[SEN] Nocą serce bije głośniej
AutorWiadomość
Nocą serce bije głośniej
Listopad 1957
Jeżeli się zatrzyma, zginie. Ta jedna myśl rezonowała wzdłuż wszystkich jej kości, odbijała echem po otchłaniach umysłu, jeszcze zanim zmysły zdążyły zarejestrować detale otoczenia. Jak się tu znalazła? Czy była to nieświadoma teleportacja, a może krótkotrwała niepamięć wsteczna indukowana urazem, stresem?
Bosa, zimna stopa natrafiła na wystający korzeń. Był zakończony ostro, zostawił drzazgi. Z ust Elviry wyrwało się mimowolne stęknięcie, oddech utkwił w tchawicy, w kąciku wargi utworzył bąbelek powietrza. Bolało obrzydliwie, ale nawet na chwilę nie ustała w biegu. Pędziła dalej między wysokimi, strzelistymi drzewami, potykając się o gałęzie, przejeżdżając palcami po chropowatych szyszkach. Czasem czuła między palcami igły, czasem wilgoć. Kolana uginały się pod nią coraz ciężej, jakby z upływem minut traciła na wzroście.
Nie mogła się zatrzymać, musiała uciekać. Nie wiedziała przed czym, ani nawet dlaczego. Żądza przeżycia dodawała sił. Jeśli upadnie, wydarzy się coś przerażającego; lepiej już niech straci skórę z podeszew stóp, tę skórę będzie się dało opatrzyć.
Przemykając między dwoma blisko rosnącymi drzewami zaczepiła o gałąź rękawem muślinowego szlafroka. Purpurowy materiał rozdarł się od łokcia wzdłuż przedramienia i łopotał smętnie na wietrze. Kawałek mogła zostawić za sobą. Czy powinna po niego wrócić? Ślady wzmagały zagrożenie, ale jak je powstrzymać, jeżeli nie wiedziała, co ją ściga? Nie tak dawno temu siedziała jeszcze na miękkim fotelu we własnym mieszkaniu, czytała książkę o polowaniach na czarownice i piła wódkę z lodem. Nie miała wrogów. A może miała? Była Rycerzem, wielu ludzi chciałoby ją zabić.
Dlaczego księżyc wisiał tak wysoko na niebie, oślepiał wibrującym srebrem? Czy w kalendarzu ominęła pełnię? Czy nadszedł czas wilkołaków? Wytężyła słuch, by móc usłyszeć odległe wycie, ale nie docierało do niej nic poza jej własnym, ciężkim oddechem i świstem wiatru. W lesie panowała przerażająca cisza. To mógł wcale nie być świst wiatru, lecz jej własna krew pędząca tętnicami.
W końcu doszło do nieuniknionego - potknęła się i przeorała gołymi kolanami po ścieżce. Palący piach przykleił się do ran, a ona zamiast usiąść, otrzepała go niezdarnie i zebrała się do dalszego biegu. Powinna się teleportować, ale nigdzie nie czuła różdżki. Co dalej? Wkrótce opadnie z sił, musiała znaleźć schronienie.
Nie zauważyła nawet, że zostawia na krzewach krople posoki, połyskujące w mroku jak rosa.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Okrągła tarcza księżyca lśniła mocnym, nienaturalnym wręcz blaskiem, zawieszona wysoko nad koronami drzew. Jego światło wyciągało z mieszańców najobrzydliwszą część ich jestestwa - paskudną, nienaturalną bestię. Wilkołak, pół-człowiek, pół-zwierzę, zaprzeczenie natury, czy Sigrun Rookwood brzydziło coś bardziej od nich? Chyba jedynie mugole, szlamy i zdrajcy własnej krwi. Jedynie ta nienawiść była w wiedźmie silniejsza, lecz nie szkodzi: miała w sobie jej naprawdę wiele.
Aż za wiele.
Nienawiść to jedno z najgorętszych i najbardziej intensywnych uczuć. Sigrun była tego żywym przykładem. Nic w niej tak nie rozpalało gniewu, przywodzącego na myśli szatańską pożogę - wyniszczającego wszystko dookoła i niemożliwego do opanowania - jak właśnie ona. Nigdy za dobrze nie kontrolowała własnych emocji. To emocje bardziej kontrolowały ją. Gdy nienawidziła, robiła wszystko, by obiekt tej nienawiści zniszczyć. Została łowcą wilkołaków, czerpała z tej pracy czystą satysfakcję, eksterminacja szlamu była zaś jej obowiązkiem wobec Czarnego Pana i prawdziwą przyjemnością - nie potrzebowała z tego korzyści materialnych.
Tak jak każdej pełni, miesiąc w miesiąc, wędrowała po lesie z różdżką w ręku, kuszą w zaczarowanej torbie i ekscytacją tlącą się w piersi. Starała się jednak zachować zimną krew, myśli skupione na celu. Tropiła wilkołaka, zgubiła jednak jego ślad, zaklęcie zaś wykryło inną obecność. Nie zdążył się jeszcze przemienić? A może wypił wywar tojadowy? Chwilę się wahała, miała jednak przeczucie, że powinna. Wypiwszy eliksir, który sprawił, że wiedźma kroczyła przez leśne ostępy bezszelestnie, skryta w mroku, pokonała pieszo kilkaset metrów, dostrzegając gdzieniegdzie ślady posoki, by wreszcie w blasku księżyca dostrzec sylwetkę - ale ludzką, nie wilkołaczą. Skryła się zza jednym ze starych drzew, obserwując kobietę. W pierwszej chwili nie sądziła, że ją zna - lecz kiedy ta podniosła głowę i zaczęła stawać na nogi rozpoznała ją.
Zdrajczyni o imieniu Elvira Multon.
Nienawiść buchnęła w Sigrun jak ogień, jak szatańska pożoga, a oczy niemalże roziskrzyły się od silnej potrzeby ukarania jej. Pragnienia mordu. Od początku wiedziała, że Multon nie przyniesie im żadnego pożytku. Sigrun miała złe przeczucie odkąd tylko zasiadła przy stole obrad Rycerzy Walpurgii. Dziś miała zapłacić za zdradę.
- Nie tak szybko, Multon - zawołała, wychodząc zza drzewa, wkraczając w krąg księżycowego światła. Różdżkę miała uniesioną i celowała prosto w Elvirę. - Adolebtique - wycedziła nienawistni, a czar pomknął prosto ku wątłej blondynce. Tak jak wszystkie czarnomagiczne zaklęcia Rookwood - było potężne.
- Naprawdę sądziłaś, że uda ci się uciec? Co ty sobie myślałaś, głupia dziewucho? - zakpiła, a kolejnym czarem sprawiła, że ziemia przed Elvirą uniosła się niczym mur odcinając uzdrowicielce drogę ucieczki.
Aż za wiele.
Nienawiść to jedno z najgorętszych i najbardziej intensywnych uczuć. Sigrun była tego żywym przykładem. Nic w niej tak nie rozpalało gniewu, przywodzącego na myśli szatańską pożogę - wyniszczającego wszystko dookoła i niemożliwego do opanowania - jak właśnie ona. Nigdy za dobrze nie kontrolowała własnych emocji. To emocje bardziej kontrolowały ją. Gdy nienawidziła, robiła wszystko, by obiekt tej nienawiści zniszczyć. Została łowcą wilkołaków, czerpała z tej pracy czystą satysfakcję, eksterminacja szlamu była zaś jej obowiązkiem wobec Czarnego Pana i prawdziwą przyjemnością - nie potrzebowała z tego korzyści materialnych.
Tak jak każdej pełni, miesiąc w miesiąc, wędrowała po lesie z różdżką w ręku, kuszą w zaczarowanej torbie i ekscytacją tlącą się w piersi. Starała się jednak zachować zimną krew, myśli skupione na celu. Tropiła wilkołaka, zgubiła jednak jego ślad, zaklęcie zaś wykryło inną obecność. Nie zdążył się jeszcze przemienić? A może wypił wywar tojadowy? Chwilę się wahała, miała jednak przeczucie, że powinna. Wypiwszy eliksir, który sprawił, że wiedźma kroczyła przez leśne ostępy bezszelestnie, skryta w mroku, pokonała pieszo kilkaset metrów, dostrzegając gdzieniegdzie ślady posoki, by wreszcie w blasku księżyca dostrzec sylwetkę - ale ludzką, nie wilkołaczą. Skryła się zza jednym ze starych drzew, obserwując kobietę. W pierwszej chwili nie sądziła, że ją zna - lecz kiedy ta podniosła głowę i zaczęła stawać na nogi rozpoznała ją.
Zdrajczyni o imieniu Elvira Multon.
Nienawiść buchnęła w Sigrun jak ogień, jak szatańska pożoga, a oczy niemalże roziskrzyły się od silnej potrzeby ukarania jej. Pragnienia mordu. Od początku wiedziała, że Multon nie przyniesie im żadnego pożytku. Sigrun miała złe przeczucie odkąd tylko zasiadła przy stole obrad Rycerzy Walpurgii. Dziś miała zapłacić za zdradę.
- Nie tak szybko, Multon - zawołała, wychodząc zza drzewa, wkraczając w krąg księżycowego światła. Różdżkę miała uniesioną i celowała prosto w Elvirę. - Adolebtique - wycedziła nienawistni, a czar pomknął prosto ku wątłej blondynce. Tak jak wszystkie czarnomagiczne zaklęcia Rookwood - było potężne.
- Naprawdę sądziłaś, że uda ci się uciec? Co ty sobie myślałaś, głupia dziewucho? - zakpiła, a kolejnym czarem sprawiła, że ziemia przed Elvirą uniosła się niczym mur odcinając uzdrowicielce drogę ucieczki.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Dalej, prędzej, szybciej. Nie zważając na rękaw rozpruty po łokieć, na czerwone nici falujące w powietrzu niczym strużki lepkiej krwi wypływające z pulsującej tętnicy. Musiała przestać myśleć o cierpieniu, odwrócić myśli od pieczenia, które rozchodziło się po ciele prądami od porozdzieranych stóp. Musiała już stracić wierzchnią warstwę naskórka, może więcej. Stopy miały całkiem grubą skórę, powinna wytrzymać dłużej, a czuła się jakby już teraz stąpała wyłącznie po krwistoróżowej masie. Spomiędzy spierzchniętych ust uciekały jej niskie warknięcia i wysokie piski. To nie były normalne dźwięki i nie powinna ich wydawać. Była wszak Elvirą, poważną uzdrowicielką, Rycerką, umiała o siebie zadbać.
Ale też nie pamiętała, kiedy ostatnim razem znalazła się w lesie w nocy i bez różdżki, wędrując bez skóry na stopach. Biegnąc. Truchtając. Na zmianę. Coraz ciężej zaciągała powietrze do płuc, księżyc oślepiał mocniej. Potknęła się na korzeniu i złamała paznokcia dużego palca. Zawyła. Odgłos niósł się między drzewami echem, powracał i narastał, był nieludzki. Przełknęła ciepłą łzę (krew?) i ruszyła dalej, dalej, dalej. Co skazało ją na tak niechlubny los?
Wkrótce się okaże.
Słyszała obce kroki, ale nie była pewna, z której ze stron. Zakręciła się, biegała w kółko, od zawrotów głowy ledwo była zdolna utrzymać stabilność stawów. I w końcu spomiędzy drzew wyszła kobieta, nie - potwór. Monstrum z diabelskim uśmiechem, jasnymi włosami rozwichrzonymi na wątłym wietrze. Wysoka, silna i potężna, górująca nad nią jak kat. Chciała coś powiedzieć, zaprotestować, ale mogła tylko skamleć. Jak ranne zwierzę. Była rannym zwierzęciem.
Cudem uniknęła łańcuchów. Znała tę inkantację lepiej niż jakiekolwiek inne; tę i Decollatio. Determinacja oraz wilcze przerażenie dodały jej odwagi, padła na ziemię, wtulając twarz w leśną ściółkę, pachnącą siarką i krwią. Zagrożenie nie minęło, ale łańcuch zabrzęczał nad jej głową, poszły z niego iskry, które podpaliły suche liście nieopodal. Bardzo szybko zagasiła pożar własną dłonią, bo nie czuła żaru, choć widziała, że skóra odchodzi jej z wnętrza dłoni.
- Zostaw - szczeknęła. - Suko. Dziwko. Kurwo. - Już pamiętała, kim była łowczyni. To Rookwood. Nie miała prawa jej skrzywdzić.
Mur z rozmiękłej ziemi stanowił przeszkodę, ale kobieta srogo się przeliczyła, jeżeli sądziła, że to Elvirę powstrzyma. Już wciskała łapy w glebę, już wspinała się, pomagając sobie kolanami. Tutaj chwyciła się kawałka korzenia, tam potężnego głazu, który wykopała stopą i posłała wprost we wiedźmę. Za chwilę (krótką? długą?) znalazła się na szczycie, spadła po drugiej stronie i usłyszała chrzęst. Połamały się pod nią gałązki. Wstała, zatoczyła się i upadła znów.
Ale też nie pamiętała, kiedy ostatnim razem znalazła się w lesie w nocy i bez różdżki, wędrując bez skóry na stopach. Biegnąc. Truchtając. Na zmianę. Coraz ciężej zaciągała powietrze do płuc, księżyc oślepiał mocniej. Potknęła się na korzeniu i złamała paznokcia dużego palca. Zawyła. Odgłos niósł się między drzewami echem, powracał i narastał, był nieludzki. Przełknęła ciepłą łzę (krew?) i ruszyła dalej, dalej, dalej. Co skazało ją na tak niechlubny los?
Wkrótce się okaże.
Słyszała obce kroki, ale nie była pewna, z której ze stron. Zakręciła się, biegała w kółko, od zawrotów głowy ledwo była zdolna utrzymać stabilność stawów. I w końcu spomiędzy drzew wyszła kobieta, nie - potwór. Monstrum z diabelskim uśmiechem, jasnymi włosami rozwichrzonymi na wątłym wietrze. Wysoka, silna i potężna, górująca nad nią jak kat. Chciała coś powiedzieć, zaprotestować, ale mogła tylko skamleć. Jak ranne zwierzę. Była rannym zwierzęciem.
Cudem uniknęła łańcuchów. Znała tę inkantację lepiej niż jakiekolwiek inne; tę i Decollatio. Determinacja oraz wilcze przerażenie dodały jej odwagi, padła na ziemię, wtulając twarz w leśną ściółkę, pachnącą siarką i krwią. Zagrożenie nie minęło, ale łańcuch zabrzęczał nad jej głową, poszły z niego iskry, które podpaliły suche liście nieopodal. Bardzo szybko zagasiła pożar własną dłonią, bo nie czuła żaru, choć widziała, że skóra odchodzi jej z wnętrza dłoni.
- Zostaw - szczeknęła. - Suko. Dziwko. Kurwo. - Już pamiętała, kim była łowczyni. To Rookwood. Nie miała prawa jej skrzywdzić.
Mur z rozmiękłej ziemi stanowił przeszkodę, ale kobieta srogo się przeliczyła, jeżeli sądziła, że to Elvirę powstrzyma. Już wciskała łapy w glebę, już wspinała się, pomagając sobie kolanami. Tutaj chwyciła się kawałka korzenia, tam potężnego głazu, który wykopała stopą i posłała wprost we wiedźmę. Za chwilę (krótką? długą?) znalazła się na szczycie, spadła po drugiej stronie i usłyszała chrzęst. Połamały się pod nią gałązki. Wstała, zatoczyła się i upadła znów.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
- Multon, Multon, Multon - westchnęła ciężko Sigrun z wyraźnym żalem. - Nigdy się nie nauczysz, czyż nie? Nigdy nie nauczysz się jak odzywać się do lepszych od siebie. Przy pierwszym spotkaniu obiecałam, że wyrwę ci język, pamiętasz to? - spytała wiedźma, wracając pamięcią do tamtej chwili sprzed lat, gdy zupełnym przypadkiem natknęły się na siebie w londyńskiej bibliotece. Przypadkowe potrącenie ramieniem, rzecz, na którą zwykle nie zwróciłaby pewnie nawet szczególnej uwagi skończyło się awanturą i sięgnięciem po czarną magię. Elvira Multon miała język tak niewyparzony, że nie dało się inaczej. Nie szanowała żadnych autorytetów, hierarchii, pozycji. Nie było w niej za knuta pokory i Rookwood nie widziała już dla niej najmniejszej szansy. Należało dopełnić przysięgi.
- Wyrwę ci twój niewyparzony język i sprawię, że go połkniesz - obiecała jej, starając się, by w jej głosie zabrzmiała jakaś czułość. Czuła bowiem ekscytację na myśl o tych wszystkich rzeczach jakie dla niej zaplanowała. Wyobraźnię miała niezwykle bogatą, jeśli chodziło o tortury...
Zaśmiała się raz jeszcze widząc, że Elvira zdołała się wspiąć po wysokim wale z ziemi jaki przed nią wyrósł i próbuje biec dalej, uciekać. Interesujące jak wiele miała w sobie determinacji i samozaparcie. Rookwood przyznać musiała, że podobną posiadało naprawdę niewielu.
- Nigdzie nie uciekniesz, Multon. Nigdzie się nie ukryjesz. Wszędzie cię znajdę. Niech w końcu to do ciebie dotrze - krzyknęła za nią, jeszcze przez kilka chwil stojąc w miejscu, by dać Elvirze nadzieję na ucieczkę. Odebranie jej będzie jeszcze zabawniejsze.
Sigrun policzyła w myślach do dziesięciu, po czym zmrużyła powieki i skupiła się na tym, aby znów rozpłynąć się w powietrzu. Ciało zdematerializowało się, wiedźma pod postacią czarnej mgły pomknęła pomiędzy drzewami, w tych ciemnościach zupełnie niewidoczna, bezszelestna. Okrążyła wał z ziemi, za którym trwała Elvira. Ukrywała się jeszcze kilka chwil w koronach drzew, aby zaczęła biec. Dopiero wtedy pomknęła dalej, by zmaterializować się kilka metrów przed nią i zagrodzić jej ścieżkę.
- Akuku - zawołała radosnym tonem, po czym znów wymierzyła w nią różdżką - prosto w pierś. - Pamiętasz tę noc, kiedy Mulciber odrąbał ci rękę? - spytała Sigrun niewinnym tonem. Na pewno pamiętała. Takich chwil się nie zapomina. Oczywiście, jeśli nie nazywasz się Ramsey Mulciber. Jemu akurat zdarzyło się zapomnieć. - Uważam, że bez niej było ci do twarzy. Decollatio - wyrzekła z mocą, przesuwając lekko różdżkę tak, by promień czaru trafił w lewe ramię Elviry.
- Wyrwę ci twój niewyparzony język i sprawię, że go połkniesz - obiecała jej, starając się, by w jej głosie zabrzmiała jakaś czułość. Czuła bowiem ekscytację na myśl o tych wszystkich rzeczach jakie dla niej zaplanowała. Wyobraźnię miała niezwykle bogatą, jeśli chodziło o tortury...
Zaśmiała się raz jeszcze widząc, że Elvira zdołała się wspiąć po wysokim wale z ziemi jaki przed nią wyrósł i próbuje biec dalej, uciekać. Interesujące jak wiele miała w sobie determinacji i samozaparcie. Rookwood przyznać musiała, że podobną posiadało naprawdę niewielu.
- Nigdzie nie uciekniesz, Multon. Nigdzie się nie ukryjesz. Wszędzie cię znajdę. Niech w końcu to do ciebie dotrze - krzyknęła za nią, jeszcze przez kilka chwil stojąc w miejscu, by dać Elvirze nadzieję na ucieczkę. Odebranie jej będzie jeszcze zabawniejsze.
Sigrun policzyła w myślach do dziesięciu, po czym zmrużyła powieki i skupiła się na tym, aby znów rozpłynąć się w powietrzu. Ciało zdematerializowało się, wiedźma pod postacią czarnej mgły pomknęła pomiędzy drzewami, w tych ciemnościach zupełnie niewidoczna, bezszelestna. Okrążyła wał z ziemi, za którym trwała Elvira. Ukrywała się jeszcze kilka chwil w koronach drzew, aby zaczęła biec. Dopiero wtedy pomknęła dalej, by zmaterializować się kilka metrów przed nią i zagrodzić jej ścieżkę.
- Akuku - zawołała radosnym tonem, po czym znów wymierzyła w nią różdżką - prosto w pierś. - Pamiętasz tę noc, kiedy Mulciber odrąbał ci rękę? - spytała Sigrun niewinnym tonem. Na pewno pamiętała. Takich chwil się nie zapomina. Oczywiście, jeśli nie nazywasz się Ramsey Mulciber. Jemu akurat zdarzyło się zapomnieć. - Uważam, że bez niej było ci do twarzy. Decollatio - wyrzekła z mocą, przesuwając lekko różdżkę tak, by promień czaru trafił w lewe ramię Elviry.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Czy to wirowała ziemia, czy ona - wątłe ciało szarpane wiatrem w gęstej puszczy? Gałęzie nad jej głową rosły tak gęsto, splatały się w długie warkocze, z każdym chwiejnym krokiem widziała ich więcej i więcej, za chwilę zasłaniały cały nieboskłon. Jakby i one chciały udowodnić jej, że ucieczki nie ma, że to wszystko olbrzymia klatka. Rookwood musiała rzucić klątwę na las, żeby wpędzić Elvirę w pułapkę; lecz dlaczego? Czym sobie zasłużyła? Chodziły przecież razem na misje, nikogo nie zdradziła. Czy ta tępa suka nie mogła poradzić sobie z przewinami sprzed wielu miesięcy? Ze zniewagą przypadkowej czarownicy? To znaczyło, że jest słaba.
- Słaba, słaba, słaba - mamrotała Elvira do siebie, zbierając się na kolana i rozdzierając przy tym jeszcze więcej nocnej koszuli. Teraz długa rysa sięgała aż pośladków, obnażała pozbawione bielizny ciało na spojrzenie nocnych zjaw i zębatych potworów. I Rookwood, która była obydwoma na raz.
Skąd nadchodził silny wiatr, który wyciskał z jej oczu suche łzy i szarpał za rozczochrane włosy? W tak głębokim lesie wydawał się on niemożliwy, jeżeli tylko nikt nie rzucił czaru. Z trudem parła do przodu, maleńki kroczek po kroczku, czując, że brodzi w wilgoci własnej krwi, lepkiej mazi zlepiającej palce.
- Curatio Vulnera - szepnęła, wskazując palcem w dół, lecz rzecz jasna nic się nie stało, bo nie mogło, nie potrafiła rzucać zaklęć bez różdżki.
Zamiast próbować dalej, przytknęła dłoń mocno do ust i tam przytrzymała, w głowie bowiem wciąż dudniły jadowite słowa; wyrwę ci język, wyrwę ci język i sprawię, że go połkniesz. Musiała się wydostać, musiała...
Wrzasnęła, gdy Rookwood zmaterializowała się przed nią z czarnej mgły; potem się zachwiała, upadła boleśnie na kość krzyżową, odsuwając i odpychając stopami w tył. Tyle już miała rys, tyle zadrapań na bladej skórze ud, pośladków, bioder. Czy pamiętała noc w podziemiach Gringotta? Oczy zaszły jej mgiełką łez. Nie mogła zapomnieć.
- NIE! Przestań! Zapłacisz mi za to! - wyła do księżyca, lecz wiedźma pozostawała bezlitosna; tym razem klątwa dosięgnęła Elvirę perfekcyjnie, przebijając ciało wstrząsającym bólem.
Najpierw rozerwały się tkanki z trzaskiem prutego materiału, skóra odeszła od skóry, mięsień od mięśnia, odsłaniając biel pękającej kości. Widziała to wszystko szerokimi oczami, nie była w stanie ich zamknąć, choć chciała. Piekło, płomień, ból, skrzek - i już jej nie było, ręka leżała obok, a z kikuta tryskała krew, plamiąc buty i spód szaty Rookwood. Z zębami wbitymi w dolną wargą, Elvira czekała aż spłynie na nią ciemność. Ale choć traciła krew, traciła jej więcej niż powinna mieć w ciele, ulga nie nadchodziła.
- Co ja ci, kurwa, zrobiłam? Dorośnij! Cassandra mówiła, że muszę mieć ręce do pracy! - łkała, dławiąc się posoką, która teraz stała się czarna, spływała jej po brodzie, po szyi, gęsta i gorąca jak smoła.
- Słaba, słaba, słaba - mamrotała Elvira do siebie, zbierając się na kolana i rozdzierając przy tym jeszcze więcej nocnej koszuli. Teraz długa rysa sięgała aż pośladków, obnażała pozbawione bielizny ciało na spojrzenie nocnych zjaw i zębatych potworów. I Rookwood, która była obydwoma na raz.
Skąd nadchodził silny wiatr, który wyciskał z jej oczu suche łzy i szarpał za rozczochrane włosy? W tak głębokim lesie wydawał się on niemożliwy, jeżeli tylko nikt nie rzucił czaru. Z trudem parła do przodu, maleńki kroczek po kroczku, czując, że brodzi w wilgoci własnej krwi, lepkiej mazi zlepiającej palce.
- Curatio Vulnera - szepnęła, wskazując palcem w dół, lecz rzecz jasna nic się nie stało, bo nie mogło, nie potrafiła rzucać zaklęć bez różdżki.
Zamiast próbować dalej, przytknęła dłoń mocno do ust i tam przytrzymała, w głowie bowiem wciąż dudniły jadowite słowa; wyrwę ci język, wyrwę ci język i sprawię, że go połkniesz. Musiała się wydostać, musiała...
Wrzasnęła, gdy Rookwood zmaterializowała się przed nią z czarnej mgły; potem się zachwiała, upadła boleśnie na kość krzyżową, odsuwając i odpychając stopami w tył. Tyle już miała rys, tyle zadrapań na bladej skórze ud, pośladków, bioder. Czy pamiętała noc w podziemiach Gringotta? Oczy zaszły jej mgiełką łez. Nie mogła zapomnieć.
- NIE! Przestań! Zapłacisz mi za to! - wyła do księżyca, lecz wiedźma pozostawała bezlitosna; tym razem klątwa dosięgnęła Elvirę perfekcyjnie, przebijając ciało wstrząsającym bólem.
Najpierw rozerwały się tkanki z trzaskiem prutego materiału, skóra odeszła od skóry, mięsień od mięśnia, odsłaniając biel pękającej kości. Widziała to wszystko szerokimi oczami, nie była w stanie ich zamknąć, choć chciała. Piekło, płomień, ból, skrzek - i już jej nie było, ręka leżała obok, a z kikuta tryskała krew, plamiąc buty i spód szaty Rookwood. Z zębami wbitymi w dolną wargą, Elvira czekała aż spłynie na nią ciemność. Ale choć traciła krew, traciła jej więcej niż powinna mieć w ciele, ulga nie nadchodziła.
- Co ja ci, kurwa, zrobiłam? Dorośnij! Cassandra mówiła, że muszę mieć ręce do pracy! - łkała, dławiąc się posoką, która teraz stała się czarna, spływała jej po brodzie, po szyi, gęsta i gorąca jak smoła.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Słabością była zdolność do wybaczenia. Sigrun nie wybaczała i nie zapominała. Była zawistną, mściwą czarownicą, która nawet nie starała się walczyć ze swoimi przywarami - a przynajmniej nie wszystkimi. Urazę potrafiła chować bardzo długo. Zwykle chciała odpłacić się pięknym za nadobne jak najprędzej, innym znowuż razem przybierała inną taktykę. Czekała na odpowiednią chwilę. Dogodny moment, aby ukąsić jak najboleśniej. Dołączenie Elviry Multon do Rycerzy Walpurgii pokrzyżowało Sigrun plany. Z chwilą, kiedy obiecała swoją różdżkę Czarnemu Panu podarowano jej ochronę. Życie Elviry należało do Niego i tylko On mógł o nim decydować. Rookwood nigdy celowo nie podważyłaby woli Czarnego Pana, była mu bezwzględnie posłuszna i ślepo wierzyła w każdą jego decyzję - zgrzytając zębami przyjmowała więc obecność Multon, czy tego chciała, czy nie. Współpracowała z nią. Ba! Okazała się na tyle łaskawa, aby pozwolić tej kretynce uczyć się od niej czarnej magii - a Elvira wszystko zaprzepaściła swoją zdradą. Sigrun była o niej w stu procentach przekonana, miała dowody i zamierzała ukarać za to Multon - za niesubordynację, bezczelność i zdradę Czarnego Pana.
Wiedźma roześmiała się perliście, słysząc doskonale jak Elvira szepcze pod nosem inkantacje, choć stała daleko i nie miała przy sobie różdżki. Zawsze miała bardziej wyczulone zmysły, lecz w tym śnie, koszmarze, widziała i słyszała znacznie więcej.
- Ja zapłacę tobie? - odparła Rookwood tonem kpiącym.
Co mogła jej uczynić bez różdżki? Nawet i z nią w ręku nie byłaby w stanie jej zaatakować, uczynić krzywdy. Była dla niej zbyt potężna, Elvira powinna to wiedzieć, udowodniła już jednak, że jest zwyczajnie i głupia, mimo zdobytego zawodu magomedyka.
Z nieukrywaną satysfakcją i ekscytacją przyglądała się pękającej kości, tryskającej jak z fontanny krwi. Elvira znów straciła rękę, znów przez zaklęcie Śmierciożercy, tyle że tym razem była to Rookwood, a nie Mulciber. A właściwie to nawet nie on, tylko duch jaki nim zawładnął. Teraz jednak to Sigrun - i tylko ona. Nienawistna, mściwa i okrutna. Świadomość jak wielki ból zadała teraz Elvirze sprawiała jej niemal proporcjonalną przyjemność.
- Co mi zrobiłaś? - powtórzyła po niej, jakby naprawdę się zastanawiała; obracała przy tym różdżkę w palcach i przechyliła lekko głowę, robiąc przy tym teatralną minę zamyślenia. - Uznajmy, że to po prostu kwestia twojego istnienia. Bardziej przydasz się martwa. Macnair potrzebuje organów do klątw, a mało kto jest obrzydliwy tak jak ty - odparła w końcu, a w jej głosie zabrzmiał entuzjazm, gdy wspomniała o klątwach. - Los chciał, że masz czystą krew, może więc będą silniejsze? Powinnaś się cieszyć, że w końcu na coś się przydasz. Cassandra już wie, że więcej było z ciebie szkody, niż pożytku. Nie życzy sobie, abyś kiedykolwiek postawiła stopę w jej lecznicy - wycedziła jadowicie.
Wiedźma roześmiała się perliście, słysząc doskonale jak Elvira szepcze pod nosem inkantacje, choć stała daleko i nie miała przy sobie różdżki. Zawsze miała bardziej wyczulone zmysły, lecz w tym śnie, koszmarze, widziała i słyszała znacznie więcej.
- Ja zapłacę tobie? - odparła Rookwood tonem kpiącym.
Co mogła jej uczynić bez różdżki? Nawet i z nią w ręku nie byłaby w stanie jej zaatakować, uczynić krzywdy. Była dla niej zbyt potężna, Elvira powinna to wiedzieć, udowodniła już jednak, że jest zwyczajnie i głupia, mimo zdobytego zawodu magomedyka.
Z nieukrywaną satysfakcją i ekscytacją przyglądała się pękającej kości, tryskającej jak z fontanny krwi. Elvira znów straciła rękę, znów przez zaklęcie Śmierciożercy, tyle że tym razem była to Rookwood, a nie Mulciber. A właściwie to nawet nie on, tylko duch jaki nim zawładnął. Teraz jednak to Sigrun - i tylko ona. Nienawistna, mściwa i okrutna. Świadomość jak wielki ból zadała teraz Elvirze sprawiała jej niemal proporcjonalną przyjemność.
- Co mi zrobiłaś? - powtórzyła po niej, jakby naprawdę się zastanawiała; obracała przy tym różdżkę w palcach i przechyliła lekko głowę, robiąc przy tym teatralną minę zamyślenia. - Uznajmy, że to po prostu kwestia twojego istnienia. Bardziej przydasz się martwa. Macnair potrzebuje organów do klątw, a mało kto jest obrzydliwy tak jak ty - odparła w końcu, a w jej głosie zabrzmiał entuzjazm, gdy wspomniała o klątwach. - Los chciał, że masz czystą krew, może więc będą silniejsze? Powinnaś się cieszyć, że w końcu na coś się przydasz. Cassandra już wie, że więcej było z ciebie szkody, niż pożytku. Nie życzy sobie, abyś kiedykolwiek postawiła stopę w jej lecznicy - wycedziła jadowicie.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie dokonała żadnej zdrady, nic się nie wydarzyło - leżała w swoim łóżku, gotowa na sen, a potem na przestrzeni sekund znalazła się w lesie. Ktoś musiał rzucić na nią czar wymuszający teleportację, ktoś musiał ją porwać, wrobić, wpędzić w koszmar. Resztki świadomej części jej mózgu wiedziały i szeptały przy uchu, że powinna wytłumaczyć to Rookwood, prosić ją o przebaczenie, o wyrozumiałość, o litość. Niczego nie zrobiła, nie zasługiwała na ból; była wierna, była aktywna. Ale tak jak wtedy z Mulciberem, nie miała niczego do powiedzenia, wiedziała, że jej prośby nie zostaną wysłuchane. Więc instynkt - nagi, zwierzęcy instynkt - kazał uciekać, gnać przed siebie bez namysłu, nie zwracając uwagi na ból, krew wsiąkającą w wilgotną glebę i tworzącą pod ich stopami szkarłatne bagno.
Więc uciekała, zachłystywała się wiatrem, własną śliną i łzami, dopóty, dopóki nie było już gdzie uciekać, ponieważ Rookwood zagrodziła jej drogę. Dlaczego ona to robiła? Czy nie wiedziała, że dopuszczała się zdrady wobec Czarnego Pana? Elvira przecież przysięgała mu wierność, była ich uzdrowicielką, ich ratunkiem.
Gwiazdy nad jej głową mieniły się drwiąco, łącząc w wielkie konstelacje i mgławice, tworząc na niebie słowa nie mające sensu. Krew. Locus. Pies. Whisky. Ręka. Ucho. Drew. Śmiech. Z jej ust wypływał śmiech, historyczne chichotanie, które z czasem zmieniło się w głuche rzężenie.
Usiadła powoli, mokra od smolistej posoki; wiotka koszula lepiła się do ciała, zarysowując dokładnie wszystkie jego krągłości, każde zagłębienie i każdą wzniosłość. Nie powiedziała niczego, dopóki nie wypluła z ust gęstej porcji krwi - specjalnie celując w stronę Rookwood i rozpryskując na wierzchu jej buta olbrzymią, czarną plamę.
- Spieprzaj. Nie złamiesz mnie, ty szlamia suko. - wycedziła, powtarzając słowa sprzed miesięcy. Tętnice w lewej stronie ciała nadal pompowały krew do nieistniejącego ramienia, ale druga ręka była sprawna. Sięgnęła nią po odrąbany kawałek ciała i z wrzaskiem rzuciła nim w Sigrun, mając zamiar trafić ją w twarz. - Kłamiesz, oni by mi tego nie zrobili. Cassandra... - Łzy napłynęły jej do oczu, mrok nadchodził z każdej ze stron, przenikając między drzewami i pokrywając świat cieniem. Teraz znajdowały się same w niewielkim okręgu światła. Nie było żadnej drogi ucieczki, gdyby spróbowała, spadłaby w przepaść. - Drew, on... będzie wściekły. Mu zależy, on... - Unosząc twarz ku paskudnej sylwetce Sigrun zrozumiała, że czeka ją śmierć. Krew była wszędzie, skapywała z krawędzi okręgu. Trawa wokół gęstniała, jakby karmiła się jej witalną energią. Kości użyźniają glebę. - Pomocy - szepnęła, dalej szukając wokół różdżki, na ślepo, świadoma, że z pewnością jej nie znajdzie. Drew, znajdź mnie.
Ból był nie do zniesienia.
Więc uciekała, zachłystywała się wiatrem, własną śliną i łzami, dopóty, dopóki nie było już gdzie uciekać, ponieważ Rookwood zagrodziła jej drogę. Dlaczego ona to robiła? Czy nie wiedziała, że dopuszczała się zdrady wobec Czarnego Pana? Elvira przecież przysięgała mu wierność, była ich uzdrowicielką, ich ratunkiem.
Gwiazdy nad jej głową mieniły się drwiąco, łącząc w wielkie konstelacje i mgławice, tworząc na niebie słowa nie mające sensu. Krew. Locus. Pies. Whisky. Ręka. Ucho. Drew. Śmiech. Z jej ust wypływał śmiech, historyczne chichotanie, które z czasem zmieniło się w głuche rzężenie.
Usiadła powoli, mokra od smolistej posoki; wiotka koszula lepiła się do ciała, zarysowując dokładnie wszystkie jego krągłości, każde zagłębienie i każdą wzniosłość. Nie powiedziała niczego, dopóki nie wypluła z ust gęstej porcji krwi - specjalnie celując w stronę Rookwood i rozpryskując na wierzchu jej buta olbrzymią, czarną plamę.
- Spieprzaj. Nie złamiesz mnie, ty szlamia suko. - wycedziła, powtarzając słowa sprzed miesięcy. Tętnice w lewej stronie ciała nadal pompowały krew do nieistniejącego ramienia, ale druga ręka była sprawna. Sięgnęła nią po odrąbany kawałek ciała i z wrzaskiem rzuciła nim w Sigrun, mając zamiar trafić ją w twarz. - Kłamiesz, oni by mi tego nie zrobili. Cassandra... - Łzy napłynęły jej do oczu, mrok nadchodził z każdej ze stron, przenikając między drzewami i pokrywając świat cieniem. Teraz znajdowały się same w niewielkim okręgu światła. Nie było żadnej drogi ucieczki, gdyby spróbowała, spadłaby w przepaść. - Drew, on... będzie wściekły. Mu zależy, on... - Unosząc twarz ku paskudnej sylwetce Sigrun zrozumiała, że czeka ją śmierć. Krew była wszędzie, skapywała z krawędzi okręgu. Trawa wokół gęstniała, jakby karmiła się jej witalną energią. Kości użyźniają glebę. - Pomocy - szepnęła, dalej szukając wokół różdżki, na ślepo, świadoma, że z pewnością jej nie znajdzie. Drew, znajdź mnie.
Ból był nie do zniesienia.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
W rzeczywistości Elvira naprawdę nie dopuściła się zdrady wobec Czarnego Pana i Rycerzy Walpurgii, choć paranoja jaka nie opuszczała Rookwood po zbyt bliskim kontakcie z czarną magią Locus Nihil podpowiadała co innego - to nie była jednak rzeczywistość, a koszmar, senna mara, gdzie nic nie musiało być podparte konkretnymi dowodami. Sigrun miała zwyczajną pewność zdrady i zamierzała ją za to ukarać. Mało czego wydawała się właśnie tak pewna jak tego, że Elvira w pełni na nią zasłużyła. Dlaczego podświadomość uzdrowicielki podpowiadała jej właśnie Rookwood, zamiast Mulcibera, który naprawdę wyrządził blondynce straszną krzywdę? Czy aż tak bardzo w pamięć zapadło Elvirze to pierwsze spotkanie, gdy nazwała Sigrun szlamią suką i naraziła się wiedźmie raz na zawsze? Może właśnie dlatego sama przywołała tę obelgę po raz kolejny. W ciemnym lesie, gdzie nikt i nic nie mogło jej pomóc, gdzie nikt jej nie usłyszy - była sama, bezbronna, bez różdżki i kogokolwiek, komu by na niej zależało.
Tak jak wtedy, w tamtej bibliotece, Sigrun zmrużyła gniewnie powieki. Z ust zniknął kpiący uśmiech, po twarzy przemknął cień złości - nic nie mogło urazić jej bardziej od wyzwania od szlamy. Miała czystą krew, była z niej dumna, szczyciła się własnym pochodzeniem. Szlamu zaś nienawidziła namiętnie i gorąco - ta nienawiść była gorętszym uczuciem od każdego innego jakie kiedykolwiek żywiła.
- Nie? Zaraz się przekonamy, ty głupia szmato - wycedziła przez zaciśnięte zęby wiedźma, unosząc po raz wtóry różdżkę, gotowa, aby cisnąć w Elvirę kolejnym okrutnym zaklęciem, jakby krwi rozlało się wciąż za mało. Zrobiła krok w bok, by uniknąć zetknięcia z lecącą ręką - to wyglądało nawet zabawnie, musiała przyznać. Kącik pełnych ust drgnął lekko. - Rzucaj, dam to psu, może mu posmakuje - stwierdziła; chciała wypowiedzieć już inkantację czarnomagicznego czaru, gdy Elvira, zalewając się łzami, powiedziała coś, co rozbawiło Śmierciożerczynię po stokroć mocniej.
Drew miałby być wściekły? Zależało mu? Na Elvirze?
Sigrun zaśmiała się głośno i szyderczo, a śmiech ten poniósł się echem po lesie, rozbrzmiewał głośno - zwłaszcza w uszach Elviry. Dawno nie słyszała niczego zabawniejszego. Znała Macnaira na tyle dobrze, by mieć pewność, że na pewno nie zależy mu na zdrajczyni i tak głupiej dziewusze.
- Naprawdę myślisz, że mu na tobie zależy? - zakpiła. - Na tobie? Zastanów się. Spójrz na siebie. Jesteś żałosna, słaba i głupia. Wściekły będzie tylko dlatego, że sam nie odrąbał ci ręki i nie odciął obu cycków - mówiła dalej Rookwood, podchodząc bliżej desperacko szukającej różdżki Elviry, uśmiechając się przy tym złośliwie. - Zakochałaś się, gumochłonie? Naprawdę sądziłaś, że śmierciożerca mógłby cię chcieć? Somniumante!
Ból fizyczny nie był jedynym jaki zamierzała jej zadać. Elvira była twarda, to musiała przyznać, a Sigrun zamierzała ją złamać - pokazać, czym jest prawdziwy ból i strach, dlatego chciała uwięzić ją jeszcze bardziej we własnym umyśle. W wizji, która przerażała Elvirę najbardziej - i szczerze żałowała, że nie mogła w niej uczestniczyć.
Tak jak wtedy, w tamtej bibliotece, Sigrun zmrużyła gniewnie powieki. Z ust zniknął kpiący uśmiech, po twarzy przemknął cień złości - nic nie mogło urazić jej bardziej od wyzwania od szlamy. Miała czystą krew, była z niej dumna, szczyciła się własnym pochodzeniem. Szlamu zaś nienawidziła namiętnie i gorąco - ta nienawiść była gorętszym uczuciem od każdego innego jakie kiedykolwiek żywiła.
- Nie? Zaraz się przekonamy, ty głupia szmato - wycedziła przez zaciśnięte zęby wiedźma, unosząc po raz wtóry różdżkę, gotowa, aby cisnąć w Elvirę kolejnym okrutnym zaklęciem, jakby krwi rozlało się wciąż za mało. Zrobiła krok w bok, by uniknąć zetknięcia z lecącą ręką - to wyglądało nawet zabawnie, musiała przyznać. Kącik pełnych ust drgnął lekko. - Rzucaj, dam to psu, może mu posmakuje - stwierdziła; chciała wypowiedzieć już inkantację czarnomagicznego czaru, gdy Elvira, zalewając się łzami, powiedziała coś, co rozbawiło Śmierciożerczynię po stokroć mocniej.
Drew miałby być wściekły? Zależało mu? Na Elvirze?
Sigrun zaśmiała się głośno i szyderczo, a śmiech ten poniósł się echem po lesie, rozbrzmiewał głośno - zwłaszcza w uszach Elviry. Dawno nie słyszała niczego zabawniejszego. Znała Macnaira na tyle dobrze, by mieć pewność, że na pewno nie zależy mu na zdrajczyni i tak głupiej dziewusze.
- Naprawdę myślisz, że mu na tobie zależy? - zakpiła. - Na tobie? Zastanów się. Spójrz na siebie. Jesteś żałosna, słaba i głupia. Wściekły będzie tylko dlatego, że sam nie odrąbał ci ręki i nie odciął obu cycków - mówiła dalej Rookwood, podchodząc bliżej desperacko szukającej różdżki Elviry, uśmiechając się przy tym złośliwie. - Zakochałaś się, gumochłonie? Naprawdę sądziłaś, że śmierciożerca mógłby cię chcieć? Somniumante!
Ból fizyczny nie był jedynym jaki zamierzała jej zadać. Elvira była twarda, to musiała przyznać, a Sigrun zamierzała ją złamać - pokazać, czym jest prawdziwy ból i strach, dlatego chciała uwięzić ją jeszcze bardziej we własnym umyśle. W wizji, która przerażała Elvirę najbardziej - i szczerze żałowała, że nie mogła w niej uczestniczyć.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Najokropniejszą cechą snów było to, że w zdecydowanej większości nie dało się odróżnić ich od jawy. Mogłaby znieść cierpienie, strach pościgu i amputację kończyny po nieuchronnej porażce - cholera, nawet upokorzenie - gdyby wiedziała, że nic z tego nie wydarzyło się naprawdę. Gdyby tylko miała tę świadomość, kto wie, może byłaby zdolna wykorzystać niezbadaną siłę własnej woli i zmienić koszmar w szczęście.
Ale wszystkie te pragnienia były tak mgliste i odległe jak myśli Elviry na temat przyszłości. Nie było żadnej przyszłości, istniało wyłącznie tu i teraz, jeden koszmar rozciągający się na wieczność, bez początku ani końca. Cały jej świat stanowiły Rookwood, milczący las oraz mięsiste ciało wychodzące na wierzch z każdym kolejnym zadrapaniem, każdą klątwą. To było osobiste piekło, przed którym nie dało się uciec - stanowiło sumę lęków Elviry, złych wspomnień, przypadkowych faktów i utajonego wariactwa.
- Próbuj, próbuj, suko - wiła się na leśnej podściółce w przedśmiertnych konwulsjach, wymachując tryskającym posoką ramieniem i racząc wiedźmę szkarłatnym uśmiechem. - Sama mnie zeżryj. Jesteś tylko psem bez świadomości i rozumu - Widziała już oczami wyobraźni jak krzywe paluchy kobiety zaciskają się na jej białej, doskonałej skórze, rozrywają ją na sztuki i nurkują pomiędzy żebrami. Serce tak potężnej czarownicy jak ona... tak silne... musiało mieć magiczne właściwości. Czy chodziło o nie, czy o nienawiść? Nic nie stało na drodze, aby w ostatnich chwilach pozwoliła myślom zagłuszyć ból wizją olbrzymiego znaczenia własnej śmierci.
Tak by było, nie przypomniałaby sobie niczego innego, gdyby z krwawiących ust nie wydarło się ciche imię, gdyby wiedźma nie podchwyciła go jak pies gołej kości. Elvira rozkaszlała się, krztusząc łzami, i przytknęła gorące czoło do kolan. Chciała zasłonić uszy dłońmi, zaprzeczyć, rzucić się na Sigrun, zawyć, ale przez dłuższe chwile trzęsła się tylko w miejscu, nie mogąc złapać tchu. Każde słowo śmierciożerczyni odbijało się echem w próżni, niknęło i powracało, zwielokrotniało, aż w końcu miała wrażenie, że z każdej strony otaczają ją dziesiątki kobiet, wszystkie powtarzające te same słowa.
Zakochałaś się, gumochłonie? Zakochałaś się? Zakochałaś?
- Nie! - krzyknęła w końcu mimo bólu w gardle. - Nie jestem...! - żałosna, słaba, głupia, sama, mała, durna. Martwa.
Nie usłyszała inkantacji ostatniego zaklęcia, ale odczuła jego skutki, gdy resztki lasu zniknęły w szarej mgle, pozostawiając Elvirę samą na wilgotnym kamieniu. Pierwsza sekunda upłynęła bezdźwięcznie, zdołała poczuć swoje ciało, sprawne i pełne, ale nieruchome. Pomyślała, że wisi w pustce i będzie w niej wisieć na wieki, ale im dłużej oddychała, tym wyraźniej docierało do niej, że czarne niebo jest w rzeczywistości sklepieniem jaskini, a kamień na którym leży to stół, do którego została przypięta łańcuchami. Jeżeli wcześniej serce pędziło jej w żałośliwym galopie, teraz zamarło, zgubiło rytm w ślepej panice. Nie, nie znowu. Szarpnęła się, stęknęła i poderwała głowę, na nic.
- Jesteś zdrajcą. - Usłyszała szept w ciemnościach, znajomy głos rozbudził burzliwe emocje, sprawiając, że za wszelką cenę starała się spojrzeć w bok.
- Nie jestem. Pomóż mi, proszę - odparła, ignorując łzy napływające do oczu. Musiała opowiedzieć mu wszystko o Rookwood, o wiedźmie, która postradała zmysły, o pułapce. - Kocham cię. - Nie wiedziała, co ją podkusiło, aby dodać te słowa, ale zabrzmiały w jej ustach obco, gorzko. Miała wrażenie, że zatruły ją od wewnątrz, że nigdy już się ich nie pozbędzie.
W zielonkawym świetle zobaczyła jego twarz, nachylał się nad nią ze spojrzeniem pozbawionym emocji, bawiąc się różdżką wetkniętą pomiędzy dwa palce.
- Zdrajcą - powtórzył uparcie, a ona nie miała sił, by dalej zaprzeczać. - Jesteś jak kiepski żart; pałętasz się przez chwilę między ludźmi by w końcu zniknąć bez śladu, bez efektu. - Pochylił się bliżej, chcąc szepnąć jej do ucha - I w końcu nikt cię nie zapamięta.
Ciemna różdżka kołysała się w dłoni jeszcze kilka sekund, aż wreszcie obrała cel, wskazując na jej lewe przedramię. Nie, pomyślała, nie mogąc wydusić słowa. Jej usta były zaszyte, nici wżynały się w zęby. Próbując rozgryźć je na siłę, skrwawiła sobie dziąsła, krew spłynęła do gardła i zaczęła ją przyduszać.
Znane zaklęcie pomknęło ze świstem, a potem czuła już wyłącznie rozdzierający ból, przerażenie i cierpienia większe niż byłaby jej w stanie zapewnić Rookwood. Każda kolejna odcinana kończyna mocniej szarpała za wnętrzności, zdrada odebrała wolę walki, śmierć spowiła zmęczone powieki. W uszach słyszała jedno; wyrwę ci nogi, wyrwę ręce, wyłupię oczy.
Nie miała po co walczyć.
Wiedźma osiągnęła swój cel, blondwłose truchło przestało drżeć i spojrzało w niebo szklistymi oczami. Po krzykach pozostały wyłącznie puste gałęzie, z których wcześniej zerwały się spłoszone gawrony.
/zt
Ale wszystkie te pragnienia były tak mgliste i odległe jak myśli Elviry na temat przyszłości. Nie było żadnej przyszłości, istniało wyłącznie tu i teraz, jeden koszmar rozciągający się na wieczność, bez początku ani końca. Cały jej świat stanowiły Rookwood, milczący las oraz mięsiste ciało wychodzące na wierzch z każdym kolejnym zadrapaniem, każdą klątwą. To było osobiste piekło, przed którym nie dało się uciec - stanowiło sumę lęków Elviry, złych wspomnień, przypadkowych faktów i utajonego wariactwa.
- Próbuj, próbuj, suko - wiła się na leśnej podściółce w przedśmiertnych konwulsjach, wymachując tryskającym posoką ramieniem i racząc wiedźmę szkarłatnym uśmiechem. - Sama mnie zeżryj. Jesteś tylko psem bez świadomości i rozumu - Widziała już oczami wyobraźni jak krzywe paluchy kobiety zaciskają się na jej białej, doskonałej skórze, rozrywają ją na sztuki i nurkują pomiędzy żebrami. Serce tak potężnej czarownicy jak ona... tak silne... musiało mieć magiczne właściwości. Czy chodziło o nie, czy o nienawiść? Nic nie stało na drodze, aby w ostatnich chwilach pozwoliła myślom zagłuszyć ból wizją olbrzymiego znaczenia własnej śmierci.
Tak by było, nie przypomniałaby sobie niczego innego, gdyby z krwawiących ust nie wydarło się ciche imię, gdyby wiedźma nie podchwyciła go jak pies gołej kości. Elvira rozkaszlała się, krztusząc łzami, i przytknęła gorące czoło do kolan. Chciała zasłonić uszy dłońmi, zaprzeczyć, rzucić się na Sigrun, zawyć, ale przez dłuższe chwile trzęsła się tylko w miejscu, nie mogąc złapać tchu. Każde słowo śmierciożerczyni odbijało się echem w próżni, niknęło i powracało, zwielokrotniało, aż w końcu miała wrażenie, że z każdej strony otaczają ją dziesiątki kobiet, wszystkie powtarzające te same słowa.
Zakochałaś się, gumochłonie? Zakochałaś się? Zakochałaś?
- Nie! - krzyknęła w końcu mimo bólu w gardle. - Nie jestem...! - żałosna, słaba, głupia, sama, mała, durna. Martwa.
Nie usłyszała inkantacji ostatniego zaklęcia, ale odczuła jego skutki, gdy resztki lasu zniknęły w szarej mgle, pozostawiając Elvirę samą na wilgotnym kamieniu. Pierwsza sekunda upłynęła bezdźwięcznie, zdołała poczuć swoje ciało, sprawne i pełne, ale nieruchome. Pomyślała, że wisi w pustce i będzie w niej wisieć na wieki, ale im dłużej oddychała, tym wyraźniej docierało do niej, że czarne niebo jest w rzeczywistości sklepieniem jaskini, a kamień na którym leży to stół, do którego została przypięta łańcuchami. Jeżeli wcześniej serce pędziło jej w żałośliwym galopie, teraz zamarło, zgubiło rytm w ślepej panice. Nie, nie znowu. Szarpnęła się, stęknęła i poderwała głowę, na nic.
- Jesteś zdrajcą. - Usłyszała szept w ciemnościach, znajomy głos rozbudził burzliwe emocje, sprawiając, że za wszelką cenę starała się spojrzeć w bok.
- Nie jestem. Pomóż mi, proszę - odparła, ignorując łzy napływające do oczu. Musiała opowiedzieć mu wszystko o Rookwood, o wiedźmie, która postradała zmysły, o pułapce. - Kocham cię. - Nie wiedziała, co ją podkusiło, aby dodać te słowa, ale zabrzmiały w jej ustach obco, gorzko. Miała wrażenie, że zatruły ją od wewnątrz, że nigdy już się ich nie pozbędzie.
W zielonkawym świetle zobaczyła jego twarz, nachylał się nad nią ze spojrzeniem pozbawionym emocji, bawiąc się różdżką wetkniętą pomiędzy dwa palce.
- Zdrajcą - powtórzył uparcie, a ona nie miała sił, by dalej zaprzeczać. - Jesteś jak kiepski żart; pałętasz się przez chwilę między ludźmi by w końcu zniknąć bez śladu, bez efektu. - Pochylił się bliżej, chcąc szepnąć jej do ucha - I w końcu nikt cię nie zapamięta.
Ciemna różdżka kołysała się w dłoni jeszcze kilka sekund, aż wreszcie obrała cel, wskazując na jej lewe przedramię. Nie, pomyślała, nie mogąc wydusić słowa. Jej usta były zaszyte, nici wżynały się w zęby. Próbując rozgryźć je na siłę, skrwawiła sobie dziąsła, krew spłynęła do gardła i zaczęła ją przyduszać.
Znane zaklęcie pomknęło ze świstem, a potem czuła już wyłącznie rozdzierający ból, przerażenie i cierpienia większe niż byłaby jej w stanie zapewnić Rookwood. Każda kolejna odcinana kończyna mocniej szarpała za wnętrzności, zdrada odebrała wolę walki, śmierć spowiła zmęczone powieki. W uszach słyszała jedno; wyrwę ci nogi, wyrwę ręce, wyłupię oczy.
Nie miała po co walczyć.
Wiedźma osiągnęła swój cel, blondwłose truchło przestało drżeć i spojrzało w niebo szklistymi oczami. Po krzykach pozostały wyłącznie puste gałęzie, z których wcześniej zerwały się spłoszone gawrony.
/zt
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Co było gorsze? Jawa czy sen? Rzeczywistość, czy koszmar jaki dręczył tamtej nocy Elviry Multon? Tego nie mogła być pewna. Może wydawało jej się, że poznała Sigrun Rookwood, że wiedziała już na co ją stać, lecz tak naprawdę nie miała jeszcze pojęcia. Nie mogła wiedzieć jak wielkie tkwiło w Śmierciożerczyni pragnienie krwi i jak ogromną satysfakcję przynosiło jej zadawanie bólu. Może się domyślała, skoro to właśnie Sigrun pojawiła się w tym koszmarze, a może zawiniła jedynie niechęć jaką Multon żywiła do Rookwood? Tak, czy owak... Koszmar, nawet najgorszy, nie mógł odzwierciedlić rzeczywistości. Prawda była zaś taka, że w niej ból byłby o wiele większy, o wiele dłuższy i dotkliwszy.
Sigrun należała do tych drapieżników, które lubiły zabawić się ze swoją ofiarą.
Czerpała z tego satysfakcję. Dziwną, perwersyjną radość i chorą przyjemność, gdy wydzierała z piersi swojej ofiary kolejne okrzyki bólu, na ziemię zaś spływała krew. Lubiła ten zapach. Słony, metaliczny. Podobał jej się ten kolor - różne odcienie czerwieni w zależności od tego skąd było krwawienie. Niegdyś, ze swoim bratem bliźniakiem, lubili sobie zadawać podobne zagadki. Ciemnoczerwona, niemal czarna - skąd?
Sigrun zbliżyła się do Multon, kiedy trafiło ją Somniumante i uzdrowicielka padła na zimną, wilgotną ziemię lasu, który miał stać się jej grobem. Widziała na twarzy Elviry przerażenie i czuła taką ciekawość tego, co właśnie działo się w głowie Multon. Co przerażało ją najbardziej? Zaczynała żałować tego, że nigdy nie nauczyła się legilimencji. Ciekawe, czy w tej chwili mogłaby wedrzeć się do głowy uzdrowicielki i podejrzeć to, co również nawiedzało ją we śnie? Westchnęła lekko, z żalem, zmuszona, aby zadowolić się jedynie strachem jaki malował się w oczach Elviry.
To było jednak za mało - wciąż za mało.
Wiedziała, ze Elvirze nie zostało wiele czasu. Krwotok był silny i jeśli nie zostanie zatamowany, to zaraz straci przytomność. Rookwood zaś chciała zadać jej tyle bólu, ile tylko zdoła, dlatego po raz kolejny uniosła różdżkę i wyrzekła inkantację okrutnego zaklęcia:
- Crucio.
Jej głos zabrzmiał niemal śpiewnie w swoim rozbawieniu. Ciemność rozpraszały kolejne zaklęcia, ziemia i zieleń zaś ciemniały od krwi. W końcu krzyk Elviry ustał, w oczach zgasło życie - a Sigrun uśmiechnęła się triumfalnie i pozostała tylko wspomnieniem, gdy uzdrowicielka zbudziła się we własnym łóżku. Cała i zdrowa.
| zt
Sigrun należała do tych drapieżników, które lubiły zabawić się ze swoją ofiarą.
Czerpała z tego satysfakcję. Dziwną, perwersyjną radość i chorą przyjemność, gdy wydzierała z piersi swojej ofiary kolejne okrzyki bólu, na ziemię zaś spływała krew. Lubiła ten zapach. Słony, metaliczny. Podobał jej się ten kolor - różne odcienie czerwieni w zależności od tego skąd było krwawienie. Niegdyś, ze swoim bratem bliźniakiem, lubili sobie zadawać podobne zagadki. Ciemnoczerwona, niemal czarna - skąd?
Sigrun zbliżyła się do Multon, kiedy trafiło ją Somniumante i uzdrowicielka padła na zimną, wilgotną ziemię lasu, który miał stać się jej grobem. Widziała na twarzy Elviry przerażenie i czuła taką ciekawość tego, co właśnie działo się w głowie Multon. Co przerażało ją najbardziej? Zaczynała żałować tego, że nigdy nie nauczyła się legilimencji. Ciekawe, czy w tej chwili mogłaby wedrzeć się do głowy uzdrowicielki i podejrzeć to, co również nawiedzało ją we śnie? Westchnęła lekko, z żalem, zmuszona, aby zadowolić się jedynie strachem jaki malował się w oczach Elviry.
To było jednak za mało - wciąż za mało.
Wiedziała, ze Elvirze nie zostało wiele czasu. Krwotok był silny i jeśli nie zostanie zatamowany, to zaraz straci przytomność. Rookwood zaś chciała zadać jej tyle bólu, ile tylko zdoła, dlatego po raz kolejny uniosła różdżkę i wyrzekła inkantację okrutnego zaklęcia:
- Crucio.
Jej głos zabrzmiał niemal śpiewnie w swoim rozbawieniu. Ciemność rozpraszały kolejne zaklęcia, ziemia i zieleń zaś ciemniały od krwi. W końcu krzyk Elviry ustał, w oczach zgasło życie - a Sigrun uśmiechnęła się triumfalnie i pozostała tylko wspomnieniem, gdy uzdrowicielka zbudziła się we własnym łóżku. Cała i zdrowa.
| zt
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
[SEN] Nocą serce bije głośniej
Szybka odpowiedź