Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Wyke Regis
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wyke Regis
Wioska Wyke Regis, niegdyś zamieszkiwana przez niemagiczną część brytyjskiego społeczeństwa, po wojnie mugoli całkowicie opustoszała i pozostała niezamieszkałe jeszcze na kilka lat po zakończeniu konfliktu.
Wtedy pojawili się pierwsi czarodzieje, zajmując puste domostwa. Być może wielu z nich miało już dość tłocznego Londynu gdzie spokój zaburzały coraz to nowe ekscesy władzy. Wybrali życie w spokojnym Wyke Regis z dala od ferworu wielkich miast, parając się hodowlą i uprawą. Kilkanaście lat później pojawiło się tu zaledwie kilka nowych budynków, a zamieszkujący wioskę czarodzieje stworzyli tu harmonijną, zamkniętą społeczność, która wiodła spokojny tryb życia, nienaruszony niepokojącymi donosami nadchodzącymi ze stolicy. Przynajmniej do czasu.
Budynki skupiają się wokół głównej drogi, prowadzącej na szczyt urwiska, a wokół niej rozpierzchło się kilka gospodarstw, do których prowadzą ubite, polne ścieżki. Jest tu tylko jedna karczma, a nowoprzybyli traktowani są tam z dużą rezerwą. Mieszkańcy wioski wyczuwają ich na mile i niezbyt ufnie przyjmują ich obecność. Wyke Regis żyje swoim własnym tempem dyktowany zmianami kolejnych pór roku. Z dala od wielkich konfliktów, pokojowo traktując mugoli zamieszkujących sąsiednie miejscowości.
Wtedy pojawili się pierwsi czarodzieje, zajmując puste domostwa. Być może wielu z nich miało już dość tłocznego Londynu gdzie spokój zaburzały coraz to nowe ekscesy władzy. Wybrali życie w spokojnym Wyke Regis z dala od ferworu wielkich miast, parając się hodowlą i uprawą. Kilkanaście lat później pojawiło się tu zaledwie kilka nowych budynków, a zamieszkujący wioskę czarodzieje stworzyli tu harmonijną, zamkniętą społeczność, która wiodła spokojny tryb życia, nienaruszony niepokojącymi donosami nadchodzącymi ze stolicy. Przynajmniej do czasu.
Budynki skupiają się wokół głównej drogi, prowadzącej na szczyt urwiska, a wokół niej rozpierzchło się kilka gospodarstw, do których prowadzą ubite, polne ścieżki. Jest tu tylko jedna karczma, a nowoprzybyli traktowani są tam z dużą rezerwą. Mieszkańcy wioski wyczuwają ich na mile i niezbyt ufnie przyjmują ich obecność. Wyke Regis żyje swoim własnym tempem dyktowany zmianami kolejnych pór roku. Z dala od wielkich konfliktów, pokojowo traktując mugoli zamieszkujących sąsiednie miejscowości.
Nigdy nie uważał samego siebie za geniusza. Za doświadczonego, o rozległej wiedzy - tak, ale nie geniusza. Wciąż zauważał za to we własnych tworach i wynalazkach błędy, które skrupulatnie naprawiał. Pluskwa była wykonana stosunkowo szybko, zapewne gdyby miał więcej czasu, to pochyliłby się na nią jeszcze przez rok, zabezpieczył ją znacznie lepiej. Jednak kto wie, co spotka ich za rok, patrząc na to, w jak potworną stronę zmierzał świat. Speszył się zadowolony jednak, że urządzenie wywołało fascynację, a nie odrzucenie. Poczuł się przez chwilę niemal tak jak czterdzieści lat temu, gdy po intensywnej nauce w Hogwarcie, rozpoczynał swoją przygodę z tworzeniem faktycznych przedmiotów magicznych. Rozejrzał się jeszcze dookoła, ale wydawało się, że byli sami. - Wziąłem to z literatury science-fiction - uśmiechnął się szerzej. - Mugole miewają doskonałe pomysły, naprawdę. Tam wykorzystana była zbliżona technologia, przy broni masowego rażenia... To zdecydowanie nie jest broń, no i w rzeczywistości mugole nie byliby w stanie jej skonstruować. Szczęście, że mamy magię - mgunął do kobiety. - No i numerologię - bo bez najpiękniejszego języka ludzkości nic by przecież nie powstało. Przyglądał się więc Moirze, która oglądała jego wynalazek z pewnym zachwytem w oczach. Nie chciał obrosnąć tam w piórka, ale na pewno trochę się wyprostował, co mogło dodać mu dwa albo trzy centymetry. - Tak, właśnie o to chciałem cię prosić, o pomoc w przekazaniu ich zainteresowanym - zamknął walizkę. - Weź, oczywiście. Mam szczerą nadzieję, że to, co będziemy mieli na językach, umili ci wieczory - audycje, które mieli tam prowadzić, powinny nieść radość, nie tylko przerażające wojenne informacje. Zbierane przez lata kolekcje płyt winylowych z najlepszym bluesem, a nawet rock'n'rollem, w planach miały zapewnić doskonałą rozrywkę, bo i tej czasem było trzeba w wojennej zawierusze. Ruszył powoli w stronę jednego z rzędów domów, które były na wschód od ławki. - Chciałem poprosić cię o pomoc w rozniesieniu ich i wyjaśnieniu specyfiki działania - wręczył jej karteczkę z opisanym schematem. - Przy okazji, ostatnio rozmawialiśmy o zabezpieczeniach. Dorset jest pod wpływem Prewettów, pomyślałem, że moglibyśmy się przyjrzeć obecnym tu zabezpieczeniom i wysnuć wnioski na temat tego, co bylibyśmy w stanie stworzyć, aby je ulepszyć - wyjaśnił Moirze powód wizyty w tym miejscu, licząc, że będzie mu towarzyszyć w całym przedsięwzięciu. Jej podziw łechtał ego Steviego, które zresztą nie było szczególnie wysokie. Zdecydowanie bardziej podobało mu się tworzenie, niż moment, w którym za to tworzenie był chwalony. Tamten dawał więcej ekscytacji. Gdy zapukał do pierwszych drzwi, otworzyła je niepewnie kobieta, której przy pasie kręcił się dziesięcioletni dzieciaczek. - Dzień dobry. Mamy coś dla pani - z walizki wyjął pluskwę. - To pluskwa radiowa, należy umieścić ją w odbiorniku, aby odbierać Ptasie Radio - mówił spokojnie. - To stacja radiowa, która ruszy 31 stycznia, będzie tam rock'n'roll, ale przede wszystkim informacje - listy zaginionych ludzi, podstawowe informacje o planowanych przez ministerstwo atakach, o ile uda się je wydobyć wcześniej. Kobieta zdawała się być zachwycona pomysłem, wspominając jeszcze, jak bardzo cisza jest przerażająca. Nie można było się z tym nie zgodzić. Stevie spokojnie objaśnił sposób korzystania z odbiornika, a także pomógł (jak się okazało) samotnej matce, w dostosowaniu go pod względem głośności. Pożegnali się właściwie kilka minut później, po złożonej przez nią obietnicy, że będzie słuchać. - To chyba jest najlepsze - powiedział ciszej Stevie, gdy wychodzili przez bramkę z ogrodu kobiety. - To, że można pomóc - ruszył dalej, domów było za dużo, aby stać i czekać.[bylobrzydkobedzieladnie]
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Ostatnio zmieniony przez Stevie Beckett dnia 18.10.21 23:04, w całości zmieniany 1 raz
Moira podchodziła z ogromnym entuzjazmem do nowych rozwiązań. Podziwiała dzieła, które tworzyli inni twórcy. Uwielbiała obserwować, jak świat się zmieniał, a działo się to właśnie dzięki osobom podobnym jej, co najbardziej ją cieszyło. W końcu nie mięli żadnych ograniczeń, mogli próbować stworzyć wszystko, co tylko przyszło im na myśl i to było naprawdę wspaniałe. - Z literatury science- fiction, to naprawdę ciekawe źródło inspiracji, może można znaleźć tam więcej takich świetnych pomysłów. Jestem pod wrażeniem. - Grunt to umieć w pełni wykorzystywać źródła, które miało się na wyciągnięcie ręki. Jeszcze bardziej teraz doceniła ten pomysł, przenoszenie do życia tworów z książek wydawało jej się być bardzo interesujące. - Muszę przyznać, że bardzo podoba mi się pomysł przenoszenia twórczości mugoli do naszego świata. Jak widać mają ogromną wyobraźnię, my możemy z tego korzystać dzięki naszym dodatkowym umiejętnościom. Niesamowite połączenie. - nie dało się ukryć, że pomysł bardzo przypadł pannie Flume do gustu. Może warto zainteresować się szerzej ich literaturą, jak widać można z niej wykrzesać naprawdę ciekawe pomysły. - Tak, numerologia jest niesamowita. Nie ma to jak liczby, szkoda tylko, że tak mało osób to docenia. - tutaj zmyśliła się na moment. Dopadła ją jakaś nostalgia.
- Wspaniale, bardzo chętnie Ci pomogę, bardzo mi przypadł ten pomysł do gustu i z przyjemnością pomogę Ci go propagować. - rzekła do mężczyzny z uśmiechem na ustach. Kiedy usłyszała zgodę na wzięcie jednej z pluskiew dla siebie zamknęła dłoń, w której trzymała wynalazek i schowała go do kieszeni. Na pewno już dzisiaj zajmie się tym, aby poprawnie działało. - Dziękuję Ci bardzo, może wreszcie moje wieczory nabiorą nieco koloru. - ostatnio jej życie było raczej szare, co nie do końca jej się podobało. Może takie audycje dodadzą jej nieco energii i obudzą z letargu, z którego nie mogła ostatnio się wydostać.
Moira szła krok w krok ze Steviem. Chciała zobaczyć, jak dokładnie wygląda cały system instalacji pluskiew. -- Oczywiście, to świetny pomysł. Skoro już jesteśmy w okolicy, warto z tego korzystać. Chętnie się do czegoś przydam. Jeśli dzisiaj się tym zajmijmy, to może w miarę szybko uda nam się wymyślić, co można poprawić, a czas jest bardzo cenny w dzisiejszych czasach. W końcu wróg również nie odpuszcza. - w sumie to cieszyło ją to, że pojawił się jeszcze jeden problem do rozwiązania. Ostatnio brakowało jej w życiu rozrywki, miała wrażenie, że każdy dzień spędzony w samotności zbliżał ją do szaleństwa, dobrze więc było mieć możliwość zająć czymś myśli.
Dotarli do pierwszych drzwi. Flume trzymała się z boku, nie zamierzała się wtrącać, wszak wynalazek był dziełem Becketta i to on powinien dzielić się nim z innymi. Nie dało się nie zauważyć, że kobieta zareagowała z entuzjazmem na informacje, które przekazał jej mężczyzna. Zresztą ani przez chwilę nie sądziła, że może być inaczej, każdemu brakowało normalności, takie radio mogło być jej małą namiastką. - Myślę, że wielu się ten pomysł spodoba. To naprawdę świetne rozwiązanie, nie tylko że względu na rozrywkę, można przekazywać ważne informacje, będą docierać do wielu. Na pewno będzie to ogromną pomoc. Dla wszystkich, wydaje mi się, że może uratować wiele żyć.
- Wspaniale, bardzo chętnie Ci pomogę, bardzo mi przypadł ten pomysł do gustu i z przyjemnością pomogę Ci go propagować. - rzekła do mężczyzny z uśmiechem na ustach. Kiedy usłyszała zgodę na wzięcie jednej z pluskiew dla siebie zamknęła dłoń, w której trzymała wynalazek i schowała go do kieszeni. Na pewno już dzisiaj zajmie się tym, aby poprawnie działało. - Dziękuję Ci bardzo, może wreszcie moje wieczory nabiorą nieco koloru. - ostatnio jej życie było raczej szare, co nie do końca jej się podobało. Może takie audycje dodadzą jej nieco energii i obudzą z letargu, z którego nie mogła ostatnio się wydostać.
Moira szła krok w krok ze Steviem. Chciała zobaczyć, jak dokładnie wygląda cały system instalacji pluskiew. -- Oczywiście, to świetny pomysł. Skoro już jesteśmy w okolicy, warto z tego korzystać. Chętnie się do czegoś przydam. Jeśli dzisiaj się tym zajmijmy, to może w miarę szybko uda nam się wymyślić, co można poprawić, a czas jest bardzo cenny w dzisiejszych czasach. W końcu wróg również nie odpuszcza. - w sumie to cieszyło ją to, że pojawił się jeszcze jeden problem do rozwiązania. Ostatnio brakowało jej w życiu rozrywki, miała wrażenie, że każdy dzień spędzony w samotności zbliżał ją do szaleństwa, dobrze więc było mieć możliwość zająć czymś myśli.
Dotarli do pierwszych drzwi. Flume trzymała się z boku, nie zamierzała się wtrącać, wszak wynalazek był dziełem Becketta i to on powinien dzielić się nim z innymi. Nie dało się nie zauważyć, że kobieta zareagowała z entuzjazmem na informacje, które przekazał jej mężczyzna. Zresztą ani przez chwilę nie sądziła, że może być inaczej, każdemu brakowało normalności, takie radio mogło być jej małą namiastką. - Myślę, że wielu się ten pomysł spodoba. To naprawdę świetne rozwiązanie, nie tylko że względu na rozrywkę, można przekazywać ważne informacje, będą docierać do wielu. Na pewno będzie to ogromną pomoc. Dla wszystkich, wydaje mi się, że może uratować wiele żyć.
Odwrócił nieco wzrok, gdy rumieniec spływał na jego twarz, odzwyczajony od miłych słów od doświadczonych naukowców, takich, jakimi była Moira Flume. Oczywiście nie wynikało to z faktu jego własnych słabości w tworach, czy pomysłach, a braku możliwości spotkań z takimi ludźmi jak ona. Od kiedy zmuszony był zrezygnować ze zleceń Ministerstwa Magii, bo jego krew nagle przestała się nadawać do pracy, a była nawet zagrożeniem, nie tylko dla niego, ale i dla Trixie, od tej pory Stevie wyraźnie cierpiał na brak możliwości rozmów zbliżonych do tej. Tę potrzebę na szczęście jednak wypełniała mu teraz jedna z grup zakonu, którą zaprosił niedawno do siebie na spotkanie, bardzo produktywne zresztą. - Dziękuję, te słowa naprawdę dużo dla mnie znaczą... Jako naukowca oczywiście - dodał, aby potwierdzić swoje oddanie sprawie, a nie własne powódki i potrzebę bycia wysłuchanym, jaka zresztą rządziła czasem każdym człowiekiem. Zwłaszcza gdy życie nie rozpieszczało. - Nie mógłbym bardziej się zgodzić! To niezwykłe, jak kreatywni to ludzie. Zaczytuję się w literaturze science fiction od kiedy nauczyłem się czytać - zaśmiał się, bo chociaż pamiętał to jak wczoraj, to przecież minęło ponad pięćdziesiąt lat. Przez chwilę przyglądał się też kobiecie badawczo, niepewny, czy ona również zna ten gatunek. Komplementy na temat pomysłu były przemiłe i na każdy odpowiedział uśmiechem, dopóki kobieta nie wspomniała o bezbarwnych kolorach. Szarość brytyjskiej ziemi zdawała się być przygnębiająca, ale Beckettowi ciężko było nie rozmyślać, czy może kryje się w tych słowach coś więcej. Spojrzał więc na nią badawczo, rozumiejąc zbyt dobrze niektóre słowa. - Po deszczu przychodzi tęcza - powiedział tylko krótko, uśmiechając się kącikiem ust w górę. Nawet bezbarwny świat musiał się kiedyś zmienić. Chyba... Niemal w to nie wierzył, ale uparcie to sobie wmawiał. Pierwsze domy zostały już przez nich odwiedzone. Stevie opowiadał o pluskwie z pasją, tak samo zresztą jak zawsze. Komentarze, jakoby ten pomysł mógł uratować życie, były budujące. - Weź proszę to - wręczył kobiecie worek pluskiew. - Opis działania już pewnie znasz, ale tam na tej kartce wszystko jest - podał jej karteczkę z zapisanym schematem działania. - Szybko przejdę przez tę stronę ulicy, zadbasz o tamtą? - Beckett spytał, a gdy tylko Stevie uzyskał odpowiedź, ruszył do reszty domów. - Proszę pamiętać, że zaczniemy 30 stycznia - zachęcał mężczyznę, który odbierał od niego pluskwę, montując ją właśnie do radia. - Kod wygląda w ten sposób, ale proszę się nie obawiać, jeśli cokolwiek poszłoby nie tak... Wystarczy podać im błędny kod, nie odkryją nic więcej. Nie powinni też znaleźć pluskwy, trzymajcie ją w odbiorniku, najciemniej pod latarnią - opowiadał dalej, wręczając mu jeszcze kilka pluskiew, aby rozdał je dalszej rodzinie i znajomym. Ludzie wydawali się być wdzięczni, słuchali chętnie opowieści. - Nie trzeba będzie szukać ukrytego znaczenia w naszych audycjach - zapewnił kobietę z kolejnego domu zbudowanego z czerwonej cegły. - Wszystko zabezpiecza kod, który pani podałem, pamięta go pani? - ta potwierdziła kiwnięciem głowy, przyglądając się uważnie urządzeniu. - Gdy tylko zaczniemy nadawać, proszę słuchać nas w bezpiecznych miejscach, takich jak dom właśnie - lepiej było nie ryzykować, że audycje mógłby usłyszeć ktoś, kto stał po przeciwnej stronie barykady. Odwiedzając parę domów, starał się zostawiać w nich lekki nadmiar urządzeń, jeśli tylko ludzie obiecali, że przekażą je dalej. Trafił również do miejsca, gdzie zdawało się trwać jakieś lokalne zebranie. Nie został przyjęty chętnie, aż nie padło słowo Zakon. Wtedy rzeczywiście ludzie otworzyli się na słuchanie. - To pluskwa radiowa, wkłada ją pan do odbiornika... O tak... Dobrze! I wtedy ustawia na częstotliwość 101,1. Czy wszyscy pamiętają? 101,1 - powiedział jeszcze raz do zgromadzenia, aby mieć pewność, że nie zapomną. - Potem wpisuje pan kod 10 07 19 55 i wraca na oryginalną częstotliwość - uśmiechnął się szerzej, a na pytanie mężczyzny czemu nic nie gra, odpowiedział tylko: - Zaczniemy 31 stycznia, musimy jeszcze dostarczyć to innym. Pomożecie? - wręczył kolejne pluskwy zebranym tam ludziom, którzy obiecali przekazać je dalej. Wychodząc z niego natknął się z powrotem na Moirę Flume. - Jak ci poszło? Ja usłyszałem, że trwa właśnie targ w centrum Bournemouth - co prawda zwiedzieli domy w Wyke Regis, zamieszkane głównie przez czarodziejów, ale wciąż potrzebowali rozpowszechnić je dalej, nawet jeśli mieszkańcy tej wsi zobowiązali się pomóc. - Może zechcesz udać się tam ze mną? - zapytał znacznie bardziej podekscytowany niż na samym początku tej wycieczki. Fakt, że zarówno Moira, jak i ludzie, z którymi rozmawiał zdawali się być zachwyceni tą ideą, dodawał sił. [bylobrzydkobedzieladnie]
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Ostatnio zmieniony przez Stevie Beckett dnia 18.10.21 23:04, w całości zmieniany 3 razy
Moira była po prostu szczera, jeśli uważała, że coś jest ciekawe i ma prawo działać mówiła o tym głośno. Zresztą sama sobie zdawała sprawę, że często naukowcy potrzebują takich słów. W końcu mało kto doceniał ich starania, jakby przychodziło im to wszystko tak od ręki, bez mniejszego kłopotu. Zdawała sobie sprawę, że nie było to takie proste. Wiedziała również, że czasem miło jest usłyszeć komplement od innej osoby, która zajmuje się podobną profesją. W końcu każdy potrzebował czasem docenienia. Ona sama dawno nie miała możliwości z kimś współdziałać, dzielić się pomysłami, większość czasu spędzała sama, głównie w książkach, co trudno było porównać do współpracy z innym, żywym organizmem.
-Nie masz za co dziękować!- rzekła z uśmiechem na twarzy. - Możemy wiele się od nich nauczyć, nie rozumiem po co się ograniczać, jak widać dzięki temu powstają takie perełki. Wpadło mi w ręce kilka takich książek, zdecydowanie jednak nie jest moja dziedzina. Dużo więcej inspiracji czerpałam z książek o architekturze, to od zawsze mnie najbardziej ciekawiło. Można tam znaleźć naprawdę ciekawe rozwiązania.- Moira nie zamykała się na wiedzę, pomimo swojego wieku nadal szukała nowych środków, była otwarta na naukę. W końcu tak wielu rzeczy jeszcze nie wiedziała pomimo lat pracy i nauki. - Pozostaje nam mieć nadzieję, że i niedługo tęcza się pojawi, chociaż ostatnio coraz trudniej przychodzi mi wiara w to. Nie ma jednak co smęcić.- nie miała w zwyczaju marudzić, starała się zawsze widzieć choć mały promyk nadziei. Nie było to proste w czasach, w jakich przyszło im żyć. Brakowało jej tego, co było dawniej, kiedyś. Odczuwała te ograniczenia również w przypadku swojej pracy, co zaczęło ją dołować. Możliwości zdecydowanie były mniejsze. Zaczynała do tego przywykać, jednak nie było to nic przyjemnego.
Wzięła od mężczyzny worek pluskiew. Czas zająć się istotnymi rzeczami, w końcu dlatego się tutaj pojawiła. - Oczywiście, masz moje wsparcie w tych działaniach.- przeszła na stronę, którą miała się zająć.
Zastukała do pierwszych drzwi, które pojawiły się przed nią. Uśmiechnęła się serdecznie do mężczyzny, który się przed nią pojawił. Za nim stała dziewczynka, może dziesięcioletnia. Wręczyła mu do ręki pluskwę oraz poinstruowała o tym, jak powinien zadbać o to, aby zadziałała. - Ma pan jeszcze jakieś pytania? Najważniejsze, 15 lutego można zacząć nas słuchać, będzie warto!- odparła jeszcze z entuzjazmem.
Wędrowała od drzwi, do drzwi. Z czasem przychodziło jej to coraz łatwiej, miała wyuczoną formułkę, którą powtarzała każdej kolejnej osobie. Znaleźli się tacy, którzy prosili o dodatkowe pluskwy dla swoich bliskich, ogromnie to ją cieszyło, widać było, że są zainteresowani projektem, a to było najważniejsze. Pozostaje teraz czekać na 15 lutego i zacząć w pełni działać.
Kiedy odeszła od ostatnich drzwi pojawił się Stevie. Nie dało się nie zauważyć, że humor mu dopisywał, najwyraźniej wszystko poszło po jego myśli, zresztą jej również uśmiech nie schodził z twarzy. Dobrze było spotkać tyle osób, które podchodziły do sprawy z zainteresowaniem. - Jak najbardziej jestem chętna! Nie będę ukrywać, że znalazłabym bardziej interesujące zajęcie na resztę dnia, to w drogę?- odparła po czym udali się dalej.
idziemy tutaj
-Nie masz za co dziękować!- rzekła z uśmiechem na twarzy. - Możemy wiele się od nich nauczyć, nie rozumiem po co się ograniczać, jak widać dzięki temu powstają takie perełki. Wpadło mi w ręce kilka takich książek, zdecydowanie jednak nie jest moja dziedzina. Dużo więcej inspiracji czerpałam z książek o architekturze, to od zawsze mnie najbardziej ciekawiło. Można tam znaleźć naprawdę ciekawe rozwiązania.- Moira nie zamykała się na wiedzę, pomimo swojego wieku nadal szukała nowych środków, była otwarta na naukę. W końcu tak wielu rzeczy jeszcze nie wiedziała pomimo lat pracy i nauki. - Pozostaje nam mieć nadzieję, że i niedługo tęcza się pojawi, chociaż ostatnio coraz trudniej przychodzi mi wiara w to. Nie ma jednak co smęcić.- nie miała w zwyczaju marudzić, starała się zawsze widzieć choć mały promyk nadziei. Nie było to proste w czasach, w jakich przyszło im żyć. Brakowało jej tego, co było dawniej, kiedyś. Odczuwała te ograniczenia również w przypadku swojej pracy, co zaczęło ją dołować. Możliwości zdecydowanie były mniejsze. Zaczynała do tego przywykać, jednak nie było to nic przyjemnego.
Wzięła od mężczyzny worek pluskiew. Czas zająć się istotnymi rzeczami, w końcu dlatego się tutaj pojawiła. - Oczywiście, masz moje wsparcie w tych działaniach.- przeszła na stronę, którą miała się zająć.
Zastukała do pierwszych drzwi, które pojawiły się przed nią. Uśmiechnęła się serdecznie do mężczyzny, który się przed nią pojawił. Za nim stała dziewczynka, może dziesięcioletnia. Wręczyła mu do ręki pluskwę oraz poinstruowała o tym, jak powinien zadbać o to, aby zadziałała. - Ma pan jeszcze jakieś pytania? Najważniejsze, 15 lutego można zacząć nas słuchać, będzie warto!- odparła jeszcze z entuzjazmem.
Wędrowała od drzwi, do drzwi. Z czasem przychodziło jej to coraz łatwiej, miała wyuczoną formułkę, którą powtarzała każdej kolejnej osobie. Znaleźli się tacy, którzy prosili o dodatkowe pluskwy dla swoich bliskich, ogromnie to ją cieszyło, widać było, że są zainteresowani projektem, a to było najważniejsze. Pozostaje teraz czekać na 15 lutego i zacząć w pełni działać.
Kiedy odeszła od ostatnich drzwi pojawił się Stevie. Nie dało się nie zauważyć, że humor mu dopisywał, najwyraźniej wszystko poszło po jego myśli, zresztą jej również uśmiech nie schodził z twarzy. Dobrze było spotkać tyle osób, które podchodziły do sprawy z zainteresowaniem. - Jak najbardziej jestem chętna! Nie będę ukrywać, że znalazłabym bardziej interesujące zajęcie na resztę dnia, to w drogę?- odparła po czym udali się dalej.
idziemy tutaj
Ostatnio zmieniony przez Moira Flume dnia 26.10.21 22:57, w całości zmieniany 1 raz
30 stycznia 1958
Zimowe powietrze wiszące nad Wyke Regis pachniało zgoła inaczej niż te, które oplotło Dolinę Godryka. Może to bliskość morza i unoszący się w atmosferze jod, może to wpływ klimatu nadmorskiego, a może to ekscytacja kręciła w nosach dwójki przybyszów nadciągających do wioski od strony lądu?
— I widzisz, Jenny, poradziłbym sobie z tym sam, ale pomyślałem, że skoro znasz się jeszcze na gotowaniu... — młody Sprout trajkotał jak najęty, co mogło zdradzać, że był niezwykle przejęty postawionym przed nim zadaniem. Chude palce, nieskryte przed mrozem przez rękawiczki czy jakikolwiek inny materiał, ściskały mocno list nakreślony przez włodarza wioski, której dachy widzieli już całkiem wyraźnie. Śnieg chrzęścił pod nogami, ale na całe szczęście uniknął losu z Weston—super—Mare i teraz we dwójkę mogli liczyć na całkiem słoneczny poranek. — ... to pewnie będziesz miała więcej do powiedzenia w kwestii kulinarnej. O, popatrz! To musi być pan Edwards.
Faktycznie — coś, co z początku wydawało się być tylko czarną kropką niedaleko horyzontu z każdą mijającą sekundą powiększało się, zyskując coraz to bardziej ludzki kształt. Najpierw można było dojść do wniosku, że z naprzeciwka wychodził im mężczyzna. Mężczyzna odziany w odcienie szarości, z którymi — po bliższym przyjrzeniu się — kontrastowała pomarańczowa przypinka na prawej pole prochowca. Był to mężczyzna na granicy wieku średniego i starczego, jednakże krok miał sprężysty i energiczny, podobnie jak gesty. Domyślając się, że dwoje nadciągających do Wyke Regis przybyszów to nie kto inny niż pan Sprout i panna Moore, pomachał do nich energicznie, jakby przywoływał ich do siebie, lecz nie zatrzymał się w miejscu ani nie zwolnił kroku. Gdy wreszcie się zrównali, pan Edwards ściągnął z głowy ciepłą, wełnianą czapkę i ukłonił się grzecznie przed Jenny, aby później uścisnąć rękę Castorowi.
— Frank Edwards, sołtys Wyke Regis, miło mi państwa poznać — oznajmił nieco zachrypniętym tonem, przyglądając się dwójce młodych czarodziei. Przez moment na jego twarzy pojawił się wyraz delikatnego zdziwienia, jakby spodziewał się, że na jego list odpowie ktoś... — Rozumiem, że mam przyjemność z panem Sproutem i panną... — zawiesił na moment głos, spojrzenie ciemnych, niemalże czarnych oczu skupiając wyłącznie na postaci Jennie, chcąc dać jej chwilę na przedstawienie się. W tym samym czasie Castor skinął głową na potwierdzenie słów mężczyzny, wyciągając ściskającą list dłoń w jego kierunku, dla potwierdzenia własnej tożsamości. — Nie obraźcie się państwo tylko, ale spodziewałem się, że będziecie państwo nieco starsi. Ale to nic, to nic! Skoro to do państwa doleciało moje wezwanie, tak musi być. Ileż to starych i głupich krąży po tym świecie, nic dziwnego, że młodzi zajmują ich miejsca! — mówiąc to, roześmiał się, a śmiech jego był równie ochrypły co podarowane im wcześniej słowa. Kolejnym gestem nakazał im ruszenie w kierunku wioski, co Castor, po krótkiej wymianie spojrzeń z Jenny uczynił. Sołtys prowadził, oni kroczyli o dwa—trzy kroki za nim. — Tak jak już pisałem w liście, panie Sprout — sołtys musiał nie znosić ciszy, bowiem zaraz znów podjął temat, zerkając jeszcze ciekawsko na spacerujących za nim przez lewe ramię — Okoliczne lasy obfitują w roślinność, oczywiście gdy nie jest tak zimno. Sporo naszych mieszkańców wychodziło przez całe lato i jesień na zbiory, oczywiście z myślą o zimie. Ale słyszeliśmy, że w wiosce obok dziecko małe zmarło przez zatrucie grzybami i naturalnie chciałbym zapobiec takiej okazji u nas. Przeszliby się państwo po wiosce i zajrzeli do spiżarek? Jeżeli coś tam jest trującego, wyrzucajcie od razu, a ewentualnych raptowników proszę odsyłać do mnie. Do lecznicy mamy daleko, a tamto dziecko... ech, straszna historia, podobno w męczarniach trzy dni konało, wyobrażacie sobie państwo? Cóż musi czuć biedna matka, która nieświadomie swe dziecko otruła? Straszna tragedia, straszna tragedia...
I tak oto Sprout wdzięczny był za to, że mógł obserwować ciemnoszare plecy pana Edwardsa, przez co pozwalał sobie na większą swobodę mimiki. Nie reagował bowiem dobrze na podobne rewelacje; śmierć na wojnie powoli stawała się częścią rzeczywistości — okropną, ale wytłumaczalną, poniekąd spodziewaną. Jednakże nagłe zgony dzieci, w dodatku w warunkach tak skrajnie niesprawiedliwych i naznaczonych rodzinną tragedią zawsze uderzały w delikatne struny psychiki młodego mężczyzny, który znów nie do końca wiedział, jak powinien przetrawić tę informację. Odruchowo zbliżył się do panny Moore, stapiając dzielący ich dystans do minimum i chcąc też zapewnić odpowiednie wsparcie, gdyby historia włodarza wpłynęła na nią równie mocno, co na niego.
— Niech się pan nie martwi. Przejrzymy zapasy. Znam się na roślinach dość dobrze, więc może być pan spokojny. Moja przyjaciółka z kolei ma umysł jasny i tęgi, więc pomyślałem, że mogłaby też doradzić, co można przygotować z zebranych zapasów tak, aby nic się nie zmarnowało — słaby, bo wciąż jeszcze naznaczony ciężarem emocjonalnym historii o zatrutym dziecku uśmiech powędrował w stronę Jenny, której asysta będzie dzisiaj naprawdę nieoceniona. Pan Edwards aż przystanął w miejscu, Castor oczywiście tego nie zauważył, więc sam ledwo wystopował przed wpadnięciem w plecy gospodarza, ale na całe szczęście udało im się uniknąć zderzenia. W ciszy przerywanej ich oddechami wybrzmiało radosne klaśnięcie, później potarcie dłoni.
— No to jesteśmy. Tutaj mieszkają państwo Turner, o ile się nie mylę Ernest i Lilian to już ósme pokolenie w naszej wiosce. Nie wstydźcie się państwo, sam zapukam, ale potem muszę was zostawić samych, obowiązki czekają!
Castor nie zdołał nawet otworzyć oczu i wtrącić, że nie trzeba, że poradzą sobie całkiem nieźle sami, ale pan Frank już stukał knykciami w stare, drewniane drzwi, zza których niedługo później wyjrzała chyba równolatka Jenny i Castora, młoda kobieta o płowych włosach z małym dzieckiem na ręku.
— W czym mogę państwu pomóc? — spytała nieco zdezorientowana, choć widok pana Edwardsa wyraźnie ją uspokoił.[bylobrzydkobedzieladnie]
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Lubiła czuć się ważna. Ot zwykłe przyzwyczajenie i drobnostka odziedziczona jeszcze z czasów, w których uwaga rodziców i czekolada stanowiła główną walutę przetargową znacznie prostszego życia. Policzki zaczerwienione od siarczystego mrozu rozkwitały rumieńcami, a uśmiech na twarzy naprężał suche od zimna usta, gdy z podekscytowaniem wsłuchiwała się w słowa Castora. Miała przynajmniej nadzieję, że chodziło o podekscytowanie, gdy dreszcz przebiegał po kręgosłupie pod warstwą ubrań, których kombinacja dawno już przestała mieć sens. Wierzchnia warstwa stanowiła wyprany płaszcz, z kilkoma brakującymi guzikami od kompletu zastąpionymi kolorowymi odpowiednikami. Na środek tej składaniny przywdziała stary sweter Cilliana, który nosił chyba jeszcze w czasach Hogwartu, bowiem w miejscu naszywki Hufflepuffu pyszniła się bardziej wyblakła tkanina. Natomiast na nogi założyła grube rajstopy wydziergane wlasnymi rękami w sposób niefortunny, ale pełen zaangażowania, dokładnie taki sam jak kroki stawiane w śnieżnych zaspach. — Nawet nie wiesz, jak cieszy mnie to, że zdecydowałeś się we mnie powierzyć swoje kulinarne wątpliwości. Chociaż, wiesz co, powiem ci. Bardzo mnie cieszy. — Przerwała, pocierając dłońmi w dwóch różnych rękawiczkach o siebie nawzajem, a następnie kontynuując marsz. Specjalnie na prośbę Sprouta, dzisiejszego poranka odkurzyła nie tylko swój własny notes z przepisami, ale też szufladę z maminymi zapiskami, gdzie odnalazła zarówno wykwintne przepisy potraw z dawnych lat, jak i również proste dania dla sporej liczby osób. Co prawda, skonfrontowana z rzeczywistością ich spiżarni, musiała zrównać oczekiwania z rzeczywistością, ale nawet to sprowadzenie na ziemię nie sprawiło, że dziewczynie pogorszył się humor. Na śniadanie w ramach testu przygotowała podpiekane na ogniu kanapki ze śledziem i chociaż zapach nie należał do najwdzięczniejszych, efekt końcowy wypadł tak fenomenalnie, że dwie z próbek spakowała do torby, rozsądnie myśląc, że po ciężkiej pracy przyda im się nagroda. — Panie Edwards, miło poznać! A może uprzejmiej powiedzieć Panie Sołtysie? Gdybym wiedziała, że będziemy mieć do czynienia z taką osobistością, ubrałabym się godniej! Jenny Moore. Panna, cywilnie. Zodiakalnie wozak. — Dygnęła uprzejmie z twarzą rozświetloną pozytywnością istnie zaraźliwą i roznoszącą się w powietrzu zawrotnym tempem.
Mężczyzna poprowadził ich przez Wyke, a słowa jego dobijały się do uszu Moore niczym drobne szpilki wbijane w pełne głęboko skrywanego niepokoju serce. Wiedziała, że chociaż są ludzie bardziej doświadczeni od niej, czy Castora, to często sił nie wystarczało na odezwanie się na każdą potrzebę i chociaż akurat pan Edward odniósł się do całej sprawy z wyrozumiałością, to znaleźliby się i tacy wątpiący w ich umiejętności. Opowiadana przez sołtysa historia, bezwiednie wręcz przywoływała w pamięci czarownicy wydarzenia z Tower i tragiczny widok, który wciąż mącił jej sen wiele dni z rzędu. Castor musiał walczyć ze swoimi własnymi myślami, bowiem gdy przybliżył się do boku Jenny, mogła dostrzec na twarzy znajomego zmartwienie, a na to pragnęła odpowiedzieć natychmiastowo. Posłała mu krótki, ale pocieszający uśmiech i podchwyciła swoją dłonią, jego własne ramię ściskając je dla otuchy i nie puszczając, póki wspólnie nie dotarli do drzwi pierwszego domostwa. — Pan Sprout jak zwykle jest skromny, więc pochwalę go sama. Szalenie utalentowany naukowiec, o roślinach wie więcej niż one same, a w dodatku kiedy mocno nad czymś myśli robi taką mądrą minę, że nikt nie próbuje wątpić w jego słowa. Spokojna pana głowa panie Edwards, robiłam obiad już w prawie każdej kuchni w Somerset, w dodatku jestem całkiem kreatywna, więc coś będzie się dało zrobić, ze wszystkiego! Albo z niczego, zobaczymy, co mają w spiżarni. — Ledwo skończyła mówić, sołtys zapukał w drzwi chatki, a w progu stanęła młoda kobieta na dłoniach trzymająca… — Czyż to nie najpiękniejszy berbeć w Wyke Regis? Chłopiec, czy dziewczynka? Oczy chyba ma po mamusi. Lilian zgadza się? Jenny Moore, tutaj mój przyjaciel Castor Sprout, przybyliśmy pomóc w kwestii zapasów zimowych! — Odczekała chwilę, tak by kobieta przyswoiła sobie ich obecność, a następnie z uśmiechem na ustach przekroczyła próg, machając przy tym lewą dłonią ubraną w pomarańczową rękawiczkę, na przywitanie małego dziecka. — Ojeju śliczne firaneczki, sama pani robiła? To koronka bordiura? Ja i szydełko nie współgramy ze sobą zbyt dobrze, ale to pani dzieło, to istny majstersztyk! Kuchnia w tę stronę? — Sama sobie odpowiadając na pytanie, a uprzednio oczywiście zdjąwszy przemoczone buty, ruszyła do niewielkiego pomieszczenia znajdującego się z boku korytarza, z którego dało się wyczuć ciepło rozpalonego pieca i gotującą się zupę.
Mężczyzna poprowadził ich przez Wyke, a słowa jego dobijały się do uszu Moore niczym drobne szpilki wbijane w pełne głęboko skrywanego niepokoju serce. Wiedziała, że chociaż są ludzie bardziej doświadczeni od niej, czy Castora, to często sił nie wystarczało na odezwanie się na każdą potrzebę i chociaż akurat pan Edward odniósł się do całej sprawy z wyrozumiałością, to znaleźliby się i tacy wątpiący w ich umiejętności. Opowiadana przez sołtysa historia, bezwiednie wręcz przywoływała w pamięci czarownicy wydarzenia z Tower i tragiczny widok, który wciąż mącił jej sen wiele dni z rzędu. Castor musiał walczyć ze swoimi własnymi myślami, bowiem gdy przybliżył się do boku Jenny, mogła dostrzec na twarzy znajomego zmartwienie, a na to pragnęła odpowiedzieć natychmiastowo. Posłała mu krótki, ale pocieszający uśmiech i podchwyciła swoją dłonią, jego własne ramię ściskając je dla otuchy i nie puszczając, póki wspólnie nie dotarli do drzwi pierwszego domostwa. — Pan Sprout jak zwykle jest skromny, więc pochwalę go sama. Szalenie utalentowany naukowiec, o roślinach wie więcej niż one same, a w dodatku kiedy mocno nad czymś myśli robi taką mądrą minę, że nikt nie próbuje wątpić w jego słowa. Spokojna pana głowa panie Edwards, robiłam obiad już w prawie każdej kuchni w Somerset, w dodatku jestem całkiem kreatywna, więc coś będzie się dało zrobić, ze wszystkiego! Albo z niczego, zobaczymy, co mają w spiżarni. — Ledwo skończyła mówić, sołtys zapukał w drzwi chatki, a w progu stanęła młoda kobieta na dłoniach trzymająca… — Czyż to nie najpiękniejszy berbeć w Wyke Regis? Chłopiec, czy dziewczynka? Oczy chyba ma po mamusi. Lilian zgadza się? Jenny Moore, tutaj mój przyjaciel Castor Sprout, przybyliśmy pomóc w kwestii zapasów zimowych! — Odczekała chwilę, tak by kobieta przyswoiła sobie ich obecność, a następnie z uśmiechem na ustach przekroczyła próg, machając przy tym lewą dłonią ubraną w pomarańczową rękawiczkę, na przywitanie małego dziecka. — Ojeju śliczne firaneczki, sama pani robiła? To koronka bordiura? Ja i szydełko nie współgramy ze sobą zbyt dobrze, ale to pani dzieło, to istny majstersztyk! Kuchnia w tę stronę? — Sama sobie odpowiadając na pytanie, a uprzednio oczywiście zdjąwszy przemoczone buty, ruszyła do niewielkiego pomieszczenia znajdującego się z boku korytarza, z którego dało się wyczuć ciepło rozpalonego pieca i gotującą się zupę.
she smiled, and her face was like the sun
Choć Jenny bliżej było wiekowo do jego starszej siostry, lubił jej towarzystwo. Zawsze energiczna, gotowa do podjęcia się nawet najtrudniejszych zadań, Castor teoretyzował czasami, że było to wynikiem wychowania się nie tylko w dużej rodzinie, ale w dodatku takiej, w której zdecydowaną większość stanowili mężczyźni. W jego własnym, rodzinnym domu równowaga była zachowana. Była Aurora i mama, był tata i Castor. Dwa na dwa. A co musiała czuć biedna Jenny Moore, gdy wszędzie tylko spodnie i swetry z gryzącej wełny, gdy nie było od kogo pożyczyć rajstop? Znów mógł tylko podejrzewać, że było to przynajmniej trochę niewygodne i wymagało trochę więcej kreatywności. Na całe szczęście zdążył poznać Moore'ów dość dobrze. Znaczy się, niektórych poznał lepiej, niektórych gorzej, ale jedna cecha wspólna przeciskała się przez ich charaktery. I była to ta niesamowita łatwość w odnajdywaniu rozwiązań na wszystkie postawione przed nimi problemy, jakkolwiek trudne by nie były.
— Mam nadzieję, że się cieszysz! Ale nie mów ani słowa Volansowi, że wyszliśmy dziś razem, bo jestem pewien, że nie da mi spokoju przez następne pół roku — zaśmiał się wesoło, skrywając jasne zęby za swą dłonią. Przynajmniej tak zrobiłby na miejscu najstarszego z rodzeństwa Moore, zwłaszcza po tym, jak sam Castor bardzo poważnie wyciągał z niego sekrety relacji łączącej go z Trixie. Dzisiejsze spotkanie z Jenny trudno było nazwać randką, a jeżeli tak, panna Moore musiała mieć bardzo niekonwencjonalny gust nie tylko w kwestii akceptowalnych aktywności na romantycznych spotkaniach, jak i do swych mężczyzn. A Castor nie był po prostu dobrym kandydatem. Ani nie mógł świadomie przerobić okoliczności ich spotkania na romantyczne, ani mu się to w głowie nie mieściło, bo wciąż w kieszeni ciążył mu pierścionek przyszykowany dla Finley.
A i pan Edwards nie chciał, by mieli zbyt dużo czasu dla siebie i do wykorzystania na głupoty, bowiem gdy tylko usłyszał niezwykle ekspresyjne przywitanie panny Moore, klasnął radośnie w dłonie.
— Panna Jenny Moore, zodiakalnie wozak! Wspaniale! A pan, panie Sprout? Podzieli się pan z nami swym zodiakalnym znakiem? — sołtys spojrzał na moment na Jenny, a po uśmiechu i iskrach tańczących w jego oczach dość prosto można było zgadnąć, że w czasach szkolnych nosił szaty w kolorach złota i czerwieni.
— Ja? Ja jestem czerwonym kapturkiem... — odparł Castor, nieco zdezorientowany, szukając jakiejś podpowiedzi na twarzy Jenny. A moment konfuzji znów wykorzystał pan Edwards, zwracając się do młodej kobiety tonem niezwykle wręcz szarmanckim.
— Czerwony kapturek i wozak! Och, to na pewno dacie sobie państwo radę wyśmienicie. A co do tytulatury, mogą mi państwo mówić, jakkolwiek tylko zechcą. Jestem przecież i panem Edwardsem i panem sołtysem, czyż nie?
Castor natomiast wyrwał się z własnych, przytłaczających myśli, dopiero gdy na własnym ramieniu poczuł uścisk jej dłoni w którejś z rękawiczek nie do pary. Spojrzał na nią niemal natychmiast, a z oczu biła mu czysta, niezmącona wdzięczność. Nie wiedział, że tak bardzo fakt pogrążenia w nieprzyjemnych wspomnieniach i czarnych scenariuszach odbijał się na jego mimice, ale w tamtej chwili postanowił, że musiał być znacznie ostrożniejszy. Chociażby dlatego, by nie martwić Jenny. Tak, to dobra motywacja.
Castor uniósł okulary wyżej, by potrzeć kącik oka palcem wskazującym.
— Jenny, ależ nasłodziłaś... — pomimo tego, że starał się zabrzmieć jak najbardziej neutralnie (tak, jakby w ogóle go te komplementy nie ruszyły i wcale nie był na nie skrycie łasy!), z wypuszczanych przez niego głosek dźwięczało zadowolenie i swego rodzaju ckliwość. Ale na to nie było czasu! Nie teraz, gdy drzwi otworzyła im pewna pani, pani Lilian, dopowiedział sobie w myślach.
Sołtysowi niezwykłą radość sprawiło oglądanie, jak rezolutna Jenny odpowiada na komplementy, które prawił jej Castor. A może obserwowanie sposobu i łatwości, z jaką wpędzała blondyna w fizyczne zakłopotanie, gdzieś na skraju skromnego uśmiechu, prośby o zaprzestanie, radości z bycia zauważonym i wrodzoną skromnością zmuszającą do podminowywania własnych zasług. Cały czas spoglądał uważnie w kierunku Jenny, jakby zachęcając ją do dalszego droczenia się ze Sproutem, choć gdy dotarli wreszcie do pierwszego z domostw, gdy zastukał wreszcie w drzwi, podzielił się z nimi ostatnimi słowami...
— Rad jestem, że po państwa posłałem. Nie dość, że są państwo niezwykle kompetentni, to z panny gadanym, panno Jenny, pewien jestem, że skradniecie zaufanie i serca naszych mieszkańców prędzej niż zdołałbym wypowiedzieć do widzenia! — ... i zniknął
— To nasz synek, Archibald! Pierworodny, imię dostał na cześć lorda Prewett, oby mu się dobrze żyło... — brązowe oczęta pani Lilian rozbłysły radośnie, gdy zauważyła, że w osobie Jenny mogła odnaleźć idealnego partnera do rozmowy. Przesunęła się w progu, zapraszając wędrowniczków do środka. — Lilian Turner, zapraszam, żebyście mi nie przemarźli!
Castora nie trzeba było długo przekonywać. Wszedł do środka ochoczo, choć poświęcił najpierw chwilę by otrzepać buty ze śniegu, co spotkało się z kolei z aprobatą pani domu.
— Tak, Jenny, to bordiura. Zostało mi jeszcze trochę materiałów, chętnie się podzielę, jeżeli będziesz chciała. Panie... Sprout? Do kuchni w tę stronę! — i bardzo dobrze, że pani domu wskazała im kierunek, bowiem Castor gotów był już otwierać jedne z drzwi, nie wiedząc, że za nimi nie kryła się kuchnia, a łazienka.
Przeszli przez niewielką izbę, wchodząc w następnej kolejności do kuchni. Po uzyskaniu niemej aprobaty w kwestii wyboru kolejnych drzwi Castor otworzył je, a następnie zapalił światło w spiżarce. Od razu w nozdrza uderzył go charakterystyczny zapach suszonych grzybów.
— Powie mi pani, poza tymi grzybami, zbierała coś pani z mężem w okolicy? Albo dostała od kogoś? — Castor stanął na palcach, sięgając zwisającego łańcucha suszonych grzybów. Na ich wspólne szczęście sufit nie był wysoko, wystarczyło mu więc wzrostu, by dosięgnąć tam, gdzie tylko tego chciał.
— Mam jeszcze trzy słoiki jagód w syropie i aronie, trzecia półka po pana prawej stronie! — zakrzyknęła kobieta wesoło, a Castorowi jakimś cudem udało się wyciągnąć wszystkie wspomniane rzeczy na kuchenny stół. W świetle dziennym pracowało mu się zdecydowanie lepiej. Pozwolił sobie usiąść przy stole i analizę rozpocząłby od grzybów, gdyby nie poczuł się w obowiązku poinformowania Jenny o zwolnieniu dla jej eksperckiej analizy reszty spiżarki. — Jen? — ciepły uśmiech posłał rozprawiającej o koronkach (czy było coś, na czym się nie znała?) młodej kobiecie, po czym wskazał głową w kierunku spiżarki. — Scena jest twoja.
Sam zabrał się za ocenę zgromadzonych przed nim leśnych dobrodziejstw.
| 1 — zarówno grzyby, jak i jagody w syropie i aronie są bezpieczne do spożycia
2 — grzyby to trujaki, jagody i aronie są zdatne do spożycia
3 — jagody w syropie to... wilcze jagody. Ale przynajmniej grzyby są do zjedzenia.
— Mam nadzieję, że się cieszysz! Ale nie mów ani słowa Volansowi, że wyszliśmy dziś razem, bo jestem pewien, że nie da mi spokoju przez następne pół roku — zaśmiał się wesoło, skrywając jasne zęby za swą dłonią. Przynajmniej tak zrobiłby na miejscu najstarszego z rodzeństwa Moore, zwłaszcza po tym, jak sam Castor bardzo poważnie wyciągał z niego sekrety relacji łączącej go z Trixie. Dzisiejsze spotkanie z Jenny trudno było nazwać randką, a jeżeli tak, panna Moore musiała mieć bardzo niekonwencjonalny gust nie tylko w kwestii akceptowalnych aktywności na romantycznych spotkaniach, jak i do swych mężczyzn. A Castor nie był po prostu dobrym kandydatem. Ani nie mógł świadomie przerobić okoliczności ich spotkania na romantyczne, ani mu się to w głowie nie mieściło, bo wciąż w kieszeni ciążył mu pierścionek przyszykowany dla Finley.
A i pan Edwards nie chciał, by mieli zbyt dużo czasu dla siebie i do wykorzystania na głupoty, bowiem gdy tylko usłyszał niezwykle ekspresyjne przywitanie panny Moore, klasnął radośnie w dłonie.
— Panna Jenny Moore, zodiakalnie wozak! Wspaniale! A pan, panie Sprout? Podzieli się pan z nami swym zodiakalnym znakiem? — sołtys spojrzał na moment na Jenny, a po uśmiechu i iskrach tańczących w jego oczach dość prosto można było zgadnąć, że w czasach szkolnych nosił szaty w kolorach złota i czerwieni.
— Ja? Ja jestem czerwonym kapturkiem... — odparł Castor, nieco zdezorientowany, szukając jakiejś podpowiedzi na twarzy Jenny. A moment konfuzji znów wykorzystał pan Edwards, zwracając się do młodej kobiety tonem niezwykle wręcz szarmanckim.
— Czerwony kapturek i wozak! Och, to na pewno dacie sobie państwo radę wyśmienicie. A co do tytulatury, mogą mi państwo mówić, jakkolwiek tylko zechcą. Jestem przecież i panem Edwardsem i panem sołtysem, czyż nie?
Castor natomiast wyrwał się z własnych, przytłaczających myśli, dopiero gdy na własnym ramieniu poczuł uścisk jej dłoni w którejś z rękawiczek nie do pary. Spojrzał na nią niemal natychmiast, a z oczu biła mu czysta, niezmącona wdzięczność. Nie wiedział, że tak bardzo fakt pogrążenia w nieprzyjemnych wspomnieniach i czarnych scenariuszach odbijał się na jego mimice, ale w tamtej chwili postanowił, że musiał być znacznie ostrożniejszy. Chociażby dlatego, by nie martwić Jenny. Tak, to dobra motywacja.
Castor uniósł okulary wyżej, by potrzeć kącik oka palcem wskazującym.
— Jenny, ależ nasłodziłaś... — pomimo tego, że starał się zabrzmieć jak najbardziej neutralnie (tak, jakby w ogóle go te komplementy nie ruszyły i wcale nie był na nie skrycie łasy!), z wypuszczanych przez niego głosek dźwięczało zadowolenie i swego rodzaju ckliwość. Ale na to nie było czasu! Nie teraz, gdy drzwi otworzyła im pewna pani, pani Lilian, dopowiedział sobie w myślach.
Sołtysowi niezwykłą radość sprawiło oglądanie, jak rezolutna Jenny odpowiada na komplementy, które prawił jej Castor. A może obserwowanie sposobu i łatwości, z jaką wpędzała blondyna w fizyczne zakłopotanie, gdzieś na skraju skromnego uśmiechu, prośby o zaprzestanie, radości z bycia zauważonym i wrodzoną skromnością zmuszającą do podminowywania własnych zasług. Cały czas spoglądał uważnie w kierunku Jenny, jakby zachęcając ją do dalszego droczenia się ze Sproutem, choć gdy dotarli wreszcie do pierwszego z domostw, gdy zastukał wreszcie w drzwi, podzielił się z nimi ostatnimi słowami...
— Rad jestem, że po państwa posłałem. Nie dość, że są państwo niezwykle kompetentni, to z panny gadanym, panno Jenny, pewien jestem, że skradniecie zaufanie i serca naszych mieszkańców prędzej niż zdołałbym wypowiedzieć do widzenia! — ... i zniknął
— To nasz synek, Archibald! Pierworodny, imię dostał na cześć lorda Prewett, oby mu się dobrze żyło... — brązowe oczęta pani Lilian rozbłysły radośnie, gdy zauważyła, że w osobie Jenny mogła odnaleźć idealnego partnera do rozmowy. Przesunęła się w progu, zapraszając wędrowniczków do środka. — Lilian Turner, zapraszam, żebyście mi nie przemarźli!
Castora nie trzeba było długo przekonywać. Wszedł do środka ochoczo, choć poświęcił najpierw chwilę by otrzepać buty ze śniegu, co spotkało się z kolei z aprobatą pani domu.
— Tak, Jenny, to bordiura. Zostało mi jeszcze trochę materiałów, chętnie się podzielę, jeżeli będziesz chciała. Panie... Sprout? Do kuchni w tę stronę! — i bardzo dobrze, że pani domu wskazała im kierunek, bowiem Castor gotów był już otwierać jedne z drzwi, nie wiedząc, że za nimi nie kryła się kuchnia, a łazienka.
Przeszli przez niewielką izbę, wchodząc w następnej kolejności do kuchni. Po uzyskaniu niemej aprobaty w kwestii wyboru kolejnych drzwi Castor otworzył je, a następnie zapalił światło w spiżarce. Od razu w nozdrza uderzył go charakterystyczny zapach suszonych grzybów.
— Powie mi pani, poza tymi grzybami, zbierała coś pani z mężem w okolicy? Albo dostała od kogoś? — Castor stanął na palcach, sięgając zwisającego łańcucha suszonych grzybów. Na ich wspólne szczęście sufit nie był wysoko, wystarczyło mu więc wzrostu, by dosięgnąć tam, gdzie tylko tego chciał.
— Mam jeszcze trzy słoiki jagód w syropie i aronie, trzecia półka po pana prawej stronie! — zakrzyknęła kobieta wesoło, a Castorowi jakimś cudem udało się wyciągnąć wszystkie wspomniane rzeczy na kuchenny stół. W świetle dziennym pracowało mu się zdecydowanie lepiej. Pozwolił sobie usiąść przy stole i analizę rozpocząłby od grzybów, gdyby nie poczuł się w obowiązku poinformowania Jenny o zwolnieniu dla jej eksperckiej analizy reszty spiżarki. — Jen? — ciepły uśmiech posłał rozprawiającej o koronkach (czy było coś, na czym się nie znała?) młodej kobiecie, po czym wskazał głową w kierunku spiżarki. — Scena jest twoja.
Sam zabrał się za ocenę zgromadzonych przed nim leśnych dobrodziejstw.
| 1 — zarówno grzyby, jak i jagody w syropie i aronie są bezpieczne do spożycia
2 — grzyby to trujaki, jagody i aronie są zdatne do spożycia
3 — jagody w syropie to... wilcze jagody. Ale przynajmniej grzyby są do zjedzenia.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
The member 'Castor Sprout' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
Nie potrafiła umiejscowić konkretnego punktu w swym życiu, gdy stała się taka, jaka była. Po prostu, pewnego dnia stwierdziła, że jeśli ma się o coś martwić, to równocześnie może próbować szukać rozwiązania danego problemu i odkąd podjęła taką decyzję, nie zaprzestała podążać wyznaczoną drogą.
Doceniała delikatną obecność Castora, chociaż w żaden sposób nie dało się przyrównać jej do aury, którą roztaczał Aidan, a przecież wiekowo byli do siebie bardziej zbliżeni. Sprout niczym przysłowiowa sadzonka, wydawał się dojrzewać na roślinę pełną gracji i spokoju, okutą cienką ramką okrągłych okularów, spod których widziała spojrzenie niebieskich oczu. Nie całkiem niebieskich. — Dobrze, nie powiem mu. Skoro tak ładnie prosisz. — Bez tego też by nie powiedziała, bo o ile rozmowy z Volansem zazwyczaj ciągnęły się ciekawie, głównie dlatego, że łatwo było się z niego podśmiechiwać, to nie zamierzała na prawo i lewo opowiadać o swych drobnych eskapadach, zwłaszcza gdy wliczał się w ich przebieg, całkiem dobrze wyglądający przyjaciel. Moore nie zamierzała wybrzydzać, na głowie miała wiele problemów, a ich smutna obecność w tyle myśli musiała co jakiś czas być rozjaśniona okazjonalnym promykiem zabawy. Dzisiaj akurat padło na Castora i miał się o tym przekonać żwawo. Zaśmiała się, odchylając głowę do tyłu i uderzając w dłonie pojedynczym klaśnięciem, nieco stłumionym przez obecność rękawiczek. — Popatrz, jesteśmy kompta… kompi… Zgrani jak ta lala. — Poprawiła się, z zadowoleniem przyjmując udział sołtysa w całej zabawie. Prawda była taka, że nie miała pojęcia wiele więcej o znakach, poza urywkami wyczytanymi w Czarownicy jeszcze za czasów, gdy tamta nie sugerowała okładów z mugolskich dziewic. — Trzeba przyjmować komplementy. To dobre dla zdrowia, zaufaj mi, znam się na tym. Umiem dwa zaklęcia lecznicze i kiedyś nakładałam opatrunek Aidanowi jak obił sobie kolano.
Pani Lilian była dobrą gospodynią domową, Jenny mogła wyczytać już na pierwszy rzut oka z zadbanego wnętrza i przytulnej atmosfery. — Archi, ty przystojniaku, już widzę, że wyrośnie równie piękny co nasz lord Prewett! A może i nawet, ale nie mówcie tego przy nim… — Zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu z zawadiackimi ognikami w oczach. — Piękniejszy. — Zaśmiała się, gdy chłopiec odwzajemnił jej entuzjazm łagodnym okrzykiem i przyłożeniem ciepłej rączki do policzka Moore. — Och, chyba cię polubił! No już Archibaldzie, zostaw panią w spokoju i pozwól robić swoje. — Naprawdę lubiła dzieci, a co więcej, wydawało się jej, że ma do opieki nad nimi pewien dryg. Z rozczuleniem wypisanym na twarzy, zza pazuchy wyciągnęła rozpiskę przepisów mamy Moore i zanurkowała w niewielkim pomieszczeniu spiżarenki. — Na brodę Merlina, Lilian masz tyle ziemniaków, że wykarmimy tym całą wioskę. — Stłumiony głos dziewczyny docierał gdzieś spomiędzy lnianych worów, a półki z miodem. — A no tak, akurat trafiły się po dobrej cenie, z pola sąsiada. — Przytaknęła pani domu.— Mhm, wyglądają na młodziutkie, więc idealnie! Odłożysz część na później, stare można opiec, dodać do ciasta, albo nawet zrobić placki. Z młodych proste purée, takie francuskie słowo, wymieszać razem i dodać trochę masła. Nada się też na sałatkę ziemniaczaną, a widzę, że masz trochę twarogu, więc na spokojnie uda się zrobić jeszcze klusek, a nawet knedli jak zaszalejemy. — Usta się jej nie zamykały, nawet mimo niezmąconej czynności grzebania w ułożonych po kątach pakunkach. Wreszcie wychynęła z pomieszczenia, trochę przykurzona na nosie, z liściem oregano we włosach, ale zadowolona i z rozpisaną kartką w notesie.
— Tutaj ci napisałam skrócone przepisy do podstawowych spraw. Jakbyś miała wątpliwości, śmiało ślij sowę, a do tych jagód i aronii podeślę ci rzeczy na herbaty ziołowe. Są trochę rozcieńczone, więc nie zużywasz tak dużo składników, ale bardzo pożywne. Grzybki to wiadomo, do jajecznicy, do sosu. Szczególnie jak macie mało mięsa, można dodać grzybów więcej, najecie się nimi do syta. — Z Jenny u boku wszystko działo się szybko i ciągle, bo i u samej czarownicy świat ciągle wirował. Zawsze miała wiele do zrobienia, jeszcze więcej do powiedzenia, doba wydawała się wiecznie zbyt krótka. Wedle opisu pani Turner w następnym domu, do którego mieli skierować swoje kroki, mieszkała stara wdowa po mężu, niegdyś wziętym architekcie magicznym. — Pani Biggle, wydaje się trochę samotna, bardzo lubi naszego Archiego, ale rzadko kiedy mam czas tam zajrzeć, po prostu… — Lilian poklepała po plecach swojego pięciolatka, a na jej twarzy dało się dostrzec oznaki zmęczenia. — Nie mam czasu dla siebie, a co dopiero dla innych. Nawet nie wiem kiedy przejrzę te wasze notatki. — Westchnięcie młodej mamy zrównało się ze spojrzeniem, które Moore posłała Castorowi. Kulturalne uprzedzenie, zaintonowanie wydarzeń, na które nie miał za bardzo wpływu, ale hej, wiedział przecież, na co się pisał. — Weźmiemy go! — Zaproponowała szybko, gładząc kosmatą rękawiczką lekkie jak piórko włosy Archibalda. — Na szybki spacer, to jest. Tylko wzdłuż tej ulicy, będziesz mogła zerkać na nas z okna i mieć chwilę dla siebie. A kto wie, może pani Biggle doceni dodatkowe towarzystwo dwóch, a nie jednego gentlemenów! — Lilian zawahała się przez sekundę, wiedziała wprawdzie, że młodzi przybyli z polecenia sołtysa i na pewno nie uciekną z młodym Turnerem, ale czy wypadało godzić się na taką pomoc? — No dobrze, jeśli tylko niedaleko, może jak trochę wyjdzie na powietrze, to potem szybciej zaśnie. — Wspólnie ubrały malca, ewidentnie zadowolonego z całej tej uwagi, jaka nagle została na nim skupiona i w kilka minut później ich dwuosobowy pochód powiększył się o ubranego w wielką czapkę i kubrak berbecia, którego Jenny trzymała w swoich ramionach. — Co tam mały lordzie? Pomachaj mamie i ruszamy dalej! Pan Sprout w końcu powiedział, że mamy sporo domów do obejścia. — Tak jak powiedziała, tak też uczynili, machając stojącej w oknie Lilian i ruszając do kolejnych drzwi znajdujących się tuż obok. Co jak co, ale Castor nie mógł narzekać na brak wrażeń.
| co robi mały Archibald?
1. ciągnie Jenny za włosy
2. przymierza się do ataku na okularu Castora
3. wokalizuje głośno swoją radość z wyjścia na zewnątrz
Doceniała delikatną obecność Castora, chociaż w żaden sposób nie dało się przyrównać jej do aury, którą roztaczał Aidan, a przecież wiekowo byli do siebie bardziej zbliżeni. Sprout niczym przysłowiowa sadzonka, wydawał się dojrzewać na roślinę pełną gracji i spokoju, okutą cienką ramką okrągłych okularów, spod których widziała spojrzenie niebieskich oczu. Nie całkiem niebieskich. — Dobrze, nie powiem mu. Skoro tak ładnie prosisz. — Bez tego też by nie powiedziała, bo o ile rozmowy z Volansem zazwyczaj ciągnęły się ciekawie, głównie dlatego, że łatwo było się z niego podśmiechiwać, to nie zamierzała na prawo i lewo opowiadać o swych drobnych eskapadach, zwłaszcza gdy wliczał się w ich przebieg, całkiem dobrze wyglądający przyjaciel. Moore nie zamierzała wybrzydzać, na głowie miała wiele problemów, a ich smutna obecność w tyle myśli musiała co jakiś czas być rozjaśniona okazjonalnym promykiem zabawy. Dzisiaj akurat padło na Castora i miał się o tym przekonać żwawo. Zaśmiała się, odchylając głowę do tyłu i uderzając w dłonie pojedynczym klaśnięciem, nieco stłumionym przez obecność rękawiczek. — Popatrz, jesteśmy kompta… kompi… Zgrani jak ta lala. — Poprawiła się, z zadowoleniem przyjmując udział sołtysa w całej zabawie. Prawda była taka, że nie miała pojęcia wiele więcej o znakach, poza urywkami wyczytanymi w Czarownicy jeszcze za czasów, gdy tamta nie sugerowała okładów z mugolskich dziewic. — Trzeba przyjmować komplementy. To dobre dla zdrowia, zaufaj mi, znam się na tym. Umiem dwa zaklęcia lecznicze i kiedyś nakładałam opatrunek Aidanowi jak obił sobie kolano.
Pani Lilian była dobrą gospodynią domową, Jenny mogła wyczytać już na pierwszy rzut oka z zadbanego wnętrza i przytulnej atmosfery. — Archi, ty przystojniaku, już widzę, że wyrośnie równie piękny co nasz lord Prewett! A może i nawet, ale nie mówcie tego przy nim… — Zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu z zawadiackimi ognikami w oczach. — Piękniejszy. — Zaśmiała się, gdy chłopiec odwzajemnił jej entuzjazm łagodnym okrzykiem i przyłożeniem ciepłej rączki do policzka Moore. — Och, chyba cię polubił! No już Archibaldzie, zostaw panią w spokoju i pozwól robić swoje. — Naprawdę lubiła dzieci, a co więcej, wydawało się jej, że ma do opieki nad nimi pewien dryg. Z rozczuleniem wypisanym na twarzy, zza pazuchy wyciągnęła rozpiskę przepisów mamy Moore i zanurkowała w niewielkim pomieszczeniu spiżarenki. — Na brodę Merlina, Lilian masz tyle ziemniaków, że wykarmimy tym całą wioskę. — Stłumiony głos dziewczyny docierał gdzieś spomiędzy lnianych worów, a półki z miodem. — A no tak, akurat trafiły się po dobrej cenie, z pola sąsiada. — Przytaknęła pani domu.— Mhm, wyglądają na młodziutkie, więc idealnie! Odłożysz część na później, stare można opiec, dodać do ciasta, albo nawet zrobić placki. Z młodych proste purée, takie francuskie słowo, wymieszać razem i dodać trochę masła. Nada się też na sałatkę ziemniaczaną, a widzę, że masz trochę twarogu, więc na spokojnie uda się zrobić jeszcze klusek, a nawet knedli jak zaszalejemy. — Usta się jej nie zamykały, nawet mimo niezmąconej czynności grzebania w ułożonych po kątach pakunkach. Wreszcie wychynęła z pomieszczenia, trochę przykurzona na nosie, z liściem oregano we włosach, ale zadowolona i z rozpisaną kartką w notesie.
— Tutaj ci napisałam skrócone przepisy do podstawowych spraw. Jakbyś miała wątpliwości, śmiało ślij sowę, a do tych jagód i aronii podeślę ci rzeczy na herbaty ziołowe. Są trochę rozcieńczone, więc nie zużywasz tak dużo składników, ale bardzo pożywne. Grzybki to wiadomo, do jajecznicy, do sosu. Szczególnie jak macie mało mięsa, można dodać grzybów więcej, najecie się nimi do syta. — Z Jenny u boku wszystko działo się szybko i ciągle, bo i u samej czarownicy świat ciągle wirował. Zawsze miała wiele do zrobienia, jeszcze więcej do powiedzenia, doba wydawała się wiecznie zbyt krótka. Wedle opisu pani Turner w następnym domu, do którego mieli skierować swoje kroki, mieszkała stara wdowa po mężu, niegdyś wziętym architekcie magicznym. — Pani Biggle, wydaje się trochę samotna, bardzo lubi naszego Archiego, ale rzadko kiedy mam czas tam zajrzeć, po prostu… — Lilian poklepała po plecach swojego pięciolatka, a na jej twarzy dało się dostrzec oznaki zmęczenia. — Nie mam czasu dla siebie, a co dopiero dla innych. Nawet nie wiem kiedy przejrzę te wasze notatki. — Westchnięcie młodej mamy zrównało się ze spojrzeniem, które Moore posłała Castorowi. Kulturalne uprzedzenie, zaintonowanie wydarzeń, na które nie miał za bardzo wpływu, ale hej, wiedział przecież, na co się pisał. — Weźmiemy go! — Zaproponowała szybko, gładząc kosmatą rękawiczką lekkie jak piórko włosy Archibalda. — Na szybki spacer, to jest. Tylko wzdłuż tej ulicy, będziesz mogła zerkać na nas z okna i mieć chwilę dla siebie. A kto wie, może pani Biggle doceni dodatkowe towarzystwo dwóch, a nie jednego gentlemenów! — Lilian zawahała się przez sekundę, wiedziała wprawdzie, że młodzi przybyli z polecenia sołtysa i na pewno nie uciekną z młodym Turnerem, ale czy wypadało godzić się na taką pomoc? — No dobrze, jeśli tylko niedaleko, może jak trochę wyjdzie na powietrze, to potem szybciej zaśnie. — Wspólnie ubrały malca, ewidentnie zadowolonego z całej tej uwagi, jaka nagle została na nim skupiona i w kilka minut później ich dwuosobowy pochód powiększył się o ubranego w wielką czapkę i kubrak berbecia, którego Jenny trzymała w swoich ramionach. — Co tam mały lordzie? Pomachaj mamie i ruszamy dalej! Pan Sprout w końcu powiedział, że mamy sporo domów do obejścia. — Tak jak powiedziała, tak też uczynili, machając stojącej w oknie Lilian i ruszając do kolejnych drzwi znajdujących się tuż obok. Co jak co, ale Castor nie mógł narzekać na brak wrażeń.
| co robi mały Archibald?
1. ciągnie Jenny za włosy
2. przymierza się do ataku na okularu Castora
3. wokalizuje głośno swoją radość z wyjścia na zewnątrz
she smiled, and her face was like the sun
The member 'Jenny Moore' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
Radość, jaką emanowała Jenny wydawała się być Castorowi niemal nierealna. Zupełnie tak, jakby oderwał się nagle od przykrości życia codziennego i tylko dzięki jej obecności mógł znów nabrać powietrza pełną piersią. Sprout łapał się coraz częściej na tym, że lgnął do ludzi, którzy z podobną łatwością przeganiali ciężkie chmury, którzy własnoręcznie stawali się słońcami, śląc ciepłe promienie duszom znacznie bardziej negatywnie do życia nastawionym. Jedną z nich był oczywiście trwający gdzieś pomiędzy uśmiechem a zaciśnięciem ust w minie raczej nietęgiej (Z przejęcia! Bo przecież nie ze złości...) blondyn, teraz próbujący ze wszelkich sił nie roześmiać się na próbę wypowiedzenia przez pannę Moore słowa "kompatybilni".
— Zgodni — podpowiedział po jakimś czasie, gdy wiedział już, że nie wybuchnie śmiechem przy pierwszej możliwej okazji. Sam fakt, że mógł myśleć o takim zachowaniu, że w ogóle zakładał, że może do tego dojść, pokazywał, że w duchu był znacznie bardziej spokojny niż na początku miesiąca. Odseparowanie od rodziny, którego obawiał się przecież całym sobą, a które wreszcie nastąpiło, okazało się działać na niego wyłącznie dobrze. Chwilowe odpoczęcie od problemów toczących Wrzosowisko za zamkniętymi dla gości drzwiami pomagało w zachowaniu czystości myśli, zmuszało do wysiłku utrzymania uśmiechu na ustach nie tylko z obowiązku, ale też dlatego, że naprawdę bardzo chciał czuć się dobrze.
Uśmiechnął się jeszcze szerzej na słowa o komplementach, umiejętnościach z zakresu magii medycznej Jenny oraz opatrunków Aidana. Z grzeczności nie wspomniał, że mu również zdarzało się udzielać pierwszej pomocy najmłodszemu z braci Moore oraz o tym, że ze dwa zaklęcia to może za mało i gdyby tylko chciała, to Castor mógłby znaleźć chwilę, by nauczyć jej może kolejnych dwóch. Zwłaszcza ta ostatnia propozycja nie wymsknęła się na zewnątrz jego głowy przede wszystkim dlatego, że nauczony ostrożnością przez swych wyciskających z każdego jego słowa naprawdę niemożliwe wnioski znajomych, kolegów, przyjaciół, Castor postanowił nie zastawiać na siebie sideł i możliwości zostania postrzeganym jako przemądrzały buc. Choć i tym czasami bywał.
Zamiast tego obserwował interakcję młodej kobiety z dzieckiem. Przez moment pomyślał nawet, że byłaby naprawdę świetną matką. To, z jakim zaufaniem podszedł do niej mały Archibald, było naprawdę urzekające. Castor uniósł swe spojrzenie na panią Lilian, która miała minę, jakby myślała dokładnie tak samo. Zadowolony uśmiech zatańczył na jego wargach jeszcze przez moment, po czym zajął miejsce przy stole, poświęcając następne kilkanaście minut na analizę wyciągniętych ze spiżarni zapasów.
Gdzieś w tle słyszał energiczny ton głosu Jenny i zapisał w myślach to, że rozmowa trwała zaskakująco wręcz długo, nim Moore uznała, że potrzebowała chwili przerwy. W tym czasie Castor obracał w palcach najpierw suszone grzyby, przyglądając się ich budowie oraz przywołując z pamięci ich prawdopodobny obraz przed zasuszeniem. Na całe szczęście proces ten został przeprowadzony siłami natury, bez użycia magii. Gdyby Turnerowie do zasuszenia grzybów użyli chociażby zaklęcia calidi, Castor rozpoznałby charakterystyczne skurczenie się grzybni, które w tym przypadku nie nastąpiło. Z jego własnego doświadczenia mógł wysnuć teorię, że użycie tego właśnie zaklęcia powodowało zbyt szybkie pozbawienie rośliny wody, które z kolei osłabiało znacząco właściwości prezentowane przez finalny produkt. Ten jednak — według wszystkich zasad bezpieczeństwa i logiki zielarskiej — był zasuszony poprawnie, a ponadto w suszu nie znajdowały się żadne potencjalnie trujące rośliny.
Kolejne kilka minut poświęcił na analizę jagód oraz aronii. Z aronią poszło mu dość prędko, bowiem wystarczyło unieść słoik do źródła światła, jakim w tym momencie było kuchenne okno. Po tej obserwacji Castor mógł całkiem wyraźnie zobaczyć kształt pływających w syropie owoców. Nie chciał otwierać słoika, bowiem to spowodowałoby konieczność szybszego zjedzenia jego zawartości, ale uśmiech, który rozciągnął się na płótnie jego twarzy, mógł sugerować, że był zadowolony z toku swej pracy oraz odkryć, których dokonał w jej trakcie. Jagody zatrzymały go na najdłużej. I w tym przypadku rozpoczął od oględzin pod światło, lecz tym razem musiał skupić się jeszcze bardziej. Wilcze jagody po zagotowaniu w syropie (miał nadzieję, że nikt nie spyta się o pochodzenie jego wiedzy, bowiem trudno było wytłumaczyć się z tego, że czasami widywał podobne przypadki w swej własnej praktyce) zmieniały konsysencję wewnątrz, a także wypuszczały wilgoć zgromadzoną przede wszystkim w warstwie skórnej. Skórki jadalnych jagód nie miały czego tracić, dlatego też trzymały znacznie lepiej pierwotny kształt. Po obejrzeniu trzech słoików stwierdził, że nie ma podstaw do tego, by uznać zebrane przez Turnerów zapasy za trujące, czym postanowił się podzielić.
— Dobra wiadomość, proszę pani. Wszystko jest jak najbardziej zdatne do spożycia — wstał z krzesła przy akompaniamencie delikatnego strzyknięcia, gdy zrobił to nieco zbyt szybko, w wyniku czego popchnął mebel i tak kościstymi łydkami. Udało mu się jednak w porę zacisnąć chude palce na oparciu, przez co powstrzymał krzesło przed upadkiem, uśmiechając się w stronę pani Turner przepraszająco.
A to zbiegło się z historią o pani wdowie, braku czasu dla siebie i jak zawsze entuzjastycznej propozycji Jenny. Słysząc ją, Castor pokiwał najpierw energicznie głową, jakby zaraził się manieryzmem swojej towarzyszki, a dopiero po jakimś czasie, gdy jej słowa do niego dotarły, zamrugał nieco zdezorientowany, przyglądając się bobasowi trzymanemu przez ciocię Jenny. Nim się spostrzegł, wypadli na zewnątrz już we trójkę. A gdy przechodzili pod drzwi pani Biggle, Castor ostrożnie dotknął czubkiem wskazującego palca rumianego, pyzatego policzka dziecięcia, na co mały Archibald zaśmiał się w sposób nieporadny, typowy dla dzieci w jego wieku.
— Myślisz, że nas polubił? — spytał wreszcie Jenny, bo on sam nie miał za bardzo doczynienia z tak małymi dziećmi. Jedenastolatkowie jednak różnili się zdecydowanie od... berbeciów.
Zapukał kilkukrotnie w drzwi domu, które po nieco dłuższej chwili otworzyła im zgarbiona, starsza pani. Długie, srebrne włosy upięła w wysoki kok, a dwa zakręcone kosmyki zostały puszczone po obu stronach zmęczonej życiem, choć uśmiechniętej twarzy.
— W czym mogę wam pomóc, kochani? I... och, czyż to nie mały Archie? Lilian was przysłała? — oczy staruszki rozbłysły zadowolone z odwiedzin; nie poczekała nawet na rozpoczęte niedługo później wyjaśnienia Castora, gestem zapraszając ich do środka. — Wchodźcie, wchodźcie, mówcie od razu, czyimi dziećmi jesteście! Ty kochanieńka to pewnie od Louisa i Mary? Ech, pamiętam cię, jak jeszcze mówić nie potrafiłaś, a teraz proszę, jaka dorosła, piękna pannica! A ten młodzieniec to twój narzeczony? Chodź, chodź, chłopcze, nie wstydź się. Jasne loki i te oczy niby szare, a jednak jak niebo... Mieszkali tu kiedyś tacy, Summers mieli na nazwisko, och, pamiętam ich dobrze, wszędzie ich pełno było, a potem się wyprowadzili. Wróciłeś na stare śmieci? Narzeczona pewnie nie chciała do miasta iść, tak było?
— Proszę pani... — Castor pragnął jakoś delikatnie wtrącić się w rozkręcający się monolog, choć wydawało mu się, że nie miał wystarczającej siły przebicia. A jednak kobieta urwała nagle, ciekawa tego, co miał do powiedzenia, choć w swej głowie widziała już Jenny w białej sukni i Castora w eleganckim smokingu, najlepiej na głównym placu Wyke Regis, którzy odbierali ślubne życzenia od gości. — Przyszliśmy z polecenia sołtysa, ale też pani Lilian. Nazywam się Castor Sprout, a to moja towarzyszka, Jenny Moore. Niestety, nie jesteśmy stąd, ale zaglądamy dziś do spiżarek w Wyke Regis, by wyłapać jakieś niedobre i trujące rzeczy, i może doradzić jak najlepiej wykorzystać zapasy...
Przez moment twarz staruszki lekko przygasła, jakby była rozczarowana tym, że nie odwiedzili jej starzy znajomi. Chwilę później jednak wigor jej powrócił, aż pojawiła się przy Jenny, wyraźnie prosząc o przekazanie jej berbecia.
— Ach, słyszałam o tym przypadku tutaj niedaleko... Straszna tragedia, moi kochani, naprawdę straszna. Nie macie mi za złe, że was pomyliłam? Stara już jestem, za młodymi nie nadążam... Ale proszę, zapraszam, jak już pan sołtys za was rzecze, to jesteście nasi! Chodźcie, chodźcie, pokażę wam spiżarkę! Mówcie od razu, jak jesteście głodni, to zaraz coś wam przygotuję, małemu Archibaldowi też... — to mówiąc, kobieta poprowadziła ich dalej, w kierunku kuchni. Widok był niesamowity, ponieważ pomieszczenie to zajmowało zdecydowaną większość dolnego piętra w domu. Na belce nośnej porozwieszane zostały girlandy z suszonych ziół, a nad samym kominkiem wisiał łańcuszek z główek czosnku. W pomieszczeniu było dość ciepło, do tego stopnia, że Castor od razu ściągnął z głowy czapkę i to samo uczynił z kapturkiem, który na głowie miał Archibald. Zapach, jaki roznosił się w pomieszczeniu, był dość intensywny, a przez to też Sprout musiał się naprawdę mocno pilnować, by nie zacząć kichać.
Nie daj Merlinie jeszcze pani Biggles pomyśli, że się przeziębił i nie wypuści ich z powrotem na dwór!
— Zgodni — podpowiedział po jakimś czasie, gdy wiedział już, że nie wybuchnie śmiechem przy pierwszej możliwej okazji. Sam fakt, że mógł myśleć o takim zachowaniu, że w ogóle zakładał, że może do tego dojść, pokazywał, że w duchu był znacznie bardziej spokojny niż na początku miesiąca. Odseparowanie od rodziny, którego obawiał się przecież całym sobą, a które wreszcie nastąpiło, okazało się działać na niego wyłącznie dobrze. Chwilowe odpoczęcie od problemów toczących Wrzosowisko za zamkniętymi dla gości drzwiami pomagało w zachowaniu czystości myśli, zmuszało do wysiłku utrzymania uśmiechu na ustach nie tylko z obowiązku, ale też dlatego, że naprawdę bardzo chciał czuć się dobrze.
Uśmiechnął się jeszcze szerzej na słowa o komplementach, umiejętnościach z zakresu magii medycznej Jenny oraz opatrunków Aidana. Z grzeczności nie wspomniał, że mu również zdarzało się udzielać pierwszej pomocy najmłodszemu z braci Moore oraz o tym, że ze dwa zaklęcia to może za mało i gdyby tylko chciała, to Castor mógłby znaleźć chwilę, by nauczyć jej może kolejnych dwóch. Zwłaszcza ta ostatnia propozycja nie wymsknęła się na zewnątrz jego głowy przede wszystkim dlatego, że nauczony ostrożnością przez swych wyciskających z każdego jego słowa naprawdę niemożliwe wnioski znajomych, kolegów, przyjaciół, Castor postanowił nie zastawiać na siebie sideł i możliwości zostania postrzeganym jako przemądrzały buc. Choć i tym czasami bywał.
Zamiast tego obserwował interakcję młodej kobiety z dzieckiem. Przez moment pomyślał nawet, że byłaby naprawdę świetną matką. To, z jakim zaufaniem podszedł do niej mały Archibald, było naprawdę urzekające. Castor uniósł swe spojrzenie na panią Lilian, która miała minę, jakby myślała dokładnie tak samo. Zadowolony uśmiech zatańczył na jego wargach jeszcze przez moment, po czym zajął miejsce przy stole, poświęcając następne kilkanaście minut na analizę wyciągniętych ze spiżarni zapasów.
Gdzieś w tle słyszał energiczny ton głosu Jenny i zapisał w myślach to, że rozmowa trwała zaskakująco wręcz długo, nim Moore uznała, że potrzebowała chwili przerwy. W tym czasie Castor obracał w palcach najpierw suszone grzyby, przyglądając się ich budowie oraz przywołując z pamięci ich prawdopodobny obraz przed zasuszeniem. Na całe szczęście proces ten został przeprowadzony siłami natury, bez użycia magii. Gdyby Turnerowie do zasuszenia grzybów użyli chociażby zaklęcia calidi, Castor rozpoznałby charakterystyczne skurczenie się grzybni, które w tym przypadku nie nastąpiło. Z jego własnego doświadczenia mógł wysnuć teorię, że użycie tego właśnie zaklęcia powodowało zbyt szybkie pozbawienie rośliny wody, które z kolei osłabiało znacząco właściwości prezentowane przez finalny produkt. Ten jednak — według wszystkich zasad bezpieczeństwa i logiki zielarskiej — był zasuszony poprawnie, a ponadto w suszu nie znajdowały się żadne potencjalnie trujące rośliny.
Kolejne kilka minut poświęcił na analizę jagód oraz aronii. Z aronią poszło mu dość prędko, bowiem wystarczyło unieść słoik do źródła światła, jakim w tym momencie było kuchenne okno. Po tej obserwacji Castor mógł całkiem wyraźnie zobaczyć kształt pływających w syropie owoców. Nie chciał otwierać słoika, bowiem to spowodowałoby konieczność szybszego zjedzenia jego zawartości, ale uśmiech, który rozciągnął się na płótnie jego twarzy, mógł sugerować, że był zadowolony z toku swej pracy oraz odkryć, których dokonał w jej trakcie. Jagody zatrzymały go na najdłużej. I w tym przypadku rozpoczął od oględzin pod światło, lecz tym razem musiał skupić się jeszcze bardziej. Wilcze jagody po zagotowaniu w syropie (miał nadzieję, że nikt nie spyta się o pochodzenie jego wiedzy, bowiem trudno było wytłumaczyć się z tego, że czasami widywał podobne przypadki w swej własnej praktyce) zmieniały konsysencję wewnątrz, a także wypuszczały wilgoć zgromadzoną przede wszystkim w warstwie skórnej. Skórki jadalnych jagód nie miały czego tracić, dlatego też trzymały znacznie lepiej pierwotny kształt. Po obejrzeniu trzech słoików stwierdził, że nie ma podstaw do tego, by uznać zebrane przez Turnerów zapasy za trujące, czym postanowił się podzielić.
— Dobra wiadomość, proszę pani. Wszystko jest jak najbardziej zdatne do spożycia — wstał z krzesła przy akompaniamencie delikatnego strzyknięcia, gdy zrobił to nieco zbyt szybko, w wyniku czego popchnął mebel i tak kościstymi łydkami. Udało mu się jednak w porę zacisnąć chude palce na oparciu, przez co powstrzymał krzesło przed upadkiem, uśmiechając się w stronę pani Turner przepraszająco.
A to zbiegło się z historią o pani wdowie, braku czasu dla siebie i jak zawsze entuzjastycznej propozycji Jenny. Słysząc ją, Castor pokiwał najpierw energicznie głową, jakby zaraził się manieryzmem swojej towarzyszki, a dopiero po jakimś czasie, gdy jej słowa do niego dotarły, zamrugał nieco zdezorientowany, przyglądając się bobasowi trzymanemu przez ciocię Jenny. Nim się spostrzegł, wypadli na zewnątrz już we trójkę. A gdy przechodzili pod drzwi pani Biggle, Castor ostrożnie dotknął czubkiem wskazującego palca rumianego, pyzatego policzka dziecięcia, na co mały Archibald zaśmiał się w sposób nieporadny, typowy dla dzieci w jego wieku.
— Myślisz, że nas polubił? — spytał wreszcie Jenny, bo on sam nie miał za bardzo doczynienia z tak małymi dziećmi. Jedenastolatkowie jednak różnili się zdecydowanie od... berbeciów.
Zapukał kilkukrotnie w drzwi domu, które po nieco dłuższej chwili otworzyła im zgarbiona, starsza pani. Długie, srebrne włosy upięła w wysoki kok, a dwa zakręcone kosmyki zostały puszczone po obu stronach zmęczonej życiem, choć uśmiechniętej twarzy.
— W czym mogę wam pomóc, kochani? I... och, czyż to nie mały Archie? Lilian was przysłała? — oczy staruszki rozbłysły zadowolone z odwiedzin; nie poczekała nawet na rozpoczęte niedługo później wyjaśnienia Castora, gestem zapraszając ich do środka. — Wchodźcie, wchodźcie, mówcie od razu, czyimi dziećmi jesteście! Ty kochanieńka to pewnie od Louisa i Mary? Ech, pamiętam cię, jak jeszcze mówić nie potrafiłaś, a teraz proszę, jaka dorosła, piękna pannica! A ten młodzieniec to twój narzeczony? Chodź, chodź, chłopcze, nie wstydź się. Jasne loki i te oczy niby szare, a jednak jak niebo... Mieszkali tu kiedyś tacy, Summers mieli na nazwisko, och, pamiętam ich dobrze, wszędzie ich pełno było, a potem się wyprowadzili. Wróciłeś na stare śmieci? Narzeczona pewnie nie chciała do miasta iść, tak było?
— Proszę pani... — Castor pragnął jakoś delikatnie wtrącić się w rozkręcający się monolog, choć wydawało mu się, że nie miał wystarczającej siły przebicia. A jednak kobieta urwała nagle, ciekawa tego, co miał do powiedzenia, choć w swej głowie widziała już Jenny w białej sukni i Castora w eleganckim smokingu, najlepiej na głównym placu Wyke Regis, którzy odbierali ślubne życzenia od gości. — Przyszliśmy z polecenia sołtysa, ale też pani Lilian. Nazywam się Castor Sprout, a to moja towarzyszka, Jenny Moore. Niestety, nie jesteśmy stąd, ale zaglądamy dziś do spiżarek w Wyke Regis, by wyłapać jakieś niedobre i trujące rzeczy, i może doradzić jak najlepiej wykorzystać zapasy...
Przez moment twarz staruszki lekko przygasła, jakby była rozczarowana tym, że nie odwiedzili jej starzy znajomi. Chwilę później jednak wigor jej powrócił, aż pojawiła się przy Jenny, wyraźnie prosząc o przekazanie jej berbecia.
— Ach, słyszałam o tym przypadku tutaj niedaleko... Straszna tragedia, moi kochani, naprawdę straszna. Nie macie mi za złe, że was pomyliłam? Stara już jestem, za młodymi nie nadążam... Ale proszę, zapraszam, jak już pan sołtys za was rzecze, to jesteście nasi! Chodźcie, chodźcie, pokażę wam spiżarkę! Mówcie od razu, jak jesteście głodni, to zaraz coś wam przygotuję, małemu Archibaldowi też... — to mówiąc, kobieta poprowadziła ich dalej, w kierunku kuchni. Widok był niesamowity, ponieważ pomieszczenie to zajmowało zdecydowaną większość dolnego piętra w domu. Na belce nośnej porozwieszane zostały girlandy z suszonych ziół, a nad samym kominkiem wisiał łańcuszek z główek czosnku. W pomieszczeniu było dość ciepło, do tego stopnia, że Castor od razu ściągnął z głowy czapkę i to samo uczynił z kapturkiem, który na głowie miał Archibald. Zapach, jaki roznosił się w pomieszczeniu, był dość intensywny, a przez to też Sprout musiał się naprawdę mocno pilnować, by nie zacząć kichać.
Nie daj Merlinie jeszcze pani Biggles pomyśli, że się przeziębił i nie wypuści ich z powrotem na dwór!
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Idylla rzadko kiedy trwała długo, jeśli tak można było nazwać okoliczności, w których na miejscu pojawili się Castor i Jenny. I choć wszelkie znaki na niebie i ziemi mogły zwiastować o tym, że pan Edwards prędzej czy później powiadomiłby ją o nadejściu dwójki rzekomych specjalistów w swoich fachach, którzy przybyli do Wyke Regis ze szczytnym celem, tak Apolonia Mitten nie mogła być wobec nich bardziej podejrzliwa. Śnieżnobiałe włosy dumnie ułożone w dwa splecione ze sobą warkocze opowiadały peany wobec sędziwego wieku, mimo którego pleców wciąż nie miała zgarbionych, a skóra, mimo iż pomarszczona i ewidentnie znaczona śladami upływu czasu, wciąż wydawała się na tyle kolorystycznie jednolita, by być miłą dla oka. Haczykowaty nos podtrzymywał na mostku parę posępnie wyglądających okularów. A kiedy tak przemierzała ulice wioski, żeby czym prędzej wyjść dwójce gagatków na spotkanie, jej szal powiewał za nią jak ciemna chorągiew statku mknącego po falach, być może królewskiej floty, która miała za zadanie zdusić w zarodku krnąbrność dotychczas niepokonanych piratów. Przewodnicząca wiejskiego koła gospodyń wiedziała przecież, że tutejszy sołtys miał miękkie serce i jeśli tylko pojawiał się na horyzoncie ktoś życzliwie pragnący nieść pomoc, nie zadawał zbędnych pytań, ani tym bardziej nie podchodził do sprawy z należytą pieczołowitością. Nie to co ona. Właściwie dlaczego trzy lata temu przegrała z nim wybory? Chyba tylko ze względu na wiek.
Podparta o zwykłą drewnianą laskę staruszka zjawiła się w domu pani Biggles właściwie bez zapowiedzi, zdążyła zapukać do drzwi jeden jedyny raz, zanim bezpardonowo chwyciła za klamkę i weszła do izby bez zaproszenia, rozsiewając wokół siebie nieprzystępną, zimną aurę surowości, jej spojrzenie natychmiast odnalazło nieznane twarze i przyjrzało się im uważnie.
- Moja droga Apolonio! - pisnęła pani Biggles, uśmiechnięta, zupełnie nieporuszona atmosferą gęstniejącą jak kisiel. - Zobacz, zobacz kto to nas odwiedził. Ci mili ludzie przyszli nam to i owo doradzić, rzucić okiem, wiesz, żeby się na nas znowu klątwa nie zemściła, a z nimi jeszcze Archie, właśnie miałam robić herb...
- Żadnej herbaty - zarządziła Mitten, po czym zbliżyła się w kierunku Sprouta i Moore, sunąca ku nim jak dementor, który zdolny byłby wyssać z okolicy wszelką radość. - Wiedziałam, że ten stary osioł nie poprowadzi was w odpowiednie miejsce. Pewnie nawet nie wskazał, kto tu najbardziej potrzebuje pomocy, tylko hulaj dusza, piekła nie ma. Biggles nie potrzebuje waszej pomocy. Jest mądrzejsza od was - oceniła, ale zanim Castor i jego towarzyszka zdążyliby choćby otworzyć jadaczki i zamarzyć o odpowiedzi, jej starcza dłoń już uniosła się ku górze w hamującym ich geście, wyraźnie autorytatywnym. - Jeśli chcecie się naprawdę na coś przydać, to za mną - poleciła i odwróciła się na pięcie zimowego obuwia, z niespotykanym jak na swój wiek wigorem opuszczająca mieszkanie o dziwo zaprzyjaźnionych Bigglesów, żeby wraz z dwójką przemierzyć pobliską uliczkę i na skrzyżowaniu skręcić w prawo. - Co wam przyjdzie z tej dobroci? Bawicie się w boskich posłańców czy próbujecie zamazać inne swoje winy? - spytała ostro. - Apolonia Mitten, przewodnicząca koła gospodyń i zastępca sołtysa Wyke Regis - dopiero teraz zechciała im się przedstawić, chociaż nie obróciła się żeby zaoferować czarodziejom dłoń do uściśnięcia - ale trudno się dziwić, choć złego licho nie bierze, to była już w tak podeszłym wieku, że zapewne połamaliby jej palce, gdyby ścisnęli je zbyt mocno. Niezręczną rozmowę na inny tor sprowadził jednak widok małego, ubogiego domu malującego się na pobliskim horyzoncie, ku któremu Apolonia wskazała lżejszym ruchem. - Pójdźcie do Evansów. Jego prawie nie ma w domu, a jej nikt nie nauczył gotować, pewnie w słoikach ma już ze trzy zatrute wyroby. Potem tu wróćcie, pójdziemy dalej, do Benjaminów, a potem jeszcze Franklinów. Bóg raczy wiedzieć co oni nazbierali - poinstruowała, by na ich odchodne rzucić jakby przez zęby, z trudem, ale i szczerością srogiego charakteru, - Dobre z was dzieciaki.
Podparta o zwykłą drewnianą laskę staruszka zjawiła się w domu pani Biggles właściwie bez zapowiedzi, zdążyła zapukać do drzwi jeden jedyny raz, zanim bezpardonowo chwyciła za klamkę i weszła do izby bez zaproszenia, rozsiewając wokół siebie nieprzystępną, zimną aurę surowości, jej spojrzenie natychmiast odnalazło nieznane twarze i przyjrzało się im uważnie.
- Moja droga Apolonio! - pisnęła pani Biggles, uśmiechnięta, zupełnie nieporuszona atmosferą gęstniejącą jak kisiel. - Zobacz, zobacz kto to nas odwiedził. Ci mili ludzie przyszli nam to i owo doradzić, rzucić okiem, wiesz, żeby się na nas znowu klątwa nie zemściła, a z nimi jeszcze Archie, właśnie miałam robić herb...
- Żadnej herbaty - zarządziła Mitten, po czym zbliżyła się w kierunku Sprouta i Moore, sunąca ku nim jak dementor, który zdolny byłby wyssać z okolicy wszelką radość. - Wiedziałam, że ten stary osioł nie poprowadzi was w odpowiednie miejsce. Pewnie nawet nie wskazał, kto tu najbardziej potrzebuje pomocy, tylko hulaj dusza, piekła nie ma. Biggles nie potrzebuje waszej pomocy. Jest mądrzejsza od was - oceniła, ale zanim Castor i jego towarzyszka zdążyliby choćby otworzyć jadaczki i zamarzyć o odpowiedzi, jej starcza dłoń już uniosła się ku górze w hamującym ich geście, wyraźnie autorytatywnym. - Jeśli chcecie się naprawdę na coś przydać, to za mną - poleciła i odwróciła się na pięcie zimowego obuwia, z niespotykanym jak na swój wiek wigorem opuszczająca mieszkanie o dziwo zaprzyjaźnionych Bigglesów, żeby wraz z dwójką przemierzyć pobliską uliczkę i na skrzyżowaniu skręcić w prawo. - Co wam przyjdzie z tej dobroci? Bawicie się w boskich posłańców czy próbujecie zamazać inne swoje winy? - spytała ostro. - Apolonia Mitten, przewodnicząca koła gospodyń i zastępca sołtysa Wyke Regis - dopiero teraz zechciała im się przedstawić, chociaż nie obróciła się żeby zaoferować czarodziejom dłoń do uściśnięcia - ale trudno się dziwić, choć złego licho nie bierze, to była już w tak podeszłym wieku, że zapewne połamaliby jej palce, gdyby ścisnęli je zbyt mocno. Niezręczną rozmowę na inny tor sprowadził jednak widok małego, ubogiego domu malującego się na pobliskim horyzoncie, ku któremu Apolonia wskazała lżejszym ruchem. - Pójdźcie do Evansów. Jego prawie nie ma w domu, a jej nikt nie nauczył gotować, pewnie w słoikach ma już ze trzy zatrute wyroby. Potem tu wróćcie, pójdziemy dalej, do Benjaminów, a potem jeszcze Franklinów. Bóg raczy wiedzieć co oni nazbierali - poinstruowała, by na ich odchodne rzucić jakby przez zęby, z trudem, ale i szczerością srogiego charakteru, - Dobre z was dzieciaki.
I show not your face but your heart's desire
Wszystko wydawało im się iść jak po maśle, ale to właśnie takie okoliczności nakazywałyby — paradoksalnie — wzmożoną czujność. Castor jednak czuł się w Wyke Regis zaskakująco spokojnie, sąsiadujące z Somerset hrabstwo Sojuszu traktując po części jako dom. Roratio bardzo ładnie opowiadał o swoich rodzinnych stronach i okolicach, kilkukrotnie wspominał właśnie o tej wiosce i choć nigdy nie miał przyjaciela za kogoś szczególnie skłonnego do dzielenia się łzawymi sentymentami, musiał przyznać, że odczuwał tę nietypową sielskość jeszcze mocniej, gdy tylko zjawił się w przytulnych czterech ścianach domu pani Biggles. Nawet nietypowe towarzystwo małego chłopczyka trzymanego przez Jenny w rękach nie wydawało mu się być już takie niezręczne, staruszka przywitała ich naprawdę miło, ale...
Świat dążył do równowagi. Zawsze tak było, a w Wyke Regis równowagę zaprowadzała — jak się okazało — pani Apollonia Mitten we własnej osobie. Jej nagłe pojawienie się sprawiło, że wszystkie mięśnie Castora napięły się natychmiast, sprawiając wrażenie, jakby ten młody człowiek podskoczył nagle w miejscu i wyprostował się nienaturalnie, podobny do naciągniętej zbyt mocno struny. Odwrócił jednakże prędko głowę w kierunku drzwi, w kierunku, z którego nadchodziła kobieta i na całe szczęście, udało mu się w porę ściągnąć z głowy czapkę i ukłonić się przed panią, choć usta — chyba z wrażenia i lekkiego strachu — wciąż miał zasznurowane, pozwalając starszym paniom na wymianę zdań bez niepotrzebnych wtrąceń. Nie był zresztą przekonany, czy te w ogóle wyszłyby mu na dobre. Z tego, co widział, a przyglądał się Apolloni nieco odruchowo i zupełnie nienachalnie, sprawiała wrażenie osoby niezwykle konkretnej i jednocześnie nieznoszącej sprzeciwu. Z doświadczenia wiedział, że nic nie wyprowadzało takich osób z równowagi bardziej niż niepotrzebne dyskusje, które mogły zostać odebrane jako próby podważenia autorytetu. O nie. Nie da się złapać w pułapkę!
— Tak jest — skinął energicznie głową, natychmiast porzucając wizję wypicia ciepłej herbaty. Miał bowiem kilka słabych punktów, a jednym z nich były kobiety o charakterze przewodniczącej koła gospodyń wiejskich. Nigdy nie potrafił im się szczególnie przeciwstawiać. Ukłonił się zatem pani Biggles, spojrzeniem niemal błagając Jenny, by zrobiła to samo i ruszyła razem z nim za staruszką. Ta była niezwykle energiczna jak na osobę w jej wieku i poruszającą się o lasce. Kolejny dowód na to, że złego diabli nie biorą mogło być powiedzeniem nie tylko wywodzącym się z mugolskiej kultury, ale także opartym na faktach.
— Tam, gdzie nas trzeba, tam jesteśmy, proszę pani — powiedział trochę niepewnie, bowiem przygarbił się nieco w trakcie marszu. — Słyszeliśmy, co stało się w wiosce niedaleko, sołtys prosił Zakon Feniksa o pomoc, więc jesteśmy — mówił dalej, próbując przybliżyć okoliczności pojawienia się na miejscu nie tylko panny Moore, ale także siebie samego. — Wiem, że wyglądamy, jakbyśmy mieli mleko pod nosem jeszcze, ale proszę nam uwierzyć. Ja od dziecka uczę się o roślinach, alfabetu się nawet na nich uczyłem, a ona to gospodyni, z której mogłaby być pani dumna — dodał, czując się w obowiązku uspokoić nieco staruszkę o ognistym temperamencie. Gdy kobieta przedstawiła się, raz jeszcze ściągnął czapkę (założył ją ponownie, gdy wychodzili na zewnątrz) i skłonił się przed nią. Koślawie, bo i nie był szlachcicem, ale zupełnie szczerze. — Castor Sprout. A moja towarzyszka to Jenny Moore. Niezwykle miło nam panią poznać, pani Mitten.
Nie spodziewał się jednak usłyszenia pochwały, a na pewno nie na odchodne. Uśmiechnął się szerzej, kiwając kobiecie głową na pożegnanie.
— Bardzo dziękujemy, pani Mitten! — zawołał jeszcze, nim wraz z Jenny i małym Archibaldem ruszyli w kierunku wskazanych przez przewodniczącą koła gospodyń wiejskich domu. Prawdopodobnie Evansów, o ile dobrze skojarzył i uważnie słuchał. Nie czekając na kolejny znak od niebios, zapukał kilkukrotnie drzwi, a gdy te się otworzyły...
— Dzień dobry, pani Evans, nie mylę się? — uśmiechnął się szeroko i może nawet odrobinę czarująco. Pragnął bowiem wzbudzić w kobiecie pozytywne emocje, a napięcie towarzyszące nagłemu i elektryzującemu spotkaniu z panią Apollonią powoli z niego uchodziło. — Nazywam się Castor, a to moja przyjaciółka Jenny. Pani Mittens powiedziała, że może pani potrzebować pomocy ze swoimi zapasami i przetworami. Ja jestem zielarzem, mógłbym sprawdzić, czy w słoikach nie ma nic, co mogłoby zaszkodzić zdrowiu. A jeżeli miałaby pani też jakieś jedzenie, z którym nie wie, co zrobić, Jenny na pewno pomoże.
Mówił płynnie i spokojnie, nie wyglądał na kogoś groźnego lub człowieka mogącego mieć jakieś złe intencje. Sprawiał zaufanie swą raczej dziecięcą niż męską buzią, a jeżeli nawet to mogło nie przekonać pani Evans, na pewno zrobi to obecność małego Archibalda.
| k3 na ilość zatrutych przetworów u pani Evans
Świat dążył do równowagi. Zawsze tak było, a w Wyke Regis równowagę zaprowadzała — jak się okazało — pani Apollonia Mitten we własnej osobie. Jej nagłe pojawienie się sprawiło, że wszystkie mięśnie Castora napięły się natychmiast, sprawiając wrażenie, jakby ten młody człowiek podskoczył nagle w miejscu i wyprostował się nienaturalnie, podobny do naciągniętej zbyt mocno struny. Odwrócił jednakże prędko głowę w kierunku drzwi, w kierunku, z którego nadchodziła kobieta i na całe szczęście, udało mu się w porę ściągnąć z głowy czapkę i ukłonić się przed panią, choć usta — chyba z wrażenia i lekkiego strachu — wciąż miał zasznurowane, pozwalając starszym paniom na wymianę zdań bez niepotrzebnych wtrąceń. Nie był zresztą przekonany, czy te w ogóle wyszłyby mu na dobre. Z tego, co widział, a przyglądał się Apolloni nieco odruchowo i zupełnie nienachalnie, sprawiała wrażenie osoby niezwykle konkretnej i jednocześnie nieznoszącej sprzeciwu. Z doświadczenia wiedział, że nic nie wyprowadzało takich osób z równowagi bardziej niż niepotrzebne dyskusje, które mogły zostać odebrane jako próby podważenia autorytetu. O nie. Nie da się złapać w pułapkę!
— Tak jest — skinął energicznie głową, natychmiast porzucając wizję wypicia ciepłej herbaty. Miał bowiem kilka słabych punktów, a jednym z nich były kobiety o charakterze przewodniczącej koła gospodyń wiejskich. Nigdy nie potrafił im się szczególnie przeciwstawiać. Ukłonił się zatem pani Biggles, spojrzeniem niemal błagając Jenny, by zrobiła to samo i ruszyła razem z nim za staruszką. Ta była niezwykle energiczna jak na osobę w jej wieku i poruszającą się o lasce. Kolejny dowód na to, że złego diabli nie biorą mogło być powiedzeniem nie tylko wywodzącym się z mugolskiej kultury, ale także opartym na faktach.
— Tam, gdzie nas trzeba, tam jesteśmy, proszę pani — powiedział trochę niepewnie, bowiem przygarbił się nieco w trakcie marszu. — Słyszeliśmy, co stało się w wiosce niedaleko, sołtys prosił Zakon Feniksa o pomoc, więc jesteśmy — mówił dalej, próbując przybliżyć okoliczności pojawienia się na miejscu nie tylko panny Moore, ale także siebie samego. — Wiem, że wyglądamy, jakbyśmy mieli mleko pod nosem jeszcze, ale proszę nam uwierzyć. Ja od dziecka uczę się o roślinach, alfabetu się nawet na nich uczyłem, a ona to gospodyni, z której mogłaby być pani dumna — dodał, czując się w obowiązku uspokoić nieco staruszkę o ognistym temperamencie. Gdy kobieta przedstawiła się, raz jeszcze ściągnął czapkę (założył ją ponownie, gdy wychodzili na zewnątrz) i skłonił się przed nią. Koślawie, bo i nie był szlachcicem, ale zupełnie szczerze. — Castor Sprout. A moja towarzyszka to Jenny Moore. Niezwykle miło nam panią poznać, pani Mitten.
Nie spodziewał się jednak usłyszenia pochwały, a na pewno nie na odchodne. Uśmiechnął się szerzej, kiwając kobiecie głową na pożegnanie.
— Bardzo dziękujemy, pani Mitten! — zawołał jeszcze, nim wraz z Jenny i małym Archibaldem ruszyli w kierunku wskazanych przez przewodniczącą koła gospodyń wiejskich domu. Prawdopodobnie Evansów, o ile dobrze skojarzył i uważnie słuchał. Nie czekając na kolejny znak od niebios, zapukał kilkukrotnie drzwi, a gdy te się otworzyły...
— Dzień dobry, pani Evans, nie mylę się? — uśmiechnął się szeroko i może nawet odrobinę czarująco. Pragnął bowiem wzbudzić w kobiecie pozytywne emocje, a napięcie towarzyszące nagłemu i elektryzującemu spotkaniu z panią Apollonią powoli z niego uchodziło. — Nazywam się Castor, a to moja przyjaciółka Jenny. Pani Mittens powiedziała, że może pani potrzebować pomocy ze swoimi zapasami i przetworami. Ja jestem zielarzem, mógłbym sprawdzić, czy w słoikach nie ma nic, co mogłoby zaszkodzić zdrowiu. A jeżeli miałaby pani też jakieś jedzenie, z którym nie wie, co zrobić, Jenny na pewno pomoże.
Mówił płynnie i spokojnie, nie wyglądał na kogoś groźnego lub człowieka mogącego mieć jakieś złe intencje. Sprawiał zaufanie swą raczej dziecięcą niż męską buzią, a jeżeli nawet to mogło nie przekonać pani Evans, na pewno zrobi to obecność małego Archibalda.
| k3 na ilość zatrutych przetworów u pani Evans
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
The member 'Castor Sprout' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
- To wszystko, co umie ten bufon. Prosić o pomoc. Nie myślcie sobie, że my tu nie mamy swoich ludzi, wykształconych i walecznych, tyle że większość poszła pomagać wam, albo innym, którzy tego potrzebują - ciągnęła ostro Apolonia, jakby honor całej wioski spoczywał właśnie na jej barkach. W mniemaniu kobiety Edwards potrafił zdziałać niewiele, sam przydawał się tylko do zaludniania tutejszej tawerny, kiedy w okolicy brakło innych pasjonatów cięższych trunków, ale to nic dziwnego, większość mężczyzn uważała za pijaków, bęcwałów i nierobów. - Zobaczymy. Słowa niewiele są warte, a pleść o sobie lubi każdy, tylko potem do napraw swoich szkód się nie garną - skomentowała zapewnienie o umiejętnościach, jakie w swoim arsenale posiadali Castor i Jenny, a towarzyszące jej echo krańca laski uderzającego o brukowaną uliczkę dodawało wszystkiemu powagi; jeśli w szkole posiadali jednego nauczyciela, którego naprawdę warto było się bać, byłaby nim właśnie Apolonia. Pozornie niewinnie wyglądająca staruszka, z oceniającymi diablikami w oczach i ciasno zwartymi wargami, z zarysowaną zmarszczką na czole sugerującą jak długo w życiu musiała marszczyć brwi. Krótko skinęła głową, kiedy dwójka młodych towarzyszy zdecydowała się przedstawić, spróbowaliby uchylić się od tej odpowiedzialności, a niechybnie wydarłaby im z gardeł prawdę o tym, kim byli i z czyjego ramienia przybyli tu działać.
Skinieniem pożegnała ich także w drodze do domu Evansów, zanim odwróciła się na pięcie i ruszyła w kierunku pobliskiej ławki, żeby zająć na niej miejsce, dłonie oparłszy na lasce - tymczasem drzwi uchyliły się po tym, jak po drewnianej powierzchni prześlizgnął się stukot, a zza nich wychyliła się głowa kobiety w średnim wieku, o włosach w mysim kolorze, w fioletowym fartuszku zdobionym stokrotkami.
- Tak, to ja - potwierdziła łagodnie, sama melodia jej głosu zdradzała miłe, ciche usposobienie, natomiast czająca się w oczach niepewność sugerowała, że nie zapałała zaufaniem do nieznanych ludzi od razu. Dopiero wspomnienie przewodniczącej koła gospodyń sprawiło, że otworzyła drzwi nieco szerzej, spokojniej już przyglądająca się Castorowi. - Och, sama nie wiem... Mąż nie lubi kiedy przyjmuję obcych, a jego nie ma w domu. Ale skoro to dla zdrowia i bezpieczeństwa... No dobrze, wejdźcie - zgodziła się z miłym uśmiechem i przesunęła, wpuszczając dwójkę wraz z małym Archibaldem do środka; za jej plecami, z pomieszczenia tuż za zakrętem, wychyliła się sporo młodsza dziewczynka, na oko nastolatka, również ubrana jak do wspólnego gotowania. - Magdalene, ci państwo przyszli rzucić okiem na nasze zapasy - pani Evans uspokoiła córkę. - Ostatnio byliśmy z mężem na grzybach. Proszę, chodźcie ze mną do spiżarki. Zdążyłam co prawda obrobić już te grzyby i zaprawić, ale przyznaję, że nie wszystkie z nich znałam... Jak coś wyglądało podobnie do jadalnych, to pomyślałam, że jest dobre - westchnęła ze wstydem. Nigdy nie czuła się odpowiednią gospodynią, ale miała nadzieję, mimo wszystko, że nie okaże się, że znów popełniła jakiś błąd. - O tutaj - wprowadziła Castora do ciasnego pomieszczenia skąpo wypełnionego wyrobami i wskazała na partię słoików z zieloną nakrętką, dłońmi nerwowo mnąc przy tym fartuszek. W tym samym czasie Magdalene trochę nieufnie zaprosiła Jenny do kuchni.
Skinieniem pożegnała ich także w drodze do domu Evansów, zanim odwróciła się na pięcie i ruszyła w kierunku pobliskiej ławki, żeby zająć na niej miejsce, dłonie oparłszy na lasce - tymczasem drzwi uchyliły się po tym, jak po drewnianej powierzchni prześlizgnął się stukot, a zza nich wychyliła się głowa kobiety w średnim wieku, o włosach w mysim kolorze, w fioletowym fartuszku zdobionym stokrotkami.
- Tak, to ja - potwierdziła łagodnie, sama melodia jej głosu zdradzała miłe, ciche usposobienie, natomiast czająca się w oczach niepewność sugerowała, że nie zapałała zaufaniem do nieznanych ludzi od razu. Dopiero wspomnienie przewodniczącej koła gospodyń sprawiło, że otworzyła drzwi nieco szerzej, spokojniej już przyglądająca się Castorowi. - Och, sama nie wiem... Mąż nie lubi kiedy przyjmuję obcych, a jego nie ma w domu. Ale skoro to dla zdrowia i bezpieczeństwa... No dobrze, wejdźcie - zgodziła się z miłym uśmiechem i przesunęła, wpuszczając dwójkę wraz z małym Archibaldem do środka; za jej plecami, z pomieszczenia tuż za zakrętem, wychyliła się sporo młodsza dziewczynka, na oko nastolatka, również ubrana jak do wspólnego gotowania. - Magdalene, ci państwo przyszli rzucić okiem na nasze zapasy - pani Evans uspokoiła córkę. - Ostatnio byliśmy z mężem na grzybach. Proszę, chodźcie ze mną do spiżarki. Zdążyłam co prawda obrobić już te grzyby i zaprawić, ale przyznaję, że nie wszystkie z nich znałam... Jak coś wyglądało podobnie do jadalnych, to pomyślałam, że jest dobre - westchnęła ze wstydem. Nigdy nie czuła się odpowiednią gospodynią, ale miała nadzieję, mimo wszystko, że nie okaże się, że znów popełniła jakiś błąd. - O tutaj - wprowadziła Castora do ciasnego pomieszczenia skąpo wypełnionego wyrobami i wskazała na partię słoików z zieloną nakrętką, dłońmi nerwowo mnąc przy tym fartuszek. W tym samym czasie Magdalene trochę nieufnie zaprosiła Jenny do kuchni.
I show not your face but your heart's desire
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Wyke Regis
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset