[sen] hellblade
AutorWiadomość
i'm gonna be released
Wiatr zawiał mu prosto w twarz, niosąc ze sobą kolejny siekający go po policzkach chłód. Próbował zasłonić się dłonią przed śnieżycą, lecz nie był w stanie odciąć jej całej. Nie tutaj. Nie gdy nie było nawet miejsca, w którym mógłby się ukryć. Wyzbyte resztek ciepła ciało doskonale mu o tym przypominało. Nie było jednak wyboru - pozostawało jedynie trzymanie się wyznaczonego celu. Trakt, po którym niejako wędrował, już dawno został zasypany, ludzka noga nie stawała też na nim od lat. Nic dziwnego, skoro ci, których spotykał na wiele dni wcześniej, kazali mu zawracać. Mówili, że ta ziemia należała do bogów. Że była przeklęta i nie można było na nią wkraczać. A on właśnie ów bogów szukał. Zabrali mu w końcu coś, co należało do niego i planował to odzyskać. Kogoś. Bał się tego, co mogło go czekać w granicach świata nieumarłych, lecz jeszcze bardziej bał się życia wyzbytego Jej obecności. Wyobrażenie radzenia sobie samotnie z codziennością, z ciemnością, która zaczęła w niego wrastać, paraliżowało go. Kogo by nie? W końcu życie z ów całym obciążeniem było gorsze niż sama ta podróż przez niekończące się pustkowia pełne zła. Gdyby był sam, byłoby inaczej, ale miał jeszcze swoich synów i córkę, o których musiał dbać. Dla których musiał być silny bez względu na wszystko i dla których musiał odzyskać matkę. Śmierć odebrała jej duszę, zostawiając puste ciało - zgodnie z ich tradycją nie mogła przez to zaznać spokoju. Już nigdy. Po wsze czasy miała być skazana na błądzenie wśród strachów i cieni, przeżywając niekończące się katusze. Zhańbiona, potępiona. Niechciana. Porzucona, przeklęta. Właśnie tak o niej mówili, wskazując na pogrążoną w żałobie rodzinę. Czarownica zasłużyła na swoje. Ale on nie zamierzał dać się zwieść. Obiecał, że sprowadzi ją z powrotem, choćby miał na tym utracić resztę życia, choćby miał targować się z samym Donnem. Własnym ojcem. Dlatego też zostawił dzieci za sobą, wybierając ścieżkę, którą nie mogły podążać. Wiedział jednak, że musiał to zrobić, by ocalić ich wszystkich. Wojownicy Fianna nigdy w końcu nie zawodzili i nie rzucali słów na wiatr. Musiał znaleźć tę, którą porwała przeklęta śmierć, choćby miał przekroczyć progi samego Teach Duinn. Szukał długo, uparcie, wierząc, że miało się tak stać.
A teraz w końcu czuł, że wejście jest blisko. Nie wiedział, ile już trwała ta tułaczka i ile dni minęło, odkąd opuścił dom. Czy w ogóle jeszcze był w stanie wyobrazić sobie ciepło bijące od znanych ścian? Śmiechy dzieci i przyjemny głos żony wymawiającej ciche słowa wprost do jego ucha? Czasami w tej śnieżnej zamieci zdawało mu się, że zawiewający wiatr niósł znajome brzmienie, lecz za każdym razem, gdy odwracał się, będąc przekonanym, że ujrzy ją tuż obok, czekała go tylko biel zawieruchy i echo świszczącego wiatru. Być może powoli tracił zmysły, lecz zawsze w momentach zwątpienia, wyszywany wilk na przedramieniu jego ubrania ożywał, przypominając mężczyźnie o credo. Ar scáth a chéile a mhaireann na daoine brzmiały słowa powtarzanej w kółko modlitwy. Jego zadaniem była ochrona tych, którym ślubował, a teraz był na drodze ku wyswobodzeniu tej, której składał przysięgę wieczności. I chociaż od tamtego momentu minęły lata, a gęsta broda pokrywała jego twarz, w niczym nie przypominając tego, kim był dawniej, nie zmieniało to tamtych słów. Odebrał ją własnemu królowi, nie zamierzał zostawiać jej również w krainie umarłych. I chociaż przedzieranie się przez śnieżne zaspy utrudniało mu chód, nie przestawał. Wszak brama do Teach Duinn była gdzieś tutaj. Na skraju życia i śmierci. Na skraju jego własnego życia i jego własnej śmierci.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kopuła mroku w paradoksalnej, sztucznej jasności; śnieżny wicher zasłaniał horyzont, mieszał się z splamionym bielą nieboskłonem, ułudne strony świata w końcu przestawały istnieć.
Nie było ich. Nie tutaj.
Słońce nie było prawdziwym, ziemia pod stopami, usypana zaspami białego, mroźnego puchu nie było prawdziwa. Nieboskłon i podłoże; wchód i zachód, północ i południe; światło i mrok; oddech i bezdech – rozmyte, jakby nigdy nie istniały.
Wiele nazw, wiele wyobrażeń; raz było skute nieustępliwym lodem, raz płonęło żywą pożogą. Raz było krainą bez dna, raz drabiną pełną stopni i poziomów. Raz na górze, raz na dole. Potępione.
Nieludzkie.
Dla jednych nazywane gehenną, inni określali je naraką. Skute mrozem i zahartowane ostrzem ludzkiej broni serca niosły dla niego miano Helheim. Sławiennictwo najwyższych ukoronowało je imieniem samego króla, nadając mu tytuł Hadesu.
Nie dziś i nie wczoraj, nie jutro, nie w przyszłości, ni w przeszłości – w tym punkcie istnienia i niebytu było Teach Duinn.
Piekłem, które kreowano nim powstało cokolwiek. Gdy nie było niczego prócz nich.
Tych, o imionach i tytułach zmienianych na przestrzeni ludzkich dziejów, przybierających różne formy, różne kształty; nie byli głosem, nie byli wzrokiem, ani dotykiem.
Wszystkim i niczym jednocześnie.
Odór śmierci nie docierał do tego miejsca; symfonia słodkiego rozkładu była dalej, głębiej, wśród czarnych rzek i lepkich korytarzy podtrzymywanych wysokimi filarami. Tutaj wiatr i śnieżna zamieć były bezwonne. Nijakie, bezkształtne. Beznadziejne.
Granica zatarta wraz z kolejnymi krokami; kolejnymi ludzkimi minutami, dniami i momentami, które w człowieczym umyśle przestały mieć znaczenie. Zmęczenie ludzkiego umysłu i ludzkiego ciała; teraz nieistotne.
Przeszedł granicę. Zatarł ją. Zlekceważył.
Nie było tu jęków. Nie było ścian ognia i pól krwi; ni zwęglonych kości i wyjałowionych ciał. Pustka przed bramą Teach Duinn była bardziej przerażająca od ludzkich makabr wyprawianych z rąk podległej bogom rasy.
Ciemnozielone wrota z kołatką wyłoniły się dopiero na samym szczycie; zamajaczyły wśród nieustępliwych śniegów i mroźnych wiatrów, w miejscu, do którego śmiertelni nie docierali. Którym trwożyło się serca młodych, butnych dzieci przed snem.
Kołatka błyszczała w matowych połaciach zamieci; zachęcająco i ostrzegawczo jednocześnie. Człowiecze kroki mogły dostać się bliżej, śmiertelny oddech mógł dosięgnąć drzwi; nim jednak dłoń sięgnęłaby po wejście, cichy szept rozszedł się wkoło.
W jego głowie, pod jego skórą, między mięśniami i ocierając się o kości – to nie jest miejsce śmiertelnych.
Pozornie miękkie, łagodne, stanowcze. Nie było tu dla niego miejsca. Nie dla niego i żadnego innego. Nuta troski tańcząca w szepcie władczyni podziemnego świata podjudzana słusznym niepokojem; jej mąż nie mógł go zobaczyć. I nikt żywy nie mógł zobaczyć Hadesa.
– Zawróć.
Wiedziała po co przyszedł.
Nie mógł tego dostać.
Nie było ich. Nie tutaj.
Słońce nie było prawdziwym, ziemia pod stopami, usypana zaspami białego, mroźnego puchu nie było prawdziwa. Nieboskłon i podłoże; wchód i zachód, północ i południe; światło i mrok; oddech i bezdech – rozmyte, jakby nigdy nie istniały.
Wiele nazw, wiele wyobrażeń; raz było skute nieustępliwym lodem, raz płonęło żywą pożogą. Raz było krainą bez dna, raz drabiną pełną stopni i poziomów. Raz na górze, raz na dole. Potępione.
Nieludzkie.
Dla jednych nazywane gehenną, inni określali je naraką. Skute mrozem i zahartowane ostrzem ludzkiej broni serca niosły dla niego miano Helheim. Sławiennictwo najwyższych ukoronowało je imieniem samego króla, nadając mu tytuł Hadesu.
Nie dziś i nie wczoraj, nie jutro, nie w przyszłości, ni w przeszłości – w tym punkcie istnienia i niebytu było Teach Duinn.
Piekłem, które kreowano nim powstało cokolwiek. Gdy nie było niczego prócz nich.
Tych, o imionach i tytułach zmienianych na przestrzeni ludzkich dziejów, przybierających różne formy, różne kształty; nie byli głosem, nie byli wzrokiem, ani dotykiem.
Wszystkim i niczym jednocześnie.
Odór śmierci nie docierał do tego miejsca; symfonia słodkiego rozkładu była dalej, głębiej, wśród czarnych rzek i lepkich korytarzy podtrzymywanych wysokimi filarami. Tutaj wiatr i śnieżna zamieć były bezwonne. Nijakie, bezkształtne. Beznadziejne.
Granica zatarta wraz z kolejnymi krokami; kolejnymi ludzkimi minutami, dniami i momentami, które w człowieczym umyśle przestały mieć znaczenie. Zmęczenie ludzkiego umysłu i ludzkiego ciała; teraz nieistotne.
Przeszedł granicę. Zatarł ją. Zlekceważył.
Nie było tu jęków. Nie było ścian ognia i pól krwi; ni zwęglonych kości i wyjałowionych ciał. Pustka przed bramą Teach Duinn była bardziej przerażająca od ludzkich makabr wyprawianych z rąk podległej bogom rasy.
Ciemnozielone wrota z kołatką wyłoniły się dopiero na samym szczycie; zamajaczyły wśród nieustępliwych śniegów i mroźnych wiatrów, w miejscu, do którego śmiertelni nie docierali. Którym trwożyło się serca młodych, butnych dzieci przed snem.
Kołatka błyszczała w matowych połaciach zamieci; zachęcająco i ostrzegawczo jednocześnie. Człowiecze kroki mogły dostać się bliżej, śmiertelny oddech mógł dosięgnąć drzwi; nim jednak dłoń sięgnęłaby po wejście, cichy szept rozszedł się wkoło.
W jego głowie, pod jego skórą, między mięśniami i ocierając się o kości – to nie jest miejsce śmiertelnych.
Pozornie miękkie, łagodne, stanowcze. Nie było tu dla niego miejsca. Nie dla niego i żadnego innego. Nuta troski tańcząca w szepcie władczyni podziemnego świata podjudzana słusznym niepokojem; jej mąż nie mógł go zobaczyć. I nikt żywy nie mógł zobaczyć Hadesa.
– Zawróć.
Wiedziała po co przyszedł.
Nie mógł tego dostać.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Chciał pogrzebać swoją przeszłość. Zapomnieć kim był. Wyrzec się tego, co zostało w tyle. Odrzucić wszelkie tytuły, zbrodnie. Odciąć się od ciągłej walki, którą toczył tak długo. Miał swoje dzieci, miał swoją żonę - to z nimi chciał przeżyć resztę życia i to oni mieli stać w centrum jego aktualnego bytu aż do śmierci. Nie zaś niekończąca walka, bitwa z innymi o przetrwanie, niemająca przy okazji żadnego celu na końcu drogi. Niewnosząca nic cennego. Dojrzał do świadomości, iż to spokój liczył się najbardziej. Nudne, monotonne życie, które nie było przez nikogo zaburzane. W gronie rodziny, w poczuciu bezpieczeństwa. Ze zrozumieniem, że wszystko, co bolesne zostało już dawno w przeszłości. Pamiętał, jak nie mógł nocami spać, obserwując drzwi do domu i czekając na kogoś, kto miał po niego przyjść. Kto miał upomnieć się o jego krew. Musiały minąć całe lata, zanim poczuł się spokojny... Nie musisz się już martwić. Pamiętał jej słowa wypowiadane z cichym zmartwieniem, gdy obejmowała jego szyję, próbując oderwać go od wyczekiwania wroga, który nigdy nie miał nadejść. Dawne przyzwyczajenia, rany zadane przez niepokój sięgały głębiej i leczyły się wolniej aniżeli te tkwiące na ciele. Podobnie jak i stare naleciałości, które musiały zostać pogrzebane. Kiedyś istotnym wszak było dla niego zdobycie chwały. Gdy był młodszy, wydawało mu się, że sława z bycia najlepszym z wojowników, była najważniejsza. Co innego mogło się wszak liczyć, jeśli nie uwiecznienie na łamach historii i powtarzanie jego imienia przez następne pokolenia? Niektórzy królowie byli zapominani, podczas gdy ich wojownicy wychwalani przez kolejne wieki. To się liczyło. To było dla niego istotne... Ale później wszystko się rozmyło. Nie potrzebował przyklasku innych. Uznania współbraci czy nawet dowódcy. To nie było ważne. Nie, gdy jedyne czego chciał, to po prostu zasługiwać na jej spojrzenie. Na to, by spojrzała na niego, a nie na swojego przyszłego męża. I patrzyła. Tak mocno i tak szczerze, że nie potrzebowali słów, by się odnaleźć i zrozumieć. Decyzja o wspólnej ucieczce była czymś oczywistym - więc uciekli. Ukradł ją swojemu królowi, a ten ścigał ich przez szesnaście długich lat, aż nie doszło do oszustwa za pomocą magii, w której to nie upozorowali własnej śmierci. Dopiero wówczas mogli zaznać spokoju i bytowania w swoim towarzystwie. Sądził więc, że czasy wojennych wypraw miał za sobą. Teraz jednak przyszło mu ruszyć w drogę ten jeden ostatni raz. Dla niej. Dla Gráinne.
Był zmęczony. Był stary. Szedł jednak dalej, nie zamierzając poddawać się mrozom ni upałom. Ta walka miała wszak na swoim zwieńczeniu cel o wiele istotniejszy niż wszystkie poprzednie. Wydarcie ukochanej z rąk śmierci nie miało być łatwym zadaniem, być może niewykonalnym, jednak zamierzał podjąć się tego zadania. Zbyt długo już zwlekał. Zbyt długo czekał, przegapiając możliwość jej ocalenia już za życia. Nie powinien był też słuchać kobiecego głosu, bo spokojnym nie powinien być nigdy. Uśpił swoją czujność i teraz za to płacił. Płacił, szukając wejścia do Teach Duinn. Wiedział, że ktoś miał tam na niego czekać. Nie był głupi - nawet bram do świata poza światem musiał ktoś strzec. I to nie przed ludźmi, lecz przed tymi, którzy posiadali większą władzę. Demony. Duchy. Strzygi. Anioły. Pół-ludzie wynaturzeni klątwami zesłanymi przez bogów. Czy ich miał tam spotkać? Wiedział jednak jedno - pojawienie się kogokolwiek oznaczało, że był blisko. Dlatego gdy w jego umyśle rozbrzmiał głos, nie zatrzymywał się. Nagroda czekała tuż przed nim. Na wyciągnięcie ręki. A on wiedział, że musiał przez nie wejść. - Jestem sługą Fionna mac Cumhail, włócznią Fianna - wypowiedział, przezwyciężając mróz, który związał mu boleśnie gardło swoją suchością i chłodem. Nie przestawał jednak, mimo że czuł, jakby w szyi właśnie rozdrapywał rany do żywego mięsa. - Jestem synem Caer Ibormeith. Jednej z Tuatha de Dannan, córki księcia Ethal Anbuail, pana na Sid Uamuin w krainie Connacht. Wychowanym przez Mac ind Ói zwanego Óengus. Moim ojcem jest Donn, pan domu ciemności, bóg podziemia. Władający Teach Duinn. - Jego dłoń sięgnęła po kołatkę i chociaż był to pewny ruch, w sercu panowało coś związanego z niepewnością. Nie o to, czy był w stanie przez nie przejść, lecz przed tym, co miało znajdować się za nimi. Znał słowa ojca, które wypowiadał przy wejściu zmarłych dusz do jego królestwa i właśnie nimi miał otworzyć sobie przejście. - Cucum dom thig tíssaid uili íar bar n-écaib. - Słowa wypowiedziane z mocą niejako spłynęły na wejście, w które uderzyła przed momentem wielka kołatka. Tak prezentowała się jego ostatnia wizja świata, który znał - wielka brama, przed którą stał on. Bóg, który chciał być człowiekiem. - Nie ma tu śmiertelnych. - Jedynie ci, którzy pragnęli się nimi stać.
Był zmęczony. Był stary. Szedł jednak dalej, nie zamierzając poddawać się mrozom ni upałom. Ta walka miała wszak na swoim zwieńczeniu cel o wiele istotniejszy niż wszystkie poprzednie. Wydarcie ukochanej z rąk śmierci nie miało być łatwym zadaniem, być może niewykonalnym, jednak zamierzał podjąć się tego zadania. Zbyt długo już zwlekał. Zbyt długo czekał, przegapiając możliwość jej ocalenia już za życia. Nie powinien był też słuchać kobiecego głosu, bo spokojnym nie powinien być nigdy. Uśpił swoją czujność i teraz za to płacił. Płacił, szukając wejścia do Teach Duinn. Wiedział, że ktoś miał tam na niego czekać. Nie był głupi - nawet bram do świata poza światem musiał ktoś strzec. I to nie przed ludźmi, lecz przed tymi, którzy posiadali większą władzę. Demony. Duchy. Strzygi. Anioły. Pół-ludzie wynaturzeni klątwami zesłanymi przez bogów. Czy ich miał tam spotkać? Wiedział jednak jedno - pojawienie się kogokolwiek oznaczało, że był blisko. Dlatego gdy w jego umyśle rozbrzmiał głos, nie zatrzymywał się. Nagroda czekała tuż przed nim. Na wyciągnięcie ręki. A on wiedział, że musiał przez nie wejść. - Jestem sługą Fionna mac Cumhail, włócznią Fianna - wypowiedział, przezwyciężając mróz, który związał mu boleśnie gardło swoją suchością i chłodem. Nie przestawał jednak, mimo że czuł, jakby w szyi właśnie rozdrapywał rany do żywego mięsa. - Jestem synem Caer Ibormeith. Jednej z Tuatha de Dannan, córki księcia Ethal Anbuail, pana na Sid Uamuin w krainie Connacht. Wychowanym przez Mac ind Ói zwanego Óengus. Moim ojcem jest Donn, pan domu ciemności, bóg podziemia. Władający Teach Duinn. - Jego dłoń sięgnęła po kołatkę i chociaż był to pewny ruch, w sercu panowało coś związanego z niepewnością. Nie o to, czy był w stanie przez nie przejść, lecz przed tym, co miało znajdować się za nimi. Znał słowa ojca, które wypowiadał przy wejściu zmarłych dusz do jego królestwa i właśnie nimi miał otworzyć sobie przejście. - Cucum dom thig tíssaid uili íar bar n-écaib. - Słowa wypowiedziane z mocą niejako spłynęły na wejście, w które uderzyła przed momentem wielka kołatka. Tak prezentowała się jego ostatnia wizja świata, który znał - wielka brama, przed którą stał on. Bóg, który chciał być człowiekiem. - Nie ma tu śmiertelnych. - Jedynie ci, którzy pragnęli się nimi stać.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Istnieli wszędzie i nigdzie, dryfowali w prawdzie i kłamstwie, tworzyli byt i niebyt; dużo imion, dużo nazw, dużo określeń, wszystkie sprowadzające się do jednego – strachu. Bo ludzie się bali, musieli się bać, stworzeni przez samych bogów i żyjący pod ich pieczą. Strach błądził w ich żyłach, napędzał ich do działania, dyktował kroki – śmiałe i nader ostrożne – i tworzył ich losy, nawet jeśli nie zdawali sobie sprawy w jego istnienia, lub sprawnie spychali go na bok własnej świadomości.
Tworzyli własne sieci – grupy, osady, miasta i wielkie metropolie; uczyli się na własnych błędach, stawiali kolejne i burzyli poprzednie. Dryfowali w samotności lub towarzystwie – częściej w tym drugim bo pojedynka zawsze oznaczała większą trudność.
Po sekundach, minutach, latach – czas był względny, połączony, wiązał się w nierozerwalny supeł – rozumiała ich coraz bardziej.
Coraz częściej myślała o momentach, w których bosa stopa dotykała świeżego mchu na zielonej ziemi, coraz częściej wspominała matkę, coraz częściej pozwalała samej sobie i własnym myślom sięgać tego, co już dawno powinno być zapomniane.
On by tego nie pochwalał; Hades nie lubił przeszłości, choć paradoksalnie rozpamiętywał ją bezustannie, łączył ze wszystkim co spajało Teach Duinn, podkreślał w towarzystwie każdej z dusz, która błąkała się po zaświatach.
Śmiertelnicy budowali na niej własne dziedzictwo, by po latach ziemskiej tułaczki być z niej rozliczanym. Ze swoich działań, błędów, grzechów i zbrodni – żadna z nich nie miała znaczenia, kiedy trafiali tutaj, choć przecież to one miały determinować ich pojawienie się w tym miejscu.
Głos rozbrzmiewał w niebycie; kiedy nadeszła odpowiedź, nadeszło zainteresowanie – wyobrażenie zielonych pól i dzikich bojów, ludzkiej krwi plamiącej żyzne ziemie i dzikich okrzykach; widziała wszystko jak na zawołanie, zupełnie jak gdyby była tam, w miejscach i momentach, które stworzyły jego żywot. I które zaprowadziły go tutaj.
Cichy świst wciąganego powietrza wywołał silniejszy podmuch wiatru, który otoczył rzeczywistość. Dopiero później wyłoniła się z nicości, w materialnym ciele, takim, które ludzkie oko potrafiło ogarnąć rozumem; o bladej skórze otulonej jasnym materiałem powiewającej na wietrze sukni, ciemnych pasmach włosów spływających w dół pleców, smutnym spojrzeniu – teraz utkwionym w jego oczach, kiedy stanęła u drzwi przed nim.
Miał ich wielu – synów i córki, usianych po całym globie, na ziemi i na niebie, w podziemiu i na powierzchni – żadnego z nią.
Nie zatrzymała jego dłoni; kołatka uniosła się i opadła, niemal natychmiast rozwierając wysokie, ciężkie wrota. Przeszła przez nie pierwsza, przemieściła się jak porywany ze świstem wiatru liść, zagradzając mu drogę.
– Przyszedłeś po nią – wypowiedziała miękko, z nutą wyraźnego smutku w głosie – Uważasz, że masz do tego prawo? – z racji urodzenia, z racji boskiej krwi w żyłach? Jego ojca tutaj nie było, nie w tej chwili. Tylko ona mogła ofiarować mu tę łaskę.
– Będziesz o nią błagał?
Tworzyli własne sieci – grupy, osady, miasta i wielkie metropolie; uczyli się na własnych błędach, stawiali kolejne i burzyli poprzednie. Dryfowali w samotności lub towarzystwie – częściej w tym drugim bo pojedynka zawsze oznaczała większą trudność.
Po sekundach, minutach, latach – czas był względny, połączony, wiązał się w nierozerwalny supeł – rozumiała ich coraz bardziej.
Coraz częściej myślała o momentach, w których bosa stopa dotykała świeżego mchu na zielonej ziemi, coraz częściej wspominała matkę, coraz częściej pozwalała samej sobie i własnym myślom sięgać tego, co już dawno powinno być zapomniane.
On by tego nie pochwalał; Hades nie lubił przeszłości, choć paradoksalnie rozpamiętywał ją bezustannie, łączył ze wszystkim co spajało Teach Duinn, podkreślał w towarzystwie każdej z dusz, która błąkała się po zaświatach.
Śmiertelnicy budowali na niej własne dziedzictwo, by po latach ziemskiej tułaczki być z niej rozliczanym. Ze swoich działań, błędów, grzechów i zbrodni – żadna z nich nie miała znaczenia, kiedy trafiali tutaj, choć przecież to one miały determinować ich pojawienie się w tym miejscu.
Głos rozbrzmiewał w niebycie; kiedy nadeszła odpowiedź, nadeszło zainteresowanie – wyobrażenie zielonych pól i dzikich bojów, ludzkiej krwi plamiącej żyzne ziemie i dzikich okrzykach; widziała wszystko jak na zawołanie, zupełnie jak gdyby była tam, w miejscach i momentach, które stworzyły jego żywot. I które zaprowadziły go tutaj.
Cichy świst wciąganego powietrza wywołał silniejszy podmuch wiatru, który otoczył rzeczywistość. Dopiero później wyłoniła się z nicości, w materialnym ciele, takim, które ludzkie oko potrafiło ogarnąć rozumem; o bladej skórze otulonej jasnym materiałem powiewającej na wietrze sukni, ciemnych pasmach włosów spływających w dół pleców, smutnym spojrzeniu – teraz utkwionym w jego oczach, kiedy stanęła u drzwi przed nim.
Miał ich wielu – synów i córki, usianych po całym globie, na ziemi i na niebie, w podziemiu i na powierzchni – żadnego z nią.
Nie zatrzymała jego dłoni; kołatka uniosła się i opadła, niemal natychmiast rozwierając wysokie, ciężkie wrota. Przeszła przez nie pierwsza, przemieściła się jak porywany ze świstem wiatru liść, zagradzając mu drogę.
– Przyszedłeś po nią – wypowiedziała miękko, z nutą wyraźnego smutku w głosie – Uważasz, że masz do tego prawo? – z racji urodzenia, z racji boskiej krwi w żyłach? Jego ojca tutaj nie było, nie w tej chwili. Tylko ona mogła ofiarować mu tę łaskę.
– Będziesz o nią błagał?
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Słyszał o niej - tej, która pojawiła się wpierw w głosie, by później zmaterializować się przed nim w postaci kobiety. Opowieści starców, którzy przy ogniskach zabierali młodych ponad czas i rzeczywistość - do krainy bogów i bogiń. To właśnie tam trwała ona - postać stojąca u boku władcy Teach Duinn. Mogła dać swemu mężowi wszystko prócz jednej, najważniejszej dla niego rzeczy. Rzeczy, której Donn pragnął najbardziej. Rzeczy, którą był mężczyzna u bram jej królestwa... Wiedział, że samą swoją egzystencją, rzucał wyzwanie żonie pana podziemi, lecz nie odwracał wzroku. Nie bał się. Nie bałby się również i wtedy, gdyby na jej miejscu stał on. Sam bóg śmierci. Ojciec Irlandczyków. Jego ojciec. Czy właśnie dlatego patrzyła wprost na niego? Bo nie unikał oczu, które należały do niej? Widział przesuwające się po jego twarzy, oceniające spojrzenie, jakby próbowała go rozpoznać. Jakby próbowała dojrzeć w nim jakieś cechy przypisane Donnowi. I chociaż mógł się domyślić intencji, nie wiedział, co widziała. Sam wszak nigdy nie spotkał ojca. Nie szukał go. Nie chciał go widzieć. Nie, gdy dowiedział się, kim był... Nie wiedział więc, czy był do niego podobny. Czy i jego twarz zdobił gęsty zarost, ostro zarysowane rysy, czy i jego oczy były tak jasne... Dawny sługa Fianna nie znał też swojej matki. Wraz z ojcem oddała go zaraz po urodzeniu na wychowanie komuś innemu. Nie bóstwu, nie jednemu z demonów. Czarodziejowi, od którego słyszał jedynie historie o swoich rodzicach, najwięcej o matce. Że była piękna. Delikatna. Czuła. Jasnowłosa. Pełna miłości, ale też i smutku... Zupełnie odmienna niż ta, przed którą stał. Nie mógł jednak zaprzeczyć - jego ojciec wciąż delektował się w doskonałych kobietach z żalem wypisanym w oczach. Może odziedziczył to po nim? Walkę o piękno, które nigdy z początku nie miało być mu przeznaczone? Wszak ani Gráinne, ani żona Donna nie były im pierwotnie pisane - miały mieć inny cel. Kobieta, po którą przyszedł do podziemia, miała być jego królową, żoną tego, któremu służył. Bogini o ciemnych włosach nigdy nie miała być panią świata umarłych - przeznaczone było jej żyć na powierzchni; nie zaś pod nią, jak wybrał za nią Donn. Tylko Gráinne była szczęśliwa, a ona? Jego macocha... Była szczęśliwa?
Brama stała rozwarta za jej plecami, duszny gorąc uderzył go w twarz, lecz nie poruszyli się jeszcze. Wszak ona wciąż stała mu na drodze. Gdy się odezwała, wydawało się, jakby była czymś zawiedziona. - Bez niej i tak jestem martwy - odparł i nie czekając, przekroczył granicę świata śmiertelników, wkraczając tam, gdzie miejsce mieli jedynie martwi. To jednak wystarczyło, by przejście zamknęło się z hukiem - nie było powrotu, ale nawet jeśli, nie interesowało go to w żaden sposób. Przyszedł po jedno i nie zamierzał wyjść, nie będąc pewnym, że następną noc spędzi przy niej. Żywy lub martwy. I chociaż zaraz miał zejść do samego serca kraju umarłych, spojrzał jeszcze raz na nią. Niemal z pewną czułością, smutkiem... Gorzką prawdą. - Chciałabyś, żeby mój ojciec błagał o ciebie? - Nie drwił. Pytał szczerze. Wiedział, że Gráinne nigdy nie wybaczyłaby tego, gdyby to zrobił. Obaj znali swoją dumę i chociaż mieliby umrzeć, nie błagaliby nikogo. Nikogo poza sobą nawzajem. Jak tamtej nocy, którą spędzili pierwszy raz w strażnicy tuż pod nosem własnego króla. Nie był dumny z powodu odebrania mu przyrzeczonej kobiety, zdradzenia współbraci, złamania przysięgi złożonej przed władcą, lecz wiedział, że postąpiłby tak po raz drugi. Bez wahania. Trzeci i każdy kolejny w nowych odsłonach życia. Byle tylko być z nią. - Mam więc w tobie przewodnika czy wroga? - spytał, zrzucając równocześnie gruby płaszcz, zostawiając go za sobą. Nie zamierzał targać go w tej duchocie. W tym całkowicie odmiennym od pełnego mrozu świecie za bramą. Coś zawyło daleko przed nimi, zwracając uwagę wędrowca. Żołnierz podniósł więc spojrzenie na miejsce, w którym się znajdował, starając się odszukać wzrokiem cokolwiek, co przypominałoby mu coś, co znał. Było to jednak czcze życzenie. Stał pośrodku martwej, skalistej drogi, wzdłuż której niezidentyfikowane posągi wiły się w kuriozalnych kształtach, niekiedy nie przypominając niczego, niekiedy upodabniając się do wystającej z ziemi szponiastej ręki, gdzie indziej do zastygłej w grymasie wycia twarzy cierpiętnika. Wszystko owiane było gorącym oddechem dochodzącym z głębi ziemi. Gdzieś ponad tą całą upiorną scenerią unosiły się ciche westchnienia. Początkowo mężczyzna sądził, że wiatr sunący między drzewami wprawiał w drżenie powietrze, lecz im dłużej się przysłuchiwał, tym był bardziej niż pewien, że był to głos. Przepełniony jakimś smutkiem i cierpieniem. Głos mnóstwa mężów i niewiast, i dzieci. Nie był w stanie rozpoznać słów. Zamiast wsłuchiwać się dalej w nieprzyjemny lament, wrócił myślami do zadania i przykucnął, czując, jak ukryta wcześniej pod płaszczem skórzana zbroja zaczynała mięknąć. Jak zawsze przed bojem. - Adeochosa inna husci do chongnam frim. Ateoch nem ⁊ talmuin ⁊ Cruinn in tsainrethaig - mówił cicho, rysując prastare runy na wysuszonej ziemi. Zaklęcie, modlitwa, których nauczył się od swego zastępczego ojca, miały przeprowadzić go przez nieznane. I poprowadzić jego dłonią, która po latach miała w końcu złapać ponownie za rękojeść włóczni. - Idziesz ze mną? - rzucił przez ramię, nie odwracając się do znajdującej się za nim postaci. Jeśli tak, to już pora.
Brama stała rozwarta za jej plecami, duszny gorąc uderzył go w twarz, lecz nie poruszyli się jeszcze. Wszak ona wciąż stała mu na drodze. Gdy się odezwała, wydawało się, jakby była czymś zawiedziona. - Bez niej i tak jestem martwy - odparł i nie czekając, przekroczył granicę świata śmiertelników, wkraczając tam, gdzie miejsce mieli jedynie martwi. To jednak wystarczyło, by przejście zamknęło się z hukiem - nie było powrotu, ale nawet jeśli, nie interesowało go to w żaden sposób. Przyszedł po jedno i nie zamierzał wyjść, nie będąc pewnym, że następną noc spędzi przy niej. Żywy lub martwy. I chociaż zaraz miał zejść do samego serca kraju umarłych, spojrzał jeszcze raz na nią. Niemal z pewną czułością, smutkiem... Gorzką prawdą. - Chciałabyś, żeby mój ojciec błagał o ciebie? - Nie drwił. Pytał szczerze. Wiedział, że Gráinne nigdy nie wybaczyłaby tego, gdyby to zrobił. Obaj znali swoją dumę i chociaż mieliby umrzeć, nie błagaliby nikogo. Nikogo poza sobą nawzajem. Jak tamtej nocy, którą spędzili pierwszy raz w strażnicy tuż pod nosem własnego króla. Nie był dumny z powodu odebrania mu przyrzeczonej kobiety, zdradzenia współbraci, złamania przysięgi złożonej przed władcą, lecz wiedział, że postąpiłby tak po raz drugi. Bez wahania. Trzeci i każdy kolejny w nowych odsłonach życia. Byle tylko być z nią. - Mam więc w tobie przewodnika czy wroga? - spytał, zrzucając równocześnie gruby płaszcz, zostawiając go za sobą. Nie zamierzał targać go w tej duchocie. W tym całkowicie odmiennym od pełnego mrozu świecie za bramą. Coś zawyło daleko przed nimi, zwracając uwagę wędrowca. Żołnierz podniósł więc spojrzenie na miejsce, w którym się znajdował, starając się odszukać wzrokiem cokolwiek, co przypominałoby mu coś, co znał. Było to jednak czcze życzenie. Stał pośrodku martwej, skalistej drogi, wzdłuż której niezidentyfikowane posągi wiły się w kuriozalnych kształtach, niekiedy nie przypominając niczego, niekiedy upodabniając się do wystającej z ziemi szponiastej ręki, gdzie indziej do zastygłej w grymasie wycia twarzy cierpiętnika. Wszystko owiane było gorącym oddechem dochodzącym z głębi ziemi. Gdzieś ponad tą całą upiorną scenerią unosiły się ciche westchnienia. Początkowo mężczyzna sądził, że wiatr sunący między drzewami wprawiał w drżenie powietrze, lecz im dłużej się przysłuchiwał, tym był bardziej niż pewien, że był to głos. Przepełniony jakimś smutkiem i cierpieniem. Głos mnóstwa mężów i niewiast, i dzieci. Nie był w stanie rozpoznać słów. Zamiast wsłuchiwać się dalej w nieprzyjemny lament, wrócił myślami do zadania i przykucnął, czując, jak ukryta wcześniej pod płaszczem skórzana zbroja zaczynała mięknąć. Jak zawsze przed bojem. - Adeochosa inna husci do chongnam frim. Ateoch nem ⁊ talmuin ⁊ Cruinn in tsainrethaig - mówił cicho, rysując prastare runy na wysuszonej ziemi. Zaklęcie, modlitwa, których nauczył się od swego zastępczego ojca, miały przeprowadzić go przez nieznane. I poprowadzić jego dłonią, która po latach miała w końcu złapać ponownie za rękojeść włóczni. - Idziesz ze mną? - rzucił przez ramię, nie odwracając się do znajdującej się za nim postaci. Jeśli tak, to już pora.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uczucia śmiertelników nie były tym, co mogli do siebie dopuścić.
Choć kiedyś była tą ludzką – namacalną, żywą, taką jak on, wyrwaną z ziemskiego padołu na rzecz krainy cieni – teraz nie zostało niemal nic z egzystencji, której momentami trzymała się tak uparcie; zaciskała palce, choć wieczność spędzona tutaj nauczyła ją porzucać własne ciało, a to rozmywało się wraz z wiatrami, znikało z cieniem, tak jakby nigdy nie istniało. Była tylko duchem – tylko i aż, bo nie przypominała tych, które pojawiały się w krainie umarłych. Nader często myślała jednak nad tym, jak wiele wspólnego mają – cóż z tego, że nazywano ją panią, co z tego że była boginią, stała dumnie u boku tego, który mimo podziemi, stał ponad ludzkim stworzeniem.
Miała w sobie tę samą beznadziejność co ludzie. Może miała ją od zawsze, niezdolną do wyplenienia nawet po tym jak wbrew własnej woli stanęła u boku Donna.
Ale nie była już człowiekiem; – ni żywym i ni martwym – nie mogła odczuwać zazdrości, złości, żalu, nawet jeśli dopuszczał się bluźnierstwa, choć nie przemawiało przez niego zuchwalstwo.
Może nie miał już nic do stracenia? Nic do stracenia, nic do zyskania, trzymając się jednego, niemożliwego celu.
Brama zamknęła się za nimi z głuchym łoskotem, ciemność wpłynęła w eter jak gęsta, czarna rzeka, powietrze stało się zastygłą, duszną melasą; ale ona nie czuła, ani ograniczonego światła, ani ciepłoty otulającej ludzkie ciało – kraina przyległa do niej dawno temu, otoczyła zewsząd, skazała na bezwład tego, co niegdyś tliło w niej człowieczeństwo.
– Nie boisz się śmierci – wyszeptała, choć było to oczywiste w momencie, w którym pojawił się na horyzoncie granicy ze światem należącym do bogów.
Drobne ukłucie, zawahanie, chwila w bezruchu ciała, które przyjęła, by ukazać mu się w ludzkiej postaci; nie zabolało jej to, nie powinno, była przecież ponad; ale w całym spektrum boskich możliwości to właśnie oni potrafili zetrzeć z powierzchni ziemi lądy, wtrącić żyzne ziemie pod ciemną głębinę, spalić świat i zbudować go na nowo – tylko z powodu uczucia.
Czy naprawdę chciałaby, by on o nią błagał?
– On nie błaga – on, nie my, nie byli przecież równi, nawet jeśli władała wraz z nim światem umarłych. Ciemny korytarz wił się w dół, żwir na posadzce utrudniał krok, duchota zewsząd ograniczała dech; zastanawiało ją, czy ludzkie ciało będzie w stanie dostać się na sam dół, czy mu się uda, czy wyzionie ducha w trakcie wędrówki.
– Dobrze wiesz, że nie mogę ci jej oddać – wiedział czy nie? Może odsuwał od siebie oczywistość, bo tylko absurd trzymał go przy życiu – życiu i nadziei – w wędrówce do tego miejsca?
Modlitwa wpłynęła w eter, nie przerywała mu, przez jakiś czas dryfując gdzieś w górze, nim nie postawiła stóp po jego prawicy, zupełnie jakby była śmiertelna, choć kroki jakie stawiała, mimo niepewnego, śliskiego i usypującego się spod stóp gruntu, nie miały w sobie choć krzty wątpliwości czy zawahania. Nie zwracała uwagi na otaczające ich cienie, na głos wirujący od ściany do ściany, choć nie dało się ich dojrzeć.
– Jesteś gotowy umrzeć, nawet jeśli nie uda ci się jej nawet ujrzeć? - zapytała miękko, niemal troskliwie, znikając na moment, by pół uderzenia serca później zmaterializować się u jego boku.
Ścieżka w dół nie zezwalała na zawrócenie; nie było drogi odwrotu w momencie, w którym zdecydował się opuścić dom.
– Myślisz, że ojciec uratowałby cię przed śmiercią? – gdyby tu był, gdyby widział, gdyby poczuł moment, w którym życie ucieka z powłoki jego dziecka. Oczy, teraz usadowione w ludzkim oczodole, choć spoczywające niemal w każdym kącie sunącej w dół komnaty obserwowały; jego, jego twarz, rysy, barwy, skórę i wszystko to, co ludzkie – być może widziała w nim Donna, widziała namiastkę tego, czego sama nigdy nie potrafiła dać mężowi.
– Albo pozwolił być martwym tutaj, przy niej?
Choć kiedyś była tą ludzką – namacalną, żywą, taką jak on, wyrwaną z ziemskiego padołu na rzecz krainy cieni – teraz nie zostało niemal nic z egzystencji, której momentami trzymała się tak uparcie; zaciskała palce, choć wieczność spędzona tutaj nauczyła ją porzucać własne ciało, a to rozmywało się wraz z wiatrami, znikało z cieniem, tak jakby nigdy nie istniało. Była tylko duchem – tylko i aż, bo nie przypominała tych, które pojawiały się w krainie umarłych. Nader często myślała jednak nad tym, jak wiele wspólnego mają – cóż z tego, że nazywano ją panią, co z tego że była boginią, stała dumnie u boku tego, który mimo podziemi, stał ponad ludzkim stworzeniem.
Miała w sobie tę samą beznadziejność co ludzie. Może miała ją od zawsze, niezdolną do wyplenienia nawet po tym jak wbrew własnej woli stanęła u boku Donna.
Ale nie była już człowiekiem; – ni żywym i ni martwym – nie mogła odczuwać zazdrości, złości, żalu, nawet jeśli dopuszczał się bluźnierstwa, choć nie przemawiało przez niego zuchwalstwo.
Może nie miał już nic do stracenia? Nic do stracenia, nic do zyskania, trzymając się jednego, niemożliwego celu.
Brama zamknęła się za nimi z głuchym łoskotem, ciemność wpłynęła w eter jak gęsta, czarna rzeka, powietrze stało się zastygłą, duszną melasą; ale ona nie czuła, ani ograniczonego światła, ani ciepłoty otulającej ludzkie ciało – kraina przyległa do niej dawno temu, otoczyła zewsząd, skazała na bezwład tego, co niegdyś tliło w niej człowieczeństwo.
– Nie boisz się śmierci – wyszeptała, choć było to oczywiste w momencie, w którym pojawił się na horyzoncie granicy ze światem należącym do bogów.
Drobne ukłucie, zawahanie, chwila w bezruchu ciała, które przyjęła, by ukazać mu się w ludzkiej postaci; nie zabolało jej to, nie powinno, była przecież ponad; ale w całym spektrum boskich możliwości to właśnie oni potrafili zetrzeć z powierzchni ziemi lądy, wtrącić żyzne ziemie pod ciemną głębinę, spalić świat i zbudować go na nowo – tylko z powodu uczucia.
Czy naprawdę chciałaby, by on o nią błagał?
– On nie błaga – on, nie my, nie byli przecież równi, nawet jeśli władała wraz z nim światem umarłych. Ciemny korytarz wił się w dół, żwir na posadzce utrudniał krok, duchota zewsząd ograniczała dech; zastanawiało ją, czy ludzkie ciało będzie w stanie dostać się na sam dół, czy mu się uda, czy wyzionie ducha w trakcie wędrówki.
– Dobrze wiesz, że nie mogę ci jej oddać – wiedział czy nie? Może odsuwał od siebie oczywistość, bo tylko absurd trzymał go przy życiu – życiu i nadziei – w wędrówce do tego miejsca?
Modlitwa wpłynęła w eter, nie przerywała mu, przez jakiś czas dryfując gdzieś w górze, nim nie postawiła stóp po jego prawicy, zupełnie jakby była śmiertelna, choć kroki jakie stawiała, mimo niepewnego, śliskiego i usypującego się spod stóp gruntu, nie miały w sobie choć krzty wątpliwości czy zawahania. Nie zwracała uwagi na otaczające ich cienie, na głos wirujący od ściany do ściany, choć nie dało się ich dojrzeć.
– Jesteś gotowy umrzeć, nawet jeśli nie uda ci się jej nawet ujrzeć? - zapytała miękko, niemal troskliwie, znikając na moment, by pół uderzenia serca później zmaterializować się u jego boku.
Ścieżka w dół nie zezwalała na zawrócenie; nie było drogi odwrotu w momencie, w którym zdecydował się opuścić dom.
– Myślisz, że ojciec uratowałby cię przed śmiercią? – gdyby tu był, gdyby widział, gdyby poczuł moment, w którym życie ucieka z powłoki jego dziecka. Oczy, teraz usadowione w ludzkim oczodole, choć spoczywające niemal w każdym kącie sunącej w dół komnaty obserwowały; jego, jego twarz, rysy, barwy, skórę i wszystko to, co ludzkie – być może widziała w nim Donna, widziała namiastkę tego, czego sama nigdy nie potrafiła dać mężowi.
– Albo pozwolił być martwym tutaj, przy niej?
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wiedział od początku, że nie był człowiekiem. Jego przybrany ojciec nauczył go jak wiązać w sobie chcące ujawniać się boskie siły, a pozwalać tylko na uzewnętrznienie tego, co ludzkie. Musiał uważać. Chciał uważać, żeby zrozumieć po prostu, czym było życie. Aby je docenić, omijając przekleństwo znaczące każdego, w czyich żyłach płynęła przynajmniej odrobina krwi postaci nie z tego świata. Piętno bycia nieśmiertelnym ścigało każdego. Niekończące się życie, frustracja związana z brakiem odpoczynku, spełnienia - wszystko przeradzało się w wieczną wojnę, bezwzględną walkę, wyniszczanie się nawzajem. To, co dla jednych było błogosławieństwem, dla innych było przekleństwem. A bogowie... Tylko to znali. Tylko to rozumieli. Byli okrutnymi istotami domagającymi się krwi i ofiar, wypaczonymi przez miliardy lat - żadni wszak potężni bogowie nie słynęli ze swojej litości i dobra. Barbarzyństwo stało na pierwszym miejscu, bo taka była ich natura. I natura ludzi, których stworzyli na swoje podobieństwo. Ludzi, którzy znaczyli więcej, niż nieśmiertelni mogli przyznać. Widział to. Widział to w oczach własnych dzieci, gdy nie znając prawdy, doceniały życie i wzrastały w dobru. Widział to, jak silne stawały się bez boskości. Bo prawda mogła niszczyć. Prawda... Że ich ojciec był bogiem z innego świata, oddalonego od ich domu. Bogiem, który przybywając do tego kraju, wybrał życie człowieka. Ale Prawda była taka, że urodził się bogiem. I jego dzieci również nimi były. Jak on sam.
Nie boisz się śmierci.
- Boję się, że straciłem ją na zawsze. - Żaden bóg nie przyznałby się do tego. Do tego, że przywiązał się do śmiertelnika w ten sposób. Że gotów był oddać wszystko, łącznie z własną wiecznością, byle tylko uchwycić ledwie jego dech. Czas ludzkiego życia był wszak niczym wobec wieczności. Niczym, co dla mnie wszystkim. - Właśnie dlatego muszę o nią walczyć. - Bo się boję. Robił dokładnie to samo z wilkami, które czasami podchodziły zbyt blisko obozowiska, gdy jego opiekun wysyłał go do puszczy na sprawdzenie umiejętności. Czając się w ciemnościach, potrafiły pobudzić wyobraźnię chłopca, przemieniając się w potwory wyrwane prosto z dna piekła. Ich cienie tańczyły wokół niego, gdy próbował opanować swój lęk. Dobrze pamiętał to uczucie, którego już nigdy później nie doświadczył. Ale to wspomnienie budziło inne. Odległe, lecz wciąż niesamowicie żywe. Jak słowa, które zawsze wracały go do tamtego momentu. Boisz się? Kobiecy głos rozbrzmiewał przy jego uchu, gdy czując na szyi ostrze noża, wiedział, że trzymała go właśnie ona. Nie bał się. Nie bał się jej, chociaż miała nad nim pełnię władzy. Władzę, której nie miał nad nim nikt inny. I mogła zrobić z nim, co chciała. Mogła kazać mu żyć w łańcuchach do końca życia, mogła kazać mu umrzeć. Bez znaczenia. Był spętany wobec niej posłuszeństwem i bez względu na wszystko, chciał tego. Dlatego wkradł się wówczas do niej, wiedząc, że ryzykował wszystkim, by móc otrzymać wszystko. W cieniach jej komnat dostrzegał zarys sylwetki. Odbijane światło księżyca w oczach. Pamiętał. Pamiętał wszystko.
Dobrze wiesz, że nie mogę ci jej oddać.
- To prawda. Nic nie możesz. Chociaż nie masz łańcuchów, jesteś mniej wolna ode mnie. Od nich - wskazał stojące w kolejce posępne postaci nieszczęśników, czekających na odpłynięcie wodami Cruinnu. Dwójka bogów również się tam udawała, ale mężczyzna nie zamierzał potulnie stać - wymijał każdą spętaną wiecznym cierpieniem duszę, by dotrzeć do brzegu mitycznej rzeki, do której zbliżała się łódź Charona. A ona... Ona wciąż mówiła. I odpowiadał jej. Jesteś gotowy umrzeć, nawet jeśli nie uda ci się jej nawet ujrzeć? - Is descaid seirce sírshilliud - wyszeptał w odpowiedzi, po czym spojrzał na pojawiającą się co jakiś przy jego boku boginię. - W długim spojrzeniu znajdziesz wyznanie miłości. Zdradziłem swojego wodza, króla, braci i ojczyznę dla jej spojrzenia - przyznał się, nie wstydząc się swojego wyznania. Nie był wszak swoim ojcem. Bogiem wyprutym z uczuć, okrutnym panem, którego interesowała jedynie własna przyjemność. Brak odkupienia. Na samo o nim wspomnienie, zacisnął dłonie w pięści. - Jego nic nie obchodzi - odparł wypranym z emocji głosem. Donn nie walczyłby o życie swojego syna. Jednego z tysiąca. Jednego z miliona? Być może jego dzieci były nie do policzenia jak gwiazdy rozsiane po niebie.
Łódź Charona z cichym skrzypnięciem dobiła do brzegu, zapraszając na swój pokład czekających, ale syn władcy podziemia zatrzymał się w pewnym momencie, wpatrując się w popękaną od gorąca ziemię. Labirynt sieci korytarzy wyschniętej, twardej skorupy wił się w nieskończoność, będąc idealną metaforą na zawiłość dróg, które prowadziły go ku własnej śmierci. Tak wiele razy powinien był umrzeć. Tak wiele razy jego człowieczeństwo winno pozwolić mu odejść, ale tak się nie działo. Czy i aktualna ścieżka miała taka być? Zawiła? Ta czekająca po drugiej stronie Cruinnu? Ta, która miała prowadzić go do niej? Odetchnął krótko, po czym przekroczył granicę, czując pod stopami drewno łodzi. Nie było odwrotu. Z każdym krokiem oddalał się od żywych, lecz zbliżał się do niej. I to było najważniejsze. A czas, który mijał podczas jego podróży, nie miał znaczenia. Mogli więc żeglować sekundy, godziny, dnie, miesiące, lata... Mogli milczeć dekady, których milczenie w końcu przerwał. - Zrobiłby to dla ciebie? Kochał cię w ogóle? - Wiedział, że bogini wciąż była przy nim i go słyszała. Czuł jej obecność, mimo że niekiedy znikała w czeluści gorejącego oddechu dobywającego się z wnętrza podziemi. Chciał jednak wiedzieć, czy jego ojciec był w ogóle zdolny do uczuć. Czy mógł kochać jego matkę, czy była to jedynie kolejna płytka zachcianka, której efektem był on sam? Czy i on tracąc Grainne, mógł stać się jedynie brutalną mocą, przekleństwem dla ziemi? Czy i on kiedyś miał być tym, czego nienawidził najbardziej... Sobą. Bogiem.
Nie boisz się śmierci.
- Boję się, że straciłem ją na zawsze. - Żaden bóg nie przyznałby się do tego. Do tego, że przywiązał się do śmiertelnika w ten sposób. Że gotów był oddać wszystko, łącznie z własną wiecznością, byle tylko uchwycić ledwie jego dech. Czas ludzkiego życia był wszak niczym wobec wieczności. Niczym, co dla mnie wszystkim. - Właśnie dlatego muszę o nią walczyć. - Bo się boję. Robił dokładnie to samo z wilkami, które czasami podchodziły zbyt blisko obozowiska, gdy jego opiekun wysyłał go do puszczy na sprawdzenie umiejętności. Czając się w ciemnościach, potrafiły pobudzić wyobraźnię chłopca, przemieniając się w potwory wyrwane prosto z dna piekła. Ich cienie tańczyły wokół niego, gdy próbował opanować swój lęk. Dobrze pamiętał to uczucie, którego już nigdy później nie doświadczył. Ale to wspomnienie budziło inne. Odległe, lecz wciąż niesamowicie żywe. Jak słowa, które zawsze wracały go do tamtego momentu. Boisz się? Kobiecy głos rozbrzmiewał przy jego uchu, gdy czując na szyi ostrze noża, wiedział, że trzymała go właśnie ona. Nie bał się. Nie bał się jej, chociaż miała nad nim pełnię władzy. Władzę, której nie miał nad nim nikt inny. I mogła zrobić z nim, co chciała. Mogła kazać mu żyć w łańcuchach do końca życia, mogła kazać mu umrzeć. Bez znaczenia. Był spętany wobec niej posłuszeństwem i bez względu na wszystko, chciał tego. Dlatego wkradł się wówczas do niej, wiedząc, że ryzykował wszystkim, by móc otrzymać wszystko. W cieniach jej komnat dostrzegał zarys sylwetki. Odbijane światło księżyca w oczach. Pamiętał. Pamiętał wszystko.
Dobrze wiesz, że nie mogę ci jej oddać.
- To prawda. Nic nie możesz. Chociaż nie masz łańcuchów, jesteś mniej wolna ode mnie. Od nich - wskazał stojące w kolejce posępne postaci nieszczęśników, czekających na odpłynięcie wodami Cruinnu. Dwójka bogów również się tam udawała, ale mężczyzna nie zamierzał potulnie stać - wymijał każdą spętaną wiecznym cierpieniem duszę, by dotrzeć do brzegu mitycznej rzeki, do której zbliżała się łódź Charona. A ona... Ona wciąż mówiła. I odpowiadał jej. Jesteś gotowy umrzeć, nawet jeśli nie uda ci się jej nawet ujrzeć? - Is descaid seirce sírshilliud - wyszeptał w odpowiedzi, po czym spojrzał na pojawiającą się co jakiś przy jego boku boginię. - W długim spojrzeniu znajdziesz wyznanie miłości. Zdradziłem swojego wodza, króla, braci i ojczyznę dla jej spojrzenia - przyznał się, nie wstydząc się swojego wyznania. Nie był wszak swoim ojcem. Bogiem wyprutym z uczuć, okrutnym panem, którego interesowała jedynie własna przyjemność. Brak odkupienia. Na samo o nim wspomnienie, zacisnął dłonie w pięści. - Jego nic nie obchodzi - odparł wypranym z emocji głosem. Donn nie walczyłby o życie swojego syna. Jednego z tysiąca. Jednego z miliona? Być może jego dzieci były nie do policzenia jak gwiazdy rozsiane po niebie.
Łódź Charona z cichym skrzypnięciem dobiła do brzegu, zapraszając na swój pokład czekających, ale syn władcy podziemia zatrzymał się w pewnym momencie, wpatrując się w popękaną od gorąca ziemię. Labirynt sieci korytarzy wyschniętej, twardej skorupy wił się w nieskończoność, będąc idealną metaforą na zawiłość dróg, które prowadziły go ku własnej śmierci. Tak wiele razy powinien był umrzeć. Tak wiele razy jego człowieczeństwo winno pozwolić mu odejść, ale tak się nie działo. Czy i aktualna ścieżka miała taka być? Zawiła? Ta czekająca po drugiej stronie Cruinnu? Ta, która miała prowadzić go do niej? Odetchnął krótko, po czym przekroczył granicę, czując pod stopami drewno łodzi. Nie było odwrotu. Z każdym krokiem oddalał się od żywych, lecz zbliżał się do niej. I to było najważniejsze. A czas, który mijał podczas jego podróży, nie miał znaczenia. Mogli więc żeglować sekundy, godziny, dnie, miesiące, lata... Mogli milczeć dekady, których milczenie w końcu przerwał. - Zrobiłby to dla ciebie? Kochał cię w ogóle? - Wiedział, że bogini wciąż była przy nim i go słyszała. Czuł jej obecność, mimo że niekiedy znikała w czeluści gorejącego oddechu dobywającego się z wnętrza podziemi. Chciał jednak wiedzieć, czy jego ojciec był w ogóle zdolny do uczuć. Czy mógł kochać jego matkę, czy była to jedynie kolejna płytka zachcianka, której efektem był on sam? Czy i on tracąc Grainne, mógł stać się jedynie brutalną mocą, przekleństwem dla ziemi? Czy i on kiedyś miał być tym, czego nienawidził najbardziej... Sobą. Bogiem.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Rdzawa poświata płynąca wokół, prawie widocznie, namacalnie oblepiająca kończyny, spowalniająca krok, wkradająca się w nozdrza, usta i otwarte pory skóry; nie pamiętała już, kiedy przestała ją czuć. Przestała czuć, widzieć, dostrzegać, być może nawet w nią wierzyć – zostało cokolwiek, co czyniło ją człowiekiem?
Zniknęło? Zakryte, wyparte, wymazane – być może z własnej woli, być może z upływu czasu nie do objęcia rozumem przez ludzi – niezbędnie, by przeżyć w tym miejscu. By je zrozumieć, przyswoić.
Może pokochać.
Tak jak kochała jego, w ten zupełnie niezrozumiały sposób; abstrakcja, absurd, paradoks – życie i śmierć, piękno i brzydota, strach i beztroska, rozkwitający kwiat i obumarła nicość.
Jego strach wybrzmiewał, odbijał się od nieistniejących ścian i znów wracał; przez moment balansował nad taflą rzeki, miał prawie smak i zapach, mieszał się z wonią owocu granatu, podjudzając nutę desperacji.
Jak wielu ich było?
Jak wiele fatum, jak wiele tragedii, jak wiele zniszczonych marzeń i złamanych serc; była ponad tym, poza tym, nie w tym świecie, mimo wszystko tak desperacko chcąc – zwyczajnie, po ludzku pragnąc ich ocalić. Uśmierzyć ból, zdjąć brzemię boskich gniewów z barków.
Jak miała to zrobić, skoro sam nosił w sobie namiastkę najokrutniejszych istot?
– Byłam jedną z was – was, nie ich; nie potępiała, nie spoglądała z góry, nie spoglądała z dołu, nie chciała oceniać, wszakże byli najdoskonalszym dziełem boskim, bez ustanku odsłoniętym na gniew najwyższych – Kiedyś.
Kiedyś, kiedy świat ograniczał się do kwiatowych łąk, lasów i beztroski dziecięcia spacerującego u boku troskliwej matki; leśne ścieżki zmienione na rozgrzane głazy i pokład łodzi. Weszła na nią pierwsza, cierpliwie, lekko, kiedy wzrok osiadł znów na jego twarzy.
Zrobił tak wiele, zdradził tak wielu, złamał wszystkie zasady, każdą regułę skruszył, każdą przysięgę przełamał. Przez nią i dla niej. Tylko dla niej.
– Mylisz się – co do niego, co do tego kim był, co czynił; bez litości, bez wahania, bez zasad.
Patrzyła na bękarcie dziecko dłużej niż chwilę, tym razem troskliwie; przewodniczka zaczęła pełnić rolę opiekuna, mentorki w podróży w bezkres mroku. Łódź odbiła, zostawiając za sobą niepewności i ochłapy życia. Nie było już odwrotu.
Ciemna toń kołysała się raz po raz bezgłośnie, liche płomienie mętnych pochodni przytwierdzonych do kamiennych ścian wzdłuż kanału pozwoliły oczom przyzwyczaić się do ciemności; wraz z blaskiem kolejnej w nierzeczywiste miejsce wpłynęło zuchwalstwo.
Bezczelność, desperacja, niezrozumienie.
Ludzie go nie rozumieli. Nigdy, nie wtedy, nie teraz, nie później. Nikt nie widział go takim, jakim widziała go ona.
– Nie jesteś w stanie zrozumieć jak bardzo – w smutnych zgłoskach nie było krzty niepewności. Nikt nie był w stanie kochać tak, jak on. Spaliłby dla niej świat; tamten, ten, i każdy kolejny.
Tak jak syn Caer Ibormeith był gotów zniszczyć ludzki byt dla tej, która umarła.
– Miłość, która wchodzi pod ludzką skórę, wkrada się pod ludzkie mięśnie, ściska kości; skruszy je czy otuli? – słowa płynęły, płynęła łódź, płynęła pewność, że nikt nie kochał jej tak, jak kochał Hades – Tylko ja potrafię go zrozumieć. I tylko on potrafi zrozumieć mnie.
Zniknęło? Zakryte, wyparte, wymazane – być może z własnej woli, być może z upływu czasu nie do objęcia rozumem przez ludzi – niezbędnie, by przeżyć w tym miejscu. By je zrozumieć, przyswoić.
Może pokochać.
Tak jak kochała jego, w ten zupełnie niezrozumiały sposób; abstrakcja, absurd, paradoks – życie i śmierć, piękno i brzydota, strach i beztroska, rozkwitający kwiat i obumarła nicość.
Jego strach wybrzmiewał, odbijał się od nieistniejących ścian i znów wracał; przez moment balansował nad taflą rzeki, miał prawie smak i zapach, mieszał się z wonią owocu granatu, podjudzając nutę desperacji.
Jak wielu ich było?
Jak wiele fatum, jak wiele tragedii, jak wiele zniszczonych marzeń i złamanych serc; była ponad tym, poza tym, nie w tym świecie, mimo wszystko tak desperacko chcąc – zwyczajnie, po ludzku pragnąc ich ocalić. Uśmierzyć ból, zdjąć brzemię boskich gniewów z barków.
Jak miała to zrobić, skoro sam nosił w sobie namiastkę najokrutniejszych istot?
– Byłam jedną z was – was, nie ich; nie potępiała, nie spoglądała z góry, nie spoglądała z dołu, nie chciała oceniać, wszakże byli najdoskonalszym dziełem boskim, bez ustanku odsłoniętym na gniew najwyższych – Kiedyś.
Kiedyś, kiedy świat ograniczał się do kwiatowych łąk, lasów i beztroski dziecięcia spacerującego u boku troskliwej matki; leśne ścieżki zmienione na rozgrzane głazy i pokład łodzi. Weszła na nią pierwsza, cierpliwie, lekko, kiedy wzrok osiadł znów na jego twarzy.
Zrobił tak wiele, zdradził tak wielu, złamał wszystkie zasady, każdą regułę skruszył, każdą przysięgę przełamał. Przez nią i dla niej. Tylko dla niej.
– Mylisz się – co do niego, co do tego kim był, co czynił; bez litości, bez wahania, bez zasad.
Patrzyła na bękarcie dziecko dłużej niż chwilę, tym razem troskliwie; przewodniczka zaczęła pełnić rolę opiekuna, mentorki w podróży w bezkres mroku. Łódź odbiła, zostawiając za sobą niepewności i ochłapy życia. Nie było już odwrotu.
Ciemna toń kołysała się raz po raz bezgłośnie, liche płomienie mętnych pochodni przytwierdzonych do kamiennych ścian wzdłuż kanału pozwoliły oczom przyzwyczaić się do ciemności; wraz z blaskiem kolejnej w nierzeczywiste miejsce wpłynęło zuchwalstwo.
Bezczelność, desperacja, niezrozumienie.
Ludzie go nie rozumieli. Nigdy, nie wtedy, nie teraz, nie później. Nikt nie widział go takim, jakim widziała go ona.
– Nie jesteś w stanie zrozumieć jak bardzo – w smutnych zgłoskach nie było krzty niepewności. Nikt nie był w stanie kochać tak, jak on. Spaliłby dla niej świat; tamten, ten, i każdy kolejny.
Tak jak syn Caer Ibormeith był gotów zniszczyć ludzki byt dla tej, która umarła.
– Miłość, która wchodzi pod ludzką skórę, wkrada się pod ludzkie mięśnie, ściska kości; skruszy je czy otuli? – słowa płynęły, płynęła łódź, płynęła pewność, że nikt nie kochał jej tak, jak kochał Hades – Tylko ja potrafię go zrozumieć. I tylko on potrafi zrozumieć mnie.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie miał pojęcia, kiedy ta historia zmieniła się w dialog tyczący się jego własnego ojca, ale być może właśnie na tym polegało jego własne piekło? Na roztrząsaniu egzystencji pochodzenia, którego nie mógł odrzucić, pomimo swoich najstaranniejszych wysiłków? Niekończące się koło przypominania mu o dziedzictwie, o jakie winien był dbać... Wszak bogowie wymierali i jego obowiązkiem powinno być bronienie kapituły. Tak. Być może. Być może też był bogiem z urodzenia, lecz człowiekiem z definicji. Czyny go określały, a te służyły ludzkości. Od zawsze wiedział, że miał walczyć w imię władcy najbardziej znamienitych wojowników, a dostępując zaszczytu bycia jednym z wilków Fianna, spełnił ów pragnienie. Bronił swojego ludu, swoich ziem, swojej tradycji. Świętował z braćmi, walczył z braćmi ramię w ramię, służył z braćmi dla ogólnego dobra. Wygrywał wszelkie pojedynki, w jakich stawał - zbrojne, werbalne i uwielbiał to. Uwielbiał odnajdywanie się wśród szczęku metalu, chrzęstu drewna, krzyków ludzkich. Wszystko było tu i teraz, a kto inny musiał martwić się o przyszłość. Jak na polu bitwy odnajdywał samego siebie, to z uczuciami nie potrafił walczyć, a przynajmniej nie tymi najczystszymi i najprawdziwszymi. Bo przecież wcześniej spotykał na swojej drodze kobiety i nie wzbudzały w nim niczego, co byłoby dla niego zaskoczeniem. Co wiązałoby się ze zniewoleniem. Co byłoby specyficzną, odświeżającą prawdą. Aż do tego jednego momentu, w którym wygrał w pojedynku żonę dla swego władcy. Widząc ją, nie potrafił się poruszyć. Jeśli ktoś rzuciłby na niego klątwę, nie potrafiłby odwrócić spojrzenia od Grainne - tak silna była władza, którą uzyskała nad mężczyzną przyszła królowa. Wciąż mógł czuć wrażenie oszołomienia, jakie na nim wywarła. Tamtej nocy nie mógł spać ani jeść, chociaż powinien był świętować ze swoimi współbraćmi wygrany pojedynek - nie, gdy myślał o niej.
Czy i jego ojciec pałał podobnym uczuciem do jego matki? Czy nie potrafił był o niej zapomnieć? Nie potrafił wyzbyć się jej z własnych myśli, czując, jak przenikała najmniejszy element budujący jego ciało? Czy jako bóg jego wnętrze drżało, gdy pod powiekami odwzorowywał jej doskonałą twarz? Jeśli naprawdę potrafił kochać w ten sposób, gdzie był cały ten czas? Nie. Donn był bogiem, a oni nie potrafili czuć jak ludzie. Nie musiał martwić się o to, że nie był w stanie dostać swej nagrody. Posiadał moce mogące skłonić każdą - śmiertelną i wieczną - do uległości, do spotkania się z nim, do spełnienia jego zachcianek. Nie widziała tego? Stojąca przy nim od wejścia do podziemia? Broniła go, mimo hańby, którą na nią sprowadzał i mimo historii, która zapoczątkowała ich związek. Kochała go... Ale czy on kochał ją tak silnie, jak opisywała? - Skoro tak, to dlaczego go tu z tobą nie ma? - Na wejściu powiedziała mu, że Donn był nieobecny. Władca podziemia - był wszędzie tylko nie na swoim miejscu. Tylko nie u boku swojej żony. - Dlaczego szukał spełnienia wszędzie indziej, a nie przy tobie? - Z tobą? Skoro tak bardzo ją kochał, dlaczego odchodził? Dlaczego miał tak wiele synów i córek? - Tak nie wygląda miłość. - Bogowie byli cali wynaturzeni. Nie. Nie chciał ich zrozumieć, podobnie zresztą jak ona nie mogła zrozumieć jego. - Być może ludzkie życie jest kruche i krótkie. Lecz przez to uczucia są silniejsze. Wyjątkowe. Właśnie dlatego, że są zbyt delikatne. Niczym płomień - szybko się zapala i szybko gaśnie, ale nawet dla tego płomienia, ruszyłbym w drogę. Podejmując tę decyzję bez końca. - Wraz z wieńczącymi wypowiedź słowami łódź werżnęła się cicho, spokojnie, łagodnie w rozpalony żwir, zwiastując koniec podróży. Przed nimi znajdowała się już tylko część świata nieumarłych, o których nawet w opowieściach mówiło się szeptem. Nie zatrzymywał się jednak. Zszedł na ląd i ruszył przed siebie, wymijając napotkane na drodze dusze. - Jak możesz kochać kogoś, kto zrobił to? - spytał w przestrzeń, wskazując jęczących, zanoszących się głuchym lamentem podróżników, wolno snujących się ku ostatecznemu sądowi. Kobiety, dzieci, mężczyźni, starcy - wszyscy niczym pogrążeni w transie dawali zrzucać się do wielkiej dziury, z którego nie wydobywało się nic. Nic poza odorem śmierci.
Czy i jego ojciec pałał podobnym uczuciem do jego matki? Czy nie potrafił był o niej zapomnieć? Nie potrafił wyzbyć się jej z własnych myśli, czując, jak przenikała najmniejszy element budujący jego ciało? Czy jako bóg jego wnętrze drżało, gdy pod powiekami odwzorowywał jej doskonałą twarz? Jeśli naprawdę potrafił kochać w ten sposób, gdzie był cały ten czas? Nie. Donn był bogiem, a oni nie potrafili czuć jak ludzie. Nie musiał martwić się o to, że nie był w stanie dostać swej nagrody. Posiadał moce mogące skłonić każdą - śmiertelną i wieczną - do uległości, do spotkania się z nim, do spełnienia jego zachcianek. Nie widziała tego? Stojąca przy nim od wejścia do podziemia? Broniła go, mimo hańby, którą na nią sprowadzał i mimo historii, która zapoczątkowała ich związek. Kochała go... Ale czy on kochał ją tak silnie, jak opisywała? - Skoro tak, to dlaczego go tu z tobą nie ma? - Na wejściu powiedziała mu, że Donn był nieobecny. Władca podziemia - był wszędzie tylko nie na swoim miejscu. Tylko nie u boku swojej żony. - Dlaczego szukał spełnienia wszędzie indziej, a nie przy tobie? - Z tobą? Skoro tak bardzo ją kochał, dlaczego odchodził? Dlaczego miał tak wiele synów i córek? - Tak nie wygląda miłość. - Bogowie byli cali wynaturzeni. Nie. Nie chciał ich zrozumieć, podobnie zresztą jak ona nie mogła zrozumieć jego. - Być może ludzkie życie jest kruche i krótkie. Lecz przez to uczucia są silniejsze. Wyjątkowe. Właśnie dlatego, że są zbyt delikatne. Niczym płomień - szybko się zapala i szybko gaśnie, ale nawet dla tego płomienia, ruszyłbym w drogę. Podejmując tę decyzję bez końca. - Wraz z wieńczącymi wypowiedź słowami łódź werżnęła się cicho, spokojnie, łagodnie w rozpalony żwir, zwiastując koniec podróży. Przed nimi znajdowała się już tylko część świata nieumarłych, o których nawet w opowieściach mówiło się szeptem. Nie zatrzymywał się jednak. Zszedł na ląd i ruszył przed siebie, wymijając napotkane na drodze dusze. - Jak możesz kochać kogoś, kto zrobił to? - spytał w przestrzeń, wskazując jęczących, zanoszących się głuchym lamentem podróżników, wolno snujących się ku ostatecznemu sądowi. Kobiety, dzieci, mężczyźni, starcy - wszyscy niczym pogrążeni w transie dawali zrzucać się do wielkiej dziury, z którego nie wydobywało się nic. Nic poza odorem śmierci.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiedyś sama nie rozumiała.
Nie rozumiała ich, siebie, jego; wszystkiego co postawiło świat, co go tworzyło i niszczyło, stawiało, by kapryśnym podmuchem zetrzeć w pył – nie rozumiała decyzji, okrucieństwa, brutalności, którą karali wszystko to, co nie było im zgodne. Jak piętnowali, paradoksalnie za wszystko to, co sami nadali ludziom. Grzech nigdy nie był znikąd. Grzech nie był niczym nieboskim. Dziecko zepsutej natury, twór powstający z działań w zgodzie z nią; z tą, którą nadali im sami bogowie.
Kiedyś tego nie rozumiała.
Kiedyś.
Może upłynęło wiele; za dużo, za mocno, za głęboko – zbyt wiele, by obudzić w sobie to, kim była kiedyś. Równocześnie wciąż jakiś pierwiastek, zalążek, ułudna namiastka życia tak odległego, jak odległym był ludzki świat, tliła się gdzieś w środku – w ciele, duszy, bycie, który balansował między powierzchnią a podziemiem, między życiem a śmiercią; nie była martwa, ale życie uleciało wraz z zerwanymi kwiatami i cierpkim posmakiem kwaśnego owocu granatu.
Może wraz z nim, z drobnym podmuchem, marą prawdziwości, czymś, czego nie był w stanie dokładnie opisać żaden śmiertelnik, uleciało także niezrozumienie, a wobec niego pojawiła się miłość; ta nieopisana, dziwaczna, irracjonalna; życie pokochało śmierć, światło pokochało mrok, a ona pokochała Hadesa tak jak nikt nie był w stanie. Tak, jak nikt – nawet on sam – nie potrafił zrozumieć.
Ale Bogowie nigdy nie kochali tak jak ludzie; ni kiedyś, ni teraz i ni w dniach, które dopiero nadejdą – dla człowieka. Dla nich już dawno upłynęły, bezustanna pętla czasu, okrąg bez początku i końca, nierozerwalny węzeł; w takim miejscu nie dało się być człowiekiem.
– Myślisz jak człowiek – myślał, mówił, widział i czuł; w sposób, który nijak przypominał ten ich, nawet jeśli sama kiedyś należała do ludzkiego rodzaju – Postrzegasz miłość tak jak człowiek. Ubierasz ją w czyny i zestawy słów, postawy. Ludzkie – czym były dla ludzi? Wiedziała doskonale. Znała uczucia, znała odrętwienie, znała przepływające przez korytarze żył prądy – to również dostali od bogów. Dostali, przeinaczyli, nadali im głębi.
Nieśmiertelni nie przeżywali w taki sam sposób.
– To my, oni, nauczyliśmy was miłości. Nie zapominaj o tym – bogowie dali im życie, dali im ciała i dusze, dali emocje, z którymi sami nauczyli się mierzyć; lepiej, subtelniej, ostrożniej – mieli do stracenia o wiele więcej.
Być może miał racje; być może cała ludzka sfera miała w sobie to, czego oni nigdy nie potrafili do końca docenić; zrozumieć, ukochać, zaprzestać bezustannej tyranii ubieranej w niespełnioną miłość. Bogowie byli wielcy, tak samo jak byli okrutni; nie mieli miłosierdzia, jedynie gniew – ten wyrywający się z piersi tego, któremu oddała całą siebie, dawał się poskromić tylko czasami. Raz na tysiące, miliony, być może miliardy lat – tylko kiedy ona była u jego boku. Żadna z tych, które odwiedzał, które nawiedzał, dotykał, wybierał; choć były śmiertelne, tak jak niegdyś ona.
– Ruszyłeś w drogę – przypieczętowała jego słowa, kiedy łódź musnęła lądu i kiedy stopy spotkały się z rozgrzaną ziemią raz kolejny – Drogę, która nie będzie miała powrotu. Która teraz przestaje mieć swój początek i koniec – tutaj nie było już niczego; niczego poza otchłanią dusz i mar, które nie układały się w żaden kształt, zanosząc ciężkim, sykliwym jękiem.
Decyzja została podjęta, i nawet ona nie miała władzy uwolnić go od tego, co czekało na wszystkich.
– Jak twoja żona mogła kochać kogoś, kto zdradził swych ludzi? – pytanie odbiło pytanie, ludzkie pytanie starło się z kolejnym ludzkim, choć wypowiedzianym przez boginię – Sami tworzycie swoje grzechy, sprawiacie, że coś się nim staje. Sami robicie krok, sami wpadacie, sami dryfujecie – dłoń wciąż sprawiająca wrażenie rozmycia wskazała dół przy którym stali.
Była tam? Jego żona, jego ukochana, ta, dla której porzucił wszystko, zdradził wszystko, zrezygnował z życia?
Ta, dla której Hades wzgardził zasadami, zdradził podziemie, zrezygnował z niepodzielnej władzy podeszła bliżej zapadniętej ziemi; przez moment patrzyła na smętne zjawy, słuchała jękliwej melodii, oddychała wonią śmierci.
Wszystko to miało stać się jego domem.
– Tutaj cię zostawię, synu Caer Ibormeith, sługo Fionna mac Cumhail, włócznio Fianna – ciało poczęło zmieniać swój kształt, dryfować na krawędzi kolejnego przewidzenia; na pół uderzenia serca ciemne włosy stały się złocistymi pasmami, blada pierś uniosła się życiem, smutne spojrzenie roziskrzyła radość. A później zniknęła, rozrywana strzępkami miernego wiatru, tak, jakby nigdy jej tam nie było.
Na moment ucichł też skowyt; zniknęły wrzaski, zniknął lament, zniknęła trwoga trawionych podziemiem dusz.
Znajdź mnie.
Wybrzmiało w jego głowie, zakołysało się na resztkach ludzkiej świadomości, wypełniło uszy, nozdrza, płuca, wpełzło pod mięśnie i kości; głos Grainne był ostatnim dźwiękiem, jaki udało mu się usłyszeć za życia.
zt
Nie rozumiała ich, siebie, jego; wszystkiego co postawiło świat, co go tworzyło i niszczyło, stawiało, by kapryśnym podmuchem zetrzeć w pył – nie rozumiała decyzji, okrucieństwa, brutalności, którą karali wszystko to, co nie było im zgodne. Jak piętnowali, paradoksalnie za wszystko to, co sami nadali ludziom. Grzech nigdy nie był znikąd. Grzech nie był niczym nieboskim. Dziecko zepsutej natury, twór powstający z działań w zgodzie z nią; z tą, którą nadali im sami bogowie.
Kiedyś tego nie rozumiała.
Kiedyś.
Może upłynęło wiele; za dużo, za mocno, za głęboko – zbyt wiele, by obudzić w sobie to, kim była kiedyś. Równocześnie wciąż jakiś pierwiastek, zalążek, ułudna namiastka życia tak odległego, jak odległym był ludzki świat, tliła się gdzieś w środku – w ciele, duszy, bycie, który balansował między powierzchnią a podziemiem, między życiem a śmiercią; nie była martwa, ale życie uleciało wraz z zerwanymi kwiatami i cierpkim posmakiem kwaśnego owocu granatu.
Może wraz z nim, z drobnym podmuchem, marą prawdziwości, czymś, czego nie był w stanie dokładnie opisać żaden śmiertelnik, uleciało także niezrozumienie, a wobec niego pojawiła się miłość; ta nieopisana, dziwaczna, irracjonalna; życie pokochało śmierć, światło pokochało mrok, a ona pokochała Hadesa tak jak nikt nie był w stanie. Tak, jak nikt – nawet on sam – nie potrafił zrozumieć.
Ale Bogowie nigdy nie kochali tak jak ludzie; ni kiedyś, ni teraz i ni w dniach, które dopiero nadejdą – dla człowieka. Dla nich już dawno upłynęły, bezustanna pętla czasu, okrąg bez początku i końca, nierozerwalny węzeł; w takim miejscu nie dało się być człowiekiem.
– Myślisz jak człowiek – myślał, mówił, widział i czuł; w sposób, który nijak przypominał ten ich, nawet jeśli sama kiedyś należała do ludzkiego rodzaju – Postrzegasz miłość tak jak człowiek. Ubierasz ją w czyny i zestawy słów, postawy. Ludzkie – czym były dla ludzi? Wiedziała doskonale. Znała uczucia, znała odrętwienie, znała przepływające przez korytarze żył prądy – to również dostali od bogów. Dostali, przeinaczyli, nadali im głębi.
Nieśmiertelni nie przeżywali w taki sam sposób.
– To my, oni, nauczyliśmy was miłości. Nie zapominaj o tym – bogowie dali im życie, dali im ciała i dusze, dali emocje, z którymi sami nauczyli się mierzyć; lepiej, subtelniej, ostrożniej – mieli do stracenia o wiele więcej.
Być może miał racje; być może cała ludzka sfera miała w sobie to, czego oni nigdy nie potrafili do końca docenić; zrozumieć, ukochać, zaprzestać bezustannej tyranii ubieranej w niespełnioną miłość. Bogowie byli wielcy, tak samo jak byli okrutni; nie mieli miłosierdzia, jedynie gniew – ten wyrywający się z piersi tego, któremu oddała całą siebie, dawał się poskromić tylko czasami. Raz na tysiące, miliony, być może miliardy lat – tylko kiedy ona była u jego boku. Żadna z tych, które odwiedzał, które nawiedzał, dotykał, wybierał; choć były śmiertelne, tak jak niegdyś ona.
– Ruszyłeś w drogę – przypieczętowała jego słowa, kiedy łódź musnęła lądu i kiedy stopy spotkały się z rozgrzaną ziemią raz kolejny – Drogę, która nie będzie miała powrotu. Która teraz przestaje mieć swój początek i koniec – tutaj nie było już niczego; niczego poza otchłanią dusz i mar, które nie układały się w żaden kształt, zanosząc ciężkim, sykliwym jękiem.
Decyzja została podjęta, i nawet ona nie miała władzy uwolnić go od tego, co czekało na wszystkich.
– Jak twoja żona mogła kochać kogoś, kto zdradził swych ludzi? – pytanie odbiło pytanie, ludzkie pytanie starło się z kolejnym ludzkim, choć wypowiedzianym przez boginię – Sami tworzycie swoje grzechy, sprawiacie, że coś się nim staje. Sami robicie krok, sami wpadacie, sami dryfujecie – dłoń wciąż sprawiająca wrażenie rozmycia wskazała dół przy którym stali.
Była tam? Jego żona, jego ukochana, ta, dla której porzucił wszystko, zdradził wszystko, zrezygnował z życia?
Ta, dla której Hades wzgardził zasadami, zdradził podziemie, zrezygnował z niepodzielnej władzy podeszła bliżej zapadniętej ziemi; przez moment patrzyła na smętne zjawy, słuchała jękliwej melodii, oddychała wonią śmierci.
Wszystko to miało stać się jego domem.
– Tutaj cię zostawię, synu Caer Ibormeith, sługo Fionna mac Cumhail, włócznio Fianna – ciało poczęło zmieniać swój kształt, dryfować na krawędzi kolejnego przewidzenia; na pół uderzenia serca ciemne włosy stały się złocistymi pasmami, blada pierś uniosła się życiem, smutne spojrzenie roziskrzyła radość. A później zniknęła, rozrywana strzępkami miernego wiatru, tak, jakby nigdy jej tam nie było.
Na moment ucichł też skowyt; zniknęły wrzaski, zniknął lament, zniknęła trwoga trawionych podziemiem dusz.
Znajdź mnie.
Wybrzmiało w jego głowie, zakołysało się na resztkach ludzkiej świadomości, wypełniło uszy, nozdrza, płuca, wpełzło pod mięśnie i kości; głos Grainne był ostatnim dźwiękiem, jaki udało mu się usłyszeć za życia.
zt
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
[sen] hellblade
Szybka odpowiedź