Ogród
AutorWiadomość
Ogród
Z tyłu warsztatu rozciąga się spory zielony teren, który Beckettom służy za ogród. Przez całą jego szerokość rozwieszony jest sznur na pranie; kiedy akurat nie suszą się na nim ubrania, przyozdabia go mnogość kolorowych klamerek, żeby jego istnienie nie umknęło nieuważnemu podróżnikowi. W rogu ogrodu stoi mały kurnik, ale nie jest on zamieszkiwany przez nikogo... Bo kura śpi w domu. W sypialni gospodarza.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
stąd
W czasie, w którym Keat rozporządzał świstoklikami, Marcel wbiegł na piętro budynku, szukając ludzi, którzy zdążyli się już zapisać i oczekiwali dalszych instrukcji - rzeczywiście natrafił na mniejszą grupę, wysłał ich na dół, w porę, by dosłyszeli wskazówki drugiego czarodzieja, powoli, bez paniki, powtarzał jak mantrę w myślach - czując, że znalazł się w oku cyklonu, w którym nie do końca potrafił się poruszać. Nie wiedział, jak zarządzać tłumem, jak uspokoić ludzi, jak z nimi rozmawiać, pośpiesznie biegnące myśli nie były w stanie też uchwycić tego, co było dla nich teraz najważniejsze: ale obserwował i uczył się, obserwował zachowanie czarodziejów, ich reakcje, wsłuchiwał się w wychwytane w rozgardiaszu pojedyncze słowa, strzępy rozmów i oświadczenia, obserwował ich gesty, mimikę, emocje, wychodząc na plac z samego początku tej eskapady powtarzał sobie, że to było trochę jak spacer na linie - pierwszy krok był najtrudniejszy, każdy kolejny prostszy, że nie było już innej drogi niż iśc do przodu. I była w tym racja, ale tylko częściowa, bo przed upadkiem chroniła tylko powtarzalność ruchów, nie jedno, a czasem nawet nie tuzin przejść pozwalało urosnąć skrzydłom, które niosły go dalej z lekkością. A jednak tę lekkość czuł - kiedy ostatni czarodziej zniknął u szczytu schodów, a on - on został sam, świadom, że pomógł ocalić dziś więcej niż jedno niewinne życie. Ciężar odpowiedzialności ściskał serce i krtań, naciągając na wymioty, ale satysfakcja była jednak znacznie większa. Smak zwycięstwa, dobrze wykonanego zadania - stawka w tej grze była zbyt wysoka, by móc ją zbagatelizować. Wciąż słysząc głosy, zszedł na dół, dołączając do Keata, w milczeniu obserwując ostatnią znikającą grupę. Dolina Godryka jest obserwowana. Kiedy stali się zbyt mało czujni, by zatrzymać to szaleństwo zanim rozpętało się na dobre? Ostatnie osoby znikały, snuł się po pomieszczeniu, zbierając ostałe po nich resztki, w tym kilka egzemplarzy Proroka Codziennego, które wsunął pod pachę, nie chcąc ich tutaj zostawiać. Jeśli ktokolwiek pojawi się tu śladem informacji z gazet pewnie już je pozna, ale zawsze istniała też szansa, że w to miejsce trafi ktoś zupełnym przypadkiem.
- Zwijajmy się - przytaknął na jego słowa, bez zbędnych tłumaczeń, potrafił przełamywać zabezpieczenia, ale nie je nakładać - na nic by się przy tym zdała jego pomoc. Ludzie Ministerstwa mogli się tu zjawić w każdej chwili, a ich nie powinno już tutaj być. Nie mogło ich tutaj być, ich bezpieczeństwo to jedno, bezpieczeństwo informacji, które posiadali, to drugie. Chyba ojciec pozwolił mu to sobie uzmysłowić, wdzierając się w jego myśli gwałtem przy przypadkowej okazji. Chwycił ucho, w ciszy unosząc spojrzenie od ceramiki do Keata, skupionego na formułach i inkantacjach, kiedy poczuł charakterystyczne szarpnięcie i zamknął oczy, otwierając je w całkiem innym miejscu - w pomieszczeniu, które przypominało... kuchnię? Zdaje się, że Steffen podobnie to zapowiedział. Położył dłoń na pobliskiej ścianie, uspokajając lekkie zawroty głowy po gwałtownej podróży, omiatając pomieszczenie wzrokiem, byli tutaj sami. - Czyj to właściwie dom? - zwrócił się do Keata, choć nie był pewien, czy i ten wiedział. Steffen był rozgorączkowany, niezbyt rozmowny. - Gdzie my jesteśmy? - I nie wspomniał też o żadnej miejscowości, czy to wciąż był Londyn? Obejrzał się przez ramię, by spojrzeć przez kuchenne okno, wsparł się dłońmi o parapet, uważnie przyglądając się okolicy. Do niczego niepodobna. Wysunął spod pachy wciąż trzymane pojedyncze egzemplarze Proroka, zostawiając je w przypadkowym miejscu w kuchni. - Dolina Godryka? - Zdaje się, że Keat wspominał o tym w punkcie zbiórki. - Tam ktoś jest - zwrócił uwagę, skinąwszy głową na widok za oknem - w ogrodzie dostrzegł sylwetkę starszego mężczyzny. Wparowali do cudzego domu, wypadałoby się przynajmniej przywitać. Odsunął się od okna, razem z towarzyszem wychodząc na korytarz, po krótkiej chwili dezorientacji obcym i nieznanym wnętrzem odnajdując drogę na zewnątrz.
- Napiszę Steffenowi - zaoferował się w drodze, spojrzeniem błądząc po twarzy Keata, doszukując się chyba na niej zgody. Wciąż niewiele wiedział i wciąż niewiele rozumiał, ale zdążył pojąć, że jego towarzysz był dłużej zaangażowany w sprawy - i chyba to on miał podjąć decyzję. Kiedy zobaczył go po raz pierwszy pod Big Benem, na język nasuwało mu się wiele pytań, których nie miał czasu zadać. Teraz - kilka godzin później - chyba sam znalazł odpowiedzi. Steffen wysłał go do akcji, chyba on powinien wiedzieć o jej zakończeniu. - Dzień dobry! - zawołał w kierunku mężczyzny, kiedy opuścili dom, z rękoma w kieszeniach zmierzając w jego stronę. Steffen nazwał go sojusznikiem, nic im tu nie groziło.
W czasie, w którym Keat rozporządzał świstoklikami, Marcel wbiegł na piętro budynku, szukając ludzi, którzy zdążyli się już zapisać i oczekiwali dalszych instrukcji - rzeczywiście natrafił na mniejszą grupę, wysłał ich na dół, w porę, by dosłyszeli wskazówki drugiego czarodzieja, powoli, bez paniki, powtarzał jak mantrę w myślach - czując, że znalazł się w oku cyklonu, w którym nie do końca potrafił się poruszać. Nie wiedział, jak zarządzać tłumem, jak uspokoić ludzi, jak z nimi rozmawiać, pośpiesznie biegnące myśli nie były w stanie też uchwycić tego, co było dla nich teraz najważniejsze: ale obserwował i uczył się, obserwował zachowanie czarodziejów, ich reakcje, wsłuchiwał się w wychwytane w rozgardiaszu pojedyncze słowa, strzępy rozmów i oświadczenia, obserwował ich gesty, mimikę, emocje, wychodząc na plac z samego początku tej eskapady powtarzał sobie, że to było trochę jak spacer na linie - pierwszy krok był najtrudniejszy, każdy kolejny prostszy, że nie było już innej drogi niż iśc do przodu. I była w tym racja, ale tylko częściowa, bo przed upadkiem chroniła tylko powtarzalność ruchów, nie jedno, a czasem nawet nie tuzin przejść pozwalało urosnąć skrzydłom, które niosły go dalej z lekkością. A jednak tę lekkość czuł - kiedy ostatni czarodziej zniknął u szczytu schodów, a on - on został sam, świadom, że pomógł ocalić dziś więcej niż jedno niewinne życie. Ciężar odpowiedzialności ściskał serce i krtań, naciągając na wymioty, ale satysfakcja była jednak znacznie większa. Smak zwycięstwa, dobrze wykonanego zadania - stawka w tej grze była zbyt wysoka, by móc ją zbagatelizować. Wciąż słysząc głosy, zszedł na dół, dołączając do Keata, w milczeniu obserwując ostatnią znikającą grupę. Dolina Godryka jest obserwowana. Kiedy stali się zbyt mało czujni, by zatrzymać to szaleństwo zanim rozpętało się na dobre? Ostatnie osoby znikały, snuł się po pomieszczeniu, zbierając ostałe po nich resztki, w tym kilka egzemplarzy Proroka Codziennego, które wsunął pod pachę, nie chcąc ich tutaj zostawiać. Jeśli ktokolwiek pojawi się tu śladem informacji z gazet pewnie już je pozna, ale zawsze istniała też szansa, że w to miejsce trafi ktoś zupełnym przypadkiem.
- Zwijajmy się - przytaknął na jego słowa, bez zbędnych tłumaczeń, potrafił przełamywać zabezpieczenia, ale nie je nakładać - na nic by się przy tym zdała jego pomoc. Ludzie Ministerstwa mogli się tu zjawić w każdej chwili, a ich nie powinno już tutaj być. Nie mogło ich tutaj być, ich bezpieczeństwo to jedno, bezpieczeństwo informacji, które posiadali, to drugie. Chyba ojciec pozwolił mu to sobie uzmysłowić, wdzierając się w jego myśli gwałtem przy przypadkowej okazji. Chwycił ucho, w ciszy unosząc spojrzenie od ceramiki do Keata, skupionego na formułach i inkantacjach, kiedy poczuł charakterystyczne szarpnięcie i zamknął oczy, otwierając je w całkiem innym miejscu - w pomieszczeniu, które przypominało... kuchnię? Zdaje się, że Steffen podobnie to zapowiedział. Położył dłoń na pobliskiej ścianie, uspokajając lekkie zawroty głowy po gwałtownej podróży, omiatając pomieszczenie wzrokiem, byli tutaj sami. - Czyj to właściwie dom? - zwrócił się do Keata, choć nie był pewien, czy i ten wiedział. Steffen był rozgorączkowany, niezbyt rozmowny. - Gdzie my jesteśmy? - I nie wspomniał też o żadnej miejscowości, czy to wciąż był Londyn? Obejrzał się przez ramię, by spojrzeć przez kuchenne okno, wsparł się dłońmi o parapet, uważnie przyglądając się okolicy. Do niczego niepodobna. Wysunął spod pachy wciąż trzymane pojedyncze egzemplarze Proroka, zostawiając je w przypadkowym miejscu w kuchni. - Dolina Godryka? - Zdaje się, że Keat wspominał o tym w punkcie zbiórki. - Tam ktoś jest - zwrócił uwagę, skinąwszy głową na widok za oknem - w ogrodzie dostrzegł sylwetkę starszego mężczyzny. Wparowali do cudzego domu, wypadałoby się przynajmniej przywitać. Odsunął się od okna, razem z towarzyszem wychodząc na korytarz, po krótkiej chwili dezorientacji obcym i nieznanym wnętrzem odnajdując drogę na zewnątrz.
- Napiszę Steffenowi - zaoferował się w drodze, spojrzeniem błądząc po twarzy Keata, doszukując się chyba na niej zgody. Wciąż niewiele wiedział i wciąż niewiele rozumiał, ale zdążył pojąć, że jego towarzysz był dłużej zaangażowany w sprawy - i chyba to on miał podjąć decyzję. Kiedy zobaczył go po raz pierwszy pod Big Benem, na język nasuwało mu się wiele pytań, których nie miał czasu zadać. Teraz - kilka godzin później - chyba sam znalazł odpowiedzi. Steffen wysłał go do akcji, chyba on powinien wiedzieć o jej zakończeniu. - Dzień dobry! - zawołał w kierunku mężczyzny, kiedy opuścili dom, z rękoma w kieszeniach zmierzając w jego stronę. Steffen nazwał go sojusznikiem, nic im tu nie groziło.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Ów starszy mężczyzna rzeczywiście kręcił się po ogrodzie. Kurę należało nakarmić, a z niejasnego powodu Beckettowie nie chcieli robić tego w domu, więc jedwabnemu ptakowi musiała wystarczyć wyjątkowo wygrzana przez słońce trawa. Październik nie rozpieszczał pod względem pogody, częściej za oknem można było podziwiać niezbyt fascynujące podróże kropel deszczu niż promienie piekącej gwiazdy, dlatego również Trixie korzystała dzisiaj z przyjemnego poranka. Zrobiła pranie, które teraz wywieszała na sznurze ciągnącym się przez cały ogród, mokre tkaniny spinając kolorowymi klamerkami. Lata temu pomalowali je w ramach niedzielnego popołudnia ze Steviem, a te służyły do dziś; pranie składało się natomiast z kilku jej najnowszych projektów i ojcowskich koszul. Delikatne sukienki zyskały sobie najwięcej uwagi, Beckettówna z namaszczeniem rozsuwała je na lince, doglądając czy nie zagięła przypadkiem żadnej fałdki.
W tym czasie na koszyczku przy ogrodowym stole drzemała sobie Duckie. Kaczuszka była już najedzona, zdążyła też wykąpać się w kuchennym zlewie, teraz nadszedł czas na odpoczynek. Trixie spoglądała na nią kontrolnie raz po raz, upewniając się, że nie dzieje jej się żadna krzywda. Silkie dreptała dookoła stóp Steviego i dziobała nasiona, raz na jakiś czas dziobiąc też jego kapcie, zanim zdecydowała, że dość już jedzenia i usadowiła kuper na lewym kapciu pana domu.
Zza mokrej, flanelowej koszuli czarownica dostrzegła dwóch młodzieńców wychodzących z kuchni do ogrodu i odłożyła czerwony kosz na ziemię, pochylając się lekko by przejść pod ubraniami, dłonie układając na biodrach. Słyszała, że ktoś mógł pojawić się w ich domu, że to tam właśnie prowadziły świstokliki. No trudno, będą musieli bardziej się pilnować - i witać nieznanych gości. Trixie nie mogła być pewna czy są tym, za kogo ich brała, ale nie pomyślała nawet, by wykazać się jakąkolwiek podejrzliwością. W końcu wyszli z ich kuchni, a tam prowadziły świstokliki pana Becketta - i powiedzieli dzień dobry. Musieli być porządnymi ludźmi, prawda?
- W końcu jesteście - stwierdziła nieco złośliwie, choć z przyjaznym uśmiechem. Dół beżowej sukienki wieńczyła warstwa kremowej koronki, a ciemne włosy spięte miała w niedbały kok. Przed chłodem chronił ją rozpinany kardigan pastelowo pomarańczowego koloru. Nie znała żadnego z nich, ale to nie problem. Ważne, że - w założeniu - łączyła ich wspólna sprawa, przekonania i normalność, której brakowało ostatnio chyba w połowie Brytanii. Dlatego zapracowali sobie na mały poczęstunek. - Wszystko się udało? W jadalni czekają na was kanapki, szorujcie zjeść - poinformowała; choć wyszli z tego pomieszczenia, nie przynieśli ze sobą talerza i nie zajadali się przygotowanymi kromkami chleba ze świeżym masłem i szynką, które Trixie przygotowała specjalnie na ich przyjście. Zasłużyli. Wiedziała jedynie, że do prędkiego działania zmusiła ich jakaś zawierucha, ale nie znała szczegółów całego przedsięwzięcia; Stevie powiedział jej tyle, ile musiała wiedzieć, a jako krawcowa i sojuszniczka tego było... Cóż, bardzo niewiele. Dusząc wrodzoną ciekawość dziewczyna oparła się o ramię Steviego, mimo polecenia czekając, aż się przedstawią. Podobno tak wypadało.
W tym czasie na koszyczku przy ogrodowym stole drzemała sobie Duckie. Kaczuszka była już najedzona, zdążyła też wykąpać się w kuchennym zlewie, teraz nadszedł czas na odpoczynek. Trixie spoglądała na nią kontrolnie raz po raz, upewniając się, że nie dzieje jej się żadna krzywda. Silkie dreptała dookoła stóp Steviego i dziobała nasiona, raz na jakiś czas dziobiąc też jego kapcie, zanim zdecydowała, że dość już jedzenia i usadowiła kuper na lewym kapciu pana domu.
Zza mokrej, flanelowej koszuli czarownica dostrzegła dwóch młodzieńców wychodzących z kuchni do ogrodu i odłożyła czerwony kosz na ziemię, pochylając się lekko by przejść pod ubraniami, dłonie układając na biodrach. Słyszała, że ktoś mógł pojawić się w ich domu, że to tam właśnie prowadziły świstokliki. No trudno, będą musieli bardziej się pilnować - i witać nieznanych gości. Trixie nie mogła być pewna czy są tym, za kogo ich brała, ale nie pomyślała nawet, by wykazać się jakąkolwiek podejrzliwością. W końcu wyszli z ich kuchni, a tam prowadziły świstokliki pana Becketta - i powiedzieli dzień dobry. Musieli być porządnymi ludźmi, prawda?
- W końcu jesteście - stwierdziła nieco złośliwie, choć z przyjaznym uśmiechem. Dół beżowej sukienki wieńczyła warstwa kremowej koronki, a ciemne włosy spięte miała w niedbały kok. Przed chłodem chronił ją rozpinany kardigan pastelowo pomarańczowego koloru. Nie znała żadnego z nich, ale to nie problem. Ważne, że - w założeniu - łączyła ich wspólna sprawa, przekonania i normalność, której brakowało ostatnio chyba w połowie Brytanii. Dlatego zapracowali sobie na mały poczęstunek. - Wszystko się udało? W jadalni czekają na was kanapki, szorujcie zjeść - poinformowała; choć wyszli z tego pomieszczenia, nie przynieśli ze sobą talerza i nie zajadali się przygotowanymi kromkami chleba ze świeżym masłem i szynką, które Trixie przygotowała specjalnie na ich przyjście. Zasłużyli. Wiedziała jedynie, że do prędkiego działania zmusiła ich jakaś zawierucha, ale nie znała szczegółów całego przedsięwzięcia; Stevie powiedział jej tyle, ile musiała wiedzieć, a jako krawcowa i sojuszniczka tego było... Cóż, bardzo niewiele. Dusząc wrodzoną ciekawość dziewczyna oparła się o ramię Steviego, mimo polecenia czekając, aż się przedstawią. Podobno tak wypadało.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
6 X
Poranek był kompletnie koszmarny. Zaczęło się od listu Steffena, potem ta okropna wyprawa gdzieś na szczyt góry i jeszcze gorszy powrót. Świstokliki powinny działać tak jak je zaprojektowano, ale czasem głupi parszywy los i krytyczny brak szczęścia potrafiły pomieszać plany. Cały dzień Stevie i tak spędził nad rozmyślaniem nad konsekwencjami tego co uczynił Steffen. Gdy widzieli się rano nawet nie dopytywał. Młody Cattermole powiedział wtedy coś co zapadło w pamięć.
Nie wiem, czy bycie dobrym się liczy, jeśli jest się głupim.
Nie odpowiedział mu, w końcu na to nie było czasu, chłopak musiał pędzić. Widocznie trzeba było tę sprawę załatwić listownie. Napisał parę słów, nie tylko po to by uspokoić Steffena, ale także swoje własne wyrzuty sumienia.
- No Einstein, znajdź Steffena, tylko nie wpakuj się w żadną walkę - podrapał starą sowę za uchem, wręczając jej jeszcze list, a ta odleciała szukać adresata.
Wtem za sobą usłyszał parę stuknięć, jakby czyjeś buty uderzyły o podłogę w kuchni. Zaczęło się... Stevie na wszelki wypadek ścisnął mocniej różdżkę w dłoni, zakrywając ją jednak przedramieniem. Instynktownie rozejrzał się po ogrodzie w poszukiwaniu córki, ale dwóch mężczyzn już wyszło z jego kuchni, prosto do ogrodu, trzymając ręce w kieszeniach. Przynajmniej nie celowali w niego różdżką, to działało raczej na ich korzyść. Chyba. Stevie wytężył wzrok próbując przyjrzeć się ich rysom twarzy. Faktycznie, jeden wyglądał jakby miał złamany nos i był brunetem. Był to dość dziwny sposób na rozpoznanie sojusznika, ale więcej informacji od Steffena nie dostał. Nie było czasu. Czemu nigdy nie było czasu? Wtem, zza rozwieszanej właśnie, w ostatnich promieniach tegorocznego słońca, koszuli, wyłoniła się się Trixie, przyjaźnie witając przybyszy. Na Merlina! Nie! Nie wiesz kim są!
- Trixie, stań za mną - powiedział spokojnie. - Od kogo przychodzicie? Co się wydarzyło? - mierzył obydwu spojrzeniem, nie pozwalając sobie nawet na drobne mrugnięcie. Jedynie na wszelki wypadek. - Dlaczego obydwoje nie macie złamanych nosów? - skupił wzrok na blondynie.
Jeśli Steffen zgubił świstoklika, jeśli ten wpadł w niepowołane ręce... Własne życie mógł zmarnować, oddać w imię wojny, ale Trixie była zbyt cenna i zbyt młoda by cokolwiek mogło jej się stać. Oczywiście ufał Cattermolowi, ale chłopak był roztargniony, a ta druga strona potrafiła znaleźć sobie okazję do wybicia kolejnych mieszańców, takich jak on i takich jak jego córka.
Poranek był kompletnie koszmarny. Zaczęło się od listu Steffena, potem ta okropna wyprawa gdzieś na szczyt góry i jeszcze gorszy powrót. Świstokliki powinny działać tak jak je zaprojektowano, ale czasem głupi parszywy los i krytyczny brak szczęścia potrafiły pomieszać plany. Cały dzień Stevie i tak spędził nad rozmyślaniem nad konsekwencjami tego co uczynił Steffen. Gdy widzieli się rano nawet nie dopytywał. Młody Cattermole powiedział wtedy coś co zapadło w pamięć.
Nie wiem, czy bycie dobrym się liczy, jeśli jest się głupim.
Nie odpowiedział mu, w końcu na to nie było czasu, chłopak musiał pędzić. Widocznie trzeba było tę sprawę załatwić listownie. Napisał parę słów, nie tylko po to by uspokoić Steffena, ale także swoje własne wyrzuty sumienia.
- No Einstein, znajdź Steffena, tylko nie wpakuj się w żadną walkę - podrapał starą sowę za uchem, wręczając jej jeszcze list, a ta odleciała szukać adresata.
Wtem za sobą usłyszał parę stuknięć, jakby czyjeś buty uderzyły o podłogę w kuchni. Zaczęło się... Stevie na wszelki wypadek ścisnął mocniej różdżkę w dłoni, zakrywając ją jednak przedramieniem. Instynktownie rozejrzał się po ogrodzie w poszukiwaniu córki, ale dwóch mężczyzn już wyszło z jego kuchni, prosto do ogrodu, trzymając ręce w kieszeniach. Przynajmniej nie celowali w niego różdżką, to działało raczej na ich korzyść. Chyba. Stevie wytężył wzrok próbując przyjrzeć się ich rysom twarzy. Faktycznie, jeden wyglądał jakby miał złamany nos i był brunetem. Był to dość dziwny sposób na rozpoznanie sojusznika, ale więcej informacji od Steffena nie dostał. Nie było czasu. Czemu nigdy nie było czasu? Wtem, zza rozwieszanej właśnie, w ostatnich promieniach tegorocznego słońca, koszuli, wyłoniła się się Trixie, przyjaźnie witając przybyszy. Na Merlina! Nie! Nie wiesz kim są!
- Trixie, stań za mną - powiedział spokojnie. - Od kogo przychodzicie? Co się wydarzyło? - mierzył obydwu spojrzeniem, nie pozwalając sobie nawet na drobne mrugnięcie. Jedynie na wszelki wypadek. - Dlaczego obydwoje nie macie złamanych nosów? - skupił wzrok na blondynie.
Jeśli Steffen zgubił świstoklika, jeśli ten wpadł w niepowołane ręce... Własne życie mógł zmarnować, oddać w imię wojny, ale Trixie była zbyt cenna i zbyt młoda by cokolwiek mogło jej się stać. Oczywiście ufał Cattermolowi, ale chłopak był roztargniony, a ta druga strona potrafiła znaleźć sobie okazję do wybicia kolejnych mieszańców, takich jak on i takich jak jego córka.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Może trochę pośpieszył się z wyjściem z domu; ledwie minął próg, zorientował się, że Keata nie było za nim, czy zatrzymała go pośpieszna teleportacja, czy rozwiązana sznurówka buta, nie mógł wiedzieć, ale nagle znalazł się sam na sam z gospodarzami tego domu, o których wiedział mniej niż nic; Steffen mówił, że uprzedził ich o tym, że ich nawiedzą, ale Steffen mówił dużo rzeczy, a widząc go przed tymi wydarzeniami widział jego nerwy. W emocjach mógł zgubić sens, lub kilka zadań, które miał wykonać... Dziewczyna powitała go uprzejmie, starszy czarodziej mniej, ale nie mógł się dziwić jego ostrożności. Nie odpowiedział Trixie, koncentrując się na Steviem - miał prawo do tego przesłuchania:
- Od Steffena - odpowiedział na pytanie mężczyzny, wyciągając dłonie z kieszeni i lekko rozkładając je na boki, nie trzymał w ręku różdżki. Choć może powinien - czy trafił pod niewłaściwy adres? - Dał nam świstoklik. Mówił, że pan wie, że to zrobił. - Czy to ten moment, w którym powinien świsnąć za róg i przeskoczyć przez płot? Lekko uniósł brew, kiedy czarodziej zapytał go, dlaczego nie miał złamanego nosa; co ten szczur mu właściwie powiedział? - To źle, że nie mam? - zapytał z konsternacją, nie pojmując sensu jego pytania. Przeniósł wzrok na dziewczynę, z ostrożnością, padło jej imię, Trixie, jej słowa wyraźnie świadczyły o tym, że na nich czekała. Więc znaleźli się pod właściwym adresem, kierowała nimi ostrożność. Dobre maniery nigdy nie były jego mocną stroną, więc nie pomyślał o tym, że być może powinien się w tym momencie przedstawić, ale pozostał posłuszny słowom starszego czarodzieja, uznając go za większy autorytet pod tym dachem. - Wszystko załatwione - oznajmił, pomijając szczegóły, nawet nazwę miasta, bo przecież sam nie miał pewności, kim był człowiek przed nim. Jeśli wtajemniczono go wcześniej, nie potrzebował szczegółów, żeby zrozumieć sens tych słów. - Wszystko gra, nie napotkaliśmy problemów. Nikt za nami nie szedł - dodał, chcąc uspokoić czarodzieja - nikt ich nie słyszał, w innym przypadku napotkaliby problemy już wcześniej, mógł mieć pewność, że nie ciągli ogona; był głodny jak wilk i propozycja posiłku przedstawiona przez Trixie pozostawała kusząca, ale nie zamierzał z niej korzystać bez przyzwolenia gospodarza.
- Od Steffena - odpowiedział na pytanie mężczyzny, wyciągając dłonie z kieszeni i lekko rozkładając je na boki, nie trzymał w ręku różdżki. Choć może powinien - czy trafił pod niewłaściwy adres? - Dał nam świstoklik. Mówił, że pan wie, że to zrobił. - Czy to ten moment, w którym powinien świsnąć za róg i przeskoczyć przez płot? Lekko uniósł brew, kiedy czarodziej zapytał go, dlaczego nie miał złamanego nosa; co ten szczur mu właściwie powiedział? - To źle, że nie mam? - zapytał z konsternacją, nie pojmując sensu jego pytania. Przeniósł wzrok na dziewczynę, z ostrożnością, padło jej imię, Trixie, jej słowa wyraźnie świadczyły o tym, że na nich czekała. Więc znaleźli się pod właściwym adresem, kierowała nimi ostrożność. Dobre maniery nigdy nie były jego mocną stroną, więc nie pomyślał o tym, że być może powinien się w tym momencie przedstawić, ale pozostał posłuszny słowom starszego czarodzieja, uznając go za większy autorytet pod tym dachem. - Wszystko załatwione - oznajmił, pomijając szczegóły, nawet nazwę miasta, bo przecież sam nie miał pewności, kim był człowiek przed nim. Jeśli wtajemniczono go wcześniej, nie potrzebował szczegółów, żeby zrozumieć sens tych słów. - Wszystko gra, nie napotkaliśmy problemów. Nikt za nami nie szedł - dodał, chcąc uspokoić czarodzieja - nikt ich nie słyszał, w innym przypadku napotkaliby problemy już wcześniej, mógł mieć pewność, że nie ciągli ogona; był głodny jak wilk i propozycja posiłku przedstawiona przez Trixie pozostawała kusząca, ale nie zamierzał z niej korzystać bez przyzwolenia gospodarza.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Ostrożność pana Becketta była jak najbardziej uzasadniona, chociaż Trixie nie mogła nie zadać sobie pytania na ile prawdopodobnym byłoby założenie, że z ich kuchni wyszedł ktoś nieproszony. Wrogi. Z drugiej strony... Ministerstwo Konusa Malfoya udowodniło, że, jak karaluchy czy inne szkodniki, było w stanie dostać się wszędzie - i tylko ta myśl przystopowała komentarze odruchowo cisnące się na usta. Choć córka czarodzieja nie była w pełni świadoma zamieszania wywołanego działaniami jej roztrzepanego Steffena, wiedziała, że gęstniejąca atmosfera utrzymująca się w powietrzu nie mogła wziąć się z niczego, więc przez dłuższą chwilę po prostu obserwowała. Przysłuchiwała się interakcji ojca z młodzieńcem, którego tożsamość cały czas pozostawała tajemnicą; nie raczył się przedstawić, ale to nic. Wyglądał na zaaferowanego. W nerwach trudno było wymagać od kogoś dobrych manier, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że Beckettom również nie spieszyło się do przedstawień, a byli przecież gospodarzami.
- To źle, że nie ma? - cichym mruknięciem powtórzyła zaraz po nieznajomym blondynie, skierowawszy pytanie do ojca; skąd ta nagła ciekawość stanem nosa Marceliusa? Czy to był znak, na jakiego podstawie mieliby rozpoznać jego przynależność do Zakonu Feniksa? Stojąca za bokiem Steviego dziewczyna wychyliła się przez ojcowskie ramię i przyjrzała nieznajomemu, z jego nosem rzeczywiście wszystko wydawało się być w porządku - ale zanim zdążyliby zarzucić mu zdradę stanu wynikającą z nienaruszonej facjaty, ten zapewnił, że akcja, na czymkolwiek miała polegać, przebiegła bez zarzutu. Czyli wiedział, o czym mówi, choć nie zdradził im szczegołów. Lub przynajmniej sprawiał wrażenie zorientowanego. - Nikt nie ucierpiał? - zapytała więc z nadzieją wyraźnie wybrzmiewającą w głosie. Co namieszałeś, Steffku? Żałowała, że nie przybył razem z Sallowem, by wszystko im wyjaśnić. - Jestem Trixie - przedstawiła się nagle, mocniej wychylając się zza ojca i machając do chłopaka, choćby tylko po to, by rozładować otaczające ich napięcie. Chciała zaoferować mu dłoń do uściśnięcia, ale nie zrobiłaby tego bez aprobaty pana Becketta, który musiał upewnić się co do ich bezpieczeństwa. Nie zamierzała robić mu na złość, ani z premedytacją pakować się w potencjalne kłopoty (chociaż fakt tego, że Marcel znał imię Steffena, koił jej wątpliwości i podejrzenia, których na wstępie nie miała za wiele). - Powiesz nam co się stało? Steffen odpowiadał za jakąś misję? - och, nie była nawet świadoma tego, jak bardzo się myliła. Cattermole rzeczywiście dużo zorganizował. - Może przy kanapkach? - ostatnie pytanie znów skierowała do starszego numerologa. Talerz wciąż cierpliwie czekał w kuchni. Na szczęście nie miało co na nim wystygnąć.
- To źle, że nie ma? - cichym mruknięciem powtórzyła zaraz po nieznajomym blondynie, skierowawszy pytanie do ojca; skąd ta nagła ciekawość stanem nosa Marceliusa? Czy to był znak, na jakiego podstawie mieliby rozpoznać jego przynależność do Zakonu Feniksa? Stojąca za bokiem Steviego dziewczyna wychyliła się przez ojcowskie ramię i przyjrzała nieznajomemu, z jego nosem rzeczywiście wszystko wydawało się być w porządku - ale zanim zdążyliby zarzucić mu zdradę stanu wynikającą z nienaruszonej facjaty, ten zapewnił, że akcja, na czymkolwiek miała polegać, przebiegła bez zarzutu. Czyli wiedział, o czym mówi, choć nie zdradził im szczegołów. Lub przynajmniej sprawiał wrażenie zorientowanego. - Nikt nie ucierpiał? - zapytała więc z nadzieją wyraźnie wybrzmiewającą w głosie. Co namieszałeś, Steffku? Żałowała, że nie przybył razem z Sallowem, by wszystko im wyjaśnić. - Jestem Trixie - przedstawiła się nagle, mocniej wychylając się zza ojca i machając do chłopaka, choćby tylko po to, by rozładować otaczające ich napięcie. Chciała zaoferować mu dłoń do uściśnięcia, ale nie zrobiłaby tego bez aprobaty pana Becketta, który musiał upewnić się co do ich bezpieczeństwa. Nie zamierzała robić mu na złość, ani z premedytacją pakować się w potencjalne kłopoty (chociaż fakt tego, że Marcel znał imię Steffena, koił jej wątpliwości i podejrzenia, których na wstępie nie miała za wiele). - Powiesz nam co się stało? Steffen odpowiadał za jakąś misję? - och, nie była nawet świadoma tego, jak bardzo się myliła. Cattermole rzeczywiście dużo zorganizował. - Może przy kanapkach? - ostatnie pytanie znów skierowała do starszego numerologa. Talerz wciąż cierpliwie czekał w kuchni. Na szczęście nie miało co na nim wystygnąć.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Przyszywany bratanek, który wpadł tu rano, niemal zapłakany, w istocie wspominał, że zjawi się blondyn o szlachetnej aparycji, ale wspominał też o blondynie o nieszlachetnej aparycji. Który z nich stał właśnie przed Beckettem? Znał imię Steffena, nie miał w dłoni różdżki, chyba nie chciał ich zaatakować...?
- Chwała Merlinowi... - Stevie wydyszał i uśmiechnął się szerzej. Nie znał szczegółów wszystkiego, co się stało, Steffen przekazał mu zresztą szczątkowe informacje, gdy prosił o pomoc. Beckett oklapnął na stojącą nieopodal ławkę, wypuszczając Trixie zza swoich pleców i pochylając głowę nieco w dół, jednak nie wypuszczając z dłoni różdżki. Nie czytał jeszcze najnowszego numeru Proroka, przyszywany bratanek nie wyjaśnił mu tego do końca, Stevie również nie pytał. Najważniejsze było, aby przygotować świstokliki dla wielu osób, które potrzebowały pomocy, o których chłopak mówił, że mogli zginąć. Stał teraz jednak przed nimi blondyn o jakiejś aparycji i wyglądał na żywego. Udało się...
- Przepraszam, kwestie bezpieczeństwa - powiedział spokojnie, unosząc głowę wyżej, jednak nie podnosząc się z ławki. - Musiałem spytać o nos, bo... Bo miało odwiedzić mnie sporo ludzi z połamanymi nosami. Proszę siadać... Właśnie, Trixie - zwrócił się do córki spokojnym głosem, gdy tak wspomniała o kanapkach. - Przynieś kawę i jedzenie. Na pewno nasz gość jest zmęczony. Chyba że woli pan maślankę? Herbaty niestety nie dostałem, wykupili mi sprzed nosa - przez krótką chwilę jego usta wskazywały na to, że był tym faktem kompletnie oburzony. Chciał wypytać o wszystkie szczegóły, jednak mężczyzna musiał się pożywić. Na tacach czekały na niego, i ewentualnych kolejnych przybyszy, kanapki. Na jednej tartinki z jasnego pszennego chleba z porządną warstwą masła i gotowaną wędzoną szynką, a na drugiej z pastą z fasoli z czosnkiem. Nie mieli wiele, by położyć na górę, dlatego część kromek oprószona była drobno posiekaną cebulką. Chłopak wyglądał na bardzo młodego. Serce się krajało, że teraz tacy też musieli walczyć. Potworne czasy nastały, a miały nadejść tylko gorsze. - Stevie Beckett - wyciągnął w końcu dłoń, podnosząc się jeszcze z krzesła, gdy w biodrze lekko strzyknęło. Pewnych formalności musiała stać się zadość, a skoro znał Steffena i dostał od niego świstoklik, to był to człowiek godny zaufania. Gospodarz nie wypuszczał jednak różdżki, wskazując nią miejsce na ławie w kolorze orzechu, której siedzenie zdobiły płaskie poduszki o przeróżnych botanicznych i geometrycznych wzorach, które Trixie uszyła prawdopodobnie z resztek materiałów, a przynajmniej tak mu się wydawało. Starzec obszedł stół, siadając po drugiej stronie, w oczekiwaniu aż córka przyniesie kawę i kanapki dla gościa, którego ominęły one w kuchni. Gdy nie mogła ich słyszeć, Stevie ściszył nieco głos. - Wszyscy przeżyli? Steffen bardzo się bał... Potrzebuje pan czegoś? Medyka? - przełknął ślinę na myśl, że mogliby tam zginąć ludzie tacy jak on. Ci, którzy urodzili się w niewłaściwej rodzinie, w złym miejscu czy nawet, na Merlina, o złej porze roku. Zabijali ich jak zwierzynę, wybijali niczym plagę, łapali, zarzynali i wykańczali. Każdemu w końcu musiały zacząć puszczać nerwy, gdy wróg nacierał, a każda noc stawała się nocą niespokojną. Kiedyś Stevie pracował więcej, ale teraz pracował bardziej. Już niemal nie sypiał, przestraszony o przyszłość swojej córki. Nie jedynej, ale drugiej... Drugiej już dawno nie było, tak samo zresztą jak słodkiej Mary Jo.
- Chwała Merlinowi... - Stevie wydyszał i uśmiechnął się szerzej. Nie znał szczegółów wszystkiego, co się stało, Steffen przekazał mu zresztą szczątkowe informacje, gdy prosił o pomoc. Beckett oklapnął na stojącą nieopodal ławkę, wypuszczając Trixie zza swoich pleców i pochylając głowę nieco w dół, jednak nie wypuszczając z dłoni różdżki. Nie czytał jeszcze najnowszego numeru Proroka, przyszywany bratanek nie wyjaśnił mu tego do końca, Stevie również nie pytał. Najważniejsze było, aby przygotować świstokliki dla wielu osób, które potrzebowały pomocy, o których chłopak mówił, że mogli zginąć. Stał teraz jednak przed nimi blondyn o jakiejś aparycji i wyglądał na żywego. Udało się...
- Przepraszam, kwestie bezpieczeństwa - powiedział spokojnie, unosząc głowę wyżej, jednak nie podnosząc się z ławki. - Musiałem spytać o nos, bo... Bo miało odwiedzić mnie sporo ludzi z połamanymi nosami. Proszę siadać... Właśnie, Trixie - zwrócił się do córki spokojnym głosem, gdy tak wspomniała o kanapkach. - Przynieś kawę i jedzenie. Na pewno nasz gość jest zmęczony. Chyba że woli pan maślankę? Herbaty niestety nie dostałem, wykupili mi sprzed nosa - przez krótką chwilę jego usta wskazywały na to, że był tym faktem kompletnie oburzony. Chciał wypytać o wszystkie szczegóły, jednak mężczyzna musiał się pożywić. Na tacach czekały na niego, i ewentualnych kolejnych przybyszy, kanapki. Na jednej tartinki z jasnego pszennego chleba z porządną warstwą masła i gotowaną wędzoną szynką, a na drugiej z pastą z fasoli z czosnkiem. Nie mieli wiele, by położyć na górę, dlatego część kromek oprószona była drobno posiekaną cebulką. Chłopak wyglądał na bardzo młodego. Serce się krajało, że teraz tacy też musieli walczyć. Potworne czasy nastały, a miały nadejść tylko gorsze. - Stevie Beckett - wyciągnął w końcu dłoń, podnosząc się jeszcze z krzesła, gdy w biodrze lekko strzyknęło. Pewnych formalności musiała stać się zadość, a skoro znał Steffena i dostał od niego świstoklik, to był to człowiek godny zaufania. Gospodarz nie wypuszczał jednak różdżki, wskazując nią miejsce na ławie w kolorze orzechu, której siedzenie zdobiły płaskie poduszki o przeróżnych botanicznych i geometrycznych wzorach, które Trixie uszyła prawdopodobnie z resztek materiałów, a przynajmniej tak mu się wydawało. Starzec obszedł stół, siadając po drugiej stronie, w oczekiwaniu aż córka przyniesie kawę i kanapki dla gościa, którego ominęły one w kuchni. Gdy nie mogła ich słyszeć, Stevie ściszył nieco głos. - Wszyscy przeżyli? Steffen bardzo się bał... Potrzebuje pan czegoś? Medyka? - przełknął ślinę na myśl, że mogliby tam zginąć ludzie tacy jak on. Ci, którzy urodzili się w niewłaściwej rodzinie, w złym miejscu czy nawet, na Merlina, o złej porze roku. Zabijali ich jak zwierzynę, wybijali niczym plagę, łapali, zarzynali i wykańczali. Każdemu w końcu musiały zacząć puszczać nerwy, gdy wróg nacierał, a każda noc stawała się nocą niespokojną. Kiedyś Stevie pracował więcej, ale teraz pracował bardziej. Już niemal nie sypiał, przestraszony o przyszłość swojej córki. Nie jedynej, ale drugiej... Drugiej już dawno nie było, tak samo zresztą jak słodkiej Mary Jo.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Unosił w górę jasną brew, kiedy przyglądał się dziewczynie skrytej za ramieniem ojca, jak echo powtarzającej pytanie o jego nos; instynktownie obejrzał się przez ramię, szukając tam Keata i spodziewając się z jego strony ratunku. Ten jednak - nie nadszedł.
- Nikt w Londynie - odparł na pytanie dziewczyny, uściślając jej słowa; nie wiedział, ile mogła wiedzieć, nie wiedział, ile mógł wiedzieć ten gość - w zasadzie po raz pierwszy brał udział w akcji zorganizowanej przez Zakon Feniksa odgórnie. Niewiele wiedział też o tej dwójce: Steffen udzielił mu bardzo lakonicznych informacji, a nie dopytywał o więcej, nie sądząc, że zostanie z nimi sam na sam. - Mam nadzieję - dodał po chwili, przynosząc wzrok na starszego czarodzieja. Może to złudzenie lub zła ocena sytuacji wiedziona niesprawiedliwym pierwszym wrażeniem, ale zdawał się rozumieć z tego wszystkiego więcej. Zrobili wszystko, co leżało w ich mocy, na więcej liczyć nie mogli. I pozostała im wiara, że tyle wystarczy, by uchować wszystkich, na których działania związane z Prorokiem mogły mieć wpływ.
- Ja, dziękuję, ale... - zaczął zaprzeczać zaproszeniu, jednak nim to zrobił, starszy czarodziej wysłał córkę po kanapki; nie chciał nadużywać gościnności dobrych ludzi, czasy nie były łatwe i każdy w pierwszej kolejności musiał troszczyć się o siebie, ale fakt był niezaprzeczalny - był głodny jak wilk, a zaoferowane kanapki wyglądały jak specjalnie przygotowane specjały. Trudno było temu odmówić. - Maślanka będzie idealna - skapitulował, porywając jedną z kanapek z fasolą; nigdy nie jadł podobnej, była ciekawa w smaku. Nie odpowiedział na wcześniejsze przedstawienie się dziewczyny, póki napięcie nie opadło między nim a starszym pośród nich, nie chciał wychodzić przed szereg ani sprawiać wrażenie kogoś, kto ignoruje gospodarza. Kiedy jednak i on wypowiedział swoje imię, otrzepał dłonie z mąki pokrywającej chleb o spodnie i uścisnął dłoń czarodzieja:
- Marcel - przedstawił się w końcu, dopiero teraz skinąwszy głową również Trixie. - Bardzo dziękuję - Za gościnę, za ratunek, za posiłek, w zasadzie za wszystko. - Steffen... - zaczął, kiedy Trixie zadała pytanie; Steffen czuł, że zawalił, inni chyba też, on gotów był bronić przyjaciela jak lew. Nie chciał zrzucać na niego odpowiedzialności. - Prorok Codzienny wydrukował za dużo informacji - objaśnił, zrzucając winę na redakcję. - Gazeta wpadła w niepowołane ręce, ale zatrzymaliśmy dystrybucję w mieście - Była to tylko półprawda, pomijająca Steffena jako katalizatora tych działań. Ale o nim mówić nie chciał, jeśli powinni wiedzieć, i tak się dowiedzą. - Ostrzegliśmy, kogo się dało. Miejmy nadzieję, że więcej ofiar nie będzie - dodał, łapczywie chwytając podaną szklankę z napojem, który wypił w kilka łyków. To był szalony bieg po mieście.
- Nic mi nie jest, nie trzeba - dodał na pytanie o medyka. - Nie będę państwu zajmował dłużej czasu, dziękuję - to było pyszne. Steffen czeka na list, biegnę na pocztę - zakończył, skinięciem głowy jeszcze raz dziękując za gościnę - i wkrótce znikając z domu Beckettów.
/zt wszyscy?
- Nikt w Londynie - odparł na pytanie dziewczyny, uściślając jej słowa; nie wiedział, ile mogła wiedzieć, nie wiedział, ile mógł wiedzieć ten gość - w zasadzie po raz pierwszy brał udział w akcji zorganizowanej przez Zakon Feniksa odgórnie. Niewiele wiedział też o tej dwójce: Steffen udzielił mu bardzo lakonicznych informacji, a nie dopytywał o więcej, nie sądząc, że zostanie z nimi sam na sam. - Mam nadzieję - dodał po chwili, przynosząc wzrok na starszego czarodzieja. Może to złudzenie lub zła ocena sytuacji wiedziona niesprawiedliwym pierwszym wrażeniem, ale zdawał się rozumieć z tego wszystkiego więcej. Zrobili wszystko, co leżało w ich mocy, na więcej liczyć nie mogli. I pozostała im wiara, że tyle wystarczy, by uchować wszystkich, na których działania związane z Prorokiem mogły mieć wpływ.
- Ja, dziękuję, ale... - zaczął zaprzeczać zaproszeniu, jednak nim to zrobił, starszy czarodziej wysłał córkę po kanapki; nie chciał nadużywać gościnności dobrych ludzi, czasy nie były łatwe i każdy w pierwszej kolejności musiał troszczyć się o siebie, ale fakt był niezaprzeczalny - był głodny jak wilk, a zaoferowane kanapki wyglądały jak specjalnie przygotowane specjały. Trudno było temu odmówić. - Maślanka będzie idealna - skapitulował, porywając jedną z kanapek z fasolą; nigdy nie jadł podobnej, była ciekawa w smaku. Nie odpowiedział na wcześniejsze przedstawienie się dziewczyny, póki napięcie nie opadło między nim a starszym pośród nich, nie chciał wychodzić przed szereg ani sprawiać wrażenie kogoś, kto ignoruje gospodarza. Kiedy jednak i on wypowiedział swoje imię, otrzepał dłonie z mąki pokrywającej chleb o spodnie i uścisnął dłoń czarodzieja:
- Marcel - przedstawił się w końcu, dopiero teraz skinąwszy głową również Trixie. - Bardzo dziękuję - Za gościnę, za ratunek, za posiłek, w zasadzie za wszystko. - Steffen... - zaczął, kiedy Trixie zadała pytanie; Steffen czuł, że zawalił, inni chyba też, on gotów był bronić przyjaciela jak lew. Nie chciał zrzucać na niego odpowiedzialności. - Prorok Codzienny wydrukował za dużo informacji - objaśnił, zrzucając winę na redakcję. - Gazeta wpadła w niepowołane ręce, ale zatrzymaliśmy dystrybucję w mieście - Była to tylko półprawda, pomijająca Steffena jako katalizatora tych działań. Ale o nim mówić nie chciał, jeśli powinni wiedzieć, i tak się dowiedzą. - Ostrzegliśmy, kogo się dało. Miejmy nadzieję, że więcej ofiar nie będzie - dodał, łapczywie chwytając podaną szklankę z napojem, który wypił w kilka łyków. To był szalony bieg po mieście.
- Nic mi nie jest, nie trzeba - dodał na pytanie o medyka. - Nie będę państwu zajmował dłużej czasu, dziękuję - to było pyszne. Steffen czeka na list, biegnę na pocztę - zakończył, skinięciem głowy jeszcze raz dziękując za gościnę - i wkrótce znikając z domu Beckettów.
/zt wszyscy?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
25 listopada 1957 - 3 stycznia 1958
Rok od wydarzeń w Azkabanie trudno było uwierzyć, że anomalie nie były najgorszą plagą, która spadła na Anglię. Poskramiając chaos czarnej magii myśleliśmy, że nic nie mogło równać się z jej siłą - tymczasem Rycerze Walpurgii stawali się coraz silniejsi, obłaskawiając źródła mocy, by ostatecznie wypełznąć z ukrycia. Kiedy odpływałem za ocean byłem świadomy, że ukazanie ich pełnego potencjału było tylko kwestią czasu - nie przypuszczałem, że kiedy ten ujrzy światło dzienne, otuli cały kraj ponurym całunem wojny. Wojny, która zbierze jeszcze większe żniwo niż anomalia.
Licho nigdy nie spało.
Od tych, którzy zmierzyli się z anomaliami wiedziałem, że ich moc można było wykorzystać do wzmocnienia własnej różdżki. Sposób opracowany przez profesor Bagshot był przekazywany między najostrzejszymi umysłami Zakonu Feniksa, służąc tym, którzy byli ich orężem. Konieczność podjęcia szybkich działań po odzyskaniu Azkabanu na długi czas uniemożliwiła mi wykorzystanie spuścizny Grindewalda, odkąd jednak wróciłem do Anglii nieustannie myślałem o powrocie do miejsc, w których udało mi się naprawić przepływ magii. Rozesłane listy gończe nie ułatwiały mi zadania; Londyn znajdował się w rękach wroga, z pomocą przyszła więc umiejętność metamorfomagii. Wiedziałem, że tę wyprawę musiałem odbyć samemu. Nie chciałem narażać żadnego z Zakonników dla własnych celów. Jak nigdy dawne koneksje rodzinne okazywały się cenne. Przybieranie twarzy starszego brata pozwalało poruszać się po Londynie bez konieczności okazywania różdżki. Nikt nie ośmielał się legitymować syna samego Ministra Magii. Jak nigdy wcześniej cieszyłem się, że Abraxas ochoczo wskoczył w buty propagandy, stając się drugą twarzą nowego ładu.
W drugiej połowie listopada, kiedy uszkodzone w Tower kolano odzyskało część sprawności, udałem się do Katedry świętego Pawła. Pierwsza anomalia, którą obłaskawiliśmy razem z Wrightem. Katedra w niczym nie przypominała tej, która powitała nas majowego wieczoru. Odbudowany przy pomocy magii gmach przypominał o czasach dawnej świetności. Trudno było uwierzyć, że Ministerstwo zdecydowało się na odbudowę budynku pełniącego miejscu kultu mugoli, jednocześnie stanowiącego dowód ich talentu i dokonań. Mogłem jedynie domyślać się, że decyzja podszyta była fałszywym proroctwem, czyniącym miejsce szczególnie ważnym w historii czarodziejów. Wewnątrz gmachu panował nieludzki spokój. Moje kroki niosły się głuchym echem pod żebrowymi sklepieniami, pulsując w rytmie bicia serca. Biała magia nadal była wyczuwalna - pulsowała jak krew w żyłach, a jednocześnie zupełnie inaczej, niemożliwa do opisania, a jednak żywa. Wyciągnąłem przed siebie szklaną fiolkę, końcem różdżki kierując do niej niedostrzegalną dla oka energię; delikatne wibrowanie szkła wyczuwalne pod palcami było znakiem. Nie rozumiałem działania tych cząsteczek, mimo tego nie mając żadnych wątpliwości, że miejsca naznaczone podczas anomalii w szczególny sposób wpływały na moc białej magii. Czułem to w porcie, kiedy podczas patrolu z Marcellą wpadliśmy na Keata i Huxley. Tamto miejsce było związane z mocą, która na dobre zagnieździła się w żyłach ziemii.
Upłynął niemal miesiąc, zanim po raz kolejny moja stopa przekroczyła granice Londynu. Po wycieczce, którą na początku grudnia odbyliśmy z Maeve, przez jakiś czas unikałem stolicy. Nie ze względu na listy gończe, a postawiony przed gmachem Ministerstwa pomnik, którego istnienie odkryłem tamtego grudniowego poranka. Chęć rozsadzenia go bombardą dręczyła mnie z siłą, której opierałem się z trudem - a jednocześnie wiedziałem, że była to gra niewarta świeczek, moja osobista vendetta, pokusa nadepnięcia na odcisk własnemu ojcu. Złośliwość niedojrzałego chłopca, na którego nie mogłem już sobie pozwalać. Zwlekałem niemal do samych świąt, licząc na to, że tłumnie przybywający w tym czasie do stolicy czarodzieje staną się skuteczną barierą rozsądku, która odciągnie mnie od lekkomyślnych pomysłów. W końcu, ponownie w skórze własnego brata, udało mi się dotrzeć do królewskiej szkoły baletowej, za pretekst podając chęć sprawdzenia głównej auli pod kątem wynajęcia na prywatne lekcje Lady Cordelii. Z sercem podchodzącym do gardła zostałem wpuszczony dokładnie do tego samego miejsca, w którym znajdowało się skupisko czarnej magii. Niczego nieświadoma czarownica wydawała się bardzo przejęta obecnością Lorda Malfoya, niemalże z ucałowaniem ręki pozostawiając go na chwilę w samotności. Ten to miał życie. Życie, z którego zrezygnowałem, i do którego nie wróciłbym nawet pod przymusem. Kłamstwo przyszło z łatwością, wiedziałem jednak, że nikt nie powinien przyłapać Abraxasa z fiolką w ręce wyczyniającego dziwaczne czary. Musiałem działać szybko - nie było to jednak trudne. Biała magia otuliła mnie kiedy tylko wkroczyłem do pomieszczenia. Tak samo jak w pozostałych miejscach, tutaj czułem ją wyraźnie. Wibrowała delikatnie, dyktowała oddech, wkradała się między instynkt a refleks, jakby sama chciała decydować o czarach, dla których istniała tutaj przestrzeń. Kilka sprawnych ruchów różdżką pozwoliło mi na pobranie materiału do badań, wypełniając fiolkę błękitnym światłem, a kiedy drzwi Królewskiej Szkoły Baletowej zamknęły się za mna z hukiem, mogłem odetchnąć z ulgą, że nikt nie poznał się na moim kłamstwie.
Dwa flakoniki czekały na swój moment aż do końca grudnia; nie chciałem nikomu przysparzać pracy na czas świąt, chociaż czułem, że gdybym od razu udał się do Becketta, ten z pewnością niezwłocznie zabrałby się do pracy. Tym bardziej - zwlekałem. Dopiero przed nowym rokiem udałem się do niego w odwiedziny. Mieszkał niemalże po sąsiedzku, wiedziałem również, że współpracował z Ulyssesem, a także czerpał wiedzę bezpośrednio od profesor Bagshot - nie miałem wątpliwości, że był najlepszą osobą do tego, bym powierzył mu swoją różdżkę. Różdżkę, z którą związany byłem od pierwszej w swoim życiu wizyty w sklepie Ollivanderów. Różdżkę, która wyprowadziła mnie obronną tarczą z wielu opresji - i która przeszła ze mną przez wszystkie kręgi piekła. Na początku Stevie poprosił mnie o kilka dni w celu rozpoznania próbek i wydobycia z nich esencji magicznej; dopiero później oddałem mu różdżkę, z trudem pozostając bez niej, nie wiedząc na jak długo. Snułem się po Kurniku próbując znaleźć sobie pożyteczne zajęcie, ale niczym nie potrafiłem się zając, myśląc jedynie o tym, co zrobię, jeśli za chwilę przez okno wpadnie alarmujący patronus, wleci sowa, lub - co gorsza - szmalcownik. Ta druga w końcu przysiadła na parapecie w salonie, na szczęście przynosząc ze sobą jedynie wieści o pomyślnym ukończeniu zadania przez Becketta.
Stevie wydawał się zadowolony z efektów pracy, nakazał jednocześnie niezwłocznie poddać różdżkę próbie - czego sam nie mogłem się doczekać. Wierzyłem, że naukowiec z takim doświadczeniem jak on mógł uczynić ją tylko lepszą. Ujmując różdżkę w dłoni czułem się, jakbym otrzymał spóźniony prezent gwiazdkowy. Na pierwszy rzut oka nic nie wskazywało zmian; różdżka leżała tak samo jak zawsze, ze znajomą lekkością układając się pod palcami. Kiedy jednak uniosłem rękę, w myślach przywołując niewerbalną inkantację patronusa, czułem wyraźnie, jak moc płynąca z drewna z płynnością prowadzi mój ruch, czyniąc go jeszcze bardziej precyzyjnym. Następnie sięgnąłem po tarczę - zwykłą, później silniejszą; magia słuchała się jak nigdy wcześniej, reagujący wyraźnie szybciej, jakby bardziej instynktownie, intensywnie. Czułem, że nie było zaklęcia, któremu jej moc nie była w stanie podołać. Moje oręże stało się potężniejsze jak nigdy wcześniej, pulsując białą magią. Pierwotną i dziką, nieznaną, trudną do zdefiniowania, a jednak posłuszną, zupełnie jakby wyczuwała moje czyste intencje. Nie rozumiałem jej działania od strony naukowej; czucie przemawiało do mnie jednak znacznie dosadniej niż zawiłe teorie.
Beckett musiał widzieć moją satysfakcję - a ja upewniłem się, że nie będzie miał wątpliwości co do świetności swojej pracy. Podziękowałem mu, żałując, że czasy pozwalały głównie na wdzięczność wyrażoną w słowach, choć w pamięci zapisałem sobie, by kolejne upolowane zwierze zanieść właśnie do Warsztatu.
zt
Rok od wydarzeń w Azkabanie trudno było uwierzyć, że anomalie nie były najgorszą plagą, która spadła na Anglię. Poskramiając chaos czarnej magii myśleliśmy, że nic nie mogło równać się z jej siłą - tymczasem Rycerze Walpurgii stawali się coraz silniejsi, obłaskawiając źródła mocy, by ostatecznie wypełznąć z ukrycia. Kiedy odpływałem za ocean byłem świadomy, że ukazanie ich pełnego potencjału było tylko kwestią czasu - nie przypuszczałem, że kiedy ten ujrzy światło dzienne, otuli cały kraj ponurym całunem wojny. Wojny, która zbierze jeszcze większe żniwo niż anomalia.
Licho nigdy nie spało.
Od tych, którzy zmierzyli się z anomaliami wiedziałem, że ich moc można było wykorzystać do wzmocnienia własnej różdżki. Sposób opracowany przez profesor Bagshot był przekazywany między najostrzejszymi umysłami Zakonu Feniksa, służąc tym, którzy byli ich orężem. Konieczność podjęcia szybkich działań po odzyskaniu Azkabanu na długi czas uniemożliwiła mi wykorzystanie spuścizny Grindewalda, odkąd jednak wróciłem do Anglii nieustannie myślałem o powrocie do miejsc, w których udało mi się naprawić przepływ magii. Rozesłane listy gończe nie ułatwiały mi zadania; Londyn znajdował się w rękach wroga, z pomocą przyszła więc umiejętność metamorfomagii. Wiedziałem, że tę wyprawę musiałem odbyć samemu. Nie chciałem narażać żadnego z Zakonników dla własnych celów. Jak nigdy dawne koneksje rodzinne okazywały się cenne. Przybieranie twarzy starszego brata pozwalało poruszać się po Londynie bez konieczności okazywania różdżki. Nikt nie ośmielał się legitymować syna samego Ministra Magii. Jak nigdy wcześniej cieszyłem się, że Abraxas ochoczo wskoczył w buty propagandy, stając się drugą twarzą nowego ładu.
W drugiej połowie listopada, kiedy uszkodzone w Tower kolano odzyskało część sprawności, udałem się do Katedry świętego Pawła. Pierwsza anomalia, którą obłaskawiliśmy razem z Wrightem. Katedra w niczym nie przypominała tej, która powitała nas majowego wieczoru. Odbudowany przy pomocy magii gmach przypominał o czasach dawnej świetności. Trudno było uwierzyć, że Ministerstwo zdecydowało się na odbudowę budynku pełniącego miejscu kultu mugoli, jednocześnie stanowiącego dowód ich talentu i dokonań. Mogłem jedynie domyślać się, że decyzja podszyta była fałszywym proroctwem, czyniącym miejsce szczególnie ważnym w historii czarodziejów. Wewnątrz gmachu panował nieludzki spokój. Moje kroki niosły się głuchym echem pod żebrowymi sklepieniami, pulsując w rytmie bicia serca. Biała magia nadal była wyczuwalna - pulsowała jak krew w żyłach, a jednocześnie zupełnie inaczej, niemożliwa do opisania, a jednak żywa. Wyciągnąłem przed siebie szklaną fiolkę, końcem różdżki kierując do niej niedostrzegalną dla oka energię; delikatne wibrowanie szkła wyczuwalne pod palcami było znakiem. Nie rozumiałem działania tych cząsteczek, mimo tego nie mając żadnych wątpliwości, że miejsca naznaczone podczas anomalii w szczególny sposób wpływały na moc białej magii. Czułem to w porcie, kiedy podczas patrolu z Marcellą wpadliśmy na Keata i Huxley. Tamto miejsce było związane z mocą, która na dobre zagnieździła się w żyłach ziemii.
Upłynął niemal miesiąc, zanim po raz kolejny moja stopa przekroczyła granice Londynu. Po wycieczce, którą na początku grudnia odbyliśmy z Maeve, przez jakiś czas unikałem stolicy. Nie ze względu na listy gończe, a postawiony przed gmachem Ministerstwa pomnik, którego istnienie odkryłem tamtego grudniowego poranka. Chęć rozsadzenia go bombardą dręczyła mnie z siłą, której opierałem się z trudem - a jednocześnie wiedziałem, że była to gra niewarta świeczek, moja osobista vendetta, pokusa nadepnięcia na odcisk własnemu ojcu. Złośliwość niedojrzałego chłopca, na którego nie mogłem już sobie pozwalać. Zwlekałem niemal do samych świąt, licząc na to, że tłumnie przybywający w tym czasie do stolicy czarodzieje staną się skuteczną barierą rozsądku, która odciągnie mnie od lekkomyślnych pomysłów. W końcu, ponownie w skórze własnego brata, udało mi się dotrzeć do królewskiej szkoły baletowej, za pretekst podając chęć sprawdzenia głównej auli pod kątem wynajęcia na prywatne lekcje Lady Cordelii. Z sercem podchodzącym do gardła zostałem wpuszczony dokładnie do tego samego miejsca, w którym znajdowało się skupisko czarnej magii. Niczego nieświadoma czarownica wydawała się bardzo przejęta obecnością Lorda Malfoya, niemalże z ucałowaniem ręki pozostawiając go na chwilę w samotności. Ten to miał życie. Życie, z którego zrezygnowałem, i do którego nie wróciłbym nawet pod przymusem. Kłamstwo przyszło z łatwością, wiedziałem jednak, że nikt nie powinien przyłapać Abraxasa z fiolką w ręce wyczyniającego dziwaczne czary. Musiałem działać szybko - nie było to jednak trudne. Biała magia otuliła mnie kiedy tylko wkroczyłem do pomieszczenia. Tak samo jak w pozostałych miejscach, tutaj czułem ją wyraźnie. Wibrowała delikatnie, dyktowała oddech, wkradała się między instynkt a refleks, jakby sama chciała decydować o czarach, dla których istniała tutaj przestrzeń. Kilka sprawnych ruchów różdżką pozwoliło mi na pobranie materiału do badań, wypełniając fiolkę błękitnym światłem, a kiedy drzwi Królewskiej Szkoły Baletowej zamknęły się za mna z hukiem, mogłem odetchnąć z ulgą, że nikt nie poznał się na moim kłamstwie.
Dwa flakoniki czekały na swój moment aż do końca grudnia; nie chciałem nikomu przysparzać pracy na czas świąt, chociaż czułem, że gdybym od razu udał się do Becketta, ten z pewnością niezwłocznie zabrałby się do pracy. Tym bardziej - zwlekałem. Dopiero przed nowym rokiem udałem się do niego w odwiedziny. Mieszkał niemalże po sąsiedzku, wiedziałem również, że współpracował z Ulyssesem, a także czerpał wiedzę bezpośrednio od profesor Bagshot - nie miałem wątpliwości, że był najlepszą osobą do tego, bym powierzył mu swoją różdżkę. Różdżkę, z którą związany byłem od pierwszej w swoim życiu wizyty w sklepie Ollivanderów. Różdżkę, która wyprowadziła mnie obronną tarczą z wielu opresji - i która przeszła ze mną przez wszystkie kręgi piekła. Na początku Stevie poprosił mnie o kilka dni w celu rozpoznania próbek i wydobycia z nich esencji magicznej; dopiero później oddałem mu różdżkę, z trudem pozostając bez niej, nie wiedząc na jak długo. Snułem się po Kurniku próbując znaleźć sobie pożyteczne zajęcie, ale niczym nie potrafiłem się zając, myśląc jedynie o tym, co zrobię, jeśli za chwilę przez okno wpadnie alarmujący patronus, wleci sowa, lub - co gorsza - szmalcownik. Ta druga w końcu przysiadła na parapecie w salonie, na szczęście przynosząc ze sobą jedynie wieści o pomyślnym ukończeniu zadania przez Becketta.
Stevie wydawał się zadowolony z efektów pracy, nakazał jednocześnie niezwłocznie poddać różdżkę próbie - czego sam nie mogłem się doczekać. Wierzyłem, że naukowiec z takim doświadczeniem jak on mógł uczynić ją tylko lepszą. Ujmując różdżkę w dłoni czułem się, jakbym otrzymał spóźniony prezent gwiazdkowy. Na pierwszy rzut oka nic nie wskazywało zmian; różdżka leżała tak samo jak zawsze, ze znajomą lekkością układając się pod palcami. Kiedy jednak uniosłem rękę, w myślach przywołując niewerbalną inkantację patronusa, czułem wyraźnie, jak moc płynąca z drewna z płynnością prowadzi mój ruch, czyniąc go jeszcze bardziej precyzyjnym. Następnie sięgnąłem po tarczę - zwykłą, później silniejszą; magia słuchała się jak nigdy wcześniej, reagujący wyraźnie szybciej, jakby bardziej instynktownie, intensywnie. Czułem, że nie było zaklęcia, któremu jej moc nie była w stanie podołać. Moje oręże stało się potężniejsze jak nigdy wcześniej, pulsując białą magią. Pierwotną i dziką, nieznaną, trudną do zdefiniowania, a jednak posłuszną, zupełnie jakby wyczuwała moje czyste intencje. Nie rozumiałem jej działania od strony naukowej; czucie przemawiało do mnie jednak znacznie dosadniej niż zawiłe teorie.
Beckett musiał widzieć moją satysfakcję - a ja upewniłem się, że nie będzie miał wątpliwości co do świetności swojej pracy. Podziękowałem mu, żałując, że czasy pozwalały głównie na wdzięczność wyrażoną w słowach, choć w pamięci zapisałem sobie, by kolejne upolowane zwierze zanieść właśnie do Warsztatu.
zt
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Ogród
Szybka odpowiedź