeli w jego kierunku, kiedy upadł na ziemię, drąc się i rzucając w przerażających konwulsjach. Niemalże perfekcyjna klątwa była w stanie go nie tylko powalić, ale i zabić. Pozbawieni magii, żałośni ludzie, mali i nijacy, nie byli w stanie wytrzymać podobnych tortur.
Poruszając się swobodnie w tym ciele, ruszył przez środek, między ławkami, z których zaczęli wycofywać się ludzie na boki. Zgromił ich spojrzeniem. Jednych i drugich, nim zajął miejsce kapłana, który umarł w męczarniach, tkwiąc na zimnej posadzce z szeroko otwartymi oczami.
— Jako pan Tuatha De Dannan przybyłem zabrać was w podróż do zaświatów — rzekł z surową miną, skrytą za upiorną maską, choć wyraz jego twarzy zdawał się doskonale wybrzmiewać w tonie głosu. W dłoni dzierżył różdżkę, nie maczugę i nie łuk. Nie patrzył na Irinę, zupełnie tak, jakby przestał ją zauważać, jakby przestała być ważna w tym całym przedstawieniu. — Przeprowadzę was przez ścieżki kręte, skrzyżowania. Nie bójcie się. Nie macie żadnego powodu do strachu. Dotarliście do kresu swojej przygody, nadszedł koniec, nadszedł początek czegoś nowego.— Nie taki był plan, nie to zakładał, ale on nie był od tego, by oceniać ich losy, działania, wybory — kruchość i marność, którą dostrzegał w nich właściciel tego ciała. Nie obchodził go cel tej wizyty, ani wola i świadomość, które go tu przygnały. Zamierzał zabrać stąd świadomych i nieświadomych przez zasłonę śmierci. Spojrzał na Irinę dopiero teraz, gładkim, ruchem dłoni przecinającej powietrze zaprosił ją do czynienia honorów. Odwrócił się plecami do wszystkich, różdżkę skierował w stronę ściany i monumentu. — Ignitio!— wyrecytował kierując różdżkę w lewy róg, a później to samo w prawy.— Ignitio!— Prosto w stelarzu z suchego drewna. Niech płonie, niech wszystko płonie.
— Wybierz sobie trzech. Ktoś musi roznieść wieść o tym, co się tu wydarzy. Niech się boją— zakomunikował jej, w chwili, w której wchodzili do budynku, którego ani cel ani funkcja nic mu nie mówiły.
Zmiana przyszła nagle, pozostając niewidoczną dla jej oczu, o ile nie przyglądała się zbyt wnikliwie. Poblask szmaragdu przemknął przez stalowoszare tęczówki, nadając im zielonkawego odcienia na ułamek sekundy, a jego samego otulił całun przerażającej i srogiej niewiedzy. Z Pana życia i śmierci, pana samego siebie stał się usłużnym sługą, marionetką w dłoniach czegoś, co tak naprawdę do końca nie istniało; czegoś co wykraczało poza jego dotychczasowe wyobrażenie, choć jako badacz od zawsze wiedział, że horyzonty są tylko złudzeniem, za którym czyha coś znacznie większego. Ciemność wyciągnęła po raz kolejny swoje szpony w jego stronę, ciemność zawładnęła jego myślami, wspomnieniami. Odebrała mu wpierw słuch, głos, później ukochany węch, zmysł dotyku, a na końcu wzrok. Nim zdążył zareagować — nim zdążył uświadomić sobie, że traci kontrolę nad własnym życiem, nad samym sobą, a to czego najbardziej się lękał dopadało go po raz kolejny, przejął nad nim władzę, moszcząc się w jego głowie, w jego ciele jak w najwygodniejszym tronie, posiadając niewyobrażalną wiedzę, moc i możliwości. Ciało było tylko naczyniem, które wypełnił ktoś inny, spychając go w mrok, w sen, odbierając możliwość odczuwania i życia. Unicestwiony nieznaną, wszechpotężną mocą artefaktu spod podziemi Banku Gringotta umarł dla samego siebie, nie dla świata — był bowiem cały i zdrowy, kroczył prosto przez próg mogolskiego kościoła.
I on nagle wiedział — wiedział wszystko. Wiedział, że człowiek stojący przed nimi był kapłanem religijnego kultu, głoszącym słowa kolejnego boga. Wiedział, że zgromadzeni tu ludzie byli owcami, kiedy on, niczym wilk wchodził między je, korzystając ze swoich przywilejów, magii i mocy. Nie przyświecał mu ten sam cel, co właścicielowi tego ciała, przyświecała mu inna myśl. Był wojownikiem, był bóstwem. Huk zatrzaśniętych przez czarownicę drzwi rozniósł się echem po przybytku. Śpiewy ucichły, krótka cisza została szybko przerwana szmerami, a później nawoływaniami do ucieczki. Marne istoty, marne zlepki materii tworzących równie marne, słabe ciała.
Silne zaklęcie przecięło powietrze, uderzając w kapłana, nim jakkolwiek zdążył zareagować. Wyraźnie zląkł się i cofnął pod monument, który miał za plecami, a później spojrzał po swoich rękach i chwycił się dłońmi za przedramiona, próbując je wydrapać. Zaczął się miotać i krzyczeć w niebogłosy. Rwał liche włosy z głowy, zrywał powłóczystą, ozdobną szatę. Wszyscy spojrzeli w jego kierunku, kiedy upadł na ziemię, drąc się i rzucając w przerażających konwulsjach. Niemalże perfekcyjna klątwa była w stanie go nie tylko powalić, ale i zabić. Pozbawieni magii, żałośni ludzie, mali i nijacy, nie byli w stanie wytrzymać podobnych tortur.
Poruszając się swobodnie w tym ciele, ruszył przez środek, między ławkami, z których zaczęli wycofywać się ludzie na boki. Zgromił ich spojrzeniem. Jednych i drugich, nim zajął miejsce kapłana, który umarł w męczarniach, tkwiąc na zimnej posadzce z szeroko otwartymi oczami.
— Jako pan Tuatha De Dannan przybyłem zabrać was w podróż do zaświatów — rzekł z surową miną, skrytą za upiorną maską, choć wyraz jego twarzy zdawał się doskonale wybrzmiewać w tonie głosu. W dłoni dzierżył różdżkę, nie maczugę i nie łuk. Nie patrzył na Irinę, zupełnie tak, jakby przestał ją zauważać, jakby przestała być ważna w tym całym przedstawieniu. — Przeprowadzę was przez ścieżki kręte, skrzyżowania. Nie bójcie się. Nie macie żadnego powodu do strachu. Dotarliście do kresu swojej przygody, nadszedł koniec, nadszedł początek czegoś nowego.— Nie taki był plan, nie to zakładał, ale on nie był od tego, by oceniać ich losy, działania, wybory — kruchość i marność, którą dostrzegał w nich właściciel tego ciała. Nie obchodził go cel tej wizyty, ani wola i świadomość, które go tu przygnały. Zamierzał zabrać stąd świadomych i nieświadomych przez zasłonę śmierci. Spojrzał na Irinę dopiero teraz, gładkim, ruchem dłoni przecinającej powietrze zaprosił ją do czynienia honorów. Odwrócił się plecami do wszystkich, różdżkę skierował w stronę ściany i monumentu. — Ignitio!— wyrecytował kierując różdżkę w lewy róg, a później to samo w prawy.— Ignitio!— Prosto w stelarzu z suchego drewna. Niech płonie, niech wszystko płonie.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 17
--------------------------------
#2 'k100' : 73
#1 'k100' : 17
--------------------------------
#2 'k100' : 73
Byli tam. Niewygłoszone lęki odznaczały się w zaszlamionych oczach. Na co im to bóstwo? Na co im ślepa wiara w tak mierne moce, które nie potrafiły nawet spróbować bronić swoich? To zadanie wydawało się łatwe, szybkie i boleśnie przyjemne. W agonii rozpływać się będą resztki życia. Swąd palonego ciała miał zatruć dusze wszystkich, którzy sprzeciwiali się władzy i intencjom Czarnego Pana. Zresztą… nawet gdyby uklękli przed człowiekiem w masce, śmierć i tak sięgnęłaby po swoją ofiarę. Nie byli im potrzebni. Oni, słudzy wielkiego czarnoksiężnika rozchodzili się po angielskiej ziemi, krwią rysując symbole, wobec których banda niemagicznych była całkowicie bezbronna. Patrzyła. Patrzyła z dumą i obietnicą grozy gotowej wynurzyć się z głębi spojrzenia już teraz, już zaraz. Złe zaklęcie błysnąć miało z jej różdżki, zły spektakl miał być ich drogą do niebytu. Ostatnią czułością w niewzruszonym świecie. Gardziła słabymi, zapatrzonymi w tego boga bez mocy, w naiwne wierzenia. Tymczasem ich Lord był potęga, ich Lord był przywódcą, jakiego ten kraj jeszcze nie widział. Żaden z tych pomiotów obrzydliwej krwi nie zasługiwał na spotkanie z nim. Ten teren, ten region miał być podporządkowany jedynej słusznej sile. Oblizywała usta, czując już na nich smak obcego cierpienia. Zaciskała mocno palce na różdżce, by w oczarowaniu melodią krzyku kapłana dopełnić dzieła Mulcibera, ale kapryśna magia nie usłuchała. Napinające się ręka Iriny pozostała sztywna, nieruchoma i zbyt ostygła jak na obietnicę wielkiej rzezi. Niedoczekanie. Pozwoliła jej opaść, przez chwilę nieporuszona spoglądała, jak mężczyzna rozrywa sobie ciało z bólu, jak jego krzyk gnębi nieświadome ogromu krzywdy uszy pozostałych. Czy już zrywali się do ucieczki? Czy już mdleli ze strachu? Szept śmierci zawodził i zawodził, ale o wiele groźniejszy był jej krzyk. W krzykach bowiem wzywała do siebie największych tchórzy. A oni pomagali jej zebrać ten plon, wzmocnić mrok przepełniający święte ściany.
Podążyła za nim, spojrzeniem co jakiś czas zaszczycała nędzne grupki kmiotów, którzy jeszcze w sobie mieli nadzieję, których dłonie bezradnie składały się do modlitwy, którzy klękali w ławach, karmiąc się dalej kłamstwami tego boga. Inni zaś uciekali, w kąty, by w cieniu szukać drogi do przeżycia. Irina wiedziała, że nikt z nich nie ma szans. Ale ktoś musiał zostać. Ktoś musiał zbiec i za murami kościoła wysłuchiwać tortur swych braci. A potem donieść o potędze Czarnego Pana ostatnim marnym niedowiarkom. Mogli żyć i składać mu hołd. Albo umierać w soczystej męczarni. Szła dostojnie, niezrażona niepowodzeniem, choć nieco zaintrygowana mową śmierciożercy. Majestatyczny, pewny swego, choć nieco niezagadkowy. Posiadający tajemniczą wizję dla tego teatralnego mordu. Nawet jej się to podobało. Przecież krył w sobie niezmierzone pokłady czarnej magii. Mógł wszystko. To on dyktował im przyszłość, a ona śniła, by któregoś dnia stać się równie silną postacią.
Nie bójcie się.
Mdły uśmiech przez chwilę bezcześcił jej wargi. Dawał nadzieję, gdy przed nimi kończyło się życie. Gdy oni mieli pójść w ślady tego pierwszego. Nie mogłaby jednak nie przyznać mu racji. Śmierć była nowym początkiem. Po śmierci przestaną czuć ból, ale by na nią zasłużyć, musieli cierpieć. Długo. Czekała, aż rzeki krwi spłyną po ołtarzu, aż durni mugole zaczną ich błagać o wyrwanie ostatniego oddechu. Zachęcona podeszła bliżej, stanęła u jego boku, pod maską wciąż krył natchnienie, które tak skutecznie grzało jego różdżkę. Ogień buchnął z jednej nawy. Fala popłochu i krzyku przeszła przez trawione pierwszymi płomieniami wnętrze. Więc jednak chciał ich tu usmażyć. Cóż, liczyła jednak na większy pokaz mrocznych mocy. Wyżej uniosła brodę. – Cieszcie się tą łaską. Doceńcie ją. Dostąpicie zaszczytu. Zginiecie tutaj, w ramionach swojego boga. On ukołysze was aż do śmierci – wymówiła głośno, groźnie, nieco ironicznie. Jej słowa można było jednak interpretować bardzo różnie. Zdawało się, że odpowiedziało jej echo drżenia ich serc. Mogła włączyć się w jego grę. – To już wasz ostatni oddech. Nie zmarnujcie go, dobrze radzę - bo w pogrzebanej ruinie nie będzie już ani odrobiny powietrza. Odważnie odcięła drogę temu śmiałkowi, który biegł do ołtarza, by uchronić święte relikwie. A może i nie? Natychmiast wycelowała w niego różdżką. – Aquassus! – Niech wiedzą, że żadne jej słowo nie było żartem. Że mord miał być mordem, a nie kiepską zabawą w chowanego. – Corio! – zawołała, celując w kolejnego z nich. Nie zamierzała się oszczędzać. Była spragniona krzyków. Głodna krwi. Zerknęła na Mulcibera. Co czuł?
Podążyła za nim, spojrzeniem co jakiś czas zaszczycała nędzne grupki kmiotów, którzy jeszcze w sobie mieli nadzieję, których dłonie bezradnie składały się do modlitwy, którzy klękali w ławach, karmiąc się dalej kłamstwami tego boga. Inni zaś uciekali, w kąty, by w cieniu szukać drogi do przeżycia. Irina wiedziała, że nikt z nich nie ma szans. Ale ktoś musiał zostać. Ktoś musiał zbiec i za murami kościoła wysłuchiwać tortur swych braci. A potem donieść o potędze Czarnego Pana ostatnim marnym niedowiarkom. Mogli żyć i składać mu hołd. Albo umierać w soczystej męczarni. Szła dostojnie, niezrażona niepowodzeniem, choć nieco zaintrygowana mową śmierciożercy. Majestatyczny, pewny swego, choć nieco niezagadkowy. Posiadający tajemniczą wizję dla tego teatralnego mordu. Nawet jej się to podobało. Przecież krył w sobie niezmierzone pokłady czarnej magii. Mógł wszystko. To on dyktował im przyszłość, a ona śniła, by któregoś dnia stać się równie silną postacią.
Nie bójcie się.
Mdły uśmiech przez chwilę bezcześcił jej wargi. Dawał nadzieję, gdy przed nimi kończyło się życie. Gdy oni mieli pójść w ślady tego pierwszego. Nie mogłaby jednak nie przyznać mu racji. Śmierć była nowym początkiem. Po śmierci przestaną czuć ból, ale by na nią zasłużyć, musieli cierpieć. Długo. Czekała, aż rzeki krwi spłyną po ołtarzu, aż durni mugole zaczną ich błagać o wyrwanie ostatniego oddechu. Zachęcona podeszła bliżej, stanęła u jego boku, pod maską wciąż krył natchnienie, które tak skutecznie grzało jego różdżkę. Ogień buchnął z jednej nawy. Fala popłochu i krzyku przeszła przez trawione pierwszymi płomieniami wnętrze. Więc jednak chciał ich tu usmażyć. Cóż, liczyła jednak na większy pokaz mrocznych mocy. Wyżej uniosła brodę. – Cieszcie się tą łaską. Doceńcie ją. Dostąpicie zaszczytu. Zginiecie tutaj, w ramionach swojego boga. On ukołysze was aż do śmierci – wymówiła głośno, groźnie, nieco ironicznie. Jej słowa można było jednak interpretować bardzo różnie. Zdawało się, że odpowiedziało jej echo drżenia ich serc. Mogła włączyć się w jego grę. – To już wasz ostatni oddech. Nie zmarnujcie go, dobrze radzę - bo w pogrzebanej ruinie nie będzie już ani odrobiny powietrza. Odważnie odcięła drogę temu śmiałkowi, który biegł do ołtarza, by uchronić święte relikwie. A może i nie? Natychmiast wycelowała w niego różdżką. – Aquassus! – Niech wiedzą, że żadne jej słowo nie było żartem. Że mord miał być mordem, a nie kiepską zabawą w chowanego. – Corio! – zawołała, celując w kolejnego z nich. Nie zamierzała się oszczędzać. Była spragniona krzyków. Głodna krwi. Zerknęła na Mulcibera. Co czuł?
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
The member 'Irina Macnair' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 20
--------------------------------
#2 'k8' : 1, 4, 2, 4
--------------------------------
#3 'k10' : 3
--------------------------------
#4 'k100' : 97
--------------------------------
#5 'k8' : 1, 4, 3, 3
--------------------------------
#6 'k10' : 8
#1 'k100' : 20
--------------------------------
#2 'k8' : 1, 4, 2, 4
--------------------------------
#3 'k10' : 3
--------------------------------
#4 'k100' : 97
--------------------------------
#5 'k8' : 1, 4, 3, 3
--------------------------------
#6 'k10' : 8
Budynek zadrżał, kiedy zaklęcie uderzyło w boczną nawę rozpryskując się płomieniem, który powoli zajmował kolejne fragmenty drewnianej konstrukcji. Przyjemny zapach palonego drewna rozniósł się wokół szybko, ale tym razem nie zwracał na to uwagi — na aromaty, które go otaczały, na smród strachu. Przyglądał się ludziom, którzy niczym nie różnili się od czarodziejów - choć byli słabi, głupi. Marni. Pozbawieni mocy. Potęga szmaragdowego kamienia została zdobyta przez Pana, samozwańczego lorda, czuł, że zrobi z nich wkrótce użytek. Nie udało mu się go ochronić, zatrzymać w podziemiach, strzeżonych najtrudniejszymi i najbardziej wymagającymi na świecie pułapkami. Okazali się przebieglejsi, sprytniejsi niż sądzili. Silniejsi. Poległ jako strażnik skarbu, a ten został wykradziony z miejsca, w którym powinien zostać na zawsze, strzeżony przed próżnością i chciwością czarodziejów. Wiedział, że cały cykl będzie się znów powtarzał, ludzie będą ginąć, a moc wielobarwnych odłamków prędzej czy później wyczerpie się, by znów zawołać o powrót do ołtarza. Znów rozpoczną tę samą wędrówkę, znów napełnia się mocą, by dokonywać zniszczeń i zbrodni, których nie był w stanie dokonać żaden pojedynczy czarodziej. I stał tu, w tym obcym, choć wygodnym ciele, patrząc jak te marne istoty rozpierzchają się po wnętrzu w popłochu, licząc, że uda im się ujść z życiem. Był tu, wśród nich, gotów do tego, by zabrać ich na drugą stronę, przejść przez zasłonę śmierci do krainy, z której nigdy już nie wrócą. Patrzył na ich wykrzywione w grymasie twarze, na strach i panikę rosnące w ich oczach, słuchał przeraźliwych pisków, jęków i nawoływań, kiedy spróbowali sforsować drzwi. I patrzył na to ze spokojem, nieruchomo, choć powoli zaczynało docierać do niego ciepło rozprzestrzeniającego się powoli pożaru po lewej stronie.
Spojrzał na kobietę obok, Irinę. Na wiedźmę o pięknym, intensywnym spojrzeniu przepełnionym pasją i żądzą krwi. Stalowe spojrzenie spomiędzy szczelin metalowej maski, którą nałożył na twarz zdradzało zaskakująco wiele emocji — od ekscytacji, przez zadowolenie i dziwne wzruszenie całym tym widokiem. Ktoś ruszył w ich kierunku, chciała go powstrzymać. Wyciągnęła różdżkę, a jej smukła, delikatna dłoń o jasnej skórze błysnęła w półmroku panującym w kościele. Ogień, który tańczył po drewnianych krokwiach zaczynał otulać ich dymem, cieplej, przyjemnym, pomarańczowym światłem. Palone drzewo skrzypiało radośnie, kiedy zajmowały się kolejne słupy i strop. Zaklęcie pomknęło tuż po tym, jak rozbrzmiała inkantacja. Biegnący człowiek upadł na ziemię, jego skalp oderwał się od czaszki, zalał jego głowę krwią. To tylko podsyciło panikę, wzmogło cały ten chaos. Tratowali się, upadali na ziemie, przewracali ławki. Ale znaleźli się i tacy, którzy w nerwach, w akcie desperacji, spróbowali ataku. Mężczyźni, którzy zakasali rękawy, chcąc bronić swych uciekających kobiet rzucili się prosto na nich.
— Decollatio — powiedział miękko, celując w jedną nogę, jednego z nich. Wierzył, że moc płynąca w ciele żywiciela zapewni mu spokój i bezpieczeństwo. — Magicus extremos — wypowiedział zaraz potem, chcąc wzmocnić swoją towarzyszkę. Powinna czuć potęgę, siłę, czuć pewność siebie, która pomoże jej dziś czynić rzeczy wielkie.
— Głupcy – szepnął z niezadowoleniem. Wokół robiło się coraz cieplej, coraz duszniej. Dym zaczynał go gryźć w gardło. Odwrócił się za siebie, dostrzegając za sobą drzwi do innego pomieszczenia. — Ćwicz — zwrócił się do czarownicy, obracając się znów przodem do rozszalałego tłumu mugoli. Nabrał powietrza w płuca i westchnął.
Spojrzał na kobietę obok, Irinę. Na wiedźmę o pięknym, intensywnym spojrzeniu przepełnionym pasją i żądzą krwi. Stalowe spojrzenie spomiędzy szczelin metalowej maski, którą nałożył na twarz zdradzało zaskakująco wiele emocji — od ekscytacji, przez zadowolenie i dziwne wzruszenie całym tym widokiem. Ktoś ruszył w ich kierunku, chciała go powstrzymać. Wyciągnęła różdżkę, a jej smukła, delikatna dłoń o jasnej skórze błysnęła w półmroku panującym w kościele. Ogień, który tańczył po drewnianych krokwiach zaczynał otulać ich dymem, cieplej, przyjemnym, pomarańczowym światłem. Palone drzewo skrzypiało radośnie, kiedy zajmowały się kolejne słupy i strop. Zaklęcie pomknęło tuż po tym, jak rozbrzmiała inkantacja. Biegnący człowiek upadł na ziemię, jego skalp oderwał się od czaszki, zalał jego głowę krwią. To tylko podsyciło panikę, wzmogło cały ten chaos. Tratowali się, upadali na ziemie, przewracali ławki. Ale znaleźli się i tacy, którzy w nerwach, w akcie desperacji, spróbowali ataku. Mężczyźni, którzy zakasali rękawy, chcąc bronić swych uciekających kobiet rzucili się prosto na nich.
— Decollatio — powiedział miękko, celując w jedną nogę, jednego z nich. Wierzył, że moc płynąca w ciele żywiciela zapewni mu spokój i bezpieczeństwo. — Magicus extremos — wypowiedział zaraz potem, chcąc wzmocnić swoją towarzyszkę. Powinna czuć potęgę, siłę, czuć pewność siebie, która pomoże jej dziś czynić rzeczy wielkie.
— Głupcy – szepnął z niezadowoleniem. Wokół robiło się coraz cieplej, coraz duszniej. Dym zaczynał go gryźć w gardło. Odwrócił się za siebie, dostrzegając za sobą drzwi do innego pomieszczenia. — Ćwicz — zwrócił się do czarownicy, obracając się znów przodem do rozszalałego tłumu mugoli. Nabrał powietrza w płuca i westchnął.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 14
--------------------------------
#2 'k10' : 1
--------------------------------
#3 'k8' : 5, 6, 1, 2, 7, 8, 7, 4, 2, 8, 4, 5
--------------------------------
#4 'k100' : 98
--------------------------------
#5 'k8' : 7, 7, 8, 7, 4, 7, 6, 8
#1 'k100' : 14
--------------------------------
#2 'k10' : 1
--------------------------------
#3 'k8' : 5, 6, 1, 2, 7, 8, 7, 4, 2, 8, 4, 5
--------------------------------
#4 'k100' : 98
--------------------------------
#5 'k8' : 7, 7, 8, 7, 4, 7, 6, 8
Płomienie zaczynały pożerać stuletnie belki zawieszona ponad ich głowami. Temperatura rosła, grzały się ławy już od jakiegoś czasu pozbawione uwagi tych, którzy szeptali nabożne modlitwy. Nic nie mogło ich uchronić przed zgrozą, ostrymi pazurami śmierci. Powiadali, że najpodlejsze były pożary, ciało trawione przez pomarańczowe języki światła. Mulciber dobrze wiedział, jak wycisnąć z mniej lub bardziej świętych dusz naprawdę bolesne okrzyki. Mijali ich, rozbiegani, pozbawieni opieki wszechmocnej opatrzności, zupełnie sami, w towarzystwie demonów, które objawiały im siłę magii, zaklęć przeznaczonych wyłącznie dla wybranych. Szlamowate kukły nie miały dla Iriny żadnej wartości, były jak mięso, miały zgnić, przepaść gdzieś w zapomnieniu. Rozpraszała swe czary po czterech kątach kościoła, wierząc, że dosięgną mugolskich kreatur i zgładzą je. Niektóre śmiałe oczy wyrzucały pod ich stopy przekleństwa, ale nawet najgorsze przezwisko nie miało prawa ich drasnąć. Magia przepływała przez dwa mroczne serca, potęga, o jakiej nikt tutaj nawet nie śnił. Co mieli oni? Co miało ich bóstwo? Czarny Pan prowadził ludzi pozbawionych skrupułów, gotowych oddać wiele w imię należnego porządku. Byli mordercami, ale tylko tak można było zlikwidować pasożytniczy gatunek. Mugole nigdy nie powinni pojawić się między czarodziejami. Mugole nie byli mile widziani w żadnej angielskiej krainie. Mieli to poczuć w groźbach, w gęstniejącym zbyt szybko powietrzu. Drogi ucieczki zamykały się, deszcz iskier raził zbyt wrażliwe ciała. Powietrze zdominował zapach palonej skóry. W tej torturze sami rozdrapywali swe podpiekane powłoki, sami próbowali ukrócić cierpienia. Zadowolenie odznaczało się w dumnej postaci Iriny. Wiedźma nie zamierzała przestać. Obserwowała, jak skóra schodzi z nędznego pomiotu, patrzyła, jak walą się ściany twierdzy, która miała obronić tych niewinnych mugoli. Jaka szkoda. Wystarczył jeden wprawny czarodziej, by wymordować cały tuzin słabowitych marionetek. Nic nie pomoże świętość zaklęta w ołtarzu, na nic błagalne melodie docierające z mniej upalonych korytarzy. Przegrywali. Płomień rozerwał dach, wydostał się i wyciągnął swe długie ramiona do księżyca. Wzgórze rozjaśniło się ku czci jedynego czarnoksiężnika. Śmiech pani Macnair odpowiedział płaczliwym jękom.
A potem natrafiła na jego spojrzenie, błysk ognia odbił się spomiędzy tęczówki wlepionej w brzegi misternej maski. Spoglądał inaczej, patrzył na nią. Przeżywał wielką rzeź. Czy czuł równie silne podekscytowanie jak ona? Czy odnajdywali się we wspólnej myśli? Nieważne. Rytuał musiał się wypełnić, wnętrzności pokryć miały podłogi kościoła, mury skroplić się miały brudną krwią. A potem drewniana konstrukcja. Niech rozpadnie się na amen. Amen. Za jej plecami ktoś wykrzykiwał jakieś nieznane formuły, brzmiały jak zaklęcia. Jak śmiał? Wciągnęła głębiej ciepłą spaleniznę, drewno, krew, udręka. Rozgrzewała się jej dłoń gotowa ponownie zagrozić światu. Co za strachliwe pomioty. Drętwiały mocno napięte kończyny, grzał się umysł skryty pod smolistym kapturem. Wewnątrz mrok rozgryzał duszę, wołał o więcej, kusił, natarczywym szeptem dyktował zaklęcia. A potem nagle poczuła w sobie dodatkową siłę. Mulciber przemówił, jego życzenie było jasne. Przedstawienie miało trwać, póki jeszcze mogli oddychać pod sufitami tkanymi przez ogień, pod duszącą bardziej i bardziej kopułą. Padające kawałki konstrukcji haczyły płomieniami o ławy i filary, tworzyły się fantastyczne pułapki, z których nie będą mogli już się wydostać. Spłoną tak, jak wiele wieków temu na wielkich stosach życie oddawały jej siostry i bracia czarodzieje. Kara, przestroga, obietnica przyszłości w nowym, lepszym świecie. W stronę wijącej się przy podłodze sylwetki wyrzuciła śmiałą klątwę. – Crucio! – ostry jak brzytwa głos przecinał wszystko, co miało odwagę stanąć jej na drodze. A potem obróciła się w stronę jeszcze innego, który ściskał w dłoniach mistyczną figurę. Przylegał do niej tak mocno, ceniła zamiłowanie do rzeźby, ale nawet to nie mogło go teraz uratować. Chciał ją wykraść czy się nią bronić? Żałosne. – Sectumsempra – wysyczała, wykręcając odpowiednio nadgarstek. Wołanie kostuchy było aż nazbyt wyraźnie. Mieli zebrać plon. Wsparcie towarzysza odczuwała bardzo wyraźnie, nie było mowy o porażce. Nie zamierzała schodzić ze sceny, dopóki nie zgasł ostatni krzyk szlamy. Czy i on to czuł? – Śmiało! Ona już na was czeka. Pokłońcie się śmierci – wymówiła szyderczo, znudzonym spojrzeniem obserwując, jak w panice pokonywali boskie labirynty. Idioci, aż sami wpadli w ramiona ciemności.
+27 Magicus extremos 1/3
A potem natrafiła na jego spojrzenie, błysk ognia odbił się spomiędzy tęczówki wlepionej w brzegi misternej maski. Spoglądał inaczej, patrzył na nią. Przeżywał wielką rzeź. Czy czuł równie silne podekscytowanie jak ona? Czy odnajdywali się we wspólnej myśli? Nieważne. Rytuał musiał się wypełnić, wnętrzności pokryć miały podłogi kościoła, mury skroplić się miały brudną krwią. A potem drewniana konstrukcja. Niech rozpadnie się na amen. Amen. Za jej plecami ktoś wykrzykiwał jakieś nieznane formuły, brzmiały jak zaklęcia. Jak śmiał? Wciągnęła głębiej ciepłą spaleniznę, drewno, krew, udręka. Rozgrzewała się jej dłoń gotowa ponownie zagrozić światu. Co za strachliwe pomioty. Drętwiały mocno napięte kończyny, grzał się umysł skryty pod smolistym kapturem. Wewnątrz mrok rozgryzał duszę, wołał o więcej, kusił, natarczywym szeptem dyktował zaklęcia. A potem nagle poczuła w sobie dodatkową siłę. Mulciber przemówił, jego życzenie było jasne. Przedstawienie miało trwać, póki jeszcze mogli oddychać pod sufitami tkanymi przez ogień, pod duszącą bardziej i bardziej kopułą. Padające kawałki konstrukcji haczyły płomieniami o ławy i filary, tworzyły się fantastyczne pułapki, z których nie będą mogli już się wydostać. Spłoną tak, jak wiele wieków temu na wielkich stosach życie oddawały jej siostry i bracia czarodzieje. Kara, przestroga, obietnica przyszłości w nowym, lepszym świecie. W stronę wijącej się przy podłodze sylwetki wyrzuciła śmiałą klątwę. – Crucio! – ostry jak brzytwa głos przecinał wszystko, co miało odwagę stanąć jej na drodze. A potem obróciła się w stronę jeszcze innego, który ściskał w dłoniach mistyczną figurę. Przylegał do niej tak mocno, ceniła zamiłowanie do rzeźby, ale nawet to nie mogło go teraz uratować. Chciał ją wykraść czy się nią bronić? Żałosne. – Sectumsempra – wysyczała, wykręcając odpowiednio nadgarstek. Wołanie kostuchy było aż nazbyt wyraźnie. Mieli zebrać plon. Wsparcie towarzysza odczuwała bardzo wyraźnie, nie było mowy o porażce. Nie zamierzała schodzić ze sceny, dopóki nie zgasł ostatni krzyk szlamy. Czy i on to czuł? – Śmiało! Ona już na was czeka. Pokłońcie się śmierci – wymówiła szyderczo, znudzonym spojrzeniem obserwując, jak w panice pokonywali boskie labirynty. Idioci, aż sami wpadli w ramiona ciemności.
+27 Magicus extremos 1/3
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
The member 'Irina Macnair' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 99
--------------------------------
#2 'k8' : 3, 7, 3, 8
--------------------------------
#3 'k10' : 3
--------------------------------
#4 'k100' : 60
--------------------------------
#5 'k8' : 5, 1, 6, 3
--------------------------------
#6 'k10' : 3
#1 'k100' : 99
--------------------------------
#2 'k8' : 3, 7, 3, 8
--------------------------------
#3 'k10' : 3
--------------------------------
#4 'k100' : 60
--------------------------------
#5 'k8' : 5, 1, 6, 3
--------------------------------
#6 'k10' : 3
Rozbolała go głowa. Ból był na tyle dotkliwy, wyraźny, że wytrącił go z dotychczasowego rytmu. Dłoń mu zadrżała, a z nosa popłynęła stróżka ciemnej, niemalże bordowej krwi. Zwolniła na załamaniu górnej wargi, a potem znów, ciągnięta siłą grawitacji ruszyła w dół, na dolną i na brodę. Słabość, która go dopadła była wynikiem czarnej magii. Wiedział, że się pomylił. Wiedział, że poszło zupełnie nie tak, jak powinno. Dym powoli drapał w gardło, oczy zaczynały piec. Niewielki ogień powoli zajmował wszystkie łatwopalne elementy starej budowli. Wiszące materiały, suche trawy zamiast kwiatów, dywan, w końcu drewniane słupy i strop. Ludzie kłębili się, gnietli między sobą, próbując przejść przez drzwi, które za sobą zamknęli.
— Decollatio— powtórzył jeszcze raz i jeszcze raz spróbował wycelować w jedną z nóg. Nie mógł się poddawać. Porzucenie zamiarów było słabością, a jej nie mógł okazać ani przy sojuszniczce, ani tym bardziej parszywych mugolach.
Wiedział, że musieli opuścić budynek. Ogień się rozprzestrzeniał — część ludzi w nim zamknięta udusi się, straci przytomność jeszcze nim języki zaczną lizać ich paskudne ciała. Ale wolał myślec o tych, którzy mieli szansę zginąć naprawdę. O tych, którzy mogli spłonąć żywcem.
— Wy dwaj — wskazał palcem na staruszka i młodego mężczyznę, który próbował go siłą pociągnąć w stronę drzwi. Mężczyzna był niedołężny, kulał na obie nogi, ledwie się poruszał. Drewniane kule musiały leżeć gdzieś pomiędzy ławkami. Całą siłą i determinacją trzymał się syna, który liczył na to, że uda im się odejść jak najdalej. Ale wszyscy byli już dawno pod drzwiami niewielkiego budynku; mogli się łudzić. Chwycił starucha za ubranie, za łachmany, które darły się w jego dłoni i pociągnął w swoją stronę. — Idziemy — warknął, ciągnąć go w przeciwną stronę, w kierunku drzwi, a raczej drzwiczek, które ukryte były najbliżej. I choć były jasne, jak wapienna ściana, wciąż widoczne, a jednak nikt nie pchał się w tamtą stronę.
Szarpnął starym mężczyzną raz jeszcze, a on, nie mogąc złapać równowagi i zaprzeć się resztkami sił, upadł na dwa kamienne stopnie. Młody mężczyzna, najprawdopodobniej syn, doskoczył do niego, badając jego stan. — Idziemy. Tam. Jazda! — przypomniał ze złością, stojąc nad nimi, popędzając ich do ruchu. Nie patrzył na Irinę. Wiedział, że świetnie sobie poradził wykorzysta moment, by zabawić się z nimi tak, jak dzieci bawiły się z cukierkami. On w tym czasie przygotuje im wyjście.
Z niesmakiem obserwował jak próbując wgramolić się wyżej i wstać, a potem podążają w stronę wskazanych przez Mulcibera drzwiczek. Otwarli je i przeszli w ciemne pomieszczenie, schylając wcześniej głowę. Stanął w progu. Było ciemno, nie wchodził do środka. I z progu widział, że w małym pomieszczeniu pełnym dziwnych, trudnych do określenia przedmiotów, znajduje się ściana z dalekim oknem. Skierował na nią koniec różdżki:
— Deprimo— A potem wypowiedział inkantację, licząc na to, że zaklęcie okaże się dostatecznie silne, by wytłuc dziurę, przez którą wraz z Iriną będą mogli przejść. I którą przejdzie paru szczęśliwców.
— Decollatio— powtórzył jeszcze raz i jeszcze raz spróbował wycelować w jedną z nóg. Nie mógł się poddawać. Porzucenie zamiarów było słabością, a jej nie mógł okazać ani przy sojuszniczce, ani tym bardziej parszywych mugolach.
Wiedział, że musieli opuścić budynek. Ogień się rozprzestrzeniał — część ludzi w nim zamknięta udusi się, straci przytomność jeszcze nim języki zaczną lizać ich paskudne ciała. Ale wolał myślec o tych, którzy mieli szansę zginąć naprawdę. O tych, którzy mogli spłonąć żywcem.
— Wy dwaj — wskazał palcem na staruszka i młodego mężczyznę, który próbował go siłą pociągnąć w stronę drzwi. Mężczyzna był niedołężny, kulał na obie nogi, ledwie się poruszał. Drewniane kule musiały leżeć gdzieś pomiędzy ławkami. Całą siłą i determinacją trzymał się syna, który liczył na to, że uda im się odejść jak najdalej. Ale wszyscy byli już dawno pod drzwiami niewielkiego budynku; mogli się łudzić. Chwycił starucha za ubranie, za łachmany, które darły się w jego dłoni i pociągnął w swoją stronę. — Idziemy — warknął, ciągnąć go w przeciwną stronę, w kierunku drzwi, a raczej drzwiczek, które ukryte były najbliżej. I choć były jasne, jak wapienna ściana, wciąż widoczne, a jednak nikt nie pchał się w tamtą stronę.
Szarpnął starym mężczyzną raz jeszcze, a on, nie mogąc złapać równowagi i zaprzeć się resztkami sił, upadł na dwa kamienne stopnie. Młody mężczyzna, najprawdopodobniej syn, doskoczył do niego, badając jego stan. — Idziemy. Tam. Jazda! — przypomniał ze złością, stojąc nad nimi, popędzając ich do ruchu. Nie patrzył na Irinę. Wiedział, że świetnie sobie poradził wykorzysta moment, by zabawić się z nimi tak, jak dzieci bawiły się z cukierkami. On w tym czasie przygotuje im wyjście.
Z niesmakiem obserwował jak próbując wgramolić się wyżej i wstać, a potem podążają w stronę wskazanych przez Mulcibera drzwiczek. Otwarli je i przeszli w ciemne pomieszczenie, schylając wcześniej głowę. Stanął w progu. Było ciemno, nie wchodził do środka. I z progu widział, że w małym pomieszczeniu pełnym dziwnych, trudnych do określenia przedmiotów, znajduje się ściana z dalekim oknem. Skierował na nią koniec różdżki:
— Deprimo— A potem wypowiedział inkantację, licząc na to, że zaklęcie okaże się dostatecznie silne, by wytłuc dziurę, przez którą wraz z Iriną będą mogli przejść. I którą przejdzie paru szczęśliwców.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Kościół na wzgórzu
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Derbyshire