Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Grób Caleba Macnaira
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Grób Caleba Macnaira
Nagrobek znajduje się w odległej alejce na samym skraju cmentarza w Dolinie Godryka. Ścieżka między grobami jest tutaj wąska, porośnięta mchem oraz niesforną trawą. Większość płyt jest nadgryziona zębem czasu, porzucona, co usprawiedliwiają bardzo odległe daty zgonów. Caleb Macnair jest jednym z niewielu świeższych lokatorów, ale stopniem zepsucia i zaniedbaniem wcale nie odstaje od pozostałych. Gdyby ktokolwiek zdecydował się go odwiedzić, czeka na niego stara, drewniana ławeczka, w której brakuje jednej deski. Na płycie nagrobnej stoją natomiast przerdzewiałe, dawno wygasłe znicze.
6.10?
Nie mógł sobie znaleźć miejsca.
Starał się przebywać w domu jak najmniej, przeważnie tylko wieczorami. Ostatnio najlepiej czuł się na świeżym powietrzu, choć robiło się coraz zimniej. W czterech ścianach dopadała go dusząca klaustrofobia, a własny dom przypominał mu, jak omal nie przemienił się w wilkołaka przy Kerstin. Ślady pazurów nadal tkwiły na tarasie, gorzkie świadectwo wyprowadzki Hannah.
Nie, żeby noce były łatwiejsze. Teraz na przykład uparcie został w Dolinie Godryka po zmroku, chyba szukając pretekstu, by nie iść spać. Sny były pełne koszmarów. Eliksiry uspokajające trochę pomagały, ale były w stanie całkiem zagłuszyć burzy emocji.
Mike doskonale wiedział, co by pomogło.
Whiskey zawsze pomagała. Otulił się mocniej płaszczem, spojrzał w jasne gwiazdy i mógłby przysiąc, że poczuł zapach Ognistej. Ale to tylko wspomnienie.
Zamrugał. Nie powinien się tak rozpędzać ze wspomnieniami, one też nie pomagały. Spróbował pomyśleć o czymś innym niż gwiezdne konstelacje, ale to też był błąd. Przypomniał sobie, że jest na cmentarzu, że jego mama nie żyje, że tutaj nie ma jej grobu, że to wszystko jego wina, i że sen wcale nie ukoi jego żalu, bo rano nie będzie mógł się nawet napić k a w y. Kawy! Odkąd skończył Hogwart, codziennie pił przecież kawę!
Nie miał alkoholu, nie miał kawy, nie miał kontroli nad własną głową.
Pięknie.
Nie miał nawet gdzie się wyładować.
A może...?
Na cmentarzu nie było żywej duszy.
-Cholera, pieprzona wojna, chędożyć to wszystko!!! - wrzasnął aż zabolało go gardło i aż kopnął jakiś losowy nagrobek. Nie przeczytał, czyj. To tylko kamień. Wszystko jest prochem, wszystko jest kamieniem, wszystko jest -DO DUPY TO WSZYSTKO! - dodał i ciężko usiadł na drewnianej ławeczce. Złapał oddech, histeria odrobinę pomogła. Ukrył twarz w dłoniach i wziął kilka głębokich wdechów. Jutro też jest dzień, jutro kolejny patrol, jutro będzie poważnym żołnierzem i aurorem. Jutro.
Nocami chciał zapomnieć, chciał zniknąć. Samemu świecił się teraz w świetle księżyca niczym duch.
-Cholerny pyłek. - mruknął pod nosem, bo miał już dość tego brokatu. Ilekroć spoglądał w lustro, srebrna poświata przypominała mu o kimś innym, beztroskim. O kimś, kim Fenrir stał się na jeden dzień i kim Michael był jeszcze kilka lat temu - w świecie, w którym była kawa i alkohol i co weekend (jeśli nie częściej) chodził do pubów by się śmiać i bawić.
rzucam na Azkaban
Nie mógł sobie znaleźć miejsca.
Starał się przebywać w domu jak najmniej, przeważnie tylko wieczorami. Ostatnio najlepiej czuł się na świeżym powietrzu, choć robiło się coraz zimniej. W czterech ścianach dopadała go dusząca klaustrofobia, a własny dom przypominał mu, jak omal nie przemienił się w wilkołaka przy Kerstin. Ślady pazurów nadal tkwiły na tarasie, gorzkie świadectwo wyprowadzki Hannah.
Nie, żeby noce były łatwiejsze. Teraz na przykład uparcie został w Dolinie Godryka po zmroku, chyba szukając pretekstu, by nie iść spać. Sny były pełne koszmarów. Eliksiry uspokajające trochę pomagały, ale były w stanie całkiem zagłuszyć burzy emocji.
Mike doskonale wiedział, co by pomogło.
Whiskey zawsze pomagała. Otulił się mocniej płaszczem, spojrzał w jasne gwiazdy i mógłby przysiąc, że poczuł zapach Ognistej. Ale to tylko wspomnienie.
Zamrugał. Nie powinien się tak rozpędzać ze wspomnieniami, one też nie pomagały. Spróbował pomyśleć o czymś innym niż gwiezdne konstelacje, ale to też był błąd. Przypomniał sobie, że jest na cmentarzu, że jego mama nie żyje, że tutaj nie ma jej grobu, że to wszystko jego wina, i że sen wcale nie ukoi jego żalu, bo rano nie będzie mógł się nawet napić k a w y. Kawy! Odkąd skończył Hogwart, codziennie pił przecież kawę!
Nie miał alkoholu, nie miał kawy, nie miał kontroli nad własną głową.
Pięknie.
Nie miał nawet gdzie się wyładować.
A może...?
Na cmentarzu nie było żywej duszy.
-Cholera, pieprzona wojna, chędożyć to wszystko!!! - wrzasnął aż zabolało go gardło i aż kopnął jakiś losowy nagrobek. Nie przeczytał, czyj. To tylko kamień. Wszystko jest prochem, wszystko jest kamieniem, wszystko jest -DO DUPY TO WSZYSTKO! - dodał i ciężko usiadł na drewnianej ławeczce. Złapał oddech, histeria odrobinę pomogła. Ukrył twarz w dłoniach i wziął kilka głębokich wdechów. Jutro też jest dzień, jutro kolejny patrol, jutro będzie poważnym żołnierzem i aurorem. Jutro.
Nocami chciał zapomnieć, chciał zniknąć. Samemu świecił się teraz w świetle księżyca niczym duch.
-Cholerny pyłek. - mruknął pod nosem, bo miał już dość tego brokatu. Ilekroć spoglądał w lustro, srebrna poświata przypominała mu o kimś innym, beztroskim. O kimś, kim Fenrir stał się na jeden dzień i kim Michael był jeszcze kilka lat temu - w świecie, w którym była kawa i alkohol i co weekend (jeśli nie częściej) chodził do pubów by się śmiać i bawić.
rzucam na Azkaban
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k8' : 5
'k8' : 5
Nocą cmentarz był pusty, a Caleb - spokojny. Mówiono, że późna pora sprzyja trudnym przemyśleniom, że łatwiej wtedy zatonąć pod taflą lęków, wspomnień, nawet ciężaru codziennych spraw. A jednak dla istoty, która przebywała przede wszystkim z własnymi myślami przez dwadzieścia cztery godziny każdej doby, każdego tygodnia - noc nie różniła się znacznie od dnia. Miała nawet więcej zalet. Kiedy w świetle słońca Dolina Godryka tętniła życiem, trudniej było zapomnieć, że sam nie należy już do świata ludzi, że na dobrą sprawę na wieczność ugrzązł gdzieś pośrodku. Księżyc świecił łagodniej, żywi układali się do łóżek, ziemia i nagrobki na znanym cmentarzu nabierały eterycznego, na wpół nierzeczywistego charakteru - a że on również nie należał do najbardziej materialnych, odnajdywał w tym ukojenie.
W okolicach punktu granicznego między jedną dobą, a następną, nie spodziewał się gości. Jeżeli już ktoś zapuszczał się za bramę cmentarną, zazwyczaj musiał się przed nim ukrywać - ciężko bowiem uwierzyć, że taka cmentarna hiena mogłaby mieć czyste intencje.
I teraz zadbał o to, by nie rzucić się w oczy samotnego wędrowcy; obserwował go z różnych punktów, raz z gałęzi, innym razem zza ogromnej kamiennej figury, próbując dosłyszeć, co on tam do siebie po cichu mamrocze. Czyżby był pijany? Takich też nie cierpiał, bo wpadali dewastować groby, jakby kawałek marmuru i szklany znicz stanowiły przeciwnika na ich poziomie. Mogliby już wrócić do pubu i dać sobie po mordach jak mężczyźni.
Doszło w końcu do tego, że i ten facet zaczął wrzeszczeć na całe gardło, aż rozbolały Caleba jego nieistniejące bębenki. Wojna była chędożona, bezsensowna, okrutna, ale żeby zmarłym z tego powodu przeszkadzać? Zastanawiał się, czy powinien zainterweniować; przemknęło mu przez myśl, że to bez sensu, z pijanym się nie dogadasz - ale wtedy zobaczył, że palant kopnął jego grób. Jego grób! No to się doigrał.
Kiedy facet przysiadł na ławeczce, Caleb zakradł się na niego od tyłu; z każdym mglistym krokiem wyraźniej dostrzegał ślady magicznego połysku na jego ubraniach. Czyżby rzucił na siebie jakieś zaklęcie? To bez znaczenia, Calebowi i tak nie zaszkodzi, mało który z nich wiedział w jaki sposób rozprawić się z duchem. Przygotował się, a potem - bez chwili zawahania - przeleciał faceta, wyskakując z jego klatki piersiowej i przysiadając naprzeciw, na grobie. Ha, to musiało być nieprzyjemne! Sam z Hogwartu pamiętał, że uczucie takie, jakby ktoś wrzucił cię do lodowatej wody.
- Przepraszam bardzo, ale czy pana... - popierdoliło?, chciał zapytać, ale księżyc odbił światło na twarz mężczyzny i Calebowi zabrakło słów. Przez parę sekund po prostu głupio mu się przypatrywał. - Michael? Tonks? - wydusił wreszcie, zażenowany, zastanawiając się, czy powinien zniknąć. Mógłby. - Na chuja Merlina, stary, co ci mój grób przeszkadza?
W okolicach punktu granicznego między jedną dobą, a następną, nie spodziewał się gości. Jeżeli już ktoś zapuszczał się za bramę cmentarną, zazwyczaj musiał się przed nim ukrywać - ciężko bowiem uwierzyć, że taka cmentarna hiena mogłaby mieć czyste intencje.
I teraz zadbał o to, by nie rzucić się w oczy samotnego wędrowcy; obserwował go z różnych punktów, raz z gałęzi, innym razem zza ogromnej kamiennej figury, próbując dosłyszeć, co on tam do siebie po cichu mamrocze. Czyżby był pijany? Takich też nie cierpiał, bo wpadali dewastować groby, jakby kawałek marmuru i szklany znicz stanowiły przeciwnika na ich poziomie. Mogliby już wrócić do pubu i dać sobie po mordach jak mężczyźni.
Doszło w końcu do tego, że i ten facet zaczął wrzeszczeć na całe gardło, aż rozbolały Caleba jego nieistniejące bębenki. Wojna była chędożona, bezsensowna, okrutna, ale żeby zmarłym z tego powodu przeszkadzać? Zastanawiał się, czy powinien zainterweniować; przemknęło mu przez myśl, że to bez sensu, z pijanym się nie dogadasz - ale wtedy zobaczył, że palant kopnął jego grób. Jego grób! No to się doigrał.
Kiedy facet przysiadł na ławeczce, Caleb zakradł się na niego od tyłu; z każdym mglistym krokiem wyraźniej dostrzegał ślady magicznego połysku na jego ubraniach. Czyżby rzucił na siebie jakieś zaklęcie? To bez znaczenia, Calebowi i tak nie zaszkodzi, mało który z nich wiedział w jaki sposób rozprawić się z duchem. Przygotował się, a potem - bez chwili zawahania - przeleciał faceta, wyskakując z jego klatki piersiowej i przysiadając naprzeciw, na grobie. Ha, to musiało być nieprzyjemne! Sam z Hogwartu pamiętał, że uczucie takie, jakby ktoś wrzucił cię do lodowatej wody.
- Przepraszam bardzo, ale czy pana... - popierdoliło?, chciał zapytać, ale księżyc odbił światło na twarz mężczyzny i Calebowi zabrakło słów. Przez parę sekund po prostu głupio mu się przypatrywał. - Michael? Tonks? - wydusił wreszcie, zażenowany, zastanawiając się, czy powinien zniknąć. Mógłby. - Na chuja Merlina, stary, co ci mój grób przeszkadza?
Umrzeć, usnąć? Śnić może?
Bowiem sny owe, które mogą nadejść pośród snu śmierci, gdy już odrzucimy wrzawę śmiertelnych, budzą w nas wahanie, zmieniając życie w klęskę...
Westchnął ciężko, podnosząc wzrok na groby. Ostatnio śniła mu się własna śmierć. Taka, jakiej się spodziewał, a jednak trochę inna. Zielony promień splótł się w tym śnie ze srebrnym pyłem, a Michael mgliście pamiętał, że chronił tam go jego własny patronus... a może sam był na chwilę patronusem? W każdym razie, wszystko było mniej przerażające i piękniejsze, niż się spodziewał. Odchodził pogodzony ze światem, w świecie, w którym Just i Kerrie były bezpieczne. Niepokój poczuł dopiero tuż po przebudzeniu, gdy dotarło do niego, o kim właściwie śnił.
Trochę zazdrościł zmarłym, przynajmniej mieli spokój. Czy mama też szybowała pod gwiazdami?
W tym świecie nie mógł jednak odejść ani się poddać. Kerstin dobitnie mu przypomniała, że musiał chronić swój dom, swoją rodzinę, mugoli. Nawet, gdy nie do końca ufał samemu sobie - inne zagrożenia były jeszcze straszniejsze, niż zdołowany wilkołak.
Dzisiaj przynajmniej czuł się w miarę dobrze, pomimo ataku histerii, jakiego właśnie dostał przed czyimś grobem. Był nerwowy, to fakt, jak zawsze przed pełnią. Za to przynajmniej czuł się sobą, nie miał wrażenia, że jego oddech zamienia się w parę, nie czuł za sobą lodowatej obecności dementorów.
Do czasu.
Pogrążony w rozważaniach o egzystencji, stracił czujność i nie zauważył, że nie jest tu sam. Nagły chłód za plecami zupełnie go zaskoczył - a zanim zdążył się obejrzeć, poczuł przenikliwe zimno.
Nie!!! Nie mógł tak odejść,
Zaszczękał zębami, zadrżał niekontrolowanie, myślami natychmiast wrócił do Azkabanu - nie na żarty przerażony (co Caleb mógł spostrzec na jego twarzy), sięgnął po różdżkę, instynktownie.
-Expect... - głos mu się lekko załamał, ale ze wszystkich sił spróbował skupić się na wspomnieniach ze ślubu Macmillana, na małej pyzatej Kerstin, na gwiazdach...
Hola, zaraz, dementory nie mówią.
Zaślepiony strachem, dopiero teraz skupił wzrok na duchu i opuścił różdżkę, z bezbrzeżną ulgą przypominając sobie, że faktycznie znał to przenikliwe uczucie zimna. Sprowokowany Prawie-Bez-Głowy-Nick kiedyś przez niego przeleciał, to uczucie jakby człowieka obrzucono wiadrem lodu. Nie było jednak tym samym, co dementor za plecami, ani lodowe sople wbite w ciało. Odetchnął głęboko. Azkaban mieszał mu w głowie, we wspomnieniach, w... postrzeganiu świata?
-Ty...? - nie, nie, to niemożliwe, jego dobry kumpel był teraz gdzieś za granicą ze swoją ukochaną narze... pewnie już żoną. -Ha, Ciebie tu nie ma! - uświadomił sobie. Widział już nieistniejące dementory, słyszał w głowie wilczy warkot, kochał się z mężczyzną, omamy na cmentarzu wcale nie byłyby najdziwniejszym wydarzeniem tego tygodnia.
Przezornie zerknął jednak na grób i zamrugał ze zdziwieniem. Wytężywszy wzrok, faktycznie zobaczył tam imię i nazwisko Caleba Macnair.
Co...?
Jak...?
-Chwila, ty jesteś... Cirran? - Cinnan? Cahann? Jak się nazywał ten bliźniak?
Omawiali przy piwie wiele szalonych sposobów na ucieczkę z narzeczoną, ale żaden nie zakładał upozorowania własnej śmierci i zabicia swojego bliźniaka. Merlinie, nie spodziewałby się tego po Calu.
Tyle, że nieistniejący omam ani duch Cirrana Macnaira nie zwracaliby się do Michaela po imieniu. I nazwisku.
-Caleb...? - wydusił wreszcie, kręcąc z niedowierzaniem głową. -Przecież ty żyjesz. - dodał bezradnie. To niemożliwe. Caleb musiał żyć. Za granicą, ze swoją ukochaną.
Świat byłby gorszym miejscem, gdyby im się nie udało.
-Nie wiedziałem, że to twój... czemu tu jest twoje nazwisko? To nie jest twój grób, prawda? Ciebie nawet nie powinno być w Wielkiej Brytanii. - powtórzył z tępym uporem.
Trochę zazdrościł zmarłym, przynajmniej mieli spokój. Czy mama też szybowała pod gwiazdami?
W tym świecie nie mógł jednak odejść ani się poddać. Kerstin dobitnie mu przypomniała, że musiał chronić swój dom, swoją rodzinę, mugoli. Nawet, gdy nie do końca ufał samemu sobie - inne zagrożenia były jeszcze straszniejsze, niż zdołowany wilkołak.
Dzisiaj przynajmniej czuł się w miarę dobrze, pomimo ataku histerii, jakiego właśnie dostał przed czyimś grobem. Był nerwowy, to fakt, jak zawsze przed pełnią. Za to przynajmniej czuł się sobą, nie miał wrażenia, że jego oddech zamienia się w parę, nie czuł za sobą lodowatej obecności dementorów.
Do czasu.
Pogrążony w rozważaniach o egzystencji, stracił czujność i nie zauważył, że nie jest tu sam. Nagły chłód za plecami zupełnie go zaskoczył - a zanim zdążył się obejrzeć, poczuł przenikliwe zimno.
Nie!!! Nie mógł tak odejść,
Zaszczękał zębami, zadrżał niekontrolowanie, myślami natychmiast wrócił do Azkabanu - nie na żarty przerażony (co Caleb mógł spostrzec na jego twarzy), sięgnął po różdżkę, instynktownie.
-Expect... - głos mu się lekko załamał, ale ze wszystkich sił spróbował skupić się na wspomnieniach ze ślubu Macmillana, na małej pyzatej Kerstin, na gwiazdach...
Hola, zaraz, dementory nie mówią.
Zaślepiony strachem, dopiero teraz skupił wzrok na duchu i opuścił różdżkę, z bezbrzeżną ulgą przypominając sobie, że faktycznie znał to przenikliwe uczucie zimna. Sprowokowany Prawie-Bez-Głowy-Nick kiedyś przez niego przeleciał, to uczucie jakby człowieka obrzucono wiadrem lodu. Nie było jednak tym samym, co dementor za plecami, ani lodowe sople wbite w ciało. Odetchnął głęboko. Azkaban mieszał mu w głowie, we wspomnieniach, w... postrzeganiu świata?
-Ty...? - nie, nie, to niemożliwe, jego dobry kumpel był teraz gdzieś za granicą ze swoją ukochaną narze... pewnie już żoną. -Ha, Ciebie tu nie ma! - uświadomił sobie. Widział już nieistniejące dementory, słyszał w głowie wilczy warkot, kochał się z mężczyzną, omamy na cmentarzu wcale nie byłyby najdziwniejszym wydarzeniem tego tygodnia.
Przezornie zerknął jednak na grób i zamrugał ze zdziwieniem. Wytężywszy wzrok, faktycznie zobaczył tam imię i nazwisko Caleba Macnair.
Co...?
Jak...?
-Chwila, ty jesteś... Cirran? - Cinnan? Cahann? Jak się nazywał ten bliźniak?
Omawiali przy piwie wiele szalonych sposobów na ucieczkę z narzeczoną, ale żaden nie zakładał upozorowania własnej śmierci i zabicia swojego bliźniaka. Merlinie, nie spodziewałby się tego po Calu.
Tyle, że nieistniejący omam ani duch Cirrana Macnaira nie zwracaliby się do Michaela po imieniu. I nazwisku.
-Caleb...? - wydusił wreszcie, kręcąc z niedowierzaniem głową. -Przecież ty żyjesz. - dodał bezradnie. To niemożliwe. Caleb musiał żyć. Za granicą, ze swoją ukochaną.
Świat byłby gorszym miejscem, gdyby im się nie udało.
-Nie wiedziałem, że to twój... czemu tu jest twoje nazwisko? To nie jest twój grób, prawda? Ciebie nawet nie powinno być w Wielkiej Brytanii. - powtórzył z tępym uporem.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Dał się zaskoczyć, a to nie zdarzało mu się często. Ani przed śmiercią, gdy prowadził raczej rozsądne życie oparte na obserwacji i doświadczeniu, ani później, bo nawet z młodego ducha trudno było wyciągnąć silniejszą emocję. Nie chodziło jeszcze o to, że magicznym zrządzeniem losu na cmentarz zawędrował jego dawny przyjaciel. Przecież nie spostrzegł tego od razu; wpierw zasłyszał urwaną w połowię inkantację zaklęcia, zamierając na nagrobku i przykładając sobie dłoń do serca (a że była niematerialna, przemknęła swobodnie przez materiał nierzeczywistej skórzanej kurtki: ostatnim odzieniu, jakie przyszło mu nosić przed śmiercią). Co to w ogóle była za kultura, na ducha unosić się z patronusem? Znał dobrze to zaklęcie, kilka razy udało mu się nawet przywołać widmo świetlistego bernardyna, nie spotkał się natomiast z efektem, jaki patronus mógł wywrzeć na ducha. Prawdopodobnie żaden. Dlaczego by miał? Był tylko dobrą energia, która tak odstraszała ich - monstra z najgłębszych czeluści piekielnych. Mimo wszystko czuł ciekawość.
Jak obrzydliwych rzeczy musiał doświadczyć czarodziej, który nie wiąże już przenikającego chłodu z Hogwartem, tylko z dementorami?
Aż strach było pytać.
A nawet jeżeliby zechciał, wszelkie pytania wyparowały mu z głowy, kiedy tylko zetknął się spojrzeniem z Michaelem. Taki to musiał go wszędzie dorwać, nawet przysłowiowy grób rozkopać. Gdyby miał jeszcze ciało, zarumieniłby się pewnie albo pobladł jak zwłoki, bo zupełnie nie wiedział, jak się zachować. Nie pokazał się jeszcze w tej formie nikomu bliskiemu; większość nie znała nawet prawdziwej przyczyny jego śmierci. Nie miał wątpliwości, że Cillian o to zadbał.
Najchętniej odwlekałby tą konfrontacją w nieskończoność, choć wiedział, że żaden z nich - w przeciwieństwie do Caleba - nie ma nieograniczonego czasu. Teraz rozpłynięcie się pod ziemią i tak nie wchodziło w grę; Michael na pewno zobaczył już litery na nagrobku, nawet pijany zapamięta spotkanie. Nadszedł czas zmierzyć się z przeszłością.
Pokręcił głową i potarł z zażenowaniem czoło, kiedy Michael uznał, że postać jest tylko wizją. No przecież gadał, naznaczył przyjaciela duchową obecnością. Takie spotkanie po latach mogło stanowić szok, ale co jeszcze powinien zrobić, by mu uwierzył?
- Twoje halucynacje zwykle gadają? - zapytał trochę uszczypliwie, choć kto jak kto, ale Mike powinien pamiętać specyficzne poczucie humoru. Uniósł brwi, słysząc w ustach przyjaciela obce imię. Czyżby chodziło mu o Cilliana? No bo chyba nie zapomniał imienia swojego dobrego kumpla, to by cholernie zabolało... Z drugiej strony, wcale nie zasłaniał napisu na nagrobku; nie miał nawet takiej pieprzonej możliwości, bo był przeźroczysty, więc o co chodziło? - Cirran - powtórzył powoli. A jednak po chwili Mike przypomniał sobie imię; a może zwyczajnie nauczył się czytać. - Tym razem trafiłeś - wymamrotał, nerwowo spoglądając w bok; szczęka na wieczność pokryta rzadkim, trzydniowym zarostem zadrżała konwulsyjnie. - Dużo się wydarzyło od czasu naszego ostatniego spotkania - zaśmiał się niewesoło, a potem podfrunął do ławki; usiadł obok, Michael mógł odczuć epatujący od niego chłód, lecz tym razem odpuścił sobie żarty. - Umarłem dziewięć lat temu. - Powiedział po dłuższej chwili ciszy. - Musiałem się zabić, żeby nie dać się dorwać dementorom. - Nie miał serca, więc nie powinien czuć ucisku na wysokości mostka, a jednak nie opuszczał go fantomowy ból. Nie zwykł do tego wracać. Nie chciał. - Cholera, nawet nie wiesz, jak chętnie bym się teraz napił Ognistej... - Uniósł sarkastycznie lewy kącik ust.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Jak obrzydliwych rzeczy musiał doświadczyć czarodziej, który nie wiąże już przenikającego chłodu z Hogwartem, tylko z dementorami?
Aż strach było pytać.
A nawet jeżeliby zechciał, wszelkie pytania wyparowały mu z głowy, kiedy tylko zetknął się spojrzeniem z Michaelem. Taki to musiał go wszędzie dorwać, nawet przysłowiowy grób rozkopać. Gdyby miał jeszcze ciało, zarumieniłby się pewnie albo pobladł jak zwłoki, bo zupełnie nie wiedział, jak się zachować. Nie pokazał się jeszcze w tej formie nikomu bliskiemu; większość nie znała nawet prawdziwej przyczyny jego śmierci. Nie miał wątpliwości, że Cillian o to zadbał.
Najchętniej odwlekałby tą konfrontacją w nieskończoność, choć wiedział, że żaden z nich - w przeciwieństwie do Caleba - nie ma nieograniczonego czasu. Teraz rozpłynięcie się pod ziemią i tak nie wchodziło w grę; Michael na pewno zobaczył już litery na nagrobku, nawet pijany zapamięta spotkanie. Nadszedł czas zmierzyć się z przeszłością.
Pokręcił głową i potarł z zażenowaniem czoło, kiedy Michael uznał, że postać jest tylko wizją. No przecież gadał, naznaczył przyjaciela duchową obecnością. Takie spotkanie po latach mogło stanowić szok, ale co jeszcze powinien zrobić, by mu uwierzył?
- Twoje halucynacje zwykle gadają? - zapytał trochę uszczypliwie, choć kto jak kto, ale Mike powinien pamiętać specyficzne poczucie humoru. Uniósł brwi, słysząc w ustach przyjaciela obce imię. Czyżby chodziło mu o Cilliana? No bo chyba nie zapomniał imienia swojego dobrego kumpla, to by cholernie zabolało... Z drugiej strony, wcale nie zasłaniał napisu na nagrobku; nie miał nawet takiej pieprzonej możliwości, bo był przeźroczysty, więc o co chodziło? - Cirran - powtórzył powoli. A jednak po chwili Mike przypomniał sobie imię; a może zwyczajnie nauczył się czytać. - Tym razem trafiłeś - wymamrotał, nerwowo spoglądając w bok; szczęka na wieczność pokryta rzadkim, trzydniowym zarostem zadrżała konwulsyjnie. - Dużo się wydarzyło od czasu naszego ostatniego spotkania - zaśmiał się niewesoło, a potem podfrunął do ławki; usiadł obok, Michael mógł odczuć epatujący od niego chłód, lecz tym razem odpuścił sobie żarty. - Umarłem dziewięć lat temu. - Powiedział po dłuższej chwili ciszy. - Musiałem się zabić, żeby nie dać się dorwać dementorom. - Nie miał serca, więc nie powinien czuć ucisku na wysokości mostka, a jednak nie opuszczał go fantomowy ból. Nie zwykł do tego wracać. Nie chciał. - Cholera, nawet nie wiesz, jak chętnie bym się teraz napił Ognistej... - Uniósł sarkastycznie lewy kącik ust.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Umrzeć, usnąć? Śnić może?
Bowiem sny owe, które mogą nadejść pośród snu śmierci, gdy już odrzucimy wrzawę śmiertelnych, budzą w nas wahanie, zmieniając życie w klęskę...
Opuścił różdżkę, biorąc głęboki oddech. Doskonale zdawał sobie sprawę, że od powrotu z Azkabanu zbyt często oglądał się przez ramię, zbyt często sięgał po magię zanim pomyślał, zbyt często czuł obecność dementorów tam, gdzie było bezpiecznie. Pił eliksiry uspokajające, ale w głębi duszy miał przykre przeczucie, że co najwyżej zdoła okiełznać swój lęk i tak naprawdę strach nigdy go nie opuści. Widział pocałunek dementora, najbardziej makabryczny i nienaturalny i zły spektakl jaki oglądał, i nie był w stanie niczego zrobić.
Tamten więzień nie miał już duszy, więc to dusza Michaela poniesie ciężar żalu, razem z wyrzutami sumienia.
Schował różdżkę za pas, ewidentnie zakłopotany. Choć spostrzegawczy, przez chwilę nie zauważył nawet, że Caleb dzielił jego zażenowanie.
Dawny przyjaciel przerwał niezręczną ciszę w typowy dla siebie sposób, a Mike uniósł lekko brwi.
No dalej, przecież nie możesz udawać, że milczę. - zamruczał Fenrir.
-Niektóre gadają. - odburknął więc Tonks ku uciesze wilka, trochę z powagą, a trochę w odpowiedzi na czarny humor Caleba. Wbił we wcale-nie-Cirrana wyczekujące spojrzenie, ale jak to?
Gdy duch usiadł na ławce, stojący obok Mike wzdrygnął się mimowolnie. Tak zimno...
Po sekundzie pożałował własnego odruchu, umknął wzrokiem z zakłopotaniem i zmusił się do zajęcia miejsca obok Cala. Siedzieli ramię w ramię, a auror wmawiał sobie, że przenikliwy chłód wcale go nie obchodzi. To mój przyjaciel, a nie dementor. Mój m a r t w y przyjaciel.
-Dziewięć lat? - powtórzył głucho, kręcąc z niedowierzaniem głową.
No tak, nie pisał, nie odzywał się, nawet głupiej pocztówki, nic. Naiwny Tonks myślał, że to ze względów bezpieczeństwa.
-Myślałem, że już dawno jesteś za granicą, że zacząłeś... zaczęliście nowe życie. Tak, jak mówiłeś. - szepnął ze skruchą (nic nie wiedziałem), podnosząc na Cala pytające spojrzenie. A co z nią?
Pozorny spokój nie potrwał długo. Macnair uprzejmie poinformował Mike'a o przyczynie swojej śmierci, a auror pobladł śmiertelnie i instynktownie odsunął się na ławeczce, omal z niej nie spadając. Złapał jakoś równowag, umknął rozbieganym spojrzeniem.
-Ty... co... jak? - podparł czoło na drżących dłoniach, nie chcąc by Cal zauważył grymas zwierzęcego przerażenia na jego twarzy. Zapadła dłuższa cisza, Mike z trudem dochodził do siebie. Te potwory prześladowały go w koszmarach i na jawie, obudziły w nim wilka, a nawet dorwały jego przyjaciela. W końcu podniósł głowę, spoglądając na nagrobek.
Musiałem się zabić.
-Dobrze zrobiłeś. - wymamrotał martwym głosem, nie chcąc wspominać tamtego pocałunku.
Lepsza śmierć niż...
-Dlaczego zostałeś? - zmarszczył lekko brwi, zdziwiony. Nie spodziewał się tego po Calu, przyjaciel wydawał się raczej typem, który uda się na... drugą stronę. Pytanie było chyba nietaktowne, ale Mike był trochę zbyt roztrzęsiony, by o tym pomyśleć. Zresztą, czasami prześladowała go myśl o własnej śmierci i o tym, co by zrobił. Chyba chciałby zniknąć, wreszcie odpocząć - ale czy potrafiłby zostawić za sobą wojnę i nienawiść, miłość i rodzinę?
-Ja też, ja też. Za nas obojga. Nie mam alkoholu. Ani kawy. Kopnąłem twój grób, bo nie mam kawy. - roześmiał się smutno, trochę histerycznie. -Przepraszam. - to tylko grób, ale no. Wzruszył smętnie ramionami. Naprawdę chętnie by się napił, rozpuścił w alkoholu zażenowanie. Kilka dni temu przysięgał sobie, że nigdy więcej Ognistej, ale samo wspomnienie woni tego alkoholu budziło przyjemne emocje - a z niematerialnym duchem nie zrobiłby przecież nic... głupiego.
Tamten więzień nie miał już duszy, więc to dusza Michaela poniesie ciężar żalu, razem z wyrzutami sumienia.
Schował różdżkę za pas, ewidentnie zakłopotany. Choć spostrzegawczy, przez chwilę nie zauważył nawet, że Caleb dzielił jego zażenowanie.
Dawny przyjaciel przerwał niezręczną ciszę w typowy dla siebie sposób, a Mike uniósł lekko brwi.
No dalej, przecież nie możesz udawać, że milczę. - zamruczał Fenrir.
-Niektóre gadają. - odburknął więc Tonks ku uciesze wilka, trochę z powagą, a trochę w odpowiedzi na czarny humor Caleba. Wbił we wcale-nie-Cirrana wyczekujące spojrzenie, ale jak to?
Gdy duch usiadł na ławce, stojący obok Mike wzdrygnął się mimowolnie. Tak zimno...
Po sekundzie pożałował własnego odruchu, umknął wzrokiem z zakłopotaniem i zmusił się do zajęcia miejsca obok Cala. Siedzieli ramię w ramię, a auror wmawiał sobie, że przenikliwy chłód wcale go nie obchodzi. To mój przyjaciel, a nie dementor. Mój m a r t w y przyjaciel.
-Dziewięć lat? - powtórzył głucho, kręcąc z niedowierzaniem głową.
No tak, nie pisał, nie odzywał się, nawet głupiej pocztówki, nic. Naiwny Tonks myślał, że to ze względów bezpieczeństwa.
-Myślałem, że już dawno jesteś za granicą, że zacząłeś... zaczęliście nowe życie. Tak, jak mówiłeś. - szepnął ze skruchą (nic nie wiedziałem), podnosząc na Cala pytające spojrzenie. A co z nią?
Pozorny spokój nie potrwał długo. Macnair uprzejmie poinformował Mike'a o przyczynie swojej śmierci, a auror pobladł śmiertelnie i instynktownie odsunął się na ławeczce, omal z niej nie spadając. Złapał jakoś równowag, umknął rozbieganym spojrzeniem.
-Ty... co... jak? - podparł czoło na drżących dłoniach, nie chcąc by Cal zauważył grymas zwierzęcego przerażenia na jego twarzy. Zapadła dłuższa cisza, Mike z trudem dochodził do siebie. Te potwory prześladowały go w koszmarach i na jawie, obudziły w nim wilka, a nawet dorwały jego przyjaciela. W końcu podniósł głowę, spoglądając na nagrobek.
Musiałem się zabić.
-Dobrze zrobiłeś. - wymamrotał martwym głosem, nie chcąc wspominać tamtego pocałunku.
Lepsza śmierć niż...
-Dlaczego zostałeś? - zmarszczył lekko brwi, zdziwiony. Nie spodziewał się tego po Calu, przyjaciel wydawał się raczej typem, który uda się na... drugą stronę. Pytanie było chyba nietaktowne, ale Mike był trochę zbyt roztrzęsiony, by o tym pomyśleć. Zresztą, czasami prześladowała go myśl o własnej śmierci i o tym, co by zrobił. Chyba chciałby zniknąć, wreszcie odpocząć - ale czy potrafiłby zostawić za sobą wojnę i nienawiść, miłość i rodzinę?
-Ja też, ja też. Za nas obojga. Nie mam alkoholu. Ani kawy. Kopnąłem twój grób, bo nie mam kawy. - roześmiał się smutno, trochę histerycznie. -Przepraszam. - to tylko grób, ale no. Wzruszył smętnie ramionami. Naprawdę chętnie by się napił, rozpuścił w alkoholu zażenowanie. Kilka dni temu przysięgał sobie, że nigdy więcej Ognistej, ale samo wspomnienie woni tego alkoholu budziło przyjemne emocje - a z niematerialnym duchem nie zrobiłby przecież nic... głupiego.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Nie umknęło Calebowi, że gdy zajął miejsce na wąskiej ławce, Michael nie mógł powstrzymać wzdrygnięcia. Jeżeli się obawiał, że z tego powodu sprawi martwemu przyjacielowi przykrość, powinien odetchnąć ze spokojem - ci, którzy nie oddychali, z rzadka przejmowali się już swoją mglistą formą. Za życia preferował ciepło, lecz po tylu latach od śmierci zdążył na tyle oswoić się z roztaczaną wkoło aurą chłodu, że nie raz wykorzystywał ją jako marnej jakości rozrywkę. Co za szkoda, że nie przemknęło mu przez myśl, że lęk może mieć coś wspólnego ze wspomnieniami dementorów. Nie chciał chyba wyobrażać sobie, że uczucie obecności dementora i ducha budzi podobieństwo - nie wtedy, gdy sam piekielnie się ich obawiał.
- Często miewasz halucynacje? - dopytał jednak, w sekundę poważniejąc i marszcząc brwi z zastanowieniem. Widząc znajomą twarz jakoś tak od razu dał się ponieść radości, nie biorąc pod uwagę, że w czasie dziewięciu lat życie (i nie-życie) gwałtownie się zmienia. Na dobrą sprawę mógłby powiedzieć, że wcale tego nowego Tonksa nie zna. Stary druh był jednakowoż mugolakiem, w obecnych czasach z pewnością widział niejeden horror. Gdyby mógł, poklepałby go teraz przyjacielsko po ramieniu. - Ja nie jestem halucynacją - podkreślił na wszelki wypadek, wymachując w powietrzu widmowym palcem, a potem odwrócił się i posłał smętne spojrzenie staremu nagrobkowi. - Ciężko uwierzyć, że tak długo to już trwa, co? Dla mnie te dziewięć lat to prawie nic, nie wierzę, że świat zdążył się tak zmienić.
Oboje wiedzieli, co ma na myśli. Naiwnie liczył na to, że Michael zapomniał o kobiecie, ale zanim by to porządnie przeanalizował, doszedł do wniosku, że właściwie o niej nie dało się zapomnieć. Odbijała się na pamięci jak promienie światła ściemniające jasne włosy. Tak było i będzie.
- Musieliśmy się rozejść - mruknął pod nosem. Od razu dało się wyczuć, że to dopiero początek historii, Caleb nie miał tylko pewności, czy chce się w nią zagłębiać już teraz, skoro dopiero na nowo się spotkali. Wypadało, czy nie? - Ona żyje. Mam taką nadzieję. Ale chyba nie wie... - Urwał. Nie miał już gardła, ale pamiętał, jakie to uczucie, kiedy się ściskało.
Michael jednak zaraz ściągnął na siebie uwagę, przechylając szybko na krótkiej ławeczce; nawet gdyby chciał, Caleb nie mógłby go złapać, więc w milczeniu obserwował gwałtowne ruchy. Tonks schował twarz w dłoniach, a duch od razu domyślił się, że wydarzyło się coś okropnego, a przyjaciel zgrywa twardziela. Dokładnie tak, jak Macnair przed chwilą.
- Otoczyły nas. Mnie i mojego brata. To był spisek, atak. - Opuścił głowę, kręcąc młynki kciukami. - Mój brat przeżył, bo uratowałem mu życie - Czy tego żałował? Nie. Ale nie wiedział, czy powinien wspominać o tym Michaelowi. Nie zdążył jeszcze rozeznać się, w jakim miejscu wojny znalazł się jego przyjaciel, jedyne, co do czego nie miał wątpliwości, to, że jakąkolwiek wybrał stronę, na pewno to była ta słuszna.
Skinął głową w milczeniu na ciche potwierdzenie. Śmierć zawsze była lepsza od nich. Dużo trudniejszym pytaniem pozostawało wibrujące w zimnym powietrzu Dlaczego zostałeś? Sam nie znalazł jeszcze jednej i pewnej odpowiedzi.
- To nie tak, że masz wybór, to się po prostu... dzieje. - Uśmiechnął się krzywo, nieszczególnie zachwycony perspektywą opowiadania żyjącemu o śmierci. - Na pewno chodzi o coś we mnie, o coś, co wiem, tylko sobie tego nie uświadomiłem - Rzucił Michaelowi uważne spojrzenie; półprzeźroczyste tęczówki wciąż potrafiły przeszyć go na wskroś. - Masz tak czasem? Że czujesz, że coś jest... albo było, tak jak ma być, ale nie umiesz wymyślić przyczyny?
Gęstą jak mleko atmosferę przerwał w końcu męski śmiech. Nawet jako duch, Caleb brzmiał i śmiał się tak samo.
- Nie masz alkoholu ani kawy, więc kopiesz groby. To żeś wymyślił. - Westchnął na wspomnienie durnych pijackich wyczynów, jakich podejmowali się dawniej we dwoje. Czy to nie z Michaelem próbowali któregoś lata polecieć miotłą na księżyc? Nie pamiętał, ile wtedy wypili, ale przynajmniej przeżyli, bo w porę zdali sobie sprawę, że coraz ciężej im oddychać. - Twoja najmłodsza siostra za to je sprząta. Przychodzi tu czasami... - wyglądał, jakby chciał dodać coś jeszcze, ale w ułamku sekundy spochmurniał.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Często miewasz halucynacje? - dopytał jednak, w sekundę poważniejąc i marszcząc brwi z zastanowieniem. Widząc znajomą twarz jakoś tak od razu dał się ponieść radości, nie biorąc pod uwagę, że w czasie dziewięciu lat życie (i nie-życie) gwałtownie się zmienia. Na dobrą sprawę mógłby powiedzieć, że wcale tego nowego Tonksa nie zna. Stary druh był jednakowoż mugolakiem, w obecnych czasach z pewnością widział niejeden horror. Gdyby mógł, poklepałby go teraz przyjacielsko po ramieniu. - Ja nie jestem halucynacją - podkreślił na wszelki wypadek, wymachując w powietrzu widmowym palcem, a potem odwrócił się i posłał smętne spojrzenie staremu nagrobkowi. - Ciężko uwierzyć, że tak długo to już trwa, co? Dla mnie te dziewięć lat to prawie nic, nie wierzę, że świat zdążył się tak zmienić.
Oboje wiedzieli, co ma na myśli. Naiwnie liczył na to, że Michael zapomniał o kobiecie, ale zanim by to porządnie przeanalizował, doszedł do wniosku, że właściwie o niej nie dało się zapomnieć. Odbijała się na pamięci jak promienie światła ściemniające jasne włosy. Tak było i będzie.
- Musieliśmy się rozejść - mruknął pod nosem. Od razu dało się wyczuć, że to dopiero początek historii, Caleb nie miał tylko pewności, czy chce się w nią zagłębiać już teraz, skoro dopiero na nowo się spotkali. Wypadało, czy nie? - Ona żyje. Mam taką nadzieję. Ale chyba nie wie... - Urwał. Nie miał już gardła, ale pamiętał, jakie to uczucie, kiedy się ściskało.
Michael jednak zaraz ściągnął na siebie uwagę, przechylając szybko na krótkiej ławeczce; nawet gdyby chciał, Caleb nie mógłby go złapać, więc w milczeniu obserwował gwałtowne ruchy. Tonks schował twarz w dłoniach, a duch od razu domyślił się, że wydarzyło się coś okropnego, a przyjaciel zgrywa twardziela. Dokładnie tak, jak Macnair przed chwilą.
- Otoczyły nas. Mnie i mojego brata. To był spisek, atak. - Opuścił głowę, kręcąc młynki kciukami. - Mój brat przeżył, bo uratowałem mu życie - Czy tego żałował? Nie. Ale nie wiedział, czy powinien wspominać o tym Michaelowi. Nie zdążył jeszcze rozeznać się, w jakim miejscu wojny znalazł się jego przyjaciel, jedyne, co do czego nie miał wątpliwości, to, że jakąkolwiek wybrał stronę, na pewno to była ta słuszna.
Skinął głową w milczeniu na ciche potwierdzenie. Śmierć zawsze była lepsza od nich. Dużo trudniejszym pytaniem pozostawało wibrujące w zimnym powietrzu Dlaczego zostałeś? Sam nie znalazł jeszcze jednej i pewnej odpowiedzi.
- To nie tak, że masz wybór, to się po prostu... dzieje. - Uśmiechnął się krzywo, nieszczególnie zachwycony perspektywą opowiadania żyjącemu o śmierci. - Na pewno chodzi o coś we mnie, o coś, co wiem, tylko sobie tego nie uświadomiłem - Rzucił Michaelowi uważne spojrzenie; półprzeźroczyste tęczówki wciąż potrafiły przeszyć go na wskroś. - Masz tak czasem? Że czujesz, że coś jest... albo było, tak jak ma być, ale nie umiesz wymyślić przyczyny?
Gęstą jak mleko atmosferę przerwał w końcu męski śmiech. Nawet jako duch, Caleb brzmiał i śmiał się tak samo.
- Nie masz alkoholu ani kawy, więc kopiesz groby. To żeś wymyślił. - Westchnął na wspomnienie durnych pijackich wyczynów, jakich podejmowali się dawniej we dwoje. Czy to nie z Michaelem próbowali któregoś lata polecieć miotłą na księżyc? Nie pamiętał, ile wtedy wypili, ale przynajmniej przeżyli, bo w porę zdali sobie sprawę, że coraz ciężej im oddychać. - Twoja najmłodsza siostra za to je sprząta. Przychodzi tu czasami... - wyglądał, jakby chciał dodać coś jeszcze, ale w ułamku sekundy spochmurniał.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Umrzeć, usnąć? Śnić może?
Bowiem sny owe, które mogą nadejść pośród snu śmierci, gdy już odrzucimy wrzawę śmiertelnych, budzą w nas wahanie, zmieniając życie w klęskę...
Był aurorem, potrafił rozróżnić dementora od ducha. Na ogół. Do dwudziestego września. Odkąd wrócił z Azkabanu, czasem nachodziły go myśli, że może już w ogóle nic nie potrafił. Albo jeszcze gorsze myśli.
"Często miewasz halucynacje?"
Ha, często miewasz halucynacje!
Na przykład takie. Zamrugał i drgnął znowu, przez upiorną sekundę nie mogąc odplątać głosu Caleba od własnego poczucia winy i złośliwości Fenrira. Przez ostatnie dni na przemian pogrążał się w niemiłych rozmyślaniach i apatii, a skupić się pomagały dopiero eliksiry uspokajające. Nie lubił ich, irytująco otępiały, ale otępienie było lepsze niż rozpraszające wspomnienia. Żałował, że nie wziął ze sobą fiolki tutaj, może łatwiej byłoby mu zebrać myśli.
-Od... niedawna. - wydusił z wyraźnym zażenowaniem. Pokiwał niemrawo głową, szczerze wdzięczny Calebowi za zmianę tematu i potwierdzenie własnej realności.
(-Też bym tak mówił, gdybym był halucynacją... ale nie jestem! Fascynujące, masz dwóch wymyślonych przyjaciół!
-Nie jesteś moim... UGH!)
Przeniósł spojrzenie na ducha, usiłując skupić się na Macnairze, a nie na głosie we własnej głowie.
-Mam wrażenie, jakbym jeszcze wczoraj doradzał ci jak uciec z kraju. - no i beznadziejnie ci doradziłem. Usiłował powiedzieć to wszystko lekkim tonem, wspomnieć ciepłą atmosferę londyńskiego pubu, pocieszyć jakoś siebie i przyjaciela, ale gardło samo mu się ściskało. I było tak cholernie zimno.
-Rozejść...? - powtórzył nietaktownie. Da się urazić ducha? -Rozumiem. - wymamrotał, wbijając wzrok w ziemię. -Wtedy nie rozumiałem. - ciesząc się waszym szczęściem, naiwnie wierząc w świat bez podziałów. -A potem... kilka lat temu... ha, teraz mam wrażenie, że wieczność temu... - Trudno było mu zebrać słowa, bo niegdyś uważał tą historię za najbardziej upokarzającą przygodę w swoim życiu. Zanim ugryzł go wilkołak, zanim zaczął mieć halucynacje i wziął ducha za dementora. Teraz, paradoksalnie, mówienie o tym - choć chaotyczne i niezdarne - zdawało się pomagać. Przynajmniej odciągnęło jego myśli od codzienności. -...uwierzyłem, że mam szanse z dziewczyną z dobrego domu, wiesz? Takiego jak twój. - roześmiał się krótko, choć bez śladu wesołości. Oświadczyłem się jej, jak palant, w dodatku w moim własnym łóżku. Naprawdę był idiotą. Chętnie powiedziałby Calebowi, jak wielkim, ale Macnair chyba się domyśli.
-Chyba...? - zmarszczył lekko brwi, słysząc o narzeczonej przyjaciela. Przygryzł lekko wargę, na moment zapominając o wojnie i o tym, ile ważniejszych spraw sam miał do zrobienia. Z typową dla siebie ciekawością, zaczął rozważać dlaczego miałaby nie wiedzieć. Duch nie mógł się ruszyć z Doliny Godryka? Urwał z nią kontakt? Wyjechała i nie mógł napisać sowy? Pogrążony w praktycznych rozważaniach, nie pomyślał nawet o tym, że Caleb mógłby się wstydzić własnej śmierci i wypalił spontanicznie:
-Chcesz, żebym spróbował ją znaleźć? Przekazał jej wieści?
Działanie zawsze było lepsze od bezsilności, prawda? Uciekł teraz w plan jakiegokolwiek działania, choćby szukania po całej Wielkiej Brytanii zaginionej dziewczyny, już kobiety. To było lepsze od słuchania o dementorach, choć przecież musiał wysłuchać tej historii. Przez pamięć na dawną przyjaźń. Odruchowo objął siebie samego ramionami, jakby to miało cokolwiek pomóc, jakby mógł dać sobie samemu ciepło, choć nie miał żadnego ciepła do oddania ani sobie ani nikomu. (No nie wiem... ZAMKNIJ SIĘ). Nawet na wspomnienie Forsythii nie czuł ciepła, już od bardzo dawna.
-Wiesz, kto spiskował przeciw wam? - zmarszczył lekko brwi. Na wspomnienie drugiego Macnaira nie zareagował ani z entuzjazmem ani z drażliwością. Nie znał go dobrze, nie znał go wcale. Pewnie by się nie polubili, nie po tym co Mike usłyszał od Caleba o uprzedzeniach jego rodziny, ale Tonks jeszcze nie wiedział nic o zaangażowaniu Cirrana (czy jak mu tam) w wojnę, jeszcze nie widział w nim bezpośredniego wroga. Rozumiał za to chęć ocalenia życia komuś bliskiemu. Sam omal nie oddał własnego za Justine - właściwie szedł do Azkabanu z myślą, że stamtąd nie wyjdzie. Wyszedł. I trochę nie wiedział, co zrobić z tym odzyskanym życiem. Utkwił w Calebie uważne i współczujące spojrzenie, ale...
...nie rozumiał. Nie potrafił nawet określić, czy Macnair jest pogodzony z byciem duchem, czy tylko tak mówi.
-Próbujesz się dowiedzieć... co to? - To coś, co cię zatrzymało? Tonks pewnie by próbował, kiedyś próbował we wszystkim dostrzec logikę. A potem wszystko się załamało.
Pokręcił głową, gorzka gula w gardle stała się jeszcze cięższa.
-Nie, Caleb, nigdy się tak nie czułem. Wręcz przeciwnie. Ja... dwa lata temu ugryzł mnie wilkołak. I... tak nie miało być, to było bez sensu. - wypalił, wyrzucając z siebie żal po raz pierwszy od bardzo dawna. Udawał w końcu, choć bez powodzenia, kogoś pogodzonego z losem. Dopiero duchowi mógł powiedzieć, a chętnie by wykrzyczał, że TO NIESPRAWIEDLIWE. Nigdy nie chciał takiego losu. Właściwie to... -Nie powinienem był nawet przeżyć. - wymamrotał, zastanawiając się, czy zostałby wtedy duchem jak Caleb, czy podążył gdzieś w stronę gwiazd. I jak byłoby teraz. Dwa lata temu nic go na ziemi nie trzymało, a teraz... nie mógł przecież zostawić Kerrie ani Just. Nie mógł.
(Choć czasem tak bardzo chciał. Jak kilka dni temu, gdy patrzył na gałęzie drzew pod domem, mocne i dumne, zdolne do udźwignięcia ciężaru jego ciała).
Tylko najlepszy przyjaciel był zdolny do rozładowania nastroju w takim momencie. Mike podniósł głowę, otrząśnięty ze wspomnienia niedawnych myśli samobójczych i roześmiał się mimowolnie. Caleb naprawdę nadal śmiał się tak samo.
-Może lepiej kopać groby niż kopać nowe groby. - zażartował sucho. -A tobie, bardziej brakuje alkoholu czy kawy? O ile... może ci czegoś brakować. - nie znał się na duchach.
Znał się za to na Calebie, momentalnie wychwytując dziwny wyraz jego twarzy. Dlaczego spochmurniał na wspomnienie Kerstin?
Nikt nie pochmurniał na wspomnienie Kerstin. To Kerstin. No, chyba że krzyczała na kogoś o jakiś zgubiony szalik, ale to oblicze rezerwowała raczej tylko dla członków rodziny.
-Kerrie tutaj przychodzi? Nie wiedziałem... - zauważył z lekkim poczuciem winy. Był doskonale świadom, że zamknął ją w domu, nadopiekuńczo skazując na kursowanie między czterema ścianami i lecznicą. To tutaj spędzała teraz wolny czas, na cmentarzu? Też... tęskniła za mamą, czy coś? -Co to za mina, źle posprzątała twój grób? Moja siostra lubi... dużo kolorów, trzeba do tego przywyknąć. - spróbował zażartować, choć przeczuwał... sam nie wiedział co, ale coś niedobrego.
"Często miewasz halucynacje?"
Ha, często miewasz halucynacje!
Na przykład takie. Zamrugał i drgnął znowu, przez upiorną sekundę nie mogąc odplątać głosu Caleba od własnego poczucia winy i złośliwości Fenrira. Przez ostatnie dni na przemian pogrążał się w niemiłych rozmyślaniach i apatii, a skupić się pomagały dopiero eliksiry uspokajające. Nie lubił ich, irytująco otępiały, ale otępienie było lepsze niż rozpraszające wspomnienia. Żałował, że nie wziął ze sobą fiolki tutaj, może łatwiej byłoby mu zebrać myśli.
-Od... niedawna. - wydusił z wyraźnym zażenowaniem. Pokiwał niemrawo głową, szczerze wdzięczny Calebowi za zmianę tematu i potwierdzenie własnej realności.
(-Też bym tak mówił, gdybym był halucynacją... ale nie jestem! Fascynujące, masz dwóch wymyślonych przyjaciół!
-Nie jesteś moim... UGH!)
Przeniósł spojrzenie na ducha, usiłując skupić się na Macnairze, a nie na głosie we własnej głowie.
-Mam wrażenie, jakbym jeszcze wczoraj doradzał ci jak uciec z kraju. - no i beznadziejnie ci doradziłem. Usiłował powiedzieć to wszystko lekkim tonem, wspomnieć ciepłą atmosferę londyńskiego pubu, pocieszyć jakoś siebie i przyjaciela, ale gardło samo mu się ściskało. I było tak cholernie zimno.
-Rozejść...? - powtórzył nietaktownie. Da się urazić ducha? -Rozumiem. - wymamrotał, wbijając wzrok w ziemię. -Wtedy nie rozumiałem. - ciesząc się waszym szczęściem, naiwnie wierząc w świat bez podziałów. -A potem... kilka lat temu... ha, teraz mam wrażenie, że wieczność temu... - Trudno było mu zebrać słowa, bo niegdyś uważał tą historię za najbardziej upokarzającą przygodę w swoim życiu. Zanim ugryzł go wilkołak, zanim zaczął mieć halucynacje i wziął ducha za dementora. Teraz, paradoksalnie, mówienie o tym - choć chaotyczne i niezdarne - zdawało się pomagać. Przynajmniej odciągnęło jego myśli od codzienności. -...uwierzyłem, że mam szanse z dziewczyną z dobrego domu, wiesz? Takiego jak twój. - roześmiał się krótko, choć bez śladu wesołości. Oświadczyłem się jej, jak palant, w dodatku w moim własnym łóżku. Naprawdę był idiotą. Chętnie powiedziałby Calebowi, jak wielkim, ale Macnair chyba się domyśli.
-Chyba...? - zmarszczył lekko brwi, słysząc o narzeczonej przyjaciela. Przygryzł lekko wargę, na moment zapominając o wojnie i o tym, ile ważniejszych spraw sam miał do zrobienia. Z typową dla siebie ciekawością, zaczął rozważać dlaczego miałaby nie wiedzieć. Duch nie mógł się ruszyć z Doliny Godryka? Urwał z nią kontakt? Wyjechała i nie mógł napisać sowy? Pogrążony w praktycznych rozważaniach, nie pomyślał nawet o tym, że Caleb mógłby się wstydzić własnej śmierci i wypalił spontanicznie:
-Chcesz, żebym spróbował ją znaleźć? Przekazał jej wieści?
Działanie zawsze było lepsze od bezsilności, prawda? Uciekł teraz w plan jakiegokolwiek działania, choćby szukania po całej Wielkiej Brytanii zaginionej dziewczyny, już kobiety. To było lepsze od słuchania o dementorach, choć przecież musiał wysłuchać tej historii. Przez pamięć na dawną przyjaźń. Odruchowo objął siebie samego ramionami, jakby to miało cokolwiek pomóc, jakby mógł dać sobie samemu ciepło, choć nie miał żadnego ciepła do oddania ani sobie ani nikomu. (No nie wiem... ZAMKNIJ SIĘ). Nawet na wspomnienie Forsythii nie czuł ciepła, już od bardzo dawna.
-Wiesz, kto spiskował przeciw wam? - zmarszczył lekko brwi. Na wspomnienie drugiego Macnaira nie zareagował ani z entuzjazmem ani z drażliwością. Nie znał go dobrze, nie znał go wcale. Pewnie by się nie polubili, nie po tym co Mike usłyszał od Caleba o uprzedzeniach jego rodziny, ale Tonks jeszcze nie wiedział nic o zaangażowaniu Cirrana (czy jak mu tam) w wojnę, jeszcze nie widział w nim bezpośredniego wroga. Rozumiał za to chęć ocalenia życia komuś bliskiemu. Sam omal nie oddał własnego za Justine - właściwie szedł do Azkabanu z myślą, że stamtąd nie wyjdzie. Wyszedł. I trochę nie wiedział, co zrobić z tym odzyskanym życiem. Utkwił w Calebie uważne i współczujące spojrzenie, ale...
...nie rozumiał. Nie potrafił nawet określić, czy Macnair jest pogodzony z byciem duchem, czy tylko tak mówi.
-Próbujesz się dowiedzieć... co to? - To coś, co cię zatrzymało? Tonks pewnie by próbował, kiedyś próbował we wszystkim dostrzec logikę. A potem wszystko się załamało.
Pokręcił głową, gorzka gula w gardle stała się jeszcze cięższa.
-Nie, Caleb, nigdy się tak nie czułem. Wręcz przeciwnie. Ja... dwa lata temu ugryzł mnie wilkołak. I... tak nie miało być, to było bez sensu. - wypalił, wyrzucając z siebie żal po raz pierwszy od bardzo dawna. Udawał w końcu, choć bez powodzenia, kogoś pogodzonego z losem. Dopiero duchowi mógł powiedzieć, a chętnie by wykrzyczał, że TO NIESPRAWIEDLIWE. Nigdy nie chciał takiego losu. Właściwie to... -Nie powinienem był nawet przeżyć. - wymamrotał, zastanawiając się, czy zostałby wtedy duchem jak Caleb, czy podążył gdzieś w stronę gwiazd. I jak byłoby teraz. Dwa lata temu nic go na ziemi nie trzymało, a teraz... nie mógł przecież zostawić Kerrie ani Just. Nie mógł.
(Choć czasem tak bardzo chciał. Jak kilka dni temu, gdy patrzył na gałęzie drzew pod domem, mocne i dumne, zdolne do udźwignięcia ciężaru jego ciała).
Tylko najlepszy przyjaciel był zdolny do rozładowania nastroju w takim momencie. Mike podniósł głowę, otrząśnięty ze wspomnienia niedawnych myśli samobójczych i roześmiał się mimowolnie. Caleb naprawdę nadal śmiał się tak samo.
-Może lepiej kopać groby niż kopać nowe groby. - zażartował sucho. -A tobie, bardziej brakuje alkoholu czy kawy? O ile... może ci czegoś brakować. - nie znał się na duchach.
Znał się za to na Calebie, momentalnie wychwytując dziwny wyraz jego twarzy. Dlaczego spochmurniał na wspomnienie Kerstin?
Nikt nie pochmurniał na wspomnienie Kerstin. To Kerstin. No, chyba że krzyczała na kogoś o jakiś zgubiony szalik, ale to oblicze rezerwowała raczej tylko dla członków rodziny.
-Kerrie tutaj przychodzi? Nie wiedziałem... - zauważył z lekkim poczuciem winy. Był doskonale świadom, że zamknął ją w domu, nadopiekuńczo skazując na kursowanie między czterema ścianami i lecznicą. To tutaj spędzała teraz wolny czas, na cmentarzu? Też... tęskniła za mamą, czy coś? -Co to za mina, źle posprzątała twój grób? Moja siostra lubi... dużo kolorów, trzeba do tego przywyknąć. - spróbował zażartować, choć przeczuwał... sam nie wiedział co, ale coś niedobrego.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Stan przyjaciela go zaniepokoił. Okropne doświadczenia związane z wojną to jedno, a spędzające spokój z duszy halucynacje to drugie. Być może powinien się spodziewać; jego drogi Michael, mugolak z marzeniami o zostaniu aurorem, zawsze na pierwszej linii, gdy działo się coś ekscytującego - i w tym dobrym i w złym sensie. Obrońca. Prowokator, czasami, zwłaszcza, kiedy sobie popił. Stary, dobry Mike. Na pewno nie raz zaryzykował wszystkim i nie raz wszystko utracił. Był bohaterem, a w niesprawiedliwym świecie tacy nigdy nie kończyli dobrze.
Obserwował go uważnie, gdy mówił, bo nie miał nic ciekawszego do zrobienia. Nie mógł złapać go po bratersku za ramię, nie mógł podzielić się papierosem ani kopniakiem w goleń przywołać do rzeczywistości. Po tych wszystkich reakcjach, których był świadkiem, dotykanie go swoją lodowatą aurą wydawało się okrutne. Starał się więc chociaż wyłapać każdy szczegół, by nie palnąć gafy. Nie wiedział tylko, w jaki sposób zinterpretować to, że oczy Michaela były rozbiegane i zdawały się ciągle rozglądać na boki, usta poruszały subtelnie i bezgłośnie, jakby rozmawiał z kimś przez cały czas, nawet wtedy, gdy milczał. Czemu?
- Są... uciążliwe? - zapytał, a właściwie stwierdził, bo pytanie było banalne. - To nie to samo, co halucynacja, ale ja potrafię... mam takie coś w sobie, że czasami lekko wpływam na rzeczywistość. Nie dzieje się to naprawdę, ale to jedyny wpływ, jaki mogę mieć na świat. Nadając mu na chwilę charakter duchowy. Tak, żeby inni też mogli to odczuć - Nie wiedział za bardzo jak wyjaśnić specyficzne umiejętności, które odkrył kilka lat wcześniej. Istniała w ogóle dla nich jakaś nazwa?
Wzruszył ramionami na wspomnienie dawnych czasów. Nie miał za wiele do powiedzenia na ten temat; sam lata temu naprawdę wierzył w ucieczkę, bo był młody i głupi. Konfrontacja z rzeczywistością pod postacią wściekłego brata bliźniaka była bolesna, ale otworzyła mu oczy na wiele spraw. Nie mógł skazać ukochanej na życie wygnańca. Nie mógł. Żaden człowiek nie zasługiwał na to, żeby wybierać między rodziną a miłością. Los ich nie oszczędzał i do niego zmusił - chciał więc wierzyć, że dokonał właściwego wyboru. Gdyby sprawy potoczyły się inaczej, Cillian mógłby zostać sam i stracić duszę, a tego by nie przeżył.
- Ja też wtedy nie rozumiałem - wyznał cicho, śmiejąc się gorzko nad ich rosnącym bagażem doświadczeń. Czuł to nieprzyjemne rozbawienie do momentu, w którym Michael nie dorzucił od siebie trzech groszy. - Dziewczyna z dobrego domu? Ale chyba nie z nazwiskiem, co? - dopytał z zaskoczeniem, mając rzecz jasna na myśli arystokratki. - Nie gnęb się tym, bracie. Nie ma niczego złego w wierze w miłość. Nawet jeżeli czasami... zwykle ta wiara okazuje się niczym więcej niż marzeniem - Westchnął cicho, potrząsając półprzeźroczystymi stopami.
Robiło się coraz chłodniej; widział to w źdźbłach trawy, które przychylały się do ziemi pod natłokiem jego przeciągającej się obecności w jednym miejscu. Propozycja Michaela go nie zaskoczyła; po najlepszym przyjacielu nie mógł spodziewać się niczego innego.
- Nie - szepnął po dłuższej chwili, choć przyszło mu to z trudem. - Lepiej dla niej, że nie wie. Może już o mnie zapomniała. Mam nadzieję. Chcę, żeby była szczęśliwa. Mogłaby tylko wpaść w kłopoty, a jeżeli wojna ją dopadła... - Niby nie powinien drżeć, ale niektóre ruchy zbyt mocno zakodowały mu się w pamięci. - To ja nie chcę tego wiedzieć. - Znacznie prościej było odpowiedzieć na pytanie o ich zdrajcę. Choć dokładne okoliczności zgonu tego człowieka były tematem, który wolał pozostawić pod kotarą tajemnicy, miał przynajmniej pewność, że jest to historia zamknięta. - Fałszywy przyjaciel Cilliana. Nie żyje - powiedział z taką ostatecznością, że Mike powinien domyślić się, że nie chce rozwijać szczegółów.
Nie przebaczył zdrajcy, mimo upływu lat nie był w stanie, nie w pełni, ale unosić się nienawiścią po zemście, która spadła na niego z ręki jego brata, byłoby nieuzasadnioną podłością. Po śmierci liczył na większy spokój, a tego i tak nie miał zbyt wiele. Tyle dobrego, że mógł rozmawiać z czarodziejami, bo gdyby był zamknięty sam na sam w krypcie z własnymi myślami, już dawno by oszalał.
- Próbuję. Ale mam czas. Bardzo dużo czasu nawet - pozwolił sobie na suchy żart, zerkając na Michaela z ukosa, tak jak to przywykł robić dawniej, gdy siedzieli obok siebie przy kontuarze w pubie. Sekundę później spoważniał i zesztywniał bardziej niż jego zamknięte w trumnie kości. - Mike, ja... ja pierdolę. - skomentował elokwentnie, a potem wyciągnął dłoń, w ostatnim momencie powstrzymując się przed włożeniem jej mężczyźnie w ramię. - Nawet tak nie gadaj. Miałeś szczęście, że przeżyłeś. - Starał się w to wierzyć. - Jak sobie z tym radzisz? Rodzina wie? - Calebowi było przykro ze względu na piętno, z jakim musiał zmagać się przyjaciel, ale sam się nie obawiał; nawet w swojej najokrutniejszej formie, Michael nie mógłby go skrzywdzić. - Jeżeli potrzebujesz towarzystwa... w pełnię... Wiesz, że mnie nie zabijesz - Kącik ust mu zadrżał, ale zrobił wszystko, żeby się nie uśmiechnąć. To nie był właściwy moment.
Chwilę na odetchnięcie mieli dopiero wtedy, gdy zmienili temat. Odpowiedzieć Mike'owi, że bardziej niż kawy brakowało mu whisky było rzeczą prawie że instynktowną. Potwierdził też skinieniem głowy, że nie raz mu czegoś brakowało; właściwie codziennie, zaczynając od zwykłego fizycznego kontaktu, a kończąc na normalnym śnie.
Niepotrzebnie tylko wspominał o tej jego siostrze. Kurewsko niepotrzebnie.
- Wiesz... Teraz już raczej nie, ale przychodziła, kładła kwiatki na grobach... wieńce, świeczki... - Chciał przywołać obraz grobu ozdobionego przez małą Tonksównę, żeby nieco rozluźnić Michaela przed dalszą historią, ale był na to zbyt ponury; w powietrzu uniósł się jedynie słodki zapach widmowych kwiatów, jakby chłodny październik stał się nagle środkiem lata. - Nie, to nie to. Super to zrobiła, ma rękę do... - do sprzątania? To brzmiało podle. - ...do kwiatów. Po prostu nie powinna chodzić sama wieczorem po cmentarzu. Tylko tyle - skwitował cicho, w ostatniej chwili tchórząc i nie dopowiadając prawdy. Jakkolwiek napięte byłyby jego stosunki z bratem, nie chciał go pogrążyć. No i wstydził się. Wstydził się jego awanturnictwa i bestialstwa, wstydził się tego od zawsze, bo odkąd sięgał pamięcią, to on zawsze musiał go usprawiedliwiać.
Obserwował go uważnie, gdy mówił, bo nie miał nic ciekawszego do zrobienia. Nie mógł złapać go po bratersku za ramię, nie mógł podzielić się papierosem ani kopniakiem w goleń przywołać do rzeczywistości. Po tych wszystkich reakcjach, których był świadkiem, dotykanie go swoją lodowatą aurą wydawało się okrutne. Starał się więc chociaż wyłapać każdy szczegół, by nie palnąć gafy. Nie wiedział tylko, w jaki sposób zinterpretować to, że oczy Michaela były rozbiegane i zdawały się ciągle rozglądać na boki, usta poruszały subtelnie i bezgłośnie, jakby rozmawiał z kimś przez cały czas, nawet wtedy, gdy milczał. Czemu?
- Są... uciążliwe? - zapytał, a właściwie stwierdził, bo pytanie było banalne. - To nie to samo, co halucynacja, ale ja potrafię... mam takie coś w sobie, że czasami lekko wpływam na rzeczywistość. Nie dzieje się to naprawdę, ale to jedyny wpływ, jaki mogę mieć na świat. Nadając mu na chwilę charakter duchowy. Tak, żeby inni też mogli to odczuć - Nie wiedział za bardzo jak wyjaśnić specyficzne umiejętności, które odkrył kilka lat wcześniej. Istniała w ogóle dla nich jakaś nazwa?
Wzruszył ramionami na wspomnienie dawnych czasów. Nie miał za wiele do powiedzenia na ten temat; sam lata temu naprawdę wierzył w ucieczkę, bo był młody i głupi. Konfrontacja z rzeczywistością pod postacią wściekłego brata bliźniaka była bolesna, ale otworzyła mu oczy na wiele spraw. Nie mógł skazać ukochanej na życie wygnańca. Nie mógł. Żaden człowiek nie zasługiwał na to, żeby wybierać między rodziną a miłością. Los ich nie oszczędzał i do niego zmusił - chciał więc wierzyć, że dokonał właściwego wyboru. Gdyby sprawy potoczyły się inaczej, Cillian mógłby zostać sam i stracić duszę, a tego by nie przeżył.
- Ja też wtedy nie rozumiałem - wyznał cicho, śmiejąc się gorzko nad ich rosnącym bagażem doświadczeń. Czuł to nieprzyjemne rozbawienie do momentu, w którym Michael nie dorzucił od siebie trzech groszy. - Dziewczyna z dobrego domu? Ale chyba nie z nazwiskiem, co? - dopytał z zaskoczeniem, mając rzecz jasna na myśli arystokratki. - Nie gnęb się tym, bracie. Nie ma niczego złego w wierze w miłość. Nawet jeżeli czasami... zwykle ta wiara okazuje się niczym więcej niż marzeniem - Westchnął cicho, potrząsając półprzeźroczystymi stopami.
Robiło się coraz chłodniej; widział to w źdźbłach trawy, które przychylały się do ziemi pod natłokiem jego przeciągającej się obecności w jednym miejscu. Propozycja Michaela go nie zaskoczyła; po najlepszym przyjacielu nie mógł spodziewać się niczego innego.
- Nie - szepnął po dłuższej chwili, choć przyszło mu to z trudem. - Lepiej dla niej, że nie wie. Może już o mnie zapomniała. Mam nadzieję. Chcę, żeby była szczęśliwa. Mogłaby tylko wpaść w kłopoty, a jeżeli wojna ją dopadła... - Niby nie powinien drżeć, ale niektóre ruchy zbyt mocno zakodowały mu się w pamięci. - To ja nie chcę tego wiedzieć. - Znacznie prościej było odpowiedzieć na pytanie o ich zdrajcę. Choć dokładne okoliczności zgonu tego człowieka były tematem, który wolał pozostawić pod kotarą tajemnicy, miał przynajmniej pewność, że jest to historia zamknięta. - Fałszywy przyjaciel Cilliana. Nie żyje - powiedział z taką ostatecznością, że Mike powinien domyślić się, że nie chce rozwijać szczegółów.
Nie przebaczył zdrajcy, mimo upływu lat nie był w stanie, nie w pełni, ale unosić się nienawiścią po zemście, która spadła na niego z ręki jego brata, byłoby nieuzasadnioną podłością. Po śmierci liczył na większy spokój, a tego i tak nie miał zbyt wiele. Tyle dobrego, że mógł rozmawiać z czarodziejami, bo gdyby był zamknięty sam na sam w krypcie z własnymi myślami, już dawno by oszalał.
- Próbuję. Ale mam czas. Bardzo dużo czasu nawet - pozwolił sobie na suchy żart, zerkając na Michaela z ukosa, tak jak to przywykł robić dawniej, gdy siedzieli obok siebie przy kontuarze w pubie. Sekundę później spoważniał i zesztywniał bardziej niż jego zamknięte w trumnie kości. - Mike, ja... ja pierdolę. - skomentował elokwentnie, a potem wyciągnął dłoń, w ostatnim momencie powstrzymując się przed włożeniem jej mężczyźnie w ramię. - Nawet tak nie gadaj. Miałeś szczęście, że przeżyłeś. - Starał się w to wierzyć. - Jak sobie z tym radzisz? Rodzina wie? - Calebowi było przykro ze względu na piętno, z jakim musiał zmagać się przyjaciel, ale sam się nie obawiał; nawet w swojej najokrutniejszej formie, Michael nie mógłby go skrzywdzić. - Jeżeli potrzebujesz towarzystwa... w pełnię... Wiesz, że mnie nie zabijesz - Kącik ust mu zadrżał, ale zrobił wszystko, żeby się nie uśmiechnąć. To nie był właściwy moment.
Chwilę na odetchnięcie mieli dopiero wtedy, gdy zmienili temat. Odpowiedzieć Mike'owi, że bardziej niż kawy brakowało mu whisky było rzeczą prawie że instynktowną. Potwierdził też skinieniem głowy, że nie raz mu czegoś brakowało; właściwie codziennie, zaczynając od zwykłego fizycznego kontaktu, a kończąc na normalnym śnie.
Niepotrzebnie tylko wspominał o tej jego siostrze. Kurewsko niepotrzebnie.
- Wiesz... Teraz już raczej nie, ale przychodziła, kładła kwiatki na grobach... wieńce, świeczki... - Chciał przywołać obraz grobu ozdobionego przez małą Tonksównę, żeby nieco rozluźnić Michaela przed dalszą historią, ale był na to zbyt ponury; w powietrzu uniósł się jedynie słodki zapach widmowych kwiatów, jakby chłodny październik stał się nagle środkiem lata. - Nie, to nie to. Super to zrobiła, ma rękę do... - do sprzątania? To brzmiało podle. - ...do kwiatów. Po prostu nie powinna chodzić sama wieczorem po cmentarzu. Tylko tyle - skwitował cicho, w ostatniej chwili tchórząc i nie dopowiadając prawdy. Jakkolwiek napięte byłyby jego stosunki z bratem, nie chciał go pogrążyć. No i wstydził się. Wstydził się jego awanturnictwa i bestialstwa, wstydził się tego od zawsze, bo odkąd sięgał pamięcią, to on zawsze musiał go usprawiedliwiać.
Umrzeć, usnąć? Śnić może?
Bowiem sny owe, które mogą nadejść pośród snu śmierci, gdy już odrzucimy wrzawę śmiertelnych, budzą w nas wahanie, zmieniając życie w klęskę...
Czy halucynacje są uciążliwe? Mam wilka w głowie, w dodatku zawarłem z nim w Azkabanie umowę, w dodatku nadał sobie imię, w dodatku nie jest moją jedyną halucynacją... Rozciągnął usta w jakimś bardzo smutnym uśmiechu, ale tylko wzruszył lekko ramionami. Caleb znał go dobrze, mógł się domyślić, że to odpowiedź twierdząca.
-Przeżyłem zbyt bliskie spotkanie z dementorem, teraz... ciągle mi zimno. - wyjaśnił ogólnikowo, choć zgodnie z prawdą. I zatajając trochę tej prawdy, bo tuż przed przemianą w wilkołaka czuł akurat wszechogarniające gorąco, a ból zdawał się niemal ciepły. Może dlatego Fenrir uciekał przed wspomnieniami z Azkabanu właśnie w wilczą formę, choć dla Michaela było to jedynie nową kaźnią, nową traumą.
-Jak... magia iluzji? Jakbyś umiał czarować? - zdziwił się, z ulgą przyjmując zmianę tematu.
Kolejny smutny uśmiech, zaduma nad ich niezrozumieniem.
-Byliśmy idealistami, nie? - westchnął Tonks, dłubiąc butem w przemarzniętej trawie. -Dlatego tak cię lubiłem. - westchnął cicho, a potem zreflektował się ze wstydem, bo przecież nie powinien był używać czasu przeszłego. Caleb nadal tu był, a Michael... egoistycznie się nawet z tego ucieszył. Nie z jego śmierci, a z obecności. -Lubię. - poprawił się.
-A wiesz, sam wtedy nie wiedziałem, jak to się liczy. - roześmiał się, tym razem mniej posępnie. -Dla mnie była zwykłą dziewczyną, ale jej matka, zresztą zmarła, miała nazwisko. A ojciec awans społeczny i czystą krew. - tyle, że kilka lat temu nie docierało do niego, jak dużym prestiżem był dla Crabbe'a ożenek z arystokratką i że Faustus Crabbe nigdy nie dopuści do tego, by owoc jego starań związał się na stałe z mugolakiem. -Ale zdążyliśmy przeżyć trochę... pięknych chwil. - szepnął. Obecność Caleba pomogła mu spojrzeć na to z dystansu, dostrzec we wspomnieniach szczęście, zapomnieć na chwilę o żalu i złamanym sercu. -Potem zaręczyła się z kimś odpowiednim, ale chyba szczerze go kochała. Powinienem się cieszyć. - zwierzył się, choć w jego głosie pobrzmiała jakaś gorycz. Powinien, ale się nie cieszył. Uciekł. Do Norwegii. W ramiona innej. Pod wilcze pazury.
Może powinien napisać do Forsythii, ostrożnie rzecz jasna. Upewnić się, że z nią i jej... już mężem (?) wszystko w porządku. Chyba naszedł go jakiś sentymentalny nastrój, albo po prostu pożałował, że do Caleba nie pisał d z i e w i ę ć lat, że wyobraził sobie fikcyjną i szczęśliwą wersję jego życia.
-Ja wolałbym wiedzieć. - zwierzył się, bo nie byli przecież identyczni. Wolałby wiedzieć o tym, że przyjaciel nie żyje. Wolałby wiedzieć, że Olav został wilkołakiem. Wolałby poznać prawdę, nawet najstraszniejszą, o narzeczonej (tyle, że nigdy nie miał narzeczonej). Wolałby wiedzieć, że dawna dziewczyna jest bezpieczna. -Ale szanuję, jeśli ty... wolisz nie. - dodał ze zrozumieniem. W końcu Caleb nawet nie mógłby nie przeżyć ponownie złamanego serca, a perspektywa niesienia ciężaru przez nieokreśloną wieczność była czymś gorszym, niż znoszenie czegoś tylko do końca życia.
-Tak mi przykro. - powtórzył tylko cicho, kolejny już raz.
Roześmiał się weselej, uświadamiając sobie, że tęsknił za suchym poczuciem humoru Cala.
-Wiesz, że nikt poza tobą nie rozumie moich suchych żartów? Świat poszedł za bardzo do przodu. - roześmiał się nagle, przypominając sobie ich wszystkie idiotyczne dowcipy oraz miny, jakimi zareagowałyby na podobny czarny humor jego własne siostry, albo nawet Gabriel. Rozbawienie nie było jednak w stanie załagodzić wstydu związanego z klątwą likantropii. Spuścił wzrok, wyraźnie przybity i rozluźnił zesztywniałe ramiona dopiero na dźwięk przekleństwa.
Podniósł lekko głowę, bo wbrew pozorom, takiej reakcji chyba oczekiwał. To lepsze niż litość. Albo wstręt.
-Wie, wie. Chociaż ukrywam przed nimi, jak to... jak to naprawdę wygląda. Nie wiem, może nie powinienem, ostatnio poczułem... bo to się czuje... w każdym razie ostatnio poczułem przy własnej siostrze, że mało brakuje, a jeszcze się przemienię i... - nie był w stanie patrzeć na ducha, nawet na ducha, więc na moment ukrył twarz w dłoniach. -Ten gość, który mnie ugryzł, przemienił się właśnie pod wpływem emocji. Nie jestem przecież frajerem, podczas pełni byłbym czujny. I... obiecałem sobie, że ja nigdy nie zaznam takich emocji, ale to jednak nie takie proste, nie po spotkaniu z cholernym dementorem. - wymamrotał do własnych dłoni, a Caleb musiał solidnie się wsłuchać, by coś z tego zrozumieć.
Towarzystwa...?
Michael bardzo ostrożnie się wyprostował, bo nawet nie przeszła mu przez głowę taka - logiczna przecież - możliwość.
-Zrobiłbyś to dla mnie...? - wyszeptał, zanim zdążył ugryźć się w język i dodać coś jeszcze. To przecież obrzydliwe. Nie wiem, czy chcę, żebyś poznał t a k i e go mnie.
Ale on poznał już przecież martwego Caleba i Macnair też chyba do końca tego nie chciał.
Zrobiło mu się odrobinę, odrobineczkę cieplej, dopóki Caleb nie wspomniał o Kerrie. Poczuł, jak krew w żyłach ścina mu się lodowatym niepokojem. Poderwał głowę i wbił w ducha przenikliwe, trochę dzikie spojrzenie.
-Caleb, jeśli... coś wiesz, coś widziałeś, nie ściemniaj mi! - przerwał mu stanowczym głosem, choć nie aż tak ostrym, jak by mógł. Wydawało mu się, że przyjaciel coś pląta, ale nie ufał dzisiaj swoim zmysłom, nie ufał samemu sobie. Może wpadał w paranoję? Wziął głębszy oddech. -Miesiąc temu wytropiłem w Kornwalii szajkę morderców i gwałcicieli, tu chodzi o honor i życie mojej siostry, ona nic mi nie mówi i jest taka uparta, a wiesz przecież, że jest charłacz.. mugolk...że nawet się nie obroni... - wyrzucił z siebie z histeryczną pretensją, choć głos nagle mu się załamał.
tak na 89% podejrzewam że ściemniasz, ale pewności nie mam
-Przeżyłem zbyt bliskie spotkanie z dementorem, teraz... ciągle mi zimno. - wyjaśnił ogólnikowo, choć zgodnie z prawdą. I zatajając trochę tej prawdy, bo tuż przed przemianą w wilkołaka czuł akurat wszechogarniające gorąco, a ból zdawał się niemal ciepły. Może dlatego Fenrir uciekał przed wspomnieniami z Azkabanu właśnie w wilczą formę, choć dla Michaela było to jedynie nową kaźnią, nową traumą.
-Jak... magia iluzji? Jakbyś umiał czarować? - zdziwił się, z ulgą przyjmując zmianę tematu.
Kolejny smutny uśmiech, zaduma nad ich niezrozumieniem.
-Byliśmy idealistami, nie? - westchnął Tonks, dłubiąc butem w przemarzniętej trawie. -Dlatego tak cię lubiłem. - westchnął cicho, a potem zreflektował się ze wstydem, bo przecież nie powinien był używać czasu przeszłego. Caleb nadal tu był, a Michael... egoistycznie się nawet z tego ucieszył. Nie z jego śmierci, a z obecności. -Lubię. - poprawił się.
-A wiesz, sam wtedy nie wiedziałem, jak to się liczy. - roześmiał się, tym razem mniej posępnie. -Dla mnie była zwykłą dziewczyną, ale jej matka, zresztą zmarła, miała nazwisko. A ojciec awans społeczny i czystą krew. - tyle, że kilka lat temu nie docierało do niego, jak dużym prestiżem był dla Crabbe'a ożenek z arystokratką i że Faustus Crabbe nigdy nie dopuści do tego, by owoc jego starań związał się na stałe z mugolakiem. -Ale zdążyliśmy przeżyć trochę... pięknych chwil. - szepnął. Obecność Caleba pomogła mu spojrzeć na to z dystansu, dostrzec we wspomnieniach szczęście, zapomnieć na chwilę o żalu i złamanym sercu. -Potem zaręczyła się z kimś odpowiednim, ale chyba szczerze go kochała. Powinienem się cieszyć. - zwierzył się, choć w jego głosie pobrzmiała jakaś gorycz. Powinien, ale się nie cieszył. Uciekł. Do Norwegii. W ramiona innej. Pod wilcze pazury.
Może powinien napisać do Forsythii, ostrożnie rzecz jasna. Upewnić się, że z nią i jej... już mężem (?) wszystko w porządku. Chyba naszedł go jakiś sentymentalny nastrój, albo po prostu pożałował, że do Caleba nie pisał d z i e w i ę ć lat, że wyobraził sobie fikcyjną i szczęśliwą wersję jego życia.
-Ja wolałbym wiedzieć. - zwierzył się, bo nie byli przecież identyczni. Wolałby wiedzieć o tym, że przyjaciel nie żyje. Wolałby wiedzieć, że Olav został wilkołakiem. Wolałby poznać prawdę, nawet najstraszniejszą, o narzeczonej (tyle, że nigdy nie miał narzeczonej). Wolałby wiedzieć, że dawna dziewczyna jest bezpieczna. -Ale szanuję, jeśli ty... wolisz nie. - dodał ze zrozumieniem. W końcu Caleb nawet nie mógłby nie przeżyć ponownie złamanego serca, a perspektywa niesienia ciężaru przez nieokreśloną wieczność była czymś gorszym, niż znoszenie czegoś tylko do końca życia.
-Tak mi przykro. - powtórzył tylko cicho, kolejny już raz.
Roześmiał się weselej, uświadamiając sobie, że tęsknił za suchym poczuciem humoru Cala.
-Wiesz, że nikt poza tobą nie rozumie moich suchych żartów? Świat poszedł za bardzo do przodu. - roześmiał się nagle, przypominając sobie ich wszystkie idiotyczne dowcipy oraz miny, jakimi zareagowałyby na podobny czarny humor jego własne siostry, albo nawet Gabriel. Rozbawienie nie było jednak w stanie załagodzić wstydu związanego z klątwą likantropii. Spuścił wzrok, wyraźnie przybity i rozluźnił zesztywniałe ramiona dopiero na dźwięk przekleństwa.
Podniósł lekko głowę, bo wbrew pozorom, takiej reakcji chyba oczekiwał. To lepsze niż litość. Albo wstręt.
-Wie, wie. Chociaż ukrywam przed nimi, jak to... jak to naprawdę wygląda. Nie wiem, może nie powinienem, ostatnio poczułem... bo to się czuje... w każdym razie ostatnio poczułem przy własnej siostrze, że mało brakuje, a jeszcze się przemienię i... - nie był w stanie patrzeć na ducha, nawet na ducha, więc na moment ukrył twarz w dłoniach. -Ten gość, który mnie ugryzł, przemienił się właśnie pod wpływem emocji. Nie jestem przecież frajerem, podczas pełni byłbym czujny. I... obiecałem sobie, że ja nigdy nie zaznam takich emocji, ale to jednak nie takie proste, nie po spotkaniu z cholernym dementorem. - wymamrotał do własnych dłoni, a Caleb musiał solidnie się wsłuchać, by coś z tego zrozumieć.
Towarzystwa...?
Michael bardzo ostrożnie się wyprostował, bo nawet nie przeszła mu przez głowę taka - logiczna przecież - możliwość.
-Zrobiłbyś to dla mnie...? - wyszeptał, zanim zdążył ugryźć się w język i dodać coś jeszcze. To przecież obrzydliwe. Nie wiem, czy chcę, żebyś poznał t a k i e go mnie.
Ale on poznał już przecież martwego Caleba i Macnair też chyba do końca tego nie chciał.
Zrobiło mu się odrobinę, odrobineczkę cieplej, dopóki Caleb nie wspomniał o Kerrie. Poczuł, jak krew w żyłach ścina mu się lodowatym niepokojem. Poderwał głowę i wbił w ducha przenikliwe, trochę dzikie spojrzenie.
-Caleb, jeśli... coś wiesz, coś widziałeś, nie ściemniaj mi! - przerwał mu stanowczym głosem, choć nie aż tak ostrym, jak by mógł. Wydawało mu się, że przyjaciel coś pląta, ale nie ufał dzisiaj swoim zmysłom, nie ufał samemu sobie. Może wpadał w paranoję? Wziął głębszy oddech. -Miesiąc temu wytropiłem w Kornwalii szajkę morderców i gwałcicieli, tu chodzi o honor i życie mojej siostry, ona nic mi nie mówi i jest taka uparta, a wiesz przecież, że jest charłacz.. mugolk...że nawet się nie obroni... - wyrzucił z siebie z histeryczną pretensją, choć głos nagle mu się załamał.
tak na 89% podejrzewam że ściemniasz, ale pewności nie mam
Can I not save one
from the pitiless wave?
Miał rację, życie Michaela nie oszczędziło, nie mogło. Bliskie spotkanie z dementorem było wystarczającą wskazówką, nie potrzebował dopytywać więcej - być może dziś, podczas ich pierwszego od lat spotkania, nie było takiej potrzeby. Przyjdzie jeszcze moment, że wieczorem przy blasku ognia wymienią się okropnościami tragicznych czasów, ale powtarzać w kółko i w kółko to, co zostawiało na duszy najgłębsze ślady... było niepotrzebnym wbijaniem szpilek we własne wnętrzności. Lub w niematerialny umysł, gdyż Caleb wnętrzności już nie posiadał. Zgniły i rozsypały się w proch.
- Mi też ciągle zimno. Mamy coś wspólnego - zauważył niewesoło, wcale się nie licytując, a jedynie dopowiadając swoje do tej całej opowieści o ludzkiej niedoli. Cholera, wciąż czuł się człowiekiem i nie mógł wiecznie udawać sam przed sobą, że tak nie jest. Zwłaszcza w chwilach takich jak ta, gdy namacalnie dotykał cząstki przeszłości, tak ciężko było pogodzić się z tym, że umarł. - To nie do końca czarowanie, nie potrafię przywołać nic materialnego. Ale iluzja bywa przydatna. Zwłaszcza, gdy potrzebujesz kogoś zmylić. - Uśmiechnął się półgębkiem.
Nie przeszkadzało mu, że Michaelowi zdarzało się plątać w słowach i czynić pomyłki; ludzie przyzwyczaili się do tego, by o zmarłych mówić w czasie przeszłym, to dla nich naturalne. Po tylu latach nauczył się, żeby nie chować urazy o pierdoły, bo jakie właściwie miały znaczenie?
- Ja ciebie też lubię i nie tylko za to - Machnął ręką w powietrzu, bo nie mógł złapać go za bark; uciekał się do neutralnych gestów, które przy dobrych wiatrach powinny być dla przyjaciela zrozumiałe. - Strasznie mi przykro, że musiałeś doświadczyć nieszczęśliwej miłości. Najgorszemu wrogowi bym tego nie życzył - wymamrotał, poruszając smętnie stopami po żwirze pod ich stopami. Oczywiście, kamyki nie poruszyły się nawet o cal, tylko przenikały przez jego buty, jakby drwiąc z marnych prób. - Nie zrozum mnie źle, ja żyję nadzieją, że jest cała, zdrowa i... - urwał i zachichotał. - No, może "żyję" to złe słowo. Ale niewiele rzeczy mi pozostało poza nadzieją. Nie chcę utracić nawet tego. - Czy Michael mógł to zrozumieć? Czy niektóre rzeczy były zarezerwowane wyłącznie dla martwych? Na pewno nie. Ludzie się różnili, po prostu, to też należało zaakceptować.
Na moment zamilkł, wsłuchując się w opowieść przyjaciela i z rozrzewnieniem wspominając ich wspólne przygody z czasów świetlistej młodości. Tyle mieli wtedy planów, tyle pomysłów na siebie i świat. Gdzie to wszystko uciekło podczas lat poprzedzających wojnę? Czy już wtedy ciążył im na ramionach ciężar nadchodzących katastrof? Chyba i tego wolał nie być w stu procentach pewnym. Kiedy zeszli na temat likantropii, musiał się porządnie wsłuchać i nachylić, aby wyłapać co tam Michael mamrotał do własnych dłoni, ale zależało mu na tym, by mężczyzna nie musiał się powtarzać.
- Nie biczuj się, bo jeżeli będziesz w sobie tłamsił tyle negatywnych emocji i niechęci do siebie, to tym bardziej będzie ci trudno się powstrzymywać - mruknął ponuro, próbując przez meandry emocji i poczucia winy przecisnąć okruchy logiki; tylko tyle mógł zaoferować, nie mógł przecież obiecać, że zawsze przy nim będzie i powstrzyma go przed popełnianiem błędów. - Twoja siostra rozumie. Twoja rodzina rozumie. Musisz zadbać o siebie, o swój komfort. Jak będziesz myślał tylko o nich, to nie dasz rady opanować własnej głowy - Tak przyszło mu na myśl i zabrzmiało mądrze; być może potrafił jeszcze sypnąć jakąś dobrą radą. Uśmiechnął się dopiero, kiedy spostrzegł nadzieję w oczach przyjaciela. - Oczywiście, że zrobię. To dla mnie przyjemność, móc spędzić z tobą czas... i pomóc - Zwłaszcza teraz, gdy tak doskwierała mu samotność.
I jakby skończyli pierwszą od lat rozmowę na tym temacie, byłoby sielsko, ale oczywiście musiał mieć niewyparzony język i palnąć o Kerstin! Odwrócił niechętnie wzrok i długo się nie odzywał, ale rozminięcie się z tematem w tej chwili byłoby już nie w porządku. Zwłaszcza po tym, co usłyszał.
- Nie! Nie jest tak! - zaprzeczył szybko, bo na samą myśl, że mógłby być świadkiem takiego aktu na siostrze Michaela robiło mu się... chłodniej niż zwykle. - To nie było tak straszne, ale widziałem jak pewien facet... zaczepia twoją siostrę. Łapie ją za rękę. Mógłby zrobić jej krzywdę, był czarodziejem, ale wtedy przyszła jakaś kobieta i jej pomogła - wyrzucił z siebie w końcu, na razie wciąż pomijając imię. Może uda mu się wybrnąć z tego bez wstydu i oskarżeń? Gorzej, jeżeli Kerstin w jego sylwetce rozpoznałaby oprawcę.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Mi też ciągle zimno. Mamy coś wspólnego - zauważył niewesoło, wcale się nie licytując, a jedynie dopowiadając swoje do tej całej opowieści o ludzkiej niedoli. Cholera, wciąż czuł się człowiekiem i nie mógł wiecznie udawać sam przed sobą, że tak nie jest. Zwłaszcza w chwilach takich jak ta, gdy namacalnie dotykał cząstki przeszłości, tak ciężko było pogodzić się z tym, że umarł. - To nie do końca czarowanie, nie potrafię przywołać nic materialnego. Ale iluzja bywa przydatna. Zwłaszcza, gdy potrzebujesz kogoś zmylić. - Uśmiechnął się półgębkiem.
Nie przeszkadzało mu, że Michaelowi zdarzało się plątać w słowach i czynić pomyłki; ludzie przyzwyczaili się do tego, by o zmarłych mówić w czasie przeszłym, to dla nich naturalne. Po tylu latach nauczył się, żeby nie chować urazy o pierdoły, bo jakie właściwie miały znaczenie?
- Ja ciebie też lubię i nie tylko za to - Machnął ręką w powietrzu, bo nie mógł złapać go za bark; uciekał się do neutralnych gestów, które przy dobrych wiatrach powinny być dla przyjaciela zrozumiałe. - Strasznie mi przykro, że musiałeś doświadczyć nieszczęśliwej miłości. Najgorszemu wrogowi bym tego nie życzył - wymamrotał, poruszając smętnie stopami po żwirze pod ich stopami. Oczywiście, kamyki nie poruszyły się nawet o cal, tylko przenikały przez jego buty, jakby drwiąc z marnych prób. - Nie zrozum mnie źle, ja żyję nadzieją, że jest cała, zdrowa i... - urwał i zachichotał. - No, może "żyję" to złe słowo. Ale niewiele rzeczy mi pozostało poza nadzieją. Nie chcę utracić nawet tego. - Czy Michael mógł to zrozumieć? Czy niektóre rzeczy były zarezerwowane wyłącznie dla martwych? Na pewno nie. Ludzie się różnili, po prostu, to też należało zaakceptować.
Na moment zamilkł, wsłuchując się w opowieść przyjaciela i z rozrzewnieniem wspominając ich wspólne przygody z czasów świetlistej młodości. Tyle mieli wtedy planów, tyle pomysłów na siebie i świat. Gdzie to wszystko uciekło podczas lat poprzedzających wojnę? Czy już wtedy ciążył im na ramionach ciężar nadchodzących katastrof? Chyba i tego wolał nie być w stu procentach pewnym. Kiedy zeszli na temat likantropii, musiał się porządnie wsłuchać i nachylić, aby wyłapać co tam Michael mamrotał do własnych dłoni, ale zależało mu na tym, by mężczyzna nie musiał się powtarzać.
- Nie biczuj się, bo jeżeli będziesz w sobie tłamsił tyle negatywnych emocji i niechęci do siebie, to tym bardziej będzie ci trudno się powstrzymywać - mruknął ponuro, próbując przez meandry emocji i poczucia winy przecisnąć okruchy logiki; tylko tyle mógł zaoferować, nie mógł przecież obiecać, że zawsze przy nim będzie i powstrzyma go przed popełnianiem błędów. - Twoja siostra rozumie. Twoja rodzina rozumie. Musisz zadbać o siebie, o swój komfort. Jak będziesz myślał tylko o nich, to nie dasz rady opanować własnej głowy - Tak przyszło mu na myśl i zabrzmiało mądrze; być może potrafił jeszcze sypnąć jakąś dobrą radą. Uśmiechnął się dopiero, kiedy spostrzegł nadzieję w oczach przyjaciela. - Oczywiście, że zrobię. To dla mnie przyjemność, móc spędzić z tobą czas... i pomóc - Zwłaszcza teraz, gdy tak doskwierała mu samotność.
I jakby skończyli pierwszą od lat rozmowę na tym temacie, byłoby sielsko, ale oczywiście musiał mieć niewyparzony język i palnąć o Kerstin! Odwrócił niechętnie wzrok i długo się nie odzywał, ale rozminięcie się z tematem w tej chwili byłoby już nie w porządku. Zwłaszcza po tym, co usłyszał.
- Nie! Nie jest tak! - zaprzeczył szybko, bo na samą myśl, że mógłby być świadkiem takiego aktu na siostrze Michaela robiło mu się... chłodniej niż zwykle. - To nie było tak straszne, ale widziałem jak pewien facet... zaczepia twoją siostrę. Łapie ją za rękę. Mógłby zrobić jej krzywdę, był czarodziejem, ale wtedy przyszła jakaś kobieta i jej pomogła - wyrzucił z siebie w końcu, na razie wciąż pomijając imię. Może uda mu się wybrnąć z tego bez wstydu i oskarżeń? Gorzej, jeżeli Kerstin w jego sylwetce rozpoznałaby oprawcę.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Umrzeć, usnąć? Śnić może?
Bowiem sny owe, które mogą nadejść pośród snu śmierci, gdy już odrzucimy wrzawę śmiertelnych, budzą w nas wahanie, zmieniając życie w klęskę...
-Czujesz zimno? Myślałem, że duchy tylko je... roztaczają. - zmarszczył lekko brwi, spoglądając na przyjaciela ze współczuciem. To nadal był Caleb, brzmiał jak Caleb, najwyraźniej... nawet czuł jak Caleb? -Gdybym rozpalił tu ognisko, nic by nie pomogło? - upewnił się, żałując, że w Gryffindorze nie rozmawiał częściej z Prawie-Bez-Głowy Nickiem. Zresztą, przy prawie bezgłowym, nieznajomym duchu w staroświeckim stroju, łatwo było zapomnieć o jego człowieczeństwie.
A Cal... Cal wyglądał i zachowywał się prawie tak samo, jak wtedy, gdy widzieli się po raz ostatni. Prawie, bo był poważniejszy, widać w nim było więcej melancholii, tak jakby czas albo śmierć albo dementorzy jednak go trochę zmienili. Młodzieńcza twarz nadal należała jednak do dwudziestodwulatka, a uśmiech przywodził na myśl dawne, beztroskie chwile. Inne życie, w którym najpoważniejszym zmartwieniem Tonksa było całowanie Cory po pijaku (to akurat bolało aż do teraz...), ukrywanie kaca przed Rineheartem i kreatywne wynajdywanie Calowi zagranicznych zakątków na spędzenie reszty życia z ukochaną.
Zatęsknił za tamtym życiem.
Uśmiechnął się blado i lekko musnął palcami ramię Macnaira. Wiedział, że go nie dotknie i że poczuje tylko zimno - ale dzięki ciepłym słowom, już nie bał się chłodu. I... jakoś chciał pokazać przyjacielowi, że dobrze, że jest (chociaż to pewnie niedobrze, powinien przecież albo żyć albo być po drugiej stronie...), a w słowach mocny nie był.
Pokręcił lekko głową, gdy Cal zaczął mu współczuć.
-Nie, to nie tak... - zaprotestował, niespodziewanie dla samego siebie. W końcu były chwile, gdy żałował tamtego romansu, gdy wyrzucał sobie, że lepiej byłoby nigdy nie poznać Forsythii. Zamrugał, uświadomiwszy sobie, że ostatnio myślał o niej z żalem jeszcze przed wyjazdem do Norwegii. Potem jakoś... przestał. -Tak, to było nieszczęśliwe, zwłaszcza, że nie mogłem nawet nikomu opowiedzieć. Ukrywaliśmy się, sam wiesz jak to jest. - tyle, że on nie chciał się dłużej ukrywać i nie rozumiał lęku Forsythii. -Ale... cieszę się, że chociaż wiem, jak to jest. - mruknął, odruchowo spoglądając w stronę gwiazd. Jak to jest kochać. Obydwaj dowiedzieli się tego przed śmiercią, jeden dosłowną, drugi metaforyczną.
I obydwaj - choć serce Michaela nadal biło - sądzili, że już nie pokochają. Hannah... Hannah mógł katastrofalnie skrzywdzić, musiał o niej zapomnieć. O Corze też. O wszystkich. I o tym głupstwie, które zrobił kilka dni temu. Może już zwariował z samotności, ale to było lepsze niż alternatywa, rozsądniejsze.
Pokiwał głową, usiłując zrozumieć tą nadzieję, którą Caleb wolał od najmilszej albo najgorszej prawdy. Może nie był w stanie znieść myśli, że ona ułożyła sobie życie? To naturalne. Przed narzeczonym Sythii Tonks uciekł aż do Oslo.
-Mógłbym jej pomóc. Jeśli kiedykolwiek będziesz... gotowy jej poszukać. - obiecał miękko, choć czasem nie umiał pomóc nawet sobie. Innym pomagało się jakoś łatwiej.
Uśmiechnął się blado. Wydarzenia ostatnich kilku tygodni były zbyt szalone, zbyt niedopuszczalne by przestał się za nie obwiniać - bał się i brzydził teraz wilkołaka jeszcze bardziej niż zwykle. Kropla drąży jednak skałę, a słowa Caleba docierały do niego jakoś wyraźniej, niż jakże podobny przekaz usłyszany w sierpniu od Alexandra. Nie wymażą poczucia winy, ale może z nim zostaną, może przypomni je sobie w jakimś odpowiednim momencie. Na przykład, gdy znowu spojrzy na mocną gałąź drzewa przed domem i odczuje pokusę, by to wszystko skończyć. Dołączyć do Caleba w świecie, w którym nie ma już ciała, ale w którym ciało nie staje się co miesiąc (lub częściej!) narzędziem zniszczenia. Skinął głową, wdzięczny za pomoc, próbując uwierzyć nawet, że jego rodzina też rozumie, aż...
...dowiedział się, że jego rodzina, jego rodzona siostra wpadła w tarpaty i nawet nie raczyła go o nich poinformować.
-Jaka kobieta? Widziałeś ją...? - spytał szybko, zaschło mu w gardle. Gdzieś w trzewiach poczuł znajomą, gorącą wściekłość. Kto śmiał... -Widziałeś tego faceta? Kiedy to było? - zapytał niższym, trochę nieswoim głosem. Wyprostował się, biorąc głęboki wdech. -Była taka cała szajka, w Wistmans Wood, polowali... polowali na mugolki i mugolaczki. Jeśli dotarli aż tutaj... - pokręcił głową, przygryzł wargę. -Zabili jakąś dziewczynę w Kornwalii, wiesz? A potem chcieli... potem ich wytropiłem, gdy... - na samą myśl, że ktoś mógłby to zrobić Kerstin, zaczął lekko drżeć z zimnego lęku i odurzającej, palącej złości. -Rozerwałem na strzępy ich wszystkich i po raz pierwszy nie żałowałem wtedy mojej klątwy. - wypalił nagle, chrapliwie, po raz pierwszy przyznając się do tej satysfakcji przed samym sobą, przed Calebem, przed Fenrirem. Obiecał mu krew i spokojnie, proszę bardzo, najwyraźniej na świecie nie brakowało osób, które trzeba było trzymać z dala od bliskich, od Kerstin, od Doliny Godryka. Na przykład sześć stóp pod ziemią.
-Dziękuję, że mi powiedziałeś. - oderwał wzrok od grobu i spojrzał z wdzięcznością na Cala.
Lubił go.
A Cal... Cal wyglądał i zachowywał się prawie tak samo, jak wtedy, gdy widzieli się po raz ostatni. Prawie, bo był poważniejszy, widać w nim było więcej melancholii, tak jakby czas albo śmierć albo dementorzy jednak go trochę zmienili. Młodzieńcza twarz nadal należała jednak do dwudziestodwulatka, a uśmiech przywodził na myśl dawne, beztroskie chwile. Inne życie, w którym najpoważniejszym zmartwieniem Tonksa było całowanie Cory po pijaku (to akurat bolało aż do teraz...), ukrywanie kaca przed Rineheartem i kreatywne wynajdywanie Calowi zagranicznych zakątków na spędzenie reszty życia z ukochaną.
Zatęsknił za tamtym życiem.
Uśmiechnął się blado i lekko musnął palcami ramię Macnaira. Wiedział, że go nie dotknie i że poczuje tylko zimno - ale dzięki ciepłym słowom, już nie bał się chłodu. I... jakoś chciał pokazać przyjacielowi, że dobrze, że jest (chociaż to pewnie niedobrze, powinien przecież albo żyć albo być po drugiej stronie...), a w słowach mocny nie był.
Pokręcił lekko głową, gdy Cal zaczął mu współczuć.
-Nie, to nie tak... - zaprotestował, niespodziewanie dla samego siebie. W końcu były chwile, gdy żałował tamtego romansu, gdy wyrzucał sobie, że lepiej byłoby nigdy nie poznać Forsythii. Zamrugał, uświadomiwszy sobie, że ostatnio myślał o niej z żalem jeszcze przed wyjazdem do Norwegii. Potem jakoś... przestał. -Tak, to było nieszczęśliwe, zwłaszcza, że nie mogłem nawet nikomu opowiedzieć. Ukrywaliśmy się, sam wiesz jak to jest. - tyle, że on nie chciał się dłużej ukrywać i nie rozumiał lęku Forsythii. -Ale... cieszę się, że chociaż wiem, jak to jest. - mruknął, odruchowo spoglądając w stronę gwiazd. Jak to jest kochać. Obydwaj dowiedzieli się tego przed śmiercią, jeden dosłowną, drugi metaforyczną.
I obydwaj - choć serce Michaela nadal biło - sądzili, że już nie pokochają. Hannah... Hannah mógł katastrofalnie skrzywdzić, musiał o niej zapomnieć. O Corze też. O wszystkich. I o tym głupstwie, które zrobił kilka dni temu. Może już zwariował z samotności, ale to było lepsze niż alternatywa, rozsądniejsze.
Pokiwał głową, usiłując zrozumieć tą nadzieję, którą Caleb wolał od najmilszej albo najgorszej prawdy. Może nie był w stanie znieść myśli, że ona ułożyła sobie życie? To naturalne. Przed narzeczonym Sythii Tonks uciekł aż do Oslo.
-Mógłbym jej pomóc. Jeśli kiedykolwiek będziesz... gotowy jej poszukać. - obiecał miękko, choć czasem nie umiał pomóc nawet sobie. Innym pomagało się jakoś łatwiej.
Uśmiechnął się blado. Wydarzenia ostatnich kilku tygodni były zbyt szalone, zbyt niedopuszczalne by przestał się za nie obwiniać - bał się i brzydził teraz wilkołaka jeszcze bardziej niż zwykle. Kropla drąży jednak skałę, a słowa Caleba docierały do niego jakoś wyraźniej, niż jakże podobny przekaz usłyszany w sierpniu od Alexandra. Nie wymażą poczucia winy, ale może z nim zostaną, może przypomni je sobie w jakimś odpowiednim momencie. Na przykład, gdy znowu spojrzy na mocną gałąź drzewa przed domem i odczuje pokusę, by to wszystko skończyć. Dołączyć do Caleba w świecie, w którym nie ma już ciała, ale w którym ciało nie staje się co miesiąc (lub częściej!) narzędziem zniszczenia. Skinął głową, wdzięczny za pomoc, próbując uwierzyć nawet, że jego rodzina też rozumie, aż...
...dowiedział się, że jego rodzina, jego rodzona siostra wpadła w tarpaty i nawet nie raczyła go o nich poinformować.
-Jaka kobieta? Widziałeś ją...? - spytał szybko, zaschło mu w gardle. Gdzieś w trzewiach poczuł znajomą, gorącą wściekłość. Kto śmiał... -Widziałeś tego faceta? Kiedy to było? - zapytał niższym, trochę nieswoim głosem. Wyprostował się, biorąc głęboki wdech. -Była taka cała szajka, w Wistmans Wood, polowali... polowali na mugolki i mugolaczki. Jeśli dotarli aż tutaj... - pokręcił głową, przygryzł wargę. -Zabili jakąś dziewczynę w Kornwalii, wiesz? A potem chcieli... potem ich wytropiłem, gdy... - na samą myśl, że ktoś mógłby to zrobić Kerstin, zaczął lekko drżeć z zimnego lęku i odurzającej, palącej złości. -Rozerwałem na strzępy ich wszystkich i po raz pierwszy nie żałowałem wtedy mojej klątwy. - wypalił nagle, chrapliwie, po raz pierwszy przyznając się do tej satysfakcji przed samym sobą, przed Calebem, przed Fenrirem. Obiecał mu krew i spokojnie, proszę bardzo, najwyraźniej na świecie nie brakowało osób, które trzeba było trzymać z dala od bliskich, od Kerstin, od Doliny Godryka. Na przykład sześć stóp pod ziemią.
-Dziękuję, że mi powiedziałeś. - oderwał wzrok od grobu i spojrzał z wdzięcznością na Cala.
Lubił go.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Wypowiadając beztroskie słowa, nie zastanawiał się nad tym, jakie kryje się za nimi znaczenie. Czy potrafił jeszcze odczuwać chłód? Wydawało się instynktowne, że jako duch nie ma już szans na nic więcej; jego postać, niematerialna esencja, była dużo chłodniejsza od żywej materii, nie potrzebował termometru ani zaklęcia, aby się co do tego upewnić. Jak to jednak było z jego odczuciami? Czy gdyby zastanowić się nad tym szerzej, nie powinien nie mieć prawa do mówienia o prawdziwych bodźcach? W takiej temperaturze, w jakiej Caleb przebywał cały czas, Michael dawno dostałby hipotermii.
- Wydaje mi się, że jestem już w stanie czuć tylko to, co bardzo intensywne. Obrzydliwe albo bardzo ostre jedzenie; nie jem go, ale czuję smak. Rzadko, ale czasami docierają do mnie silne zapachy. Nie poczuję powiewu, ale wichurę już tak. - Uśmiechnął się niewesoło, kiedy przyjaciel spróbował poklepać go po ramieniu. To w żaden sposób nie poczyniło mu różnicy, poza tym, że wzrokiem dostrzegł, jak męska dłoń zatapia się w półprzeźroczystym materiale skórzanej kurtki. - Może gdybym wlazł do tego ogniska? Kto wie, nigdy nie próbowałem - uznał, tęskniąc widocznie za gorącym, hiszpańskim latem, wieczornymi eskapadami i odpoczywaniem przy kominku.
Wysłuchał przyjaciela w milczeniu, kiwając głową i kręcąc młynki błękitnymi kciukami. Nie wiedział, co może powiedzieć, z własnego doświadczenia pamiętał, że żadne słowa nie miały mocy zaleczyć złamanego serca.
- To było... zanim ja... wiesz, umarłem? - zapytał, zastanawiając się, czy Michael musiał cierpieć również z tego powodu, że uznał, iż nie powinien dzielić się tym nawet z Calebem. - Przykro mi, że nie miałeś nikogo. Ja chociaż mogłem wygadać się tobie. Zwłaszcza po paru głębszych... - parsknął, odchylając głowę i spoglądając na księżyc. Dla Mike'a srebrna tarcza musiała być teraz przekleństwem.
Zrozumiał i doceniał wolę Michaela, aby pomóc mu z odnalezieniem byłej narzeczonej, ale z powodów znanych tylko sobie nie mógł w tym momencie na tę ofertę przystać. Gdyby dowiedział się, że ułożyła sobie życie z kimś innym, nie byłby wcale zły; może tylko smutny, zawiedziony tym, jak potoczył się jego los. W głębi ducha jednak liczył na to, że jest szczęśliwa i wyjechała za granicę, aby budować rodzinę w spokoju. Dużo większym ciosem, takim, którego nie byłby w stanie znieść i który w innym wypadku popchnąłby go do samobójstwa, byłaby wiedza, że miłość jego życia zginęła w wojnie, w której z dużym prawdopodobieństwem brał udział jego brat. Jaki ten świat był niesprawiedliwy.
Z początku zabrakło mu słów, gdy Michael drążył temat wypadku na cmentarzu. Skrzywił się i rozłożył ręce, szukając wytłumaczenia, ale nie mógł zebrać się na odwagę. Jak tchórz.
- To paskudne. Zasłużyli na to - potwierdził cicho, zerkając na Michaela ze słabo skrywanym współczuciem. Trawił go też niepokój. Cillian nigdy by czegoś takiego nie zrobił, prawda? Nie miał zamiaru... - To nie byli oni, tylko zwykły awanturnik. Kretyn - wymamrotał, przecierając czoło widmową dłoń tak, jakby pojawił się na nim pot. - To było z dwa miesiące temu. Uratowała ją jakaś przechodnia dziewczyna, nie znam jej. Ale potem już tu nie wróciła i jego też nie widziałem - powiedział zgodnie z prawdą, cały czas zatajając imię porywacza i mając zamiar uciec od odpowiedzi. - Powinieneś już iść, Michael. Muszę odpocząć - Wyciągnął rękę i dotknął przyjaciela ostatni raz, posyłając mu ciepłe spojrzenie. - Będę tu na ciebie zawsze czekał. Wpadaj, kiedy masz ochotę.
I to mówiąc, rozpłynął się w chłodnym, październikowym powietrzu.
/zt x2
- Wydaje mi się, że jestem już w stanie czuć tylko to, co bardzo intensywne. Obrzydliwe albo bardzo ostre jedzenie; nie jem go, ale czuję smak. Rzadko, ale czasami docierają do mnie silne zapachy. Nie poczuję powiewu, ale wichurę już tak. - Uśmiechnął się niewesoło, kiedy przyjaciel spróbował poklepać go po ramieniu. To w żaden sposób nie poczyniło mu różnicy, poza tym, że wzrokiem dostrzegł, jak męska dłoń zatapia się w półprzeźroczystym materiale skórzanej kurtki. - Może gdybym wlazł do tego ogniska? Kto wie, nigdy nie próbowałem - uznał, tęskniąc widocznie za gorącym, hiszpańskim latem, wieczornymi eskapadami i odpoczywaniem przy kominku.
Wysłuchał przyjaciela w milczeniu, kiwając głową i kręcąc młynki błękitnymi kciukami. Nie wiedział, co może powiedzieć, z własnego doświadczenia pamiętał, że żadne słowa nie miały mocy zaleczyć złamanego serca.
- To było... zanim ja... wiesz, umarłem? - zapytał, zastanawiając się, czy Michael musiał cierpieć również z tego powodu, że uznał, iż nie powinien dzielić się tym nawet z Calebem. - Przykro mi, że nie miałeś nikogo. Ja chociaż mogłem wygadać się tobie. Zwłaszcza po paru głębszych... - parsknął, odchylając głowę i spoglądając na księżyc. Dla Mike'a srebrna tarcza musiała być teraz przekleństwem.
Zrozumiał i doceniał wolę Michaela, aby pomóc mu z odnalezieniem byłej narzeczonej, ale z powodów znanych tylko sobie nie mógł w tym momencie na tę ofertę przystać. Gdyby dowiedział się, że ułożyła sobie życie z kimś innym, nie byłby wcale zły; może tylko smutny, zawiedziony tym, jak potoczył się jego los. W głębi ducha jednak liczył na to, że jest szczęśliwa i wyjechała za granicę, aby budować rodzinę w spokoju. Dużo większym ciosem, takim, którego nie byłby w stanie znieść i który w innym wypadku popchnąłby go do samobójstwa, byłaby wiedza, że miłość jego życia zginęła w wojnie, w której z dużym prawdopodobieństwem brał udział jego brat. Jaki ten świat był niesprawiedliwy.
Z początku zabrakło mu słów, gdy Michael drążył temat wypadku na cmentarzu. Skrzywił się i rozłożył ręce, szukając wytłumaczenia, ale nie mógł zebrać się na odwagę. Jak tchórz.
- To paskudne. Zasłużyli na to - potwierdził cicho, zerkając na Michaela ze słabo skrywanym współczuciem. Trawił go też niepokój. Cillian nigdy by czegoś takiego nie zrobił, prawda? Nie miał zamiaru... - To nie byli oni, tylko zwykły awanturnik. Kretyn - wymamrotał, przecierając czoło widmową dłoń tak, jakby pojawił się na nim pot. - To było z dwa miesiące temu. Uratowała ją jakaś przechodnia dziewczyna, nie znam jej. Ale potem już tu nie wróciła i jego też nie widziałem - powiedział zgodnie z prawdą, cały czas zatajając imię porywacza i mając zamiar uciec od odpowiedzi. - Powinieneś już iść, Michael. Muszę odpocząć - Wyciągnął rękę i dotknął przyjaciela ostatni raz, posyłając mu ciepłe spojrzenie. - Będę tu na ciebie zawsze czekał. Wpadaj, kiedy masz ochotę.
I to mówiąc, rozpłynął się w chłodnym, październikowym powietrzu.
/zt x2
Umrzeć, usnąć? Śnić może?
Bowiem sny owe, które mogą nadejść pośród snu śmierci, gdy już odrzucimy wrzawę śmiertelnych, budzą w nas wahanie, zmieniając życie w klęskę...
31 październik 1957
Wyraźnie pobyt w Dolinie Godryka na razie okazywał się całkiem przyjemnym. Chyba zaczynał tęsknić za znajomymi z Hogwartu, szczególnie że z dużą ich częścią nie urwał mu się kontakt dwa lata temu, a może nawet i dawniej? Po egzaminach, po zakończeniu szkoły - chyba za bardzo skupił się na sobie i Jeanie, i taborze, bo w końcu to w nim miał być jego ośrodek życia. Wysłanie okazyjnej sowy, a później... później już wszystko działo się tak szybko, jednocześnie wlekąc niezmiernie, a on sam nie chciał po prostu przyznać się do tego, do czego przyczynił się podejmując głupie i tchórzowskie decyzje. Oczywiście, że bał się, żeby to wszystko wyszło na jaw! Kto by na niego mógł spojrzeć tak jak wcześniej? Kto byłby w stanie powiedzieć, że „przecież nic się nie stało”? Zawsze pakował i siebie, i znajomych w kłopoty, ale to jak tabor został wymordowany... to przecież było za dużo.
Dlatego z jednej strony cieszył się, że dużo znajomych z Hogwartu nie było na tyle bliskimi znajomymi, aby chcieli drążyć w to, dlaczego nie podróżuje z taborem, co tam u reszty jego rodzeństwa - zazwyczaj były to krótkie zapytania i krótkie odpowiedzi, po czym można było przenieść się na bardziej interesujące tematy, chociażby jak teraz kiedy szedł z Castorem przez Dolinę, kierując się na groby i trzymając w ręce bimber zabrany z domu Sproutów. Cóż, dobrze się zdarzyło, że wczoraj wpadł na Aurorę, bo nie dość, że został ugoszczony i przenocowania, to jeszcze mógł nieco powspominać z kolegą Puchonem.
- To co chciałeś tutaj robić, jakiś grób odwiedzić? Sprzątnąć? - zapytał, zerkając w metalowy kubek, który zabrał również z domu Sproutów, a raczej dwa - bo dla każdego po jednym. Do bimbru przecież idealnie. - Dobra, to jak się odnajdujecie tutaj? Te groby wyglądają na ułożone dość losowo... - rzucił, stawiając kubki zaraz na drewnianej ławeczce, żeby rozlać nieco alkoholu na osłodę. W końcu już tak wlekli się po nieszczęsnym cmentarzu od dłuższego czasu, bo Castor szukał jakiegoś, najwyraźniej nieco starszego, grobu jakiejś krewnej czy krewnego, który - przynajmniej tak rozumiał Tomek - chyba zmarł w noc duchów. Niefortunna data do przebywania na cmentarzu, ale chyba najstarszy z Doe nie bardzo się w tym momencie zastanawiał nad tym, dlaczego mieliby tak właściwie nie przebywać tutaj i zbierać się czym prędzej. Tym bardziej, że już poprzedniego dnia podczas spotkania z Aurorą otocznie płatało mu figle i najadł się przez nie strachu - tym razem nie miał zamiaru się tak łatwo nabrać. Co złego by im się mogło przecież stać?
Rozlał mniej więcej po równo bimbru do kubków, zaraz podając jeden z nich Castorowi. - Dobra, może moment odpoczynku i przejdziemy jeszcze raz od krawędzi cmentarza? - rzucił proponując, bo skoro już się zgodził z kolegą tutaj przyjść, mógł zaoferować nieco pomocy w szukaniu odpowiedniego nagrobka. - To swoją drogą, jak tam? Jakaś potencjalna pani Sprout jest na oku czy nie rozglądałeś się? Wiem, wiem, mamy wojnę... Ale wojna kiedyś się skończy, będzie trzeba znaleźć kogoś, prawda? - zapytał, bo w końcu co było lepszego od rozmowy ze starym kolegą i jakiś ładnych kobietach w ich życiu i może potencjalnych żonach? Nawet, jeśli sam Thomas nie miał zbyt wielkiego szczęścia w tej kwestii, bo jego żona zmarła dość szybko po weselu - głównie przez jego własną głupotę - to wciąż ten temat był idealny do kubka z alkoholem i do starych wspominek!
Wyraźnie pobyt w Dolinie Godryka na razie okazywał się całkiem przyjemnym. Chyba zaczynał tęsknić za znajomymi z Hogwartu, szczególnie że z dużą ich częścią nie urwał mu się kontakt dwa lata temu, a może nawet i dawniej? Po egzaminach, po zakończeniu szkoły - chyba za bardzo skupił się na sobie i Jeanie, i taborze, bo w końcu to w nim miał być jego ośrodek życia. Wysłanie okazyjnej sowy, a później... później już wszystko działo się tak szybko, jednocześnie wlekąc niezmiernie, a on sam nie chciał po prostu przyznać się do tego, do czego przyczynił się podejmując głupie i tchórzowskie decyzje. Oczywiście, że bał się, żeby to wszystko wyszło na jaw! Kto by na niego mógł spojrzeć tak jak wcześniej? Kto byłby w stanie powiedzieć, że „przecież nic się nie stało”? Zawsze pakował i siebie, i znajomych w kłopoty, ale to jak tabor został wymordowany... to przecież było za dużo.
Dlatego z jednej strony cieszył się, że dużo znajomych z Hogwartu nie było na tyle bliskimi znajomymi, aby chcieli drążyć w to, dlaczego nie podróżuje z taborem, co tam u reszty jego rodzeństwa - zazwyczaj były to krótkie zapytania i krótkie odpowiedzi, po czym można było przenieść się na bardziej interesujące tematy, chociażby jak teraz kiedy szedł z Castorem przez Dolinę, kierując się na groby i trzymając w ręce bimber zabrany z domu Sproutów. Cóż, dobrze się zdarzyło, że wczoraj wpadł na Aurorę, bo nie dość, że został ugoszczony i przenocowania, to jeszcze mógł nieco powspominać z kolegą Puchonem.
- To co chciałeś tutaj robić, jakiś grób odwiedzić? Sprzątnąć? - zapytał, zerkając w metalowy kubek, który zabrał również z domu Sproutów, a raczej dwa - bo dla każdego po jednym. Do bimbru przecież idealnie. - Dobra, to jak się odnajdujecie tutaj? Te groby wyglądają na ułożone dość losowo... - rzucił, stawiając kubki zaraz na drewnianej ławeczce, żeby rozlać nieco alkoholu na osłodę. W końcu już tak wlekli się po nieszczęsnym cmentarzu od dłuższego czasu, bo Castor szukał jakiegoś, najwyraźniej nieco starszego, grobu jakiejś krewnej czy krewnego, który - przynajmniej tak rozumiał Tomek - chyba zmarł w noc duchów. Niefortunna data do przebywania na cmentarzu, ale chyba najstarszy z Doe nie bardzo się w tym momencie zastanawiał nad tym, dlaczego mieliby tak właściwie nie przebywać tutaj i zbierać się czym prędzej. Tym bardziej, że już poprzedniego dnia podczas spotkania z Aurorą otocznie płatało mu figle i najadł się przez nie strachu - tym razem nie miał zamiaru się tak łatwo nabrać. Co złego by im się mogło przecież stać?
Rozlał mniej więcej po równo bimbru do kubków, zaraz podając jeden z nich Castorowi. - Dobra, może moment odpoczynku i przejdziemy jeszcze raz od krawędzi cmentarza? - rzucił proponując, bo skoro już się zgodził z kolegą tutaj przyjść, mógł zaoferować nieco pomocy w szukaniu odpowiedniego nagrobka. - To swoją drogą, jak tam? Jakaś potencjalna pani Sprout jest na oku czy nie rozglądałeś się? Wiem, wiem, mamy wojnę... Ale wojna kiedyś się skończy, będzie trzeba znaleźć kogoś, prawda? - zapytał, bo w końcu co było lepszego od rozmowy ze starym kolegą i jakiś ładnych kobietach w ich życiu i może potencjalnych żonach? Nawet, jeśli sam Thomas nie miał zbyt wielkiego szczęścia w tej kwestii, bo jego żona zmarła dość szybko po weselu - głównie przez jego własną głupotę - to wciąż ten temat był idealny do kubka z alkoholem i do starych wspominek!
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Grób Caleba Macnaira
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka