Beatrix Beckett
Nazwisko matki: Wadock
Miejsce zamieszkania: Warsztat, Dolina Godryka
Czystość krwi: Półkrwi
Status majątkowy: Ubogi
Zawód: Krawcowa
Wzrost: 157 centymetrów
Waga: 45 kilogramów
Kolor włosów: Ciemnobrązowe
Kolor oczu: Czekoladowe
Znaki szczególne: Brak
10 i pół cala, dziki bez, łuska smoka
Gryffindor
-
Dłonie pozbawione palców
Świeżymi pomidorami, bergamotką, cytryną, palonym drewnem, popiołem
Dom Mody Beckett przy głównej ulicy w Londynie
Krawiectwem, zwierzętami, tworzeniem świeczek
Osom z Wimbourne
Szyję coś z niczego
Bluesa i jazzu
Zhenya Migovych
Najpierw była nas czwórka, potem zostało tylko dwoje.
Jako dziecko byłam nieznośna. Okropna, rozwrzeszczana, płaczliwa, pulchna i wiecznie obrażona, dudniąca piąstką w zamknięte drzwi do pracowni ojca, który zamykał się w niej na całe dnie po to, by bawić się ze swoimi świstoklikami. Wybuchać, a potem gasić pożar. Mówił, że nie mogę tam mu towarzyszyć, że to zbyt niebezpieczne, ale jaka jest szansa na to, że zrozumie to dwulatka pozostawiona pod opieką podstarzałej, przysypiającej sąsiadki? Czasem mówił za głośno. Kwakał jak kaczka, robił się czerwony, zaczynał przypominać pomidora, a gdy miałam tego dosyć... Zaczęły dziać się cuda. Wydymałam policzki i przyciskałam do piersi pluszową kozę, żeby niezrozumiałą dla mnie mocą pozbawić go głosu w gardle. To wtedy, podobno wcześniej niż u innych dzieci, okazało się, że jestem czarownicą. Oczywiście, że nią byłam, choćby tylko po to, żeby maltretować go młodzieńczymi pokazami magicznych sztuczek.
Należało mu się.
Miałam sześć lat kiedy pani Cattermole, nasza sąsiadka, zaprosiła mnie do swojego warsztaciku. Stwierdziła, że skoro nie mogę zobaczyć tego należącego do taty, to może choć trochę uspokoi mnie wnętrzem swojego krawieckiego królestwa. To tam pierwszy raz zobaczyłam tyle kolorowych tkanin, a każda różna! Inna tekstura, inny dźwięk wydawany podczas pocierania o nie palcami. Z igłami musiałam co prawda być ostrożna, wciąż miałam tendencję do wsadzania przedmiotów w nieodpowiednie miejsca o nieodpowiednim czasie, szczególnie wtedy, kiedy za pomocą leciutkiej, magicznej lewitacji podłożyłam na ulubiony fotel taty poduszeczkę na igły. Usiadł na niej, wrzasnął - i chyba nigdy nie bawiłam się z nim tak dobrze.
W Dolinie żyło się spokojnie... Cóż, właściwie żyło się spokojnie dopiero wtedy, kiedy wiek utemperował moje wrzaskliwe, obrażalskie zapędy. Za płotem miałam jedną koleżankę, za drugim drugą, a zaledwie po przejściu skrzyżowania trafiałam do małej cukierni, w której punktualnie o dziewiątej rano w sobotę można było dostać ręcznie robione i dekorowane kremówki. Zawsze biegliśmy po nie bez butów, a warkocze zaplecione przez tatę rozplątywałam od razu za furtką, bo nie chciałam wyglądać jak mała kaczuszka. Czemu kaczuszka? Sama nie wiem, ale pamiętam dokładnie, że takie właśnie przyświecało mi przekonanie. Potem, najedzeni, zakradaliśmy się do gospodarstwa Rossów, żeby pogłaskać kozy, krowy, żabociki i dwurożce. Jeśli byliśmy grzeczni po przyłapaniu, pani Ross pokazywała nam nawet swoje lunaballe; za dnia spały, ale mogliśmy przynajmniej chwilę na nie popatrzeć.
Większość czasu spędzałam właśnie u pani Cattermole albo u starych Rossów. Chyba wychowali mnie wtedy bardziej niż mój własny tata, o mamie nie wspominając - nigdy nie opowiedział mi jej historii, po prostu pochłaniała go cisza, odwracał wzrok i nie dowiadywałam się niczego.
To najmłodsze, najwcześniejsze dzieciństwo upłynęło mi pod znakiem szycia pierwszych sukienek dla lalek, cerowania tacie skarpet, zaszywania obrusów na świąteczne obiady i doszywania płacht materiałów do koszul, które pan Beckett palił sobie kolejnymi wybuchami w jego warsztacie.
A potem przyszedł list.
Z dwójki stały się setki.
Tata prędko wyjaśnił mi czym był ten cały Hogwart i po co do niego należało do niego iść, zaraz po tym, jak z naszego parapetu pożegnaliśmy przepięknego puchacza o złotych oczach. Podobno musiałam oswoić własną magię, zrozumieć, przestać korzystać z niej wyłącznie w ramach dziecięcego kaprysu, bo nie byłam już dzieckiem. Nie takim jak wcześniej.
Pierwszą obawę samotnej wyprawy do szkoły daleko od domu osłodziła mi wycieczka na ulicę Pokątną. Myślałam, że pójdę tam tylko z panią Cattermole, ale wyjątkowo towarzyszył nam tata, który - chyba próbując zamaskować własne zdenerwowanie - chętnie tłumaczył mi istnienie każdego zakamarka w magicznej, handlowej dzielnicy. Razem wybieraliśmy sowę, patrzył z dumą kiedy sięgałam po pierwszą różdżkę, która spośród wszystkich młodych czarodziejów i czarownic wybrała właśnie mnie; z uwagą oglądałam też komplet czarodziejskich szat, do których mierzyła mnie okrągła pani sprzedawczyni. Podglądałam ruchy jej zaczarowanej miarki, przyglądałam się splotom nici i sposobom w jakie zostały uszyte. Miałam ochotę wtedy rozłożyć je na sklepowej podłodze, rozrysować wzór, sprawdzić, czy byłabym w stanie oddać podobny kunszt, ale tata zapłacił, chwycił mnie za rękę i ruszyliśmy dalej.
Chyba właśnie wtedy nawiązaliśmy taką prawdziwą więź, ciepłą, rodzinną, po prostu miłą. Do późnego wieczora spędziliśmy czas na Pokątnej, przygodę z wyprawką szkolną wieńcząc długim pobytem w jednej z herbaciarni. Pani Cattermole zostawiła nas samych kilka godzin wcześniej, więc tata, obładowany zakupami, musiał nieść mnie na swoich rękach, śpiącą i wykończoną, aż do domu.
Wtedy było dobrze. W salonie na dywanie graliśmy w gargulki, a potem tworzyliśmy własne gry, tyle że ambitniejsze, numeryczne - moje ulubione. Pomyśleć, że akurat wtedy musiałam wybyć z Warsztatu na tyle miesięcy... Ale tata obiecał, że będziemy pisać do siebie listy, przynajmniej raz dziennie. Niech będzie.
Do szkoły zabrał mnie wielki pociąg, w którego przedziale poznałam swoje pierwsze koleżanki. Dopingowałyśmy się nawzajem siadając na stołku w Wielkiej Sali, kiedy pani profesor kładła na naszych głowach Tiarę Przydziału, a potem dziękowałyśmy wielkiemu Merlinowi za to, że wylądowałyśmy w jednym domu. Przewodził nam lew, przywdziałyśmy złoto-czerwone godło i nawet dzieliłyśmy dormitorium, chłonąc każdy zakamarek zamku dostępny pierwszorocznym. Od razu ukochałam sobie transmutację. Najpierw urzekło mnie zaklęcie, które podpatrzyłam u starszych uczennic - jedna transmutowała drugą w przeuroczego królika w ramach żartu, a ja nigdy nie spodziewałabym się, że to jest możliwe. W królika?
Bardzo przykładałam się do zajęć już od pierwszej klasy: nie chciałam mieć braków, odrabiałam prace domowe za siebie i czasem za swoją bliską przyjaciółkę, która wieczorami wolała grywać w szachy czarodziejów zamiast myśleć o lekcjach. To nic, nie miałam jej tego za złe, lubiłam się uczyć - a transmutację miałam przecież we krwi. Tata musiał być bardzo dumny kiedy pisałam mu w listach o tym, co najbardziej przypadło mi do gustu.
Wiem, że był.
Cała moja szkolna przygoda była... Miła. Pełna ciekawych ludzi, aktywnego udziału w lekcjach i szycia moim koleżankom ubrań w dormitorium. Z roku na rok byłam w tym coraz lepsza, nowe ściegi poznawałam szybko, intuicyjnie, według pani Cattermole mając do tego naturalną smykałkę. Na trzecim roku odtworzyłam też szkolną szatę. Na pierwszy rzut oka była strasznie podobna do oryginału, miejscami tylko trochę nierówna, więc kiedy tylko wyrastałam z nowych ubrań i mundurków, nie musiałam już prosić taty o nowe komplety. Szyłam je sama, w wakacje czasem tworząc też zestawy dla mojej zaufanej paczki, zazwyczaj pod wierzchnią warstwą doszywając im małe niespodzianki - jak choćby kawałek kwiecistego materiału tworzącego kieszenie od wewnątrz. Wiedziałyśmy o tym tylko my, nikt więcej, dokładając kolejną cegiełkę do pałacu współdzielonych tajemnic. Pamiętam, że mojemu przyjacielowi Arturowi uszyłam nawet tradycyjną szatę szlachcica! Pierwotnie nie miałam pojęcia w co wkładam ręce, ale po kilku próbach... Wyszło małe cudo. Pokraczne, ale raczej przypominające to, co opisał mi w liście.
We trzy miałyśmy zawarty mały, gryfoński pakt. Skoro ja byłam dobra w transmutacji, jednej z przyjaciółek oferowałam z nią pomoc w zamian za wsparcie w historii magii, która nigdy nie wchodziła mi do głowy. Moją biegłość w obronie przed czarną magią przehandlowywałam za pomocną dłoń w zielarstwie, opiekę nad magicznymi stworzeniami za asystę podczas zajęć uroków, a numerologię za eliksiry. Pomagałyśmy sobie wszystkie, żeby jako tako przejść przez każdą klasę i cieszyć się nienagannymi ocenami. Nienagannymi... Przynajmniej z tych przedmiotów, które rzeczywiście nas interesowały. Pal licho resztę, ważne, że zaliczone.
Chociaż byłam dość biegła w zaklęciach obronnych, mocno przeżywałam fakt, że nie byłam w stanie wyczarować patronusa przybierającego konkretną formę. Zawsze był tylko srebrzystą mgiełką broniącą mnie przed złem, jednak każda próba przemienienia go w coś więcej kończyła się fiaskiem. Dlaczego? Podobno nie mogłam przywołać w pamięci żadnego wspomnienia, które wystarczająco napawałoby mnie siłą. Przez to po pewnym czasie... Po prostu przestałam próbować.
Za to metaforycznie rozbiłam bank kiedy zrozumiałam, że za pomocą transmutacji mogę zamieniać igły roślinne w te do szycia, kijki w szydełka, a wełnę wywołaną zaklęciem caldasa da się pozbierać do krawieckich zabiegów. Nie wspominając o tym, że raz powiększyłam za pomocą transmutacyjnej inkantacji ropuchę kolegi, która urosła trzykrotnie i przez dłuższą chwilę siała absolutny chaos w pokoju wspólnym... Przyznaję, mieliśmy ubaw, aż do ostatniego roku.
Z setek znów staliśmy się dwójką.
W końcu trzeba było zostawić Hogwart za sobą i wrócić do domu. Znów postawiłam stopę w Dolinie, tym razem na zawsze; w wieku jedenastu lat wyszłam stąd jako dziecko, a teraz wróciłam jako kobieta. To dziwne uczucie. Na głowie taty przybyło siwych włosów, chociaż pewne rzeczy pozostawały niezmienne: wciąż rzadko kiedy można było wygonić go z jego warsztatu, nawet jeśli specjalnie dla niego nauczyłam się gotować, żeby nie umarł z głodu. Albo żebyśmy oboje nie umarli, wersje są podzielone.
Niestety - pani Cattermole już z nami nie było. Umarła na zawał serca niedługo po tym, jak wyruszyłam na ostatni rok nauki, ale jej pogrążona w żałobie córka pozwoliła mi odwiedzić jej warsztat ostatni raz przed sprzedażą domu; wręcz kazała mi zabrać co tylko chciałam, przedmioty pozostawione przez matkę jedynie dodawały jej smutku. Pierwotnie niechętnie, ale w końcu poddałam się pokusie i wzięłam jej zapasy materiałów, przeróżnych igieł i wzorów, nie spodziewając się nawet, że w ramach prezentu po ukończeniu szkoły tata wygospodarował dla mnie pomieszczenie na mały zakładzik. Miał być mój i tylko mój. Tu miałam spełniać marzenia, tworzyć nowe, śliczne rzeczy, najpierw tylko dla mieszkańców Doliny, a potem... Potem dla każdego, kto tylko chciał skorzystać.
Zdarzało się, że wciąż pomagałam pani Ross przy jej magicznych stworzeniach. Dbałam o to, by wiedza ze szkoły nie odeszła do lamusa zbyt szybko, a numerologię - chcąc czy nie chcąc - powtarzałam w domu z tatą, który czasem przy kolacji urządzał mi nieoczekiwane przepytki, w ten sposób oceniając czy zasłużyłam na dodatkową kremówkę, jaką zachomikował z tajnego wyjścia do cukierni.
Byłam dorosła, więc wyrosłam również z pytania o matkę. W moich myślach stała się nią pani Cattermole, choć wiekowo było jej może bliżej do babci, ale to dziś bez znaczenia; dała mi więcej niż każda inna kobieta, nauczyła fachu, a w dzieciństwie przecież nawet o tym nie wiedziała. Może właśnie dlatego naszkicowałam kiedyś z pamięci jej portret i trzymam go w szufladzie Ważnych Rzeczy - no dobrze, przyznaję, że ciężko na niego patrzeć. Ze szkicowaniem projektów krawieckich idzie mi dużo lepiej niż z portretami, więc pani Cattermole bardziej przypomina tam przerośniętego szczuroszczeta... Ale to nic, staram się tego nie widzieć.
Właściwie to nawet nie muszę o tym myśleć, bo po co? Od czasu mojego powrotu do domu zmieniło się dużo, na lepsze - nasza więź z tatą ewoluowała, staliśmy się sobie bliżsi, zaczęliśmy więcej rozmawiać, a w końcu nawet dzielić nasze pasje. Pozwolił mi wejść do warsztatu. Pozwolił patrzeć jak tworzy świstoklik, choć musiałam trzymać się z tyłu, na wszelki wypadek, i założyć te śmieszne gogle, które w razie wybuchu miały nas ochronić. Odrażające - ale przecież nie wybrzydzałam, żeby nie psuć magicznej chwili, na którą czekałam tak długo... W zamian tata zgodził się zapozować mi do stworzenia męskiej sylwetki. Pomodelować. Zaufał mi, jak dorosłej, dojrzałej kobiecie - czułam to. W kuchni, kiedy przygotowywałam nam śniadanie po kolejnej zarwanej nocy i później w zmęczonym tańcu po całym salonie. To było... Trochę jak ogień. Pożoga; nie wiedziałam, że go potrzebuję, a kiedy w końcu rozbłysnął jak najjaśniejsza gwiazda, stał się moją ulubioną grą.
Dzięki znajomemu taty dowiedziałam się później o Zakonie Feniksa. O tym, że do niego należy, a moje umiejętności także mogą pomóc dobrej, słusznej sprawie. Nie zastanawiałam się długo, skoro mogłam przyłożyć rękę do ukrócenia tego szaleństwa ogarniającego Brytanię, to to właśnie zrobię. A on obiecał, że w tym wszystkim sam będzie trzymał mnie za rękę.
I tak właśnie żyjemy w Dolinie.
Jeszcze, dopóki pan Beckett nie wysadzi nas w powietrze.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 10 | 5 (rożdżka) |
Uroki: | 0 | 0 |
Czarna magia: | 0 | 0 |
Uzdrawianie: | 0 | 0 |
Transmutacja: | 15 | 0 |
Alchemia: | 0 | 0 |
Sprawność: | 2 | Brak |
Zwinność: | 10 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Kłamstwo | I | 2 |
Kokieteria | II | 10 |
Numerologia | II | 10 |
ONMS | II | 10 |
Perswazja | I | 2 |
Spostrzegawczość | I | 2 |
Skradanie | I | 2 |
Zręczne ręce | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Ekonomia | I | 2 |
Mugoloznawstwo | I | 0 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Zakon Feniksa | 0 | 3 |
Rozpoznawalność | I | - |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Muzyka (wiedza) | I | 0.5 |
Rzeźba (tworzenie) | I | 0.5 |
Krawiectwo | III | 25 |
Gotowanie | II | 7 |
Rysowanie | I | 0,5 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | I | 0.5 |
Pływanie | I | 0.5 |
Taniec współczesny | I | 0.5 |
Łyżwiarstwo figurowe | I | 0.5 |
Kolarstwo | I | 0.5 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 (+0) |
Reszta: 9 |
flames come alive.
Witamy wśród Morsów
Kartę sprawdzał: William Moore
[13.02.21] Komponenty (październik/grudzień)
[26.07.21] Styczeń/marzec
[30.05.21] Wsiąkiewka (październik-grudzień): +3PB
[03.09.21] Wsiąkiewka (styczeń-marzec): +3 PB do reszty
[14.03.21] Wykonywanie zawodu (październik-grudzień): +20 PD
[10.05.21] Zdobycie osiągnięcia: Genealog; + 60 PD
[19.05.21] Zmiana wizerunku
[30.05.21] Wsiąkiewka (październik-grudzień): +120PD
[16.06.21] Zakupy:magiczny zegar, -25 PD
[16.06.21] [G] Zakup Oka ślepego, -100 PM
[23.07.21] Spokojnie jak na wojnie: +76 PD, +2 PB organizacji
[06.08.21] Lusterko: +4PD
[06.08.21] Wykonywanie zawodu (styczeń-marzec): +15 PD
[11.08.21] Wykonywanie zawodu II (styczeń-marzec): +15 PD
[18.08.21] Osiągnięcia (Wielki głód): +30 PD
[20.08.21] Aktualizacja zdolności postaci: +3 PB
[24.08.21] [G] Założenie hodowli wsiąkiewek: -600 PM
[24.08.21] Osiągnięcia (Do wyboru, do koloru; Ostrożny sprzymierzeniec; Sędzia kalosz; Wór pełen ziół; Mały pędzibimber; HEP!; Lekką ręką; Wilk z Pokątnej Street): +330 PD
[03.09.21] Wsiąkiewka (styczeń-marzec): +120 PD, +3 PB
[29.10.21] Zakupy: skóra tebo x2, -30 PD
[31.12.21] Powiększenie limitu postaci krwi czystej ze skazą; -400 PD
[10.01.22] Powiększenie limitu genetyki lub umiejętności; -500 PD
[20.03.22] Spokojnie jak na wojnie: +50 PD; +1 PB organizacji