Zaplecze
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:46, w całości zmieniany 1 raz
- Wszystkim dziewczynom tak prosto z mostu proponuje pan wizytę w swoim mieszkaniu? - zapytałam ironicznie. Cholera, jednak to jakiś morderca i boi się zostawić dowody w sklepie. Pięknie, Annabelle, pięknie! - Czy to wypada? - dodałam zaczepnie, moszcząc się wygodniej w fotelu, który skrzypiał i zgrzytał zupełnie jak stare kości właścicieli tego przybytku (ponoć wcale nie byli tacy starzy, ale kto by się przejmował tą drobną zmianą). Ciekawe czy w ogóle tu zaglądali, czy wszystkie obowiązki spadały na pracowników, a właściciele pojawiali się tylko raz w tygodniu, by zgarnąć kasę i sprawdzić, czy wszystko gra. Ale gdyby tak było, czy Barry chciałby się stąd czym prędzej wydostać, zamiast załatwić całą sprawę na miejscu?
- To tylko kilka szybkich pytań - skłamałam, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że pytań wcale nie było kilka. Jeśli dostałam już jakiś temat, to lubiłam drążyć go do końca, drenując swojego rozmówcę z całej posiadanej wiedzy. - Głównie o to, co pana klienci najchętniej kupują, jakie poszczególne specyfiki mają działanie... - wzruszyłam ramionami, jednocześnie bliżej się mu przyglądając. Ponoć handlarze też czasem sobie nie żałowali i testowali nowe mieszanki, chodząc potem jak te sławne mugolskie zobmie, ale ten wyglądał na całkiem przytomnego.
-Wprost? Myślałem, że już zaliczyliśmy grę wstępną. - rzucił uśmiechając się weselej. W sumie pierwsze pogadanki mieli za sobą i nie są nieznajomymi nieznajomymi. Są nieznajomymi znajomymi. Znają się na tyle, aby nic o drugiej osobie nie wiedzieć. Ale oczywiście tutaj nieco żartował. Normalnie by jej nie zaprosił do siebie. W końcu to jest jego nowe lokum i wolałby, aby jak najmniej osób znało jego położenie. Lecz jeśli miałby wybrać, gdzie chciałby mieć wywiad o narkotykach, to definitywnie wybrałby własne mieszkanie, gdzie usiadłby na swojej wygodnej kanapie i nie musiałby co jakiś czas zerkać w stronę sklepu by wypatrzeć swego szefa. Może wystrój nie jest jakoś nowoczesny, ale jemu zbytnio nie przeszkadzało. Jest klimatycznie i bogato, jak na Nokturn. Nawet on tyle rzeczy nie ma w swoim mieszkaniu, ale za to ma bardziej wygodne fotele i kanapy od tych starych i dających przepiękne i oryginalne skrzypienie. Kto wie, czy ta kanapa nie pochodzi od trytoni? Dzięki wydają podobne. Ale chyba lepiej nie dochodzić, skąd pochodzi każda [nie]skradziona rzecz.
- Zgoda. - przytaknął. Coś mu mówiło, że na kilku się nie skończy, ale jeśli przekroczy granicę w którymś pytaniu, to zakończy te spotkanie. To jest przecież oczywiste. Albo zawoła kogoś, aby przyszedł. Co prawda, coś się wymyśli, ale wolałby nie stosować takich chwytów na zakończenie wywiadu. Miał nadzieję, że naprawdę to szybko się skończy i wróci do siebie. Inaczej Ollivander da mu jutro rano popalić.
- U każdej osoby można kupić różne specyfiki - poczynając od zwykłego opium, Diableskiego Ziela, Złotej Rybko, aż po Śnieżkę. Każdy z nich potrafi silnie uzależnić czarodzieja i trudno jest wyjść z nałogu. Nie ma reguły do tego, że tylko młodzi sięgają po takie rzeczy. Zdziwiłaby się pani, ile osób sięga po takie rzeczy. A wszystko zaczyna się od chęci zasmakowania. Chcą skosztować na przykład takiej Złotej Rybki, która może czasem spełnić jakieś drobne życzenie. Wywołuje ona silne halucynacje, które czasami mocno odbiegają od rzeczywistości. - zrobił pauzę, by się zamyślić, ale tak naprawdę to przypomniał sobie jedną scenę z Samuelem, gdzie widział go jako gwiazdkę. To była moc narkotyku. I gdyby wziął więcej, to pewnie miałby jeszcze większe i lepsze wrażenia po tamtym wieczorze. A takie Diable Ziele na przykład ono leczy i uspokaja człowieka. Nie byłoby w nim nic złego, gdyby nie to, że po długim czasie jego stosowania, uzależnia.[/b]
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
- Yhym... - mruczałam tylko między jednym a drugim zdaniem, by po minucie zaatakować go własnymi pytaniami. - Czy ten zawód jest bezpieczny? Nie obawia się pan kontroli? Jak odróżnia pan prawdziwych klientów od podstawionych? To opłacalne zajęcie? Skąd sprowadzany jest towar? Gdzie znajduje pan klientów, a może to oni znajdują pana? Jak wyglądają ceny poszczególnych specyfików? A ich działanie? Próbował pan kiedyś? Długo siedzi pan w interesie? - zaczęłam swój grad pytań, ale wcale nie oczekiwałam odpowiedzi na każde z nich. Z doświadczenia jednak wiedziałam, że jeśli zaatakuje się ofiarę rzuconymi nagle pytaniami, nie jednym, nie dwoma, ale całą masą, może ona wpaść w pułapkę i niechcący powiedzieć coś, co powinno zostać tajemnicą. Moje pióro zawisło nad kartką w oczekiwaniu.
Gdy zadała tyle pytań, zamrugał chwilę powiekami starając skupić się na tym, na jakie pytania mógłby jej odpowiedzieć, i co w takim przypadku jej powie. Bo raczej nie odpowie jej na wszystkie pytania. O niektórych to nawet z zasady nie powinno się mówić, jak o swych klientach i własnych doświadczeniach z narkotykami.
- Cena zależy, w jakim stanie dostanę towary. Mogą sięgać od kilku galeonów za porcję, aż do 100, bo niektóre składniki są trudne do znalezienia i trzeba to uwzględnić w cenie. Dodatkowo w cenę nie wchodzi to, jeśli ktoś źle zastosuje swoją porcję. Skoro ludzie chcą i kupują, to my jako sprzedawcy nie bierzemy za swój towar odpowiedzialności. Nie mogę zbyt wiele mówić o pochodzeniu, ale zapewniam, że przy właściwym zastosowaniu nikt nie powinien się otruć czy umrzeć. Siedzę w tym od kilku lat i już niejedne rzeczy widziałem, co ludzie potrafią zrobić ze swoim zakupem, panno... - spojrzał na nią chcąc wymusić na niej powiedzenie swego nazwiska. Wcześniej podała tylko swoje imię. Niech teraz poda swe nazwisko, bo było ciekawe kim ona może być. Od tego zależałoby, kto jej powiedział o nim. Bo oczywiście wolał, aby żaden prasownik nie nachodził jego i zadawał pytania o narkotyki.
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
- Annabelle Apollinaire, stażystka w Czarownicy - zaśpiewałam wdzięcznie, robiąc użytek ze swojego francuskiego akcentu. Doprawdy, zapomniałam już, jaka to przyjemność wypowiadać swoje nazwisko bez tej angielskiej maniery, która spłaszczała każdą samogłoskę w sposób obrzydliwie paskudny. Jakim pięknym językiem były angielski, gdyby przejął choć trochę akcentu od swojego francuskiego sąsiada. Stuknęłam palcem w notes i pióro od razu przestało pisać, wisząc w powietrzu centymetr nad kartką i czekając na kolejne polecenia. Westchnęłam w duchu, zastanawiając się przy tym, jak delikatnie i bez nacisku przedstawić swoją prośbę. Uznałam jednak, że nie ma co tracić czasu na podchody, a najlepszym sposobem, aby skłonić faceta do spełnienia kobiecych marzeń, jest ich wyartykułowanie słowo po słowie, jasno i wyraźnie. Płeć brzydka niestety nie potrafi się wielu rzeczy domyśleć. - Panie Barry, wszystko co pan mówi brzmi bardzo interesująco i niewątpliwie takie jest w rzeczywistości, ale widzi pan... - uśmiechnęłam się niewinne, a moje palce zaczęły kręcić loki we włosach. Robiłam to machinalnie, taki już mów nawyk z dzieciństwa i nie miało to nic wspólnego z flirtowaniem. Przynajmniej nie dzisiaj. - Podobno najlepiej samemu coś sprawdzić, zanim się zacznie o tym pisać, więc jeśli byłby pan taki miły... - wstałam z fotela, patrząc wyczekująco na drzwi. Nie dalej jak kilkanaście minut temu proponował wizytę w swoim mieszkaniu. Może jeszcze nie zdążył zmienić zdania i propozycja jest nadal aktualna?
z/t
Ostatnia próba nie poszła mu zbyt dobrze, ale doskonale wiedział, do kogo powinien się zgłosić, aby sprawdzić, w czym tkwi błąd. Nie znosił popełniać błędów, nie przyjmował ich w ogóle do wiadomości i za wszelką cenę musiał osiągnąć poziom, który by go satysfakcjonował, a w tym przypadku było opanowanie nauki rzucania klątw na przedmioty, przede wszystkim w bezpiecznym dla siebie samego sposobie.
To on wzbudził jego zainteresowanie tym tematem równo sześć lat temu. To on, spotkany właśnie tutaj, tego samego dnia pokazał mu zaczarowaną szablę, której użycie aktywowało niszczycielskie zaklęcie. Wtedy, gdy szukał czegoś innego w myśl pozbycia się swojej narzeczonej szabla wydawała mu się zbędna, ale owa myśl i sposób w jaki można było wpoić w coś magię nie dawał mu spokoju od tamtego czasu. Nokturnowe plotki mówiły, że pojawi się tu zgodnie z tradycją ponownie. Po sześciu latach, dwudziestego pierwszego listopada tuż przed zamknięciem sklepu. Dlatego właśnie przekroczył próg okryty ciemnym płaszczem, od razu wchodząc na zaplecze. Jego wilgotne ubranie zaszeleściło pomiędzy zakurzonymi regałami. Rozejrzał się, próbując dostrzec jakąś postać w tych ciemnościach, ale nie było tu nikogo. Przystanął więc przy drzwiach do sklepu, opierając się bokiem o framugę i nasłuchując, na wypadek, gdyby osoba, której poszukiwał znalazła się po drugiej stronie — ku jego zaskoczeniu. Pisał do niego list, miał nadzieję, że go odczytał i pokaże mu w jaki sposób prawidłowo opanować tę sztukę.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ostatnio zmieniony przez Ramsey Mulciber dnia 04.06.16 10:34, w całości zmieniany 1 raz
Może to dlatego miał swój schemat działania i talent do zaklęć czarnomagicznych przelał na klątwy, które zatruwały przednioty i odbierały żywot albo skazywały na życie z chorobą. Serg wiedział, że niektóre z użytych sztuczek pozwalały na okaleczenie wszystkich tkanek, by te gniły. Tak urozmaicał pierścionki dla nieświadomych kobiet i sygnety dla niewiernych mężów. Biżuteria była dla zeń najbardziej dochodowym zajęciem, ale powoli i to stawało się nudne. Musiał więc przekazać swoją wiedzę komuś, kto byłby jej godny. Liczył zatem, że znów się spotka z Mulciberem, który łaknął wiedzy i szukał odpowiedniego sposobu, by zajść daleko. Brakowało mu jednak trafienia na odpowiednią ścieżkę.
-Spodziewałem się tu ciebie - powiedział, choć nawet nie spojrzał na mężczyznę. Kąciki ust mu nie drgnęły, bo wciąż był zbyt zajęty pieszczeniem złotej bransolety z rubinami. Zastanawiał się - po co. -Cóż mogę dla ciebie zrobić, młody człowieku? Jestem niezwykle zapracowany, a bezsensowne zabieranie mojego czasu jest... Ryzykowne.
— Mógłbym się martwić własną przewidywalnością — mruknął, choć nie czekał wcale na odpowiedź. — Ale doskonale wiesz, po co przyszedłem. Jesteś jedyną osobą, która może mi pokazać jak poprawnie rzucać klątwy. Obaj wiemy, że to nie kwestia znajomości zaklęć i ich rzucania. Mogę szukać błędów na własną rękę, ale szkoda mi czasu na bezsensowne błądzenie we mgle. Szanuję za to twój i chcę żebyś mi go poświęcił. To nie jest pozbawione sensu, jestem pojętnym uczniem.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Mężczyzna obrócił nieznacznie głowę i otaksował spojrzeniem przybyłego czarodzieja, a zaraz potem uśmiechnął się kącikowo. Nie zamierzał wchodzić w niepotrzebną wymianę zdań, która prowadziłaby do nikąd. Nabrał jednak powietrza w płuca i dotknął bransolety, którą jeszcze nie tak dawno temu się bawił. Doszukiwał się w tym podstępu, ale nie wierzył, że młodziak byłby tak głupi i targnął się na jego życie, toteż odsunął się od biurka i nie patrząc na rozmówcę, powiedział:
-Udowodnij mi, że jesteś tego wart - czy było to zaproszenie, a może propozycja wykorzystania swoich umiejętności, by pojąć problem, który wynikał... Cóż, Sergiej miał to dopiero odkryć.
Zbliżył się więc do niego, wyciągając różdżkę. Starzec drgnął odruchowo, ale nie zrobił nic poza instynktowną reakcją określającą sporą ostrożność. Pozwolił mu jednak na działanie, choć nie spuszczał wzroku z jego oczu, które w przeciwieństwie do niego pozostawały w bladym świetle lampy.
Złota bransoleta z rubinami, którą trzymał mężczyzna wyglądała potwornie znajomo. Przypominała jeden z tych rodowych klejnotów Rosierów, właściwie zupełnie jak one. Czy istniała szansa, że jest to jakaś zaginiona pamiątka rodzinna, czy tylko wykonano ją na łudzące podobieństwo? Nie wierzył, aby mogła być prawdziwa, mieć swoją historię, tradycję; należeć do kogoś kogo znał. Była jednak doskonałym środkiem do manipulacji. Czy planował ją wykorzystać przeciwko Różom? Ta myśl sprawiła, że zmarszczył brwi. Przyjrzał mu się z rezerwą, bo nie spodobałoby mu się to pewnie, lecz w tej chwili o wiele bardziej jego myśli kierowały się ku praktyce umiejętności. To zadanie, jakie miała spełniać złota bransoleta było dla niego najistotniejsze.
Obrócił różdżkę w palcach, tak jakby nie była magicznym przedłużeniem jego dłoni, a zwykłym kijkiem lub batutą. Ale miał taki tik, kiedy skupiał się na czymś i zależało mu aby wykonać zaklęcie bezbłędnie, perfekcyjnie i miał na to czas. Jego palce zacisnęły się na zdobionym kawałku drewna. To nie była jego pierwsza różdżka — tamtą złamał, kiedy rzucił zaklęcie Imperiusa na przypadkowo spotkanego Mugolaka i zmusił go do zabicia swojej narzeczonej. Pierwszej, oczywiście. Ta różdżka była robiona na specjalne zamówienie u Garricka. Ciemnoszare drewno judaszowca, niezbyt proste, wręcz niesymetrycznie pofalowane połyskiwało w bladym blasku świec. Doskonale jednak było widać pionowe fałdy, które teraz ukrywały niegdyś poszarpane brzegi. Zakończona była wilczą główką, idealnie ukłądającą się w szerokiej, choć szczupłej dłoni Mulcibera. Wilk. Był patronem rodu, był jego dziecięcym przekleństwem, był jego patronusem i mógł być pewnie wcieleniem, gdyby tylko posiadł taką umiejętność. Dziś jednak właśnie ta różdżka skierowana była w stronę ledwie wyczyszczonej bransolety.
Tangeret Ventum padło jako pierwsze, oczywiście, ku temu nie było wątpliwości. Starzec odsunął się od przedmiotu na bezpieczną odległość, a po chwili wstał, aby stanąć tuż obok Mulcibera. Teraz już doskonale wiedział, po co przyszedł. Miał mu pokazać w czym tkwi błąd, co robi źle. Poinstruować go jak robić to poprawnie, bo przecież Ramsey posiadał ogromną wiedzę. Istniał gdzieś jednak mały haczyk, niewielki błąd, a on nawet swoim czujnym okiem nie był w stanie go wypatrzyć. Sam mędrzec, był chyba bardziej zainteresowany sposobem w jaki rzuca zaklęcia, a nie samą bransoletą i to, co się z nią stanie. Patrzył na ułożenie lewej dłoni, w której jego chwilowy uczeń trzymał różdżkę, obserwował ruch nadgarstka i skupienie, niemalże czując płynącą magię na sobie.
Mulciber zaś nie musiał zbyt długo myśleć nad tym, jakich zaklęć użyć. Wiele czytał na ten temat, miał wiele pomysłów. A pomysły rodziły się kiedy myślał o ludziach, których znał i spotykał. Zamykał więc oczy wyobrażając sobie potencjalną ofiarę i tworzył w głowie obraz skutków przedmiotu, który utrzyma. Tym sposobem szybko tworzył zarys nieprzypadkowych formuł, licząc na to, że tym razem się powiedzie.
— Lacrimosa — powiedział, a ze zdobionej skrupulatnie różdżki wypłynęła blado zielona, mleczna mgiełka, która otuliła leżącą na stule bransoletę. Unosiła się wokół niej przez dłuższą chwilę, niczym deszczowe chmury zwiastujące burze, blednąc bardzo powoli. Wisiała przez chwilę, a gdy się nieco przerzedziła zdawała się być pochłaniana przez połyskującą biżuterię, zupełnie tak jakby jej własne ciśnienie pożerało otaczające je zaklęcie. Była niczym gąbka, która pochłania wilgoć, tkwiąc w rozbryzganych kroplach rozlanej farby.
Powietrze gęstniało z każdą chwilą, a delikatne wibracje naelektryzowanej magii, która otaczała tę dwójkę mogły być wyczuwalne nie tylko przez nich samych, ale każdą osobę, która stałaby w tym samym pomieszczeniu. Na szczęście byli sami. Mulciber i on. Bezimienny zaklinacz przedmiotów.
Poczekaj aż się wchłonie. Usłyszał jego głos, ale nie spojrzał na niego. Patrzył na bransoletę, która zdawała się nie różnić niczym. Nie błyszczała bardziej, nie emanowała niezwykłym blaskiem. Nie zachęcała niczym szczególnym, choć pozornie mogłoby się wydawać, że będzie kusić i prowokować do jej założenia. Była równie okazała i niepozorna co wcześniej.
Ramsey odetchnął głęboko choć cicho, a starzec w tym czasie ruchem dłoni, potarciem palcami zapalił świece, które znajdowały się na zapleczu. Ich blady płomień nie dawał dużo więcej światła, ale świece służyły czemuś innemu. Ogień kołysał się niespokojnie, drżał pod wpływem lekkiego przeciągu pomiędzy drzwiami do sklepu i na zaplecze. Mulciber początkowo nie zwrócił na to uwagi, lecz w końcu milczenie jakie pomiędzy nimi nastało i dobiegające szmery i głosy zza ściany sprawiły, że musiał się rozejrzeć. I starzec zrobił to samo, lecz dopiero wtedy, gdy jego uczeń odwrócił głowę.
— To miejsce sprzyja takiej magii — odezwał się w końcu cicho. — Nie zawsze, nie wszędzie można uprawiać taki rodzaj czarów. — Zamyślił się, a po chwili wzrok znów skierował na bransoletę. Mentor milczał, lecz skinął głową, na znak, że może kontynuować.
— Libramuto— powiedział po tym, jak znów skierował różdżkę w stronę bransolety. To było odpowiednie zaklęcie do zaklinania biżuterii, przynajmniej tak myślał. Chciałby aby nosiło się ją lekko, dobrze, aby załagodziła wrażenie ciężkości wiążących się z nią zaklęć, które uaktywniłyby się zaraz po tym, jak dama zapięłaby ja na swoim nadgarstku. Jej piękno i elegancja, a także wyjątkowa wygoda w użytkowaniu byłyby doskonałą przykrywką dla powolnie rozpoczynającej się klątwy, która sprowadziłaby na nią potworny smutek i bezsens. Wolno rozwijająca się choroba psychiczna przysłoniłaby jej cały świat, a porażająca depresja wpłynęłaby nie tylko na nią, a wszystkich jej bliskich.
Tym razem jednak nic się nie zmieniło. Wyglądało na to, że nie podziałało, a pomimo poczucia, że magia się pojawiła, nie dostrzegł nic. Kiedy chciał spróbować ponownie starzec go powstrzymał.
„Dalej”, powiedział mu. Mulciber spojrzał na niego z konsternacją, marszcząc brwi i ponownie obrócił różdżkę w palcach.
Dalej, zgodnie z jego instrukcją uniósł różdżkę. Subtelnym ruchem dłoni wywołał kolejne zaklęcie — Clamario. O wiele trudniej byłoby powstrzymać wzmagające na sile zaklęcie, gdyby nie docierały do ofiary głosy innych ludzi, których jak zwykle świetne rady mogły wszystko zmienić. Ale żeby uniemożliwić też wyrażenie swojego żalu i zamkniecie go w zrozpacznej, chorej duszy dorzucił jeszcze Silencio. Z przyjemnością spojrzałby na osobę, która przeżywałaby wewnętrzną tragedię, a chcąc szukać pomocy i ukojenia, chcąc wyrazić swoje nieszczęście i smutek pozostałaby zamknięta w sobie. Głucha i niema. A szaleństwo dopadłoby ją szybciej niż każdą inną osobę, nie wzbudzając wielkich podejrzeń. Czyż to nie cudowna wizja?
Siła energii przekazywanej do przedmiotu zdawała się być na tyle duża, że ciśnienie napierało mu na klatkę piersiową, utrudniając oddychanie — nie tak naprawdę, lecz wrażenie było na tyle prawdziwe. Kiedy padło ostatnie zaklęcie, gwałtownie zaciągnął się powietrzem, nie mogąc doprowadzić do nawet chwilowej dekoncentracji. Musiał pamiętać o tej prostej czynności, o życiodajnym tlenie, jeśli chciał przejść przez ten etap. Teraz już wiedział na czym polegał błąd poprzednim razem — robił to zbyt szybko, zbyt łatwo się poddał, uznając, że zaklęcia się nie powiodły. Wręcz przeciwnie. Dzięki spokojowi starca, jego czujności i zwykłej próbie cierpliwości zdał sobie sprawę, że to wszystko się udało, lecz magia, tak potężna i złowroga musiała mieć czas, aby przeniknąć wszystkie cząsteczki i zespolić się ze sobą, doprowadzając do połączenia i reakcji.
Teraz wszystko było kompletne.
— Zadziałało?— spytał niepewnie, utkwiwszy wzrok w bransolecie, w biżuterii łudząco przypominającej rodowe skarby Rosierów, ale nie czekał na odpowiedź "Sprawdź sam". Chciał się jeszcze odezwać, ale starzec wskazał palcem w stronę ozdoby, która zdawała się nieco bardziej błyszczeć. Nieme „patrz” wskazało na jaśniejące złoto, lecz nie to było w tym wszystkim najbardziej interesujące. Mulciber kucnął przed stołem, spoglądając z bliska na przedmiot. On tak jakby… krwawił. Jakaś dziwna substancja zaczęła spod niego wyciekać. Jej konsystencja przypominała gęstą krew, kolor jednak smołę, choć o wiele bardziej rozrzedzoną i błyszczącą. To była esencja przedmiotu, która musiała ustąpić miejsca czarnomagicznej sile. I to teraz wywołane czary trzymały ten twój w całości, twór który po złamaniu klątwy rozpadnie się na milion kawałków, niczym rozbita porcelana.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Uśmiechnął się kącikowo, gdy padło jedno z pierwszych zaklęć i wbił wzrok w Ramseya, któremu przypatrywał się nieustannie. Oddech mu się spłycił, gdy bransoleta niebezpiecznie drgnęła, a następnie przeniósł swoje intensywne spojrzenie w bok. Analizował wszystko nieustannie i szukał odpowiedzi na pytania, które nagle zaczęły kotłować się w jego głowie. Myślał, że młodociany nie da rady i odpadnie już na wstępie, a jednak był zawzięty. Starał się, skupiał i pokazywał, że jest tego wart. Cóż więc mógł zrobić Sergiej, który poszukiwał kogoś doskonałego? Kogoś kto go zastąpi? Może włąśnie miał w rękach najlepsze narzędzie, by uformować człowieka bezwzględnego w swym fachu, wszak nie można było mieć wyrzutów sumienia i skrupułów.
-Na Nokturnie żyje pewien mężczyzna - powiedział nagle i uniósł wzrok ku górze, by przyjrzeć się ciemnemu sufitowi. Nie mówił konkretnie, ale już wiedział, że starania czarodzieja powiodły się, tak jak tego oczekiwał. Raz po raz wdychał zapach tego miejsca, bo był niezwykły, intensywny i dość drażniący. -Ten przedmiot należał do jego żony, a noszenie go stanowiło dla potencjalnej kobiety istne zagrożenie - dodał spokojnie i uśmiechnął się drwiąco. -Teraz jest jeszcze lepszy, ale myślę, że nie powinieneś go dotykać... Nie chciałbyś chyba do reszty postradać zmysłów, prawda? - zapytał bez ogródek i lekkim machnięciem różdżki uniósł biżuterię do góry, by czasem jej nie smagnąć skórą, a następnie rozsunął szufladę, by wsadzić bransoletkę do jednej ze szkatułek. Dopiero potem, gdy klapa się zatrzasnęła, wręczył Ramseyowi jego dzieło i uśmiechnął się szeroko. -Może kiedyś ci się przyda. Zatruta i odbierająca życie...
Odsuwa od siebie wielkie tomisko i przeciera oczy ze zmęczenia. Czyta tę księgę już od kilku godzin i dałby przysiąc, że litery zaczęły skakać dookoła niego a cyfry dwoić się i troić. Wstaje i podchodzi do stolika przy ścianie, żeby zaparzyć sobie kolejną kawę. W pomieszczeniu nie ma okien, ale Edgar podejrzewa, że słońce zaczęło skłaniać się ku zachodowi. Dzień dobiega końca, ale nie jego praca. Musi zająć się jeszcze paroma sprawami, ale na szczęście te najciekawsze zostawił na koniec. Wszystko rozpoczął od uporządkowania rachunków i to zajęcie okazało się na tyle żmudne, że zajęło mu o wiele więcej czasu niż by tego chciał. Parę razy musiał przeliczać jedną z transakcji i już był niemalże pewny, że popełniono gdzieś karygodny błąd albo po prostu ktoś ich wykiwał. Edgar, szczerze mówiąc, wolał drugą opcję, ponieważ wtedy istniałaby większa szansa na odzyskanie swojej własności, jednak na szczęście wina leżała po jego stronie i kiedy tylko zauważył swój własny błąd, transakcja okazała się być jak najbardziej udana. Co niestety nie zmieniało faktu, że początek 1956 roku nie obfitował w wielki utarg. Burke musiał zastanowić się co z tym fantem zrobić, jednak miał zamiar pogłówkować nieco później. Tego konkretnego dnia miał jeszcze parę innych obowiązków do wykonania. Po skontrolowaniu rachunków postanowił skontrolować przedmioty wystawione na sprzedaż. Pracownicy sklepu dbali o katalogowanie kupionych i sprzedanych artefaktów, jednak nie zawsze interesowali się ich konserwacją. Dlatego też Edgar kroczył pomiędzy półkami i przyglądał się każdej rzeczy z osobna. Starał się to robić częściej, jednak skoro dzisiejszego dnia naszła go wena na porządne sprawdzenie rodzinnego interesu, postanowił jeszcze raz sprawdzić stan sprzedawanych przedmiotów. Czasami wystarczyło tylko zetrzeć kurz, innym razem przestawić w bardziej zacienione miejsce, a w jeszcze innym odsunąć konkretny kamień od drugiego. Niby błahostki, ale nie raz potrafiły wyrządzić wiele szkód, a Edgar w pracy był profesjonalistą i perfekcjonistą, więc nie mógł sobie pozwolić na żaden błąd. I dopiero po skontrolowaniu każdego metra kwadratowego sklepu, poszedł na zaplecze i zajął się zgłębianiem czarnomagicznej wiedzy. Jakby nie było od tego również zależała jakość jego usług, a... Cóż, chciał być najlepszy. Dlatego też wsadził nos w książkę i czytał. Czytał tak długo aż zaczął nad nią przysypiać, ale nie z nudów, a ze zmęczenia. Właśnie dlatego postanowił zaparzyć sobie kawę. Może i było późno, ale jeszcze nie mógł sobie pozwolić na powrót do domu.
Wsypuje do filiżanki łyżkę cukru i delikatnie miesza, ziewając. Stawia ją sobie na stole w bezpiecznej odległości od księgi, nawet nie chcąc wyobrazić sobie jej kartek wybrudzonych tym pobudzającym napojem. Choć czy faktycznie był taki pobudzający? Prawdopodobnie organizm Edgara przywykł do dużej ilości kofeiny we krwi, przez co taka kawa pomału przestawała mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie. Tak czy inaczej od czasu do czasu ją pije, przerzucając kolejne pożółkłe kartki. Animiatio czyta w myślach. Na krótką chwilę ożywia zwłoki, by te mogły wykonać krótkie polecenie wydane przez czarodzieja. Nigdy wcześniej nie słyszał o tym zaklęciu, więc wyrywa kawałek leżącego obok pergaminu i wkłada go w miejscu opisu. Obiecuje sobie, że jeszcze poszuka informacji na jego temat w innych źródłach, ale na razie skupia się na tym, co widnieje w obecnie czytanej księdze. Sama znajomość czarnomagicznych klątw, zaklęć i uroków to nie wszystko. Stara się poznać tak samo dobrze działanie i skutki inkantacji, jak i sposób obrony. Gdyby miał przez całe życie jedynie atakować innych, mógłby lekceważyć wszystkie przeciwzaklęcia, jednak jest to świat nieistniejący. Łapie więc kawałek pergaminu i szuka wzrokiem pióra. Nie może go znaleźć, dlatego wstaje i podchodzi do drewnianego kredensu. Otwiera ciężką szufladę i wyjmuje z niej śnieżnobiałe pióro, wracając do stołu. Macza je w kałamarzu i zaczyna zapisywać sposób obrony przed nowo poznaną klątwą. Tym sposobem o wiele łatwiej mu cokolwiek zapamiętać, więc zapisuje potrzebną inkantację jeszcze trzykrotnie. Bierze łyk nieco chłodniejszej już kawy i wzdycha ciężko, zamykając wielkie tomisko. Przesuwa dłonią po zdobionej okładce i odkłada ją na róg stołu. Otwiera za tą księgę dużo mniejszą, w dodatku zawierającą nieco inną wiedzę. To jedna z nielicznych w pełni legalnych rzeczy, którą można tutaj spotkać. A jest to nic innego jak książka poświęcona obronie przed czarną magią, którą z pewnością można nawet zamówić w Esach i Floresach. Edgara denerwuje sposób w jaki autorzy podchodzą do samej czarnej magii, jednak musi przyznać, że wszystko jest w niej naprawdę rzetelnie opisane. Dlatego też wciąż z niej korzysta, przymykając oko na irytujące poglądy twórców. Otwiera ją na jednej z ostatnich stron, przysuwając bliżej siebie świecę, gdyż pomału gaśnie i wokół robi się coraz ciemniej. Umiejętność łamania klątw wymaga od niego odświeżania posiadanej wiedzy, jak i ciągłego jej poszerzania. Nie może sobie pozwolić na błąd - inaczej sam stanie się ofiarą.
Mijają kolejne godziny. Świeca całkowicie się wypala, co zmusza Edgara do zaprzestania lektury. Idzie do tego samego kredensu co wcześniej i wyciąga z niej nową świecę, zapalając ją w miejscu starej. Zamyka czytaną książkę i odkłada ją w ten sam róg, co wielkie tomisko. Opada na oparcie krzesła i siedzi przez moment w bezruchu. Dopiero po paru minutach otwiera oczy i wyciąga z szuflady zawiniątko z naszyjnikiem od Evelyn. Krótkim machnięciem różdżki powoduje, że wszystkie księgi i pergaminy przelatują w inne miejsce, zostawiając pusty stół. Ostrożnie rozwija kolejne warstwy materiału do czasu, kiedy dokładnie widzi cały naszyjnik. Na pierwszy rzut oka wszystko jest z nim w porządku, ale Edgar wystarczająco wiele razy miał do czynienia z zaklętą biżuterią, by wiedzieć, że jednak coś jest z nim nie tak. Od razu zaczyna się zastanawiać nad powodem, przez który jego kuzynka dostała taki wyjątkowy prezent. Czy komuś się naraziła? Ciężko mu było w to uwierzyć. Bardziej szedłby w kierunku zemsty na innym członku jej rodu. Czyżby chodziło o jej ojca? Nestor rodu z pewnością miał wiele grzechów na sumieniu, to by pasowało. Nawet nie chciał zastanawiać się nad własnymi przewinieniami, przez które mogłaby ucierpieć jego żona, siostra czy dzieci. A był przekonany, że przez te lata spędzone na prowadzeniu interesów z tyloma podejrzanymi ludźmi, znaleźliby ku temu powody. Spogląda na zegarek i przestaje się nad tym zastanawiać. Wstaje i odsuwa krzesło, żeby mu nie przeszkadzało. Zdecydowanie lepiej pracuje mu się nad klątwami w pozycji stojącej. Przygląda się naszyjnikowi z każdej strony, ostatecznie celując w niego różdżką i mówiąc - Scio - chcąc poznać czarnomagiczne zaklęcia, które niewątpliwie oplątują ten przedmiot. Czy ma on związek z wydarzeniami z Sabatu? Czy ktoś tak bardzo uwziął się na ich ciasny arystokratyczny światek, że postanowił atakować ich wszystkich razem i każdego z osobna? Prawdopodobnie te dwa przypadki w ogóle się ze sobą nie wiązały, ale to chyba oczywiste, że właśnie taki scenariusz przyszedł Edgarowi do głowy. Czy mają wrócić do dawnych czasów i sprawdzać nawet każdy posiłek, który spożywają z obawą, że została do niego dodana śmiercionośna trucizna? Edgar rozumiał zagrożenie, ale miał ogromną nadzieję, że szlachetne rody nie popadną w paranoję. Nie zaczną podejrzewać siebie nawzajem. Nie przestaną wychodzić ze swoich posiadłości. Na razie nie miał okazji pójść na żadne oficjalne spotkanie, jednak wydawało mu się, że pomimo noworocznych ataków, wszyscy żyją w miarę normalnie.
Edgar jest zbyt zmęczony, by w tym momencie zająć się zdejmowaniem klątw. Delikatnie pakuje naszyjnik i z powrotem chowa go do zamykanej szuflady. Postanawia zająć się tym innego dnia, kiedy będzie wypoczęty. List do Evelyn również postanawia napisać dopiero jutro, zdobyta przez niego wiedza na razie nie jest jej do niczego potrzebna. Machnięciem różdżki gasi wszystkie świece i teleportuje się do domu.
|zt
kings and queens
Matthew powoli kończył swoją dzisiejszą zmianę w sklepie Borgin&Burke; po obsłużeniu ostatniego klienta pozostało mu zakończenie wieczornych porządków na zapleczu. Tylko on krzątał się jeszcze po lokalu, pozostali pracownicy już dawno zdążyli rozprawić się ze swoimi obowiązkami i opuścić budynek. Ogrom pracy i zadań tego dnia był wręcz niezwykły, pudełka z zaklętymi przedmiotami mieszały się na półkach, mieszki z zarobionymi galeonami leżały w stosach na wszystkich blatach i płaskich powierzchniach. W protokołach również panował chaos, jednak - całe szczęście - troska o rachunki nie wpisywała się wachlarz dzisiejszych obowiązków Botta.
Ramsey z samego rana zostawił na zapleczu w sklepie rzadki artefakt zaklęty na specjalne zamówienie jednego z bardziej zamożnych klientów z arystokratycznego rodu. Mężczyzna miał w planach odebrać go wieczorem, po całodniowych męczarniach za biurkiem w Ministerstwie, aby z samego rana dostarczyć przedmiot do rąk własnych kontrahenta. Był zmęczony, przez wiele godzin z rzędu przyszło mu użerać się z właścicielem rezerwatu hipogryfów - miał w nim miejsce przykry wypadek, wskutek czego dziecko o wpływowych rodzicach zostało dotkliwie zranione. Właściciel buntował się jednak przeciwko wyrokowi i nie chciał dopuścić do egzekucji zwierzęcia. Ramsey bez zwątpienia postawił na swoim, co nie zmienia faktu, że tak długie, bezcelowe kłótnie ze zrozpaczonym mężczyzną z pewnością nie polepszyły mu nastroju.
Gdy Mulciber późnym wieczorem za pomocą sieci Fiuu dotarł do sklepu, z miejsca ruszył na zaplecze, by czym prędzej odnaleźć na odpowiedniej półce zostawiony przez siebie artefakt. Jednak paczka nie znajdowała się tam, gdzie z rana położył ją Ramsey, nie wyglądało też na to, by ktoś przełożył ją do innej szafki. Z powodu panującego dzisiaj w sklepie zamętu najpewniej któryś z pracowników pomylił się i przehandlował przedmiot, który wcale nie był na sprzedaż. Niestety, księga z protokołami milczała i nie wskazywała, kto odkupił artefakt przygotowany przez Ramsey'a.
Gdy Mulciberowi zdawało się, że w sklepie nie ma już nikogo, kto wytłumaczyłby mu, jak mogło dojść do takiej pomyłki, na zaplecze wrócił Matthew, który jeszcze przed chwilą porządkował przedmioty na ladzie w głównej części sklepu.
Datę spotkania możecie założyć sami. O skończonym wątku z rozwiązaną sytuacją możecie poinformować w doświadczeniu. Czara Ognia nie kontynuuje z Wami rozgrywki. Wszystko jest w Waszych rękach.
Miłej zabawy!
- Ja ciebie też - Odszczekał jej, myśląc o tym, że to on będzie musiał się po nie schylać bo lafirynda bawi się w urażone ego. - Zapraszamy ponownie. - Podniósł głos, przypominając sobie w ostatniej chwili, że wobec klienta, zgonie z przykazem szefa, powinien być grzeczny. Jego dobra wola owocuje jednak hucznym trzaśnięciem drzwiami. Oczywiście.
- Francuska suka - podsumował na głos i zaczął zbierać te rozrzucone monety, a potem za czynienie porządków.
Wszystkiego miał już po dziurki w nosie. Od rana wszyscy chcieli przenosić wszytko wszędzie. Po co? Teoretycznie ku chwale szeroko pojętego porządku, praktycznie zaś Bott śmiał przypuszczać, że pod nieobecność Edgara planują przekształcić interes w burdel. Oczywiście atmosfera pracy tego dnia była napięta i sprzyjająca utarczkom. Naturalnie klienci też dawali popalić. Co prawa Bott starał się trzymać, jak najdalej od lady, lecz tego dnia (na nieszczęście jego i interesantów, których przyszło mu obsługiwać) brakowało rąk do pracy więc i ten zaszczyt go nie ominął.
Gdy skończył porządkować główne pomieszczenie udał się na zaniedbane przez niego zaplecze. Cieszył się, że będzie mógł w spokoju ogarnąć swoje obowiązki. A przynajmniej do moment w którym dostrzegł czyjąś sylwetkę się tam czającą.
- Kto tam? - Warkną, uznając, że właścicielem cienia jest jakiś nieproszony intruz. Dopiero po zbliżeniu się widzi w tym wyższego od niego człowieku znajomą twarz.
- A, to ty...- ktoś tam. Z głowy mu wypadło, lecz Bott nie wyglądał na zmieszanego z tego powodu. Może nie pamięta imienia, lecz wie, że też tu pracuje. Pozwolił więc sobie przejść na ty, choć człowieka może trzeci raz widział na oczy od kiedy pod tym dachem został zatruniony. Co prawda Edgar podjął się pracy nad jego etykietą, lecz efekty ciągle były niezadowalające.
Potrafił wykazać się zdolnościami negocjatora, kiedy był w gorszym położeniu i starał się za wszelką cenę dostać to, czego chciał. W roli kata nie miał żadnych skrupułów, pozbawiony był też poczucia przyzwoitości i krzty empatii. Błagalne miny i długie dywagacje z właścicielem rezerwatu miały spełznąć na niczym i zamierzał wykonać egzekucję na zwierzęciu, które do najgroźniejszych nie należało. Tak naprawdę wydłubanie dziobem gówniarzowi oczu było bliżej sprawiedliwości niż ukatrupienie sprowokowanego stworzenia, ale wpływy... były znaczące, a on nie był idealistą. Zawsze szedł tam, gdzie mu było wygodniej.
Wrócił na Nokturn licząc, że w końcu będzie mógł przekazać niezwykły amulet, który zakupił od łowcy magicznych przedmiotów. Ciążyła na nim szczególna klątwa, długotrwała i dość dotkliwa w skutkach. Mulciber przyłożył do tego dużą wagę, chcąc aby klient był zadowolony. Nie szło tu o zapłatę, raczej o przysługę. Ramsey kolekcjonował je jak inni znaczki, czy staroświeckie monety, wiedząc, że któregoś dnia będzie potrzebował czyjejś pomocy, a wtedy honorowo otrzyma ją w zamian.
Pojawił się w kominku z trzaskiem, a zielony płomień szybko zmienił się w szarawy, brudny obłok. Od razu udał się na zaplecze, nie zamierzając marnować więcej czasu. Ani on, ani tym bardziej jego klient nie lubili zbędnej zwłoki. I ku jego zdziwieniu okazało się, że... nie był sam.
— Ja — odparł cicho, mierząc uważnie wzrokiem personę, która się pojawiła przed nim. Minął mężczyznę, nie zawracając sobie nim głowy. Chciał zabrać swój amulet i udać się w umówione miejsce. Jego płaszcz zaszeleścił, gdy gwałtownie zatrzymał się przed szafką. To niemożliwe, powtarzał jak mantrę. Mózg wyraźnie podpowiadał mu, że zostawił paczkę właśnie tutaj, tymczasem nie było po niej ani śladu. — Gdzie to jest?— spytał głośno, unosząc brwi. Sam się jednak nie obrócił, nie drgnął nawet. Wzrokiem tylko przeczesywał szafki w poszukiwaniu właściwego pakunku.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew