Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Grób Caleba Macnaira
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Grób Caleba Macnaira
Nagrobek znajduje się w odległej alejce na samym skraju cmentarza w Dolinie Godryka. Ścieżka między grobami jest tutaj wąska, porośnięta mchem oraz niesforną trawą. Większość płyt jest nadgryziona zębem czasu, porzucona, co usprawiedliwiają bardzo odległe daty zgonów. Caleb Macnair jest jednym z niewielu świeższych lokatorów, ale stopniem zepsucia i zaniedbaniem wcale nie odstaje od pozostałych. Gdyby ktokolwiek zdecydował się go odwiedzić, czeka na niego stara, drewniana ławeczka, w której brakuje jednej deski. Na płycie nagrobnej stoją natomiast przerdzewiałe, dawno wygasłe znicze.
Nagłe pojawienie się na Wrzosowisku nikogo innego jak Thomasa Doe we własnej osobie szybko przypomniało Castorowi, jak silna jest pamięć emocjonalna. Choć cieszył się z nagłego odnalezienia dawnego kolegi w progach własnego domu, tylko przez ułamek sekundy układając w głowie kolejną prośbę do siostry, by ze względu na wojenną zawieruchę nie przyprowadzała — w miarę możliwości — do ich domu każdej napotkanej znajdy, o tyle dał się ograć, tak jak dawał się ogrywać przez cały swój pobyt w Hogwarcie, ulegając całkiem prędko przyjaznym motywom siostry i urokowi osobistemu byłego już Gryfona.
Przypłacił to jednak — dzięki wcześniej wspomnianej pamięci emocjonalnej — nagłym bólem głowy. Początkowo tłumaczył go sobie zwykłym niedospaniem, później zaczął snuć teorię, że nowe zapachy w domu drażniły go znacznie mocniej, niż mógłby przypuszczać, pod koniec drugiej godziny spędzonej przy stole uznając, że chyba to wszystko jest jednak winą zbliżającej się wielkimi krokami pełni i musi po prostu zagryźć zęby, postroić kilka ładnych min, a wszystko wróci na dobre tory. Dopiero gdy składał głowę do snu, olśniło go — widok Thomasa powiązał się w jego pamięci bardzo silnie z koniecznością wzmożonego wysiłku umysłowego. I tak jak kiedyś faktycznie musiał wyjątkowo uważać przy nim na słowa, by nie podrzucić mu kolejnego głupiego pomysłu, wspinać się na wyżyny dedukcji, by przewidzieć, jakiż to nowy, pewnie zabawny i irytujący jednocześnie plan kiełkował mu pod ciemną czupryną, a potem dochodzić do punktu wyjścia jego planów, przebijając się przez mur niechęci (zrozumiałej) i krótkich odpowiedzi (niezrozumiałych zupełnie, bo Doe kantował jak mało kto), tak teraz ciężko było mu przyswoić informację, że... już nie musiał.
Mógł spędzić z nim po prostu wieczór, ranek i popołudnie, poddając się absolutnie podstawowym obowiązkom i tkać rozmowy o wszystkim i niczym jednocześnie. Tak, jakby przeszłość szkolna została przez nich zupełnie zepchnięta w najdalsze kąty pamięci, bo oto byli przecież dorośli, słyszał gdzieś nawet, że Thomas był nawet mężem, ale nie wierzył chyba do końca w te rewelacje, bo kto jak kto, ale on na męża mu zupełnie nie pasował. Jeżeli jednak był — Castor miał nadzieję, że trafił na dziewczę cierpliwe i mądre, bo bez tych dwóch przymiotów w przynajmniej jednej z małżeńskich cząstek nie wróżył temu związkowi przyszłości.
Skoro nie miał zbyt wielkich zadatków na przewidywanie przyszłości, postanowił zanurzyć się — no i kolegę, tak całkiem przy okazji — w znajomych odmętach przeszłości. Zbliżająca się Noc Duchów dawała dobry pretekst do wizyty na cmentarzu, uprzątnięcia grobów i zrobienia dobrego uczynku. Zazwyczaj należało to do obowiązków matki Aurory i Castora, jednak w obliczu jej choroby, syn zaoferował się, że spełni tę specyficzną, lecz ważną powinność w jej imieniu. A jeżeli mógł zrobić to w doborowym towarzystwie, nie zamierzał dodatkowo narzekać.
— Odwiedzić i sprzątnąć. To się chyba nie wyklucza? — zmrużone pomimo pomocy szkieł korekcyjnych oczy Castora przesuwały się po imionach i nazwiskach wykutych w nagrobkach. Wiedział, kogo szukał, bywał na cmentarzu całkiem często, choć miał wrażenie, że między każdymi odwiedzinami mijały prawie tysiąclecia.
Jak ten czas leci.
— Może się wydawać, że wszystko jest porozrzucane, ale mamy na to sposób — ciągnął dalej, tonem nieco przypominającym profesorski, ale może po prostu zbyt mocno wczuł się w lokalnego przewodnika i zbyt intensywnie myślał nad tym, jak wytłumaczyć go najprościej. — Odwrotnie do ruchu wskazówek zegara i w odwrotnym porządku alfabetycznym. Co do roku pochówku to... o ile się nie mylę, jest już całkiem chronologicznie. Ale słyszałem, że kiedyś był pomysł, by zatrudnić na stałe numerologa, który miałby wyliczać jakieś...
Skupiony na własnych myślach Sprout zaczął kręcić rękoma, jakby powietrze, które poruszał, miało przywiać mu do głowy właściwe słowo. Dopiero wtedy łokciem zetknął się z kolegą i usłyszał znajome dźwięczenie metalowych kubków. Szaro—błękitne spojrzenie od razu ściągnęło się w ich kierunku, by następnie przenieść się na raczej zadowoloną twarz młodszego z dwójki.
— ...wartości i przyporządkowywać je do odpowiednich kwater. Czy to nie kubki z naszego domu?
I wziął Castor większy oddech, klatka piersiowa uniosła się pod zapiętym płaszczem wraz z ramionami, by opaść wreszcie, w wyrazie delikatnej rezygnacji, bo proszenie Thomasa, by nie zabierał rzeczy bez pytania, byłoby pewnie tak samo skuteczne co zabronienie psu szczekania. Ruszył więc przed siebie znowu, poszukując grobu babci Wilhelminy Sprout, która w istocie zmarła w Noc Duchów i z tego co mówiła mama — była z tego powodu bardzo ucieszona. Ciężko było Castorowi dojść do tego, z jakiego powodu ktokolwiek cieszyłby się z własnej śmierci, lecz obowiązek obowiązkiem, kwiaty ze szklarni pod pachą i oleisty kaganek wystający z kieszeni płaszcza.
— Przysięgam, że gdy byłem ostatnio, babcia Wilhelmina leżała gdzieś tutaj — zmarszczone w konsternacji brwi i wysunięta z deka dolna warga idealnie współgrały z pełnym niezrozumienia tonem głosu; w takim wypadku, gdy zabłądzili (a może przez paplanie Thomasa po prostu przegapił ten—jeden—punkt—orientacyjny i przez to nie mogli dotrzeć do celu?) moment odpoczynku nie mógł brzmieć jak zły pomysł. Całe szczęście, że wiedzieli, którędy do wyjścia z cmentarza, bo wizja spędzenia na nim tej konkretnej nocy nie napawała Castora optymizmem, z całym szacunkiem do mieszkańców tegoż miejsca.
Zmarszczył nos, gdy w nozdrza uderzył go ostry zapach bimbru. Bimber też podwędził? W takiej sytuacji nie mógł nawet rozprawiać przez dłuższą chwilę o tym, że nie tak zapamiętał zapach alkoholu, że ten wydawał się być o stokroć bardziej intensywny i jeżeli to samo stało się ze smakiem — to chyba skończy dość szybko. Nie powiedział jednak nic; ani na lepkie ręce Doe, ani na woń alkoholu, bo przejął kubek bez większych protestów i całe szczęście, że wciąż walczył z nadchodzącym kichnięciem, bo gdyby nie to, na pytanie kolegi przybrałby minę jeszcze głupszą, niż miał teraz.
— Książkę piszesz, czy zachciało ci się bawić w swatkę? — rzucił może troszkę niekulturalnie, jednak ledwo balansując pomiędzy rozbawieniem a rozdrażnieniem. Gdyby podobne pytanie zadał mu ktokolwiek inny, otrzymałby pewnie krótki wykład na temat niewtrącania się w nie swoje sprawy, jednak cygański urok zdawał się działać całkiem efektywnie przeciwko Sproutom każdej płci, stąd też raczej łagodne, zakrapiane humorem podejście. — No kiedyś będzie trzeba, ale powiem ci szczerze, że odkąd wróciłem z Londynu mam ręce pełne roboty i niewiele czasu na romantyczne podchody. Szlachcice to mają jednak prościej, ktoś się ugada ponad ich głowami, znać się nawet nie muszą, zaraz piękne pierścionki, zaproszenia pisane kursywą, huczne wesela i posag bez rujnowania rodzinnego budżetu...
Oho, komuś zebrało się na gorzkie żale!
Tak gorzkie, że musiał przemyć je pierwszą cieczą, którą miał w zasięgu ręki i tak się stało, że był to bimber. Wziął więc łyka, oczywiście trochę za dużego, a to spowodowało wyłącznie palenie w przełyku i nieprzebraną chęć kasłania, co oczywiście uczynił. Skrzywił się przy tym komicznie, bo i nie nawykł do picia domowych bimbrów, na pewno nie bez czegoś do jedzenia lub popicia, a i węch wiele w tej sprawie podziałał, czego efekt mógł być obserwowany w tej właśnie chwili.
— A... ja... — marudził dalej, między jednym chrząknięciem a drugim — Widzisz... bliski jestem... odłożenia różdżki...
Cóż za śliczny eufemizm na śmierć z zatrucia alkoholowego...
Przypłacił to jednak — dzięki wcześniej wspomnianej pamięci emocjonalnej — nagłym bólem głowy. Początkowo tłumaczył go sobie zwykłym niedospaniem, później zaczął snuć teorię, że nowe zapachy w domu drażniły go znacznie mocniej, niż mógłby przypuszczać, pod koniec drugiej godziny spędzonej przy stole uznając, że chyba to wszystko jest jednak winą zbliżającej się wielkimi krokami pełni i musi po prostu zagryźć zęby, postroić kilka ładnych min, a wszystko wróci na dobre tory. Dopiero gdy składał głowę do snu, olśniło go — widok Thomasa powiązał się w jego pamięci bardzo silnie z koniecznością wzmożonego wysiłku umysłowego. I tak jak kiedyś faktycznie musiał wyjątkowo uważać przy nim na słowa, by nie podrzucić mu kolejnego głupiego pomysłu, wspinać się na wyżyny dedukcji, by przewidzieć, jakiż to nowy, pewnie zabawny i irytujący jednocześnie plan kiełkował mu pod ciemną czupryną, a potem dochodzić do punktu wyjścia jego planów, przebijając się przez mur niechęci (zrozumiałej) i krótkich odpowiedzi (niezrozumiałych zupełnie, bo Doe kantował jak mało kto), tak teraz ciężko było mu przyswoić informację, że... już nie musiał.
Mógł spędzić z nim po prostu wieczór, ranek i popołudnie, poddając się absolutnie podstawowym obowiązkom i tkać rozmowy o wszystkim i niczym jednocześnie. Tak, jakby przeszłość szkolna została przez nich zupełnie zepchnięta w najdalsze kąty pamięci, bo oto byli przecież dorośli, słyszał gdzieś nawet, że Thomas był nawet mężem, ale nie wierzył chyba do końca w te rewelacje, bo kto jak kto, ale on na męża mu zupełnie nie pasował. Jeżeli jednak był — Castor miał nadzieję, że trafił na dziewczę cierpliwe i mądre, bo bez tych dwóch przymiotów w przynajmniej jednej z małżeńskich cząstek nie wróżył temu związkowi przyszłości.
Skoro nie miał zbyt wielkich zadatków na przewidywanie przyszłości, postanowił zanurzyć się — no i kolegę, tak całkiem przy okazji — w znajomych odmętach przeszłości. Zbliżająca się Noc Duchów dawała dobry pretekst do wizyty na cmentarzu, uprzątnięcia grobów i zrobienia dobrego uczynku. Zazwyczaj należało to do obowiązków matki Aurory i Castora, jednak w obliczu jej choroby, syn zaoferował się, że spełni tę specyficzną, lecz ważną powinność w jej imieniu. A jeżeli mógł zrobić to w doborowym towarzystwie, nie zamierzał dodatkowo narzekać.
— Odwiedzić i sprzątnąć. To się chyba nie wyklucza? — zmrużone pomimo pomocy szkieł korekcyjnych oczy Castora przesuwały się po imionach i nazwiskach wykutych w nagrobkach. Wiedział, kogo szukał, bywał na cmentarzu całkiem często, choć miał wrażenie, że między każdymi odwiedzinami mijały prawie tysiąclecia.
Jak ten czas leci.
— Może się wydawać, że wszystko jest porozrzucane, ale mamy na to sposób — ciągnął dalej, tonem nieco przypominającym profesorski, ale może po prostu zbyt mocno wczuł się w lokalnego przewodnika i zbyt intensywnie myślał nad tym, jak wytłumaczyć go najprościej. — Odwrotnie do ruchu wskazówek zegara i w odwrotnym porządku alfabetycznym. Co do roku pochówku to... o ile się nie mylę, jest już całkiem chronologicznie. Ale słyszałem, że kiedyś był pomysł, by zatrudnić na stałe numerologa, który miałby wyliczać jakieś...
Skupiony na własnych myślach Sprout zaczął kręcić rękoma, jakby powietrze, które poruszał, miało przywiać mu do głowy właściwe słowo. Dopiero wtedy łokciem zetknął się z kolegą i usłyszał znajome dźwięczenie metalowych kubków. Szaro—błękitne spojrzenie od razu ściągnęło się w ich kierunku, by następnie przenieść się na raczej zadowoloną twarz młodszego z dwójki.
— ...wartości i przyporządkowywać je do odpowiednich kwater. Czy to nie kubki z naszego domu?
I wziął Castor większy oddech, klatka piersiowa uniosła się pod zapiętym płaszczem wraz z ramionami, by opaść wreszcie, w wyrazie delikatnej rezygnacji, bo proszenie Thomasa, by nie zabierał rzeczy bez pytania, byłoby pewnie tak samo skuteczne co zabronienie psu szczekania. Ruszył więc przed siebie znowu, poszukując grobu babci Wilhelminy Sprout, która w istocie zmarła w Noc Duchów i z tego co mówiła mama — była z tego powodu bardzo ucieszona. Ciężko było Castorowi dojść do tego, z jakiego powodu ktokolwiek cieszyłby się z własnej śmierci, lecz obowiązek obowiązkiem, kwiaty ze szklarni pod pachą i oleisty kaganek wystający z kieszeni płaszcza.
— Przysięgam, że gdy byłem ostatnio, babcia Wilhelmina leżała gdzieś tutaj — zmarszczone w konsternacji brwi i wysunięta z deka dolna warga idealnie współgrały z pełnym niezrozumienia tonem głosu; w takim wypadku, gdy zabłądzili (a może przez paplanie Thomasa po prostu przegapił ten—jeden—punkt—orientacyjny i przez to nie mogli dotrzeć do celu?) moment odpoczynku nie mógł brzmieć jak zły pomysł. Całe szczęście, że wiedzieli, którędy do wyjścia z cmentarza, bo wizja spędzenia na nim tej konkretnej nocy nie napawała Castora optymizmem, z całym szacunkiem do mieszkańców tegoż miejsca.
Zmarszczył nos, gdy w nozdrza uderzył go ostry zapach bimbru. Bimber też podwędził? W takiej sytuacji nie mógł nawet rozprawiać przez dłuższą chwilę o tym, że nie tak zapamiętał zapach alkoholu, że ten wydawał się być o stokroć bardziej intensywny i jeżeli to samo stało się ze smakiem — to chyba skończy dość szybko. Nie powiedział jednak nic; ani na lepkie ręce Doe, ani na woń alkoholu, bo przejął kubek bez większych protestów i całe szczęście, że wciąż walczył z nadchodzącym kichnięciem, bo gdyby nie to, na pytanie kolegi przybrałby minę jeszcze głupszą, niż miał teraz.
— Książkę piszesz, czy zachciało ci się bawić w swatkę? — rzucił może troszkę niekulturalnie, jednak ledwo balansując pomiędzy rozbawieniem a rozdrażnieniem. Gdyby podobne pytanie zadał mu ktokolwiek inny, otrzymałby pewnie krótki wykład na temat niewtrącania się w nie swoje sprawy, jednak cygański urok zdawał się działać całkiem efektywnie przeciwko Sproutom każdej płci, stąd też raczej łagodne, zakrapiane humorem podejście. — No kiedyś będzie trzeba, ale powiem ci szczerze, że odkąd wróciłem z Londynu mam ręce pełne roboty i niewiele czasu na romantyczne podchody. Szlachcice to mają jednak prościej, ktoś się ugada ponad ich głowami, znać się nawet nie muszą, zaraz piękne pierścionki, zaproszenia pisane kursywą, huczne wesela i posag bez rujnowania rodzinnego budżetu...
Oho, komuś zebrało się na gorzkie żale!
Tak gorzkie, że musiał przemyć je pierwszą cieczą, którą miał w zasięgu ręki i tak się stało, że był to bimber. Wziął więc łyka, oczywiście trochę za dużego, a to spowodowało wyłącznie palenie w przełyku i nieprzebraną chęć kasłania, co oczywiście uczynił. Skrzywił się przy tym komicznie, bo i nie nawykł do picia domowych bimbrów, na pewno nie bez czegoś do jedzenia lub popicia, a i węch wiele w tej sprawie podziałał, czego efekt mógł być obserwowany w tej właśnie chwili.
— A... ja... — marudził dalej, między jednym chrząknięciem a drugim — Widzisz... bliski jestem... odłożenia różdżki...
Cóż za śliczny eufemizm na śmierć z zatrucia alkoholowego...
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Prawdą było, że w wypadku Jeanie nie mógł trafić lepiej. Oczywiście, że Steffen trochę przepowiedział ich związek, ale cóż, na pewno ta dziewczyna trzymała Tomka w ryzach. Zeszli się, kiedy Castor już ukończył Hogwart, a z pewnością sam nie uwierzyłby w to, jaką przemianę przeszedł jego kolega Gryfon tuż po tym jak wszedł w związek! Do dzisiaj w końcu było dla wszystkich sekretem, jakim cudem najstarszy Doe ukończył szkołę - a w tym i dla profesorów. Nikt oczywiście nie powiedział, że był pilnym uczniem czy zdał na najwyższych notach - ale jednak udało mu się zdać zadowalająco wszystkie egzaminy. Przynajmniej w jego zdaniu zadowalająco, bo był swego czasu przekonany, że akurat Owutemów nie uda mu zdać, a jednak los spłatał takiego psikusa. Szkoda, że tak naprawdę Thomas nigdy nie użył nigdzie tego osiągnięcia. Może jeszcze na to mógł przyjść czas?
Gdyby tylko Castor wiedział, że w kwestii całej dorosłości i Tomka... cóż, były marne szanse. Już na starcie tej całej dorosłości popisał się skokiem stulecia na trochę bogactwa, a później utratą rodziny, krewnych czy chociażby dziecięcych znajomych. Ale nie wiedział. Chyba, Thomas mógł być prawie pewny, że Sproutowie o niczym nie wiedzieli, bo w innym wypadku traktowaliby go zupełnie inaczej, prawda? To było pocieszające, że czasem można było kreować rzeczywistość na własną modłę. Wystarczyło tylko nieco przeinaczyć fakty, może pominąć niektóre wydarzenia i odpowiedzieć półprawdą, aby zwieść odpowiednią osobę.
Zresztą, co można by było czuć względem najstarszego Doe, gdyby się przyznał do tego co sprowadził na innych? To nie tak, że nie przyznawał się do winy, bo było wręcz przeciwnie. Dodatkowo, poniósł już konsekwencje. Można mu pogrozić palcem czy robić dalsze wyrzuty, ale byłoby to kopanie leżącego - tylko i wyłącznie.
- Niby nie, ale nie często przychodzę na groby, więc nie wiem co tam robicie już jak przychodzicie - powiedział, wzruszając ramionami, chociaż to nie tak, że nie odwiedzał zmarłych - chociaż przez ostatnie dwa lata stanowczo tego nie robił.
Spoglądał na nagrobki i daty, po szybkiej matematyce orientując się, że niektóre groby były tu jeszcze przed nim. Była to z jednej strony dołująca myśl, a z drugiej - przynajmniej po nich coś zostało. Jakikolwiek ślad, że kiedyś stąpali po tej ziemi, nawet jeśli stanowczo żaden żywy człowiek pamięci o nich już nie przekazywał.
Pokiwał lekko głową, słuchając tylko jednym uchem tego jak te groby były posegregowane. Jeśli gdzieś wchodzili numerologowie to stanowczo on wychodził, nie mówiąc już o kolejnościach i układach, i jakichś innych mechanizmach na zapamiętywanie i układanie prostych rzeczy. W końcu co ciężkiego było w ułożeniu cmentarza? Kopiesz dół, wsadzasz ciało, zakopujesz i stawiasz kamień z imieniem i datą. Po co dokładać do tego większej filozofii?
- Ach? A, tak. Nie potłuką się w końcu - odpowiedział zupełnie spokojnie, może tylko odrobinę nadużywając gościny. Ale przecież nie wziął ich z myślą, że ich nie zwrócą! Wziął je z myślą o tym, że taka wycieczka mogła się nieco przedłużyć, a może nawet bardziej niż nieco, a jak widać to Tomek do takich spraw miał nosa, bo rzeczywiście jego kolega się zgubił?
- Może babci się widok znudził i postanowiła się przeprowadzić? - rzucił spokojnie, rozglądając się spokojnie. - Jesteś pewny, że byłeś tu przed anomaliami? Może coś się pozamieniało, poznikało? - dodał już bardziej poważnie, bo w końcu nie było to wcale wykluczone, a kogo jak kogo, ale tego byłego Puchona o zgubienie drogi by nie posądzał. Raczej.
- Gdybym wiedział, że aż tak się pogubimy to bym wziął też coś do jedzenia - stwierdził spokojnie, jakby takie przygotowywanie zaopatrzenie z cudzej spiżarki było w pełni normalne. No, może gdyby przez ostatni miesiąc nie zapijał dyni octem to sam by się czymś podzielił do jedzenia, ale nie mógł ukrywać, że październik pod względem jedzenia nie był dla niego jakiś bardzo łaskawy.
Siadł na ławce przy nagrobku, zerkając tylko przelotnie na nazwisko Macnair na nim.
- Szukam inspiracji do jakiejś historii romantycznej do opowiadania na mieście - odpowiedział z uśmiechem, przez co ciężko było powiedzieć czy żartował, czy mówił poważnie - a nawet sam Thomas nie był do końca pewny, jaka była prawda w tej kwestii.
Pociągnął łyk alkoholu, tylko nieco się krzywiąc. Cóż, nie było to coś najlepszego, co w życiu próbował, ale skoro już otworzyli to co będzie lał za kołnierz... W końcu się nie odmawia takich rzeczy, więc słuchając opowiadania kolegi, po prostu powoli popijał swoją porcję.
- Ale gdzie jakieś uczucie w tym! - zaraz się żachnął, kiedy kolega mówił o tym jak to szlachcice postępują. - Jesteś ponad tym, naprawdę. Gdzie w tym cała zabawa podchodów, i schadzek, i spotkań, zauroczeń? Na randkę, żeby zabrać! Jakiś piknik, pierwszy taniec. A co wspominać później jest! Albo nie wiem... chociaż wspólne czytanie książek i później rozmawianie o nich! Przecież to nie tak miałby ślub wyglądać... Słuchaj, my w taborze to organizujemy wesele huczne, z tego co mamy i z tego co możemy! I wszyscy się bawią, i cieszą, i w ogóle to sami wybieramy sobie żony. No, głównie, zależy od sytuacji. Na litość Merlina, Castor, nie chciałbyś życia spędzić z kimś, z kim nie masz jakiejś historii, bo o czym byś z taką kobietą rozmawiał? O pogodzie? O plotkach o sąsiadce zza płotu? - mówił wyraźnie oburzony takim tematem Sprouta do tych kwestii. Cóż, z pewnością Thomas mógł być ostatnią osobą podejrzewaną o tak romantyczne podejście do instytucji ślubu, w końcu kto by przypuszczał, ze nawet o posagu by nie myślał?
- Różdżka smróżdżka, po prostu dawno nie piłeś i się nie rozerwałeś. Czy ty kiedykolwiek z nami piłeś pięść Hagrida? Wiesz, jak podwędzaliśmy kociołek i wtedy go zalew... no tak, byłeś prefektem - uciął, wbijając wzrok w zawartość swojego kubka, jakby przez moment się zastanawiając nad czymś. Jednak po tym znów upił alkoholu, pociągając dość spory łyk, tak aby ten porządnie go zapalił. A później znów szeroko uśmiechnięty spojrzał na kolegę.
- Potrzebujesz się rozerwać. Wojna jest, no wiadomo, ale to nie można tak popadać w jakieś dziwne stany. Raz dwa, trzeba cię rozerwać za wszystkie lata Hogwartu co zasad przestrzegałeś.
Gdyby tylko Castor wiedział, że w kwestii całej dorosłości i Tomka... cóż, były marne szanse. Już na starcie tej całej dorosłości popisał się skokiem stulecia na trochę bogactwa, a później utratą rodziny, krewnych czy chociażby dziecięcych znajomych. Ale nie wiedział. Chyba, Thomas mógł być prawie pewny, że Sproutowie o niczym nie wiedzieli, bo w innym wypadku traktowaliby go zupełnie inaczej, prawda? To było pocieszające, że czasem można było kreować rzeczywistość na własną modłę. Wystarczyło tylko nieco przeinaczyć fakty, może pominąć niektóre wydarzenia i odpowiedzieć półprawdą, aby zwieść odpowiednią osobę.
Zresztą, co można by było czuć względem najstarszego Doe, gdyby się przyznał do tego co sprowadził na innych? To nie tak, że nie przyznawał się do winy, bo było wręcz przeciwnie. Dodatkowo, poniósł już konsekwencje. Można mu pogrozić palcem czy robić dalsze wyrzuty, ale byłoby to kopanie leżącego - tylko i wyłącznie.
- Niby nie, ale nie często przychodzę na groby, więc nie wiem co tam robicie już jak przychodzicie - powiedział, wzruszając ramionami, chociaż to nie tak, że nie odwiedzał zmarłych - chociaż przez ostatnie dwa lata stanowczo tego nie robił.
Spoglądał na nagrobki i daty, po szybkiej matematyce orientując się, że niektóre groby były tu jeszcze przed nim. Była to z jednej strony dołująca myśl, a z drugiej - przynajmniej po nich coś zostało. Jakikolwiek ślad, że kiedyś stąpali po tej ziemi, nawet jeśli stanowczo żaden żywy człowiek pamięci o nich już nie przekazywał.
Pokiwał lekko głową, słuchając tylko jednym uchem tego jak te groby były posegregowane. Jeśli gdzieś wchodzili numerologowie to stanowczo on wychodził, nie mówiąc już o kolejnościach i układach, i jakichś innych mechanizmach na zapamiętywanie i układanie prostych rzeczy. W końcu co ciężkiego było w ułożeniu cmentarza? Kopiesz dół, wsadzasz ciało, zakopujesz i stawiasz kamień z imieniem i datą. Po co dokładać do tego większej filozofii?
- Ach? A, tak. Nie potłuką się w końcu - odpowiedział zupełnie spokojnie, może tylko odrobinę nadużywając gościny. Ale przecież nie wziął ich z myślą, że ich nie zwrócą! Wziął je z myślą o tym, że taka wycieczka mogła się nieco przedłużyć, a może nawet bardziej niż nieco, a jak widać to Tomek do takich spraw miał nosa, bo rzeczywiście jego kolega się zgubił?
- Może babci się widok znudził i postanowiła się przeprowadzić? - rzucił spokojnie, rozglądając się spokojnie. - Jesteś pewny, że byłeś tu przed anomaliami? Może coś się pozamieniało, poznikało? - dodał już bardziej poważnie, bo w końcu nie było to wcale wykluczone, a kogo jak kogo, ale tego byłego Puchona o zgubienie drogi by nie posądzał. Raczej.
- Gdybym wiedział, że aż tak się pogubimy to bym wziął też coś do jedzenia - stwierdził spokojnie, jakby takie przygotowywanie zaopatrzenie z cudzej spiżarki było w pełni normalne. No, może gdyby przez ostatni miesiąc nie zapijał dyni octem to sam by się czymś podzielił do jedzenia, ale nie mógł ukrywać, że październik pod względem jedzenia nie był dla niego jakiś bardzo łaskawy.
Siadł na ławce przy nagrobku, zerkając tylko przelotnie na nazwisko Macnair na nim.
- Szukam inspiracji do jakiejś historii romantycznej do opowiadania na mieście - odpowiedział z uśmiechem, przez co ciężko było powiedzieć czy żartował, czy mówił poważnie - a nawet sam Thomas nie był do końca pewny, jaka była prawda w tej kwestii.
Pociągnął łyk alkoholu, tylko nieco się krzywiąc. Cóż, nie było to coś najlepszego, co w życiu próbował, ale skoro już otworzyli to co będzie lał za kołnierz... W końcu się nie odmawia takich rzeczy, więc słuchając opowiadania kolegi, po prostu powoli popijał swoją porcję.
- Ale gdzie jakieś uczucie w tym! - zaraz się żachnął, kiedy kolega mówił o tym jak to szlachcice postępują. - Jesteś ponad tym, naprawdę. Gdzie w tym cała zabawa podchodów, i schadzek, i spotkań, zauroczeń? Na randkę, żeby zabrać! Jakiś piknik, pierwszy taniec. A co wspominać później jest! Albo nie wiem... chociaż wspólne czytanie książek i później rozmawianie o nich! Przecież to nie tak miałby ślub wyglądać... Słuchaj, my w taborze to organizujemy wesele huczne, z tego co mamy i z tego co możemy! I wszyscy się bawią, i cieszą, i w ogóle to sami wybieramy sobie żony. No, głównie, zależy od sytuacji. Na litość Merlina, Castor, nie chciałbyś życia spędzić z kimś, z kim nie masz jakiejś historii, bo o czym byś z taką kobietą rozmawiał? O pogodzie? O plotkach o sąsiadce zza płotu? - mówił wyraźnie oburzony takim tematem Sprouta do tych kwestii. Cóż, z pewnością Thomas mógł być ostatnią osobą podejrzewaną o tak romantyczne podejście do instytucji ślubu, w końcu kto by przypuszczał, ze nawet o posagu by nie myślał?
- Różdżka smróżdżka, po prostu dawno nie piłeś i się nie rozerwałeś. Czy ty kiedykolwiek z nami piłeś pięść Hagrida? Wiesz, jak podwędzaliśmy kociołek i wtedy go zalew... no tak, byłeś prefektem - uciął, wbijając wzrok w zawartość swojego kubka, jakby przez moment się zastanawiając nad czymś. Jednak po tym znów upił alkoholu, pociągając dość spory łyk, tak aby ten porządnie go zapalił. A później znów szeroko uśmiechnięty spojrzał na kolegę.
- Potrzebujesz się rozerwać. Wojna jest, no wiadomo, ale to nie można tak popadać w jakieś dziwne stany. Raz dwa, trzeba cię rozerwać za wszystkie lata Hogwartu co zasad przestrzegałeś.
Co było, a nie jest... i tak dalej. Sprout miał okazję przekonać się, cóż takiego zrobiły z najstarszym Doe te wszystkie lata — pięć! Jak ten czas leci — od czasu, gdy widzieli się ostatnim razem. Z pewnością wyrósł, zmężniał też nieco, lecz nie zatracił tego błysku w zielonych oczach, które szybko stały się zmorą prefekckiej drużyny, a teraz kojarzyły się Castorowi całkiem przyjemnie, jak ostatnie światełka dziecięcej beztroski, które pozostały w jego pamięci.
Sprout musiał dowiedzieć się szybko, że to, co uważał za "beztroskie", wcale takie nie było dla jego kolegi. W ogóle sama idea kontrastu tego, co kryło się pod pozornie oczywistymi epitetami w umyśle jednego i drugiego mogłaby stanowić ciekawą rozprawę filozoficzną, jeżeli panowie przejawialiby w tym kierunku jakiekolwiek skłonności.
Raczej nie przejawiali. Albo może to Castor zgubił gdzieś filozoficzny sens wspólnej wyprawy, tak samo jak zgubił drogę po cmentarzu. Przystanął bowiem Sprout w miejscu, dodatkowo jeszcze na palcach, a zaciśnięte lekko w pięści dłonie oparł o własne biodra. Zmrużył też oczy, jakby taki zabieg i poszerzenie pola widzenia miało pozwolić mu na szybsze rozpoznanie, w którym sektorze cmentarza się znajdują. Do tego wszystkiego obrócił się wokół własnej osi — powoli, nie w obrocie tanecznym, a w kilkunastu małych dreptach — by westchnąć finalnie w sposób, którego nikt o zdrowych zmysłach nie zkategoryzowałby jako westchnienie ulgi.
— Prosta sprawa. Przychodzisz, sprzątasz, wyrywasz chwasty, jak ich trochę narosło, myjesz nagrobek, zostawiasz kwiaty, jeszcze palimy świeczki i do domu. Jak masz tyle szczęścia, że twój zmarły nie odszedł jeszcze w zaświaty — wymawiana przez Sprouta formułka brzmiała jak coś, czego mógł się uczyć na pamięć. Jednak czy istniał na tym biednym świecie ktoś, kto znalazłby nie tylko czas, ale i chęci na zapamiętywanie czegoś tak nudnego i oczywistego? Zdawało się więc, że taki był po prostu styl mowy Castora, gdy chciał pełnić rolę przewodnika, a okoliczności zmuszały go do przekierowania uwagi w trochę inną stronę. — To szczęście dla ciebie oczywiście, bo zakładam, że dla ducha już niekoniecznie, przynajmniej Gruby Mnich nie uważał przebudzenia za wspaniałą okoliczność...
Tym razem ton mężczyzny obniżył się o jeden rejestr, a jasne brwi ściągnęły się do środka czoła w wyrazie irytacji własnymi skłonnościami. Znów zbaczał nadto z tematu i zajmował się rzeczami niekoniecznie ważnymi, raczej potrzebnymi do podtrzymania toczącej się między nimi rozmowy, a nie z racji faktycznego zainteresowania Thomasa tradycjami cmentarnymi panującymi w Dolinie Godryka.
— W każdym razie, nie ma tu nic skomplikowanego, o ile jesteś w stanie odnaleźć grób — urwał wreszcie, a jego usta zacisnęły się momentalnie w wąską kreskę. Na argumentację kolegi pokiwał tylko lekko głową, bo właściwie to miał rację i z dwojga złego, jakby mieli, to znaczy, miał, bo Castor do procederu wyniesienia nie przykładał ręki, zabrać ze sobą szklanki i potłuc je po drodze, mama Sprout zezłościłaby się na nich, bez dwóch zdań.
— Daj spokój, duchy jeszcze potrafią się przemieszczać, ale nagrobki? — chyba zbyt krytycznie podszedł do pierwszej części wypowiedzi kolegi, bo słysząc jej drugą część, opuścił ramiona całkowicie, wyprostował palce i wsunął je naprędce do kieszeni płaszcza. — Chociaż możesz mieć rację, przepraszam. Ostatni raz byłem tutaj faktycznie przed anomaliami, ale myślisz, że byłyby w stanie pomieszać nagrobki?
Castor, na skarpetki Peverella, anomalie obudziły magię w mugolach, zabiły czarodziejów i robiły inne rzeczy, o których nawet nie chcesz myśleć. Oczywiście, że pomieszanie kilku kamieni nie byłoby problemem...
— Gdybym wiedział, że się pogubimy, to zostawiłbym Cię w domu z dostępem do spiżarni...
Nie wiedział, czy bardziej było mu przykro, czy wstyd. W końcu to z jego inicjatywy znaleźli się na cmentarzu, gdy mogli grzać swe tyłki na Wrzosowisku, jedząc coś niekoniecznie wyszukanego, ale przepysznego, zwłaszcza na wojenne standardy. A tak zostali tutaj — na całe szczęście nie na sucho — dopóki nie odnajdą babci Wilhelminy, lub do czasu aż Thomas stwierdzi, że to nie jest gra warta świeczki i odejdzie gdzieś w siną dal, pewnie z jego kubkami i bimbrem, odnajdując się za kolejne pięć lat znów na progu Wrzosowiska.
— No to musisz poszukać gdzie indziej, nie trafiłeś na amanta — musiał to rozchodzić. Krztusząc się i słuchając całkiem uważnie opowieści snutej przez Doe, zrobił wokół nagrobka — nazwisko Macnair zamigotało gdzieś pod szkłami jego okularów — dokładnie trzy okrążenia, notując w pamięci, że bimber zdaje się nie działać na Thomasa w równym stopniu co na niego. Jaka była tego przyczyna?
Przystanął wreszcie, gdy ustąpił kaszel. Spoglądał tak z góry na siedzącego przed nim Tomka, trochę nie dowierzając, że mówi to ten sam kawalarz, który ledwo prześlizgiwał się z klasy do klasy. Pięć lat od ostatniego skrzyżowania spojrzeń faktycznie coś w jego osobie zmieniło, a weselny wywód sprawił, że w głowie Castora pojawiła się myśl, że może faktycznie Thomas miał już wesele i wiedział, o czym mówi. A skoro występował z pozycji autorytetu, czemu by go nie wysłuchać?
— No... Chciałbym, ale... — czuł pierwsze pieczenia zlokalizowane na własnych policzkach i chciał sobie wmawiać, że to tylko bimber trafił do jego krwioobiegu i rozgrzewa go od środka swą mocą. Wystarczyło jednak spojrzeć tylko na jego rozmarzoną minę, bo chwilę wcześniej zasiadł na ławce obok Doe, pochylił się nawet nieco i siorbnął jeszcze jednego, znacznie mniejszego łyka. — Ale gdzie ja mam w ogóle szukać? To nie jest takie proste, że podchodzisz do pierwszej dziewczyny, klękasz na jedno kolano i prosisz o rękę. Zresztą... Większość dziewczyn, które znam, właśnie, znam i nie sądzisz, że nagle byłoby... dziwnie? Poza tym one mają swoich panów serca, narzeczonych i inne takie. Może w Londynie miałbym więcej szczęścia, Londyn to duże miasto, w Dolinie Godryka prawie wszyscy się znają...
Merlinie, umarłby chyba ze wstydu, jakby miał zapraszać na randkę którąś z dziewczyn z sąsiedztwa! A czy one w ogóle chciałyby mieć z nim cokolwiek wspólnego? Pytania piętrzyły się z sekundy na sekundę, a on sam miał wrażenie, że jeszcze chwila, a oszaleje. Od pięknych wizji, w których wyobraził sobie siebie i nieokreśloną przyszłą wybrankę serca, od scenariuszy spod szyldu "co jeśli" oraz własnej niekompetencji w zakochaniu.
Na całe szczęście znów mógł liczyć na pomocną dłoń.
— Przepraszam cię bardzo, ale... — chyba się przesłyszał? — C o Hagrida?
Sama nazwa nie brzmiała zbyt zachęcająco, a fakt, że Tomek sugerował, iż pili to — nieokreśloną przecież grupą — w szkole, doprowadził tylko do tego, że momentalnie z zaczerwienionej twarzy Castora zniknął cały kolor, pozostawiając go trupio — hehe — bladego. Pokręcił jednak głową, jakby to miało wygnać wszelkie wątpliwości i niechciane myśli z jego głowy, by znów siorbnąć, przez zęby, bimbru z metalowego kubka. Już prawie był zdolny do zignorowania jego zapachu.
— No to powiedz mi, proszę, jak się rozerwać? Mam wrażenie, że rozmawiam z ekspertem — krótki uśmiech rozciął wreszcie zaciśnięte w wyrazie wątpliwości i zdenerwowania wargi Sprouta, gdy ten zwrócił się twarzą ku gadatliwemu ex—Gryfonowi. Skoro ten tak bardzo nalegał na pokazanie Castorowi tego, cóż potracił w szkolnych latach na rzecz trzymania się reguł... Sprout nie zamierzał protestować. Przynajmniej na razie.
Sprout musiał dowiedzieć się szybko, że to, co uważał za "beztroskie", wcale takie nie było dla jego kolegi. W ogóle sama idea kontrastu tego, co kryło się pod pozornie oczywistymi epitetami w umyśle jednego i drugiego mogłaby stanowić ciekawą rozprawę filozoficzną, jeżeli panowie przejawialiby w tym kierunku jakiekolwiek skłonności.
Raczej nie przejawiali. Albo może to Castor zgubił gdzieś filozoficzny sens wspólnej wyprawy, tak samo jak zgubił drogę po cmentarzu. Przystanął bowiem Sprout w miejscu, dodatkowo jeszcze na palcach, a zaciśnięte lekko w pięści dłonie oparł o własne biodra. Zmrużył też oczy, jakby taki zabieg i poszerzenie pola widzenia miało pozwolić mu na szybsze rozpoznanie, w którym sektorze cmentarza się znajdują. Do tego wszystkiego obrócił się wokół własnej osi — powoli, nie w obrocie tanecznym, a w kilkunastu małych dreptach — by westchnąć finalnie w sposób, którego nikt o zdrowych zmysłach nie zkategoryzowałby jako westchnienie ulgi.
— Prosta sprawa. Przychodzisz, sprzątasz, wyrywasz chwasty, jak ich trochę narosło, myjesz nagrobek, zostawiasz kwiaty, jeszcze palimy świeczki i do domu. Jak masz tyle szczęścia, że twój zmarły nie odszedł jeszcze w zaświaty — wymawiana przez Sprouta formułka brzmiała jak coś, czego mógł się uczyć na pamięć. Jednak czy istniał na tym biednym świecie ktoś, kto znalazłby nie tylko czas, ale i chęci na zapamiętywanie czegoś tak nudnego i oczywistego? Zdawało się więc, że taki był po prostu styl mowy Castora, gdy chciał pełnić rolę przewodnika, a okoliczności zmuszały go do przekierowania uwagi w trochę inną stronę. — To szczęście dla ciebie oczywiście, bo zakładam, że dla ducha już niekoniecznie, przynajmniej Gruby Mnich nie uważał przebudzenia za wspaniałą okoliczność...
Tym razem ton mężczyzny obniżył się o jeden rejestr, a jasne brwi ściągnęły się do środka czoła w wyrazie irytacji własnymi skłonnościami. Znów zbaczał nadto z tematu i zajmował się rzeczami niekoniecznie ważnymi, raczej potrzebnymi do podtrzymania toczącej się między nimi rozmowy, a nie z racji faktycznego zainteresowania Thomasa tradycjami cmentarnymi panującymi w Dolinie Godryka.
— W każdym razie, nie ma tu nic skomplikowanego, o ile jesteś w stanie odnaleźć grób — urwał wreszcie, a jego usta zacisnęły się momentalnie w wąską kreskę. Na argumentację kolegi pokiwał tylko lekko głową, bo właściwie to miał rację i z dwojga złego, jakby mieli, to znaczy, miał, bo Castor do procederu wyniesienia nie przykładał ręki, zabrać ze sobą szklanki i potłuc je po drodze, mama Sprout zezłościłaby się na nich, bez dwóch zdań.
— Daj spokój, duchy jeszcze potrafią się przemieszczać, ale nagrobki? — chyba zbyt krytycznie podszedł do pierwszej części wypowiedzi kolegi, bo słysząc jej drugą część, opuścił ramiona całkowicie, wyprostował palce i wsunął je naprędce do kieszeni płaszcza. — Chociaż możesz mieć rację, przepraszam. Ostatni raz byłem tutaj faktycznie przed anomaliami, ale myślisz, że byłyby w stanie pomieszać nagrobki?
Castor, na skarpetki Peverella, anomalie obudziły magię w mugolach, zabiły czarodziejów i robiły inne rzeczy, o których nawet nie chcesz myśleć. Oczywiście, że pomieszanie kilku kamieni nie byłoby problemem...
— Gdybym wiedział, że się pogubimy, to zostawiłbym Cię w domu z dostępem do spiżarni...
Nie wiedział, czy bardziej było mu przykro, czy wstyd. W końcu to z jego inicjatywy znaleźli się na cmentarzu, gdy mogli grzać swe tyłki na Wrzosowisku, jedząc coś niekoniecznie wyszukanego, ale przepysznego, zwłaszcza na wojenne standardy. A tak zostali tutaj — na całe szczęście nie na sucho — dopóki nie odnajdą babci Wilhelminy, lub do czasu aż Thomas stwierdzi, że to nie jest gra warta świeczki i odejdzie gdzieś w siną dal, pewnie z jego kubkami i bimbrem, odnajdując się za kolejne pięć lat znów na progu Wrzosowiska.
— No to musisz poszukać gdzie indziej, nie trafiłeś na amanta — musiał to rozchodzić. Krztusząc się i słuchając całkiem uważnie opowieści snutej przez Doe, zrobił wokół nagrobka — nazwisko Macnair zamigotało gdzieś pod szkłami jego okularów — dokładnie trzy okrążenia, notując w pamięci, że bimber zdaje się nie działać na Thomasa w równym stopniu co na niego. Jaka była tego przyczyna?
Przystanął wreszcie, gdy ustąpił kaszel. Spoglądał tak z góry na siedzącego przed nim Tomka, trochę nie dowierzając, że mówi to ten sam kawalarz, który ledwo prześlizgiwał się z klasy do klasy. Pięć lat od ostatniego skrzyżowania spojrzeń faktycznie coś w jego osobie zmieniło, a weselny wywód sprawił, że w głowie Castora pojawiła się myśl, że może faktycznie Thomas miał już wesele i wiedział, o czym mówi. A skoro występował z pozycji autorytetu, czemu by go nie wysłuchać?
— No... Chciałbym, ale... — czuł pierwsze pieczenia zlokalizowane na własnych policzkach i chciał sobie wmawiać, że to tylko bimber trafił do jego krwioobiegu i rozgrzewa go od środka swą mocą. Wystarczyło jednak spojrzeć tylko na jego rozmarzoną minę, bo chwilę wcześniej zasiadł na ławce obok Doe, pochylił się nawet nieco i siorbnął jeszcze jednego, znacznie mniejszego łyka. — Ale gdzie ja mam w ogóle szukać? To nie jest takie proste, że podchodzisz do pierwszej dziewczyny, klękasz na jedno kolano i prosisz o rękę. Zresztą... Większość dziewczyn, które znam, właśnie, znam i nie sądzisz, że nagle byłoby... dziwnie? Poza tym one mają swoich panów serca, narzeczonych i inne takie. Może w Londynie miałbym więcej szczęścia, Londyn to duże miasto, w Dolinie Godryka prawie wszyscy się znają...
Merlinie, umarłby chyba ze wstydu, jakby miał zapraszać na randkę którąś z dziewczyn z sąsiedztwa! A czy one w ogóle chciałyby mieć z nim cokolwiek wspólnego? Pytania piętrzyły się z sekundy na sekundę, a on sam miał wrażenie, że jeszcze chwila, a oszaleje. Od pięknych wizji, w których wyobraził sobie siebie i nieokreśloną przyszłą wybrankę serca, od scenariuszy spod szyldu "co jeśli" oraz własnej niekompetencji w zakochaniu.
Na całe szczęście znów mógł liczyć na pomocną dłoń.
— Przepraszam cię bardzo, ale... — chyba się przesłyszał? — C o Hagrida?
Sama nazwa nie brzmiała zbyt zachęcająco, a fakt, że Tomek sugerował, iż pili to — nieokreśloną przecież grupą — w szkole, doprowadził tylko do tego, że momentalnie z zaczerwienionej twarzy Castora zniknął cały kolor, pozostawiając go trupio — hehe — bladego. Pokręcił jednak głową, jakby to miało wygnać wszelkie wątpliwości i niechciane myśli z jego głowy, by znów siorbnąć, przez zęby, bimbru z metalowego kubka. Już prawie był zdolny do zignorowania jego zapachu.
— No to powiedz mi, proszę, jak się rozerwać? Mam wrażenie, że rozmawiam z ekspertem — krótki uśmiech rozciął wreszcie zaciśnięte w wyrazie wątpliwości i zdenerwowania wargi Sprouta, gdy ten zwrócił się twarzą ku gadatliwemu ex—Gryfonowi. Skoro ten tak bardzo nalegał na pokazanie Castorowi tego, cóż potracił w szkolnych latach na rzecz trzymania się reguł... Sprout nie zamierzał protestować. Przynajmniej na razie.
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Tendencje do zbaczania tematu ze strony Castora nie były czymś Thomasowi nieznanym - w końcu wielokrotnie już z nich korzystał, aby to odwrócić jego uwagę czy od pełnionych w danej chwili obowiązków, czy to o dowiedzeniu się czegoś potrzebnego, a nawet do zwykłej zabawy, żeby sprawdzić czy starszy kolega już nieco lepiej orientuje się w tym, kiedy jest zagadywany i wkręcany - a jeśli tak to koniecznie musiał wtedy się postarać, aby znaleźć nowe sztuczki, na które Sprout się natnie! Początkowo w końcu zwykła prośba o pomoc w lekcjach wystarczała, ale z czasem zaczęły być potrzebne nieco specyficzniejsze pytania, zagadywanie... Czasem wykorzystywał do tego Steffka, czasem Jeanie, a czasem zaczynał to opowiadać o tym, co też podobno ktoś z młodszego rocznika nie wyprawiał, kiedy czujne oko prefektów nie patrzyło.
- Och, czyli nic nie jest skomplikowane, dopóki wiesz, gdzie iść. Mhm. Absolutnie, cieszę się, ze nie jest to skomplikowane dla ciebie. Ach, nie, czekaj... - powiedział, szeroko się do niego szczerząc. Oj, może czasem był nieco złośliwy, ale to była część jego uroku! Zresztą, nie zawsze miał okazję do zabłyśnięcia w jakimś temacie, bo zazwyczaj to on był tym dużo głupszym. Chociaż był wygadany, to go w wielu sytuacjach ratowało. No i jeśli ktoś zaniemówi z zażenowania jego zachowaniem podczas kłótni, zawsze mógł uznać tę kłótnię za wygraną, bo przecież właśnie tak to działało!
- Nie wiem, raz w stoczni zniknął nam statek, nad którym pracowaliśmy, więc raczej nie byłoby problemu z nagrobkiem... Zresztą, anomalie nie były zbyt ładne. Sporo wypadków miało miejsce - powiedział, nawiązując do swojego pobytu w Szkocji, o którym chyba niekoniecznie powiedział jeszcze wprost, jednak jego fascynacja tymi rejonami była raczej czymś, czego nie ukrywał. W szczególności, kiedy już zeszli się z Jeanie. - W Ayr jeden budynek się całkiem przeniósł, na nieszczęście na grupę ludzi i... No, nie było co zbierać - powiedział, dość szybko się reflektując i szczędząc koledze szczegółów, bo jednak po co mieliby sobie niszczyć humor w tym momencie? Stanowczo nie potrzebowali się straszyć jeszcze bardziej, kiedy byli już na cmentarzu.
- E tam, spacer jest dobry na trawienie - powiedział z uśmiechem. - Zresztą, mamy bimber. To też zawsze coś dobrego, prawda? Raczej drogę powrotną znamy, więc nawet jak nie znajdziemy grobu to możemy wrócić i wciąż coś zjeść coś dobrego - dodał, nie widząc absolutnie najmniejszego problemu. W końcu to nie tak, ze życie pierwszy raz mu rzucało jakimiś drobnymi niedogodnościami. Zgubili się to się znajdą, rącze z głodu tutaj nie umrą, raczej żaden zwolennik drugiej strony się nie pojawi i ich nie zacznie mordować, może nikt nie zacznie w nich ciskać zaklęciami... W końcu byli na cmentarzu, po co ktoś mógłby się po nim włóczyć?
- To nie takie trudne jak się może wydawać. Jeśli znasz jakąś pannę, z którą się dobrze znasz i dobrze dogadujesz to zawsze jest dobry początek - powiedział, zaraz jednak znów pociągając łyk z kubka, zastanawiając się dłuższy moment. Cóż, w Londynie było pełno pięknych panien i dam, ale to też nie oznaczało, że jego kolega z łatwością mógłby znaleźć kogoś pośród nich. Zresztą, każdy potrzebował kogoś specyficznego, specjalnego...
Uśmiechnął się zaraz, spoglądając na Castora.
- Słuchaj, mam taką znajomą... Mówię ci, piękna dziewczyna i wysportowana, stanowczo musicie się poznać. Zatrzymuje się właściwie w Londynie. No i jest Szkotką, może ma trochę temperamentu, ale drugiej takiej nie znajdziesz, to pewnie. Może przy tobie by się nieco uspokoiła? A ty byś przy niej przestał być taki spięty i poukładany? - rzucił, zaraz kiwając w jego stronę kubkiem, wskazując na kolegę. - Umówię was, co ty na to? - zaproponował z uśmiechem, który sugerował, ze nie przyjmuje odmowy. W końcu Finley nie powinna mieć mu za złe, że szukał jej kawalera, prawda? Dama jak ona powinna sobie kogoś znaleźć, bo zasługiwała na niego... Nawet jeśli w sumie zapomniał kiedykolwiek się zapytać koleżanki czy jest panną, panią czy może wdową. Cóż, był to jego najmniejszy problem w tym momencie, bo jeśli ta koleżanka się nie zgodzi to może znajdzie kogoś innego dla Sprouta?
- Jaką różnicę wieku akceptujesz? - rzucił swobodniej, zaraz sięgając do butelki, żeby pierw dolać koledze alkoholu, a po tym i sobie. Oczywiście nie lał po pełnych kubkach, bo jeszcze któryś z nich by przypadkiem rozlał - a szkoda marnować alkohol. Nawet ten podły, który krzywił im twarze. Chociaż to chyba były Puchon był mniej przyzwyczajony do picia.
- A... No pięść Hagrida. Wiesz, braliśmy kociołek i zalewaliśmy... w sumie to zależy co mieliśmy pod ręką. Resztki z eliksirów w połączeniu z alkoholem, całkiem fajna zabawa. Ej, może zamiast randki w ciemno zrobimy po prostu taką imprezę zakrapianą? Chociaż chyba randka byłaby dla was romantyczniejsza... I nie przynoś jej kwiatków może. Chociaż... może przynieś? W sumie nie wiem czy ona lubi kwiatki, ale mogę jej dopytać. Na pewno dobrym alkoholem nie pogardzi. W sumie nie wzgardzi żadnym. O, i muszę cię nauczyć jakiejś piosenki z baru! - dodał z uśmiechem, - Na pewno musisz znać slàinte! - zawołał i po tym stuknął kubek Castora. - Na zdrowie! - dodał, wiedząc że kolega mógł gaelickiego nie znać. - I w sumie kilka innych zwrotów... Słówek... Ale to ona też cię na pewno chętnie nauczy! Mówię ci, po prostu podpytuj i wszystko będzie w porządku. Chociaż pierwsze co to musisz wiedzieć jak komplementować. Kobiety uwielbiają komplementy! Na co zwracasz uwagę u dziewczyn? No, rzuć jakimś pierwszym lepszym komplementem. Musisz mieć je ułożone już na zapas, zawsze kilka czy kilkanaście i wybierasz w odpowiednim momencie - mówił i mówił, wyraźnie wesoło, bo to była ta jedna rzecz, w której był pewny, że mówi dobrze!
- Jak twój taniec? Spontaniczny taniec też jest dobry zawsze, jako taka rozrywka, wiesz! Tylko nie balowy, chociaż w sumie jak kto woli... O, no dajesz. Jakieś komplementy, o tym że dziewczyna pięknie wygląda. Albo, że ma ładnie ułożone włosy, o! Albo o oczach, ale to musisz też tak wiesz, spojrzeć jej w oczy... Dasz radę się nachylić do dziewczyny i spojrzeć jej w oczy? - dodał, w sumie bardziej się zastanawiając czy jego kolega nie wystraszyłby się na samą myśl jakiegoś większego zbliżenia się do dziewczyny, którą ledwo co poznał. Jeśli tak to stanowczo mieliby nad czym pracować przed jego randkowaniem.
Spojrzał w zawartość kubka, znów pociągając z niego łyk i czekając aż Castor zaprezentuje swoje umiejętności składania komplementów.
- Och, czyli nic nie jest skomplikowane, dopóki wiesz, gdzie iść. Mhm. Absolutnie, cieszę się, ze nie jest to skomplikowane dla ciebie. Ach, nie, czekaj... - powiedział, szeroko się do niego szczerząc. Oj, może czasem był nieco złośliwy, ale to była część jego uroku! Zresztą, nie zawsze miał okazję do zabłyśnięcia w jakimś temacie, bo zazwyczaj to on był tym dużo głupszym. Chociaż był wygadany, to go w wielu sytuacjach ratowało. No i jeśli ktoś zaniemówi z zażenowania jego zachowaniem podczas kłótni, zawsze mógł uznać tę kłótnię za wygraną, bo przecież właśnie tak to działało!
- Nie wiem, raz w stoczni zniknął nam statek, nad którym pracowaliśmy, więc raczej nie byłoby problemu z nagrobkiem... Zresztą, anomalie nie były zbyt ładne. Sporo wypadków miało miejsce - powiedział, nawiązując do swojego pobytu w Szkocji, o którym chyba niekoniecznie powiedział jeszcze wprost, jednak jego fascynacja tymi rejonami była raczej czymś, czego nie ukrywał. W szczególności, kiedy już zeszli się z Jeanie. - W Ayr jeden budynek się całkiem przeniósł, na nieszczęście na grupę ludzi i... No, nie było co zbierać - powiedział, dość szybko się reflektując i szczędząc koledze szczegółów, bo jednak po co mieliby sobie niszczyć humor w tym momencie? Stanowczo nie potrzebowali się straszyć jeszcze bardziej, kiedy byli już na cmentarzu.
- E tam, spacer jest dobry na trawienie - powiedział z uśmiechem. - Zresztą, mamy bimber. To też zawsze coś dobrego, prawda? Raczej drogę powrotną znamy, więc nawet jak nie znajdziemy grobu to możemy wrócić i wciąż coś zjeść coś dobrego - dodał, nie widząc absolutnie najmniejszego problemu. W końcu to nie tak, ze życie pierwszy raz mu rzucało jakimiś drobnymi niedogodnościami. Zgubili się to się znajdą, rącze z głodu tutaj nie umrą, raczej żaden zwolennik drugiej strony się nie pojawi i ich nie zacznie mordować, może nikt nie zacznie w nich ciskać zaklęciami... W końcu byli na cmentarzu, po co ktoś mógłby się po nim włóczyć?
- To nie takie trudne jak się może wydawać. Jeśli znasz jakąś pannę, z którą się dobrze znasz i dobrze dogadujesz to zawsze jest dobry początek - powiedział, zaraz jednak znów pociągając łyk z kubka, zastanawiając się dłuższy moment. Cóż, w Londynie było pełno pięknych panien i dam, ale to też nie oznaczało, że jego kolega z łatwością mógłby znaleźć kogoś pośród nich. Zresztą, każdy potrzebował kogoś specyficznego, specjalnego...
Uśmiechnął się zaraz, spoglądając na Castora.
- Słuchaj, mam taką znajomą... Mówię ci, piękna dziewczyna i wysportowana, stanowczo musicie się poznać. Zatrzymuje się właściwie w Londynie. No i jest Szkotką, może ma trochę temperamentu, ale drugiej takiej nie znajdziesz, to pewnie. Może przy tobie by się nieco uspokoiła? A ty byś przy niej przestał być taki spięty i poukładany? - rzucił, zaraz kiwając w jego stronę kubkiem, wskazując na kolegę. - Umówię was, co ty na to? - zaproponował z uśmiechem, który sugerował, ze nie przyjmuje odmowy. W końcu Finley nie powinna mieć mu za złe, że szukał jej kawalera, prawda? Dama jak ona powinna sobie kogoś znaleźć, bo zasługiwała na niego... Nawet jeśli w sumie zapomniał kiedykolwiek się zapytać koleżanki czy jest panną, panią czy może wdową. Cóż, był to jego najmniejszy problem w tym momencie, bo jeśli ta koleżanka się nie zgodzi to może znajdzie kogoś innego dla Sprouta?
- Jaką różnicę wieku akceptujesz? - rzucił swobodniej, zaraz sięgając do butelki, żeby pierw dolać koledze alkoholu, a po tym i sobie. Oczywiście nie lał po pełnych kubkach, bo jeszcze któryś z nich by przypadkiem rozlał - a szkoda marnować alkohol. Nawet ten podły, który krzywił im twarze. Chociaż to chyba były Puchon był mniej przyzwyczajony do picia.
- A... No pięść Hagrida. Wiesz, braliśmy kociołek i zalewaliśmy... w sumie to zależy co mieliśmy pod ręką. Resztki z eliksirów w połączeniu z alkoholem, całkiem fajna zabawa. Ej, może zamiast randki w ciemno zrobimy po prostu taką imprezę zakrapianą? Chociaż chyba randka byłaby dla was romantyczniejsza... I nie przynoś jej kwiatków może. Chociaż... może przynieś? W sumie nie wiem czy ona lubi kwiatki, ale mogę jej dopytać. Na pewno dobrym alkoholem nie pogardzi. W sumie nie wzgardzi żadnym. O, i muszę cię nauczyć jakiejś piosenki z baru! - dodał z uśmiechem, - Na pewno musisz znać slàinte! - zawołał i po tym stuknął kubek Castora. - Na zdrowie! - dodał, wiedząc że kolega mógł gaelickiego nie znać. - I w sumie kilka innych zwrotów... Słówek... Ale to ona też cię na pewno chętnie nauczy! Mówię ci, po prostu podpytuj i wszystko będzie w porządku. Chociaż pierwsze co to musisz wiedzieć jak komplementować. Kobiety uwielbiają komplementy! Na co zwracasz uwagę u dziewczyn? No, rzuć jakimś pierwszym lepszym komplementem. Musisz mieć je ułożone już na zapas, zawsze kilka czy kilkanaście i wybierasz w odpowiednim momencie - mówił i mówił, wyraźnie wesoło, bo to była ta jedna rzecz, w której był pewny, że mówi dobrze!
- Jak twój taniec? Spontaniczny taniec też jest dobry zawsze, jako taka rozrywka, wiesz! Tylko nie balowy, chociaż w sumie jak kto woli... O, no dajesz. Jakieś komplementy, o tym że dziewczyna pięknie wygląda. Albo, że ma ładnie ułożone włosy, o! Albo o oczach, ale to musisz też tak wiesz, spojrzeć jej w oczy... Dasz radę się nachylić do dziewczyny i spojrzeć jej w oczy? - dodał, w sumie bardziej się zastanawiając czy jego kolega nie wystraszyłby się na samą myśl jakiegoś większego zbliżenia się do dziewczyny, którą ledwo co poznał. Jeśli tak to stanowczo mieliby nad czym pracować przed jego randkowaniem.
Spojrzał w zawartość kubka, znów pociągając z niego łyk i czekając aż Castor zaprezentuje swoje umiejętności składania komplementów.
Czasami myślał, że chciałby wrócić do Hogwartu. Nie, na pewno chciałby tam wrócić, poczuć raz jeszcze tę specyficzną atmosferę, której nie miało żadne inne miejsce na globie. Tęskno było mu przede wszystkim do dziecięcej niewiedzy — lata, które spędził w szkole, obeszły się z nim całkiem łagodnie, jeżeli nie liczyć gryfońskich psotników, ale nawet oni nie ograniczali się wyłącznie do jednego siedmiolecia. Chyba dorósł już do momentu, w którym idealizacja lat młodzieńczych stawała się najprostszą drogą oddzielenia się od trudów dnia codziennego.
Ale było w tym coś faktycznie pocieszającego — jak myślał o tych wszystkich dzieciakach, o ich często głupkowatych, ale zabawnych psotach, o tym jak samodzielnie ganiał Thomasa po błoniach, nie wiedząc, że w kieszeni zimowej szaty siedzi mu biedny Steffen w swej szczurzej osobie. Ile musiał się wytrząść biedaczek... Pewnie tyle samo co Castor, gdy dostał śnieżką prosto w okulary i bał się wtedy panicznie, że jego okulary mogą tego nie przetrzymać.
To były czasy.
— Bo nie jest skomplikowane. Normalnie dotarłbym tam z zamkniętymi oczami — odburknął nieco już obrażony, zagryzając jednocześnie wewnętrzną stronę polika. No bo przecież to nie było tak, że nagle odebrało mu wzrok czy pamięć! Chociaż biorąc pod uwagę jego wieczny brak koncentracji, prezentujący się jak na dłoni w sytuacjach, gdy dla własnego bezpieczeństwa troszczył się na zapas i w dodatku za dwie osoby jednocześnie, wszystko było możliwe. Wolał jednak przychylić się do wersji z anomaliami — nie dlatego, że próbował się usprawiedliwić, lecz ta wersja ściągała z jego barków część ciężaru za zbliżające się wielkimi krokami niepowodzenie ich dzisiejszej wyprawy.
Był kiedyś jeden mędrzec — o tym na pewno wspominał mu człowiek, którego istnienie (i ostatnie z nim pożegnanie) wciąż kładło się długim cieniem na sumieniu Castora — który mówił, że czasem to droga jest celem. Może tak właśnie było w ich przypadku?
Niezapowiedziane przypomnienie okropności anomalii przywołało na twarz Castora wyraz głębokiego zamyślenia. Tak, analiza obrazów, barwnych mimo wyrażonych werbalnie chęci oszczędzenia szczegółów, była z pewnością lepsza od popadnięcia w typowe dla Sproutów wszelkiej maści przygnębienie spowodowane cudzą tragedią. Zupełnie tak, jakby nie mieli własnych, takich akurat na wyciągnięcie ręki.
Drgnął nagle — jeżeli Thomas zdecyduje się spytać, cóż takiego spowodowało taką, a nie inną reakcję, nie będzie musiał daleko szukać: zimno i reakcja na alkohol nasuwały się same — tym jednym ruchem powracając w całości do świadomości tego, co tu i teraz. Nie na początku maja w Szkocji.
— Budowałeś statki w Szkocji? — przekrzywił głowę w kierunku prawego ramienia, jednocześnie posyłając młodemu mężczyźnie długie spojrzenie znad metalowego kubka. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że przecież właściwie nic nie wiedział na temat tego, czymże zajął się Doe po skończeniu szkoły! A praca w stoczni wydawała się być zaskakująco poważna, jak na lekkoducha jego pokroju. — Czas przeszły, bo teraz jesteś tutaj.
Wzruszył lekko ramionami, bo to, co w jego głowie brzmiało raczej jak bardzo czerstwy — lecz zawsze — dowcip, teraz wydawało się być tak nieprzeżuwalne, jak skórzane buty po całodniowej wycieczce.
— W sumie nie chwaliłeś się jeszcze, co takiego robisz w życiu.
Uniesione ku górze brwi i krótkie skinienie głową sugerowały dość wyraźnie, że Castor raz jeszcze zmienił się w słuch. Dawało to oczywiście Tomkowi wyjątkową okazję do kolejnego nawijania makaronu na uszy Sprouta lub przyznanie się do własnego bezrobocia. Ale hej, była wojna! Castor rozumiał, że ciężko było o godne zatrudnienie, dlatego po powrocie z Londynu wziął sprawy w swe ręce i zamknął się w szopie—warsztacie.
Zresztą, oczekiwania miał raczej niskie, choć i takie Doe potrafił zawodzić.
Po słowach o znaniu drogi powrotnej, Castor mruknął coś niezrozumiale, choć gdyby ktokolwiek zdecydował się na analizę takiego odgłosu, doszedłby pewnie do wniosku, że było to mruknięcie potwierdzające, sklejenie "no jasne", "znam, nie martw się" i "przepraszam, niefajnie wyszło".
— To, że się z kimś dobrze spędza czas, nie oznacza jeszcze, że jest się z taką osobą kompatybilnym... romantycznie? — kolejne siorbnięcie, nieelegancko głośne, ale kto by się martwił byciem eleganckim, gdy w głowie już robiło się nieco bardziej pusto, na pewno lekko, a nogi wciąż umieszczone bezpiecznie na ziemi wygrywały równy rytm.
Jeszcze raz zajrzał w lico kolegi, czując podskórnie, że ten wesoły uśmiech mógł być dopiero początkiem jego kłopotów.
I chyba się nie mylił.
— Szkotka ma być zaletą czy wadą? — spytał, z trudem dusząc rosnące rozbawienie. Z przedstawionego opisu nie wynikało prawie nic, choć padło kilka istotnych kwestii. Najbardziej chyba zmartwiła go wzmianka o temperamencie ów nieznajomej, lecz szybko skorygował się w myślach. Prawdziwie ułożona dziewczyna raczej niedługo przebywałaby w kręgu zainteresowań Thomasa. — A mam jakiś wybór? Możemy spróbować.
Wreszcie pozwolił sobie na krótki śmiech. Krótki, bo w końcu zreflektował się, w jakim miejscu się znajdują. Pół biedy, że pili ten cholerny bimber. Z daleka mogło wyglądać, że piją cokolwiek, nawet gorącą herbatę, a kto biednemu zabroni bogato żyć! Głośne śmiechy mogły już zwrócić uwagę bardziej porządnych żałobników.
— Cztery lata w dół. W górę... nie wiem, siedem? — odparł szczerze, choć po jego minie widać było, że chyba nigdy się nad takowymi rzeczami nie zastanawiał. — Dobra, nieważne. Żeby była dobrą dziewczyną, no i pełnoletnia. Dla miłości gorsze rzeczy można przeboleć.
Podsunął jeszcze swój kubek pod butelkę, którą dzierżył Tomek. Lecz zamiast upić kolejnego półłyka, zdecydował się rozsiąść trochę bardziej, na szerokich kolanach i skupić wzrok w przezroczystej zawartości własnego kubka.
I bardzo dobrze, bo chyba zrobiłby fikołka wprost na nagrobek za ich plecami, gdyby siedział prosto, bo pełne oburzenia nabranie powietrza szarpnęło jego ciałem tak mocno, że aż wyprostował się raz jeszcze. Ba, otworzył nawet usta, by powiedzieć kilka słów o tym, jak niebezpieczne było to przedsięwzięcie. Tak jako były prefekt, jak i alchemik po zakończonym kursie i całkiem dobry zielarz. Kumulacja tytułów, z których racji mógłby teraz wygłosić kolejne kazanie wydała się jednak zbyt duża, a odbiorca i tak pewnie zagwizdałby sobie na takowe, więc rozdziawiona paszcza zamknęła się wreszcie. Choć trzeba było przyznać, że wyglądał na oburzonego jak nigdy.
— Slà... inte? — powtórzył niepewnie, w wyjątkowo londyńskiej manierze, którą ku swojemu przerażeniu przesiąkł przez ostatnich kilka lat pobytu w stolicy. Chyba przed spotkaniem z tajemniczą nieznajomą będzie musiał postarać się zgubić ten nieprzyzwoicie poprawny akcent, wrócić do przecudownej mowy starego Somerset.
Zdawało mu się, że gubił się między zdaniami, którymi z taką hojnością obdarzał go kolega. Pięść Hagrida. Impreza. Randka. Bez kwiatków. Albo z. Piosenka z baru. Na pewno alkohol. Komplementy?
L i t o ś c i
— Chwila, chwila, Thomas... — mówił słabym już głosem, bo przejął się tym wszystkim do szpiku kości. Uniósł nawet jedną z dłoni trochę wyżej, prosząc go jeszcze niewerbalnie, by dał odrobinę na wstrzymanie i pozwoliłdziadkowi tetrykowi porządnemu Castorowi na zebranie porozwiewanych na wszystkie strony świata myśli. — Na co zwracam uwagę u dziewczyn?
Na to, jak szarość miesza się w równych proporcjach z błękitem w roześmianych oczach; jak jasne włosy łapią słońce i wplatają pomiędzy pasma; jak malinowe wargi zaciskają się w zamyśleniu, gdy zadam niewygodne pytanie, a później rozchylają się gładko, gdy tłumaczę, że przecież nie to miałem na myśli. Jak długie, ciepłe palce splatają się z moimi, bo wtedy jest naprawdę bezpiecznie. Jak...
— Nie wiem. Nie myślę, żeby ocenianie po wyglądzie było jakkolwiek mądre, ale mam chyba słabość do blondynek? — cholera, ciężko było wpaść na coś względnie składnego tak z miejsca! — Mogę komplementować garderobę? Chyba będzie jej miło, jak zauważę, że się postarała... A nawet jak się nie postarała, to nawet lepiej. Przecież nie będę jej zmuszał, by się stroiła na wszystkie dni w roku...
Uwagi o tańcu puścił mimo uszu, bo nie było tajemnicą, że ze sztuką wszelaką, nawet taneczną, było mu mocno nie po drodze. Zamiast tego uśmiechnął się — odrobinę szelmowsko, prawie nie jak on! — na kolejne słowa Thomasa. Ba, odstawił nawet własny kubek, z którego oczywiście siorbnął przed odstawieniem jeszcze jeden, na ziemi, w pewnej odległości od ławeczki. Dopiero wtedy zwrócił się już całym ciałem do czarnowłosego, gotów nawet na... małe przedstawienie?
— Thomas, ty jeszcze wielu rzeczy o mnie nie wiesz — zaczął troszkę niższym tonem niż zazwyczaj, lecz powaga poprzetykana gdzieniegdzie na wpół skrywanym rozbawieniem nie chciała zniknąć z jego twarzy. Zabawne było to połączenie, jakieś takie nieprzystające do obrazu wiecznie panikującego prefekta z żółto—czarnym szalikiem zawiniętym wokół szyi. — Gdybyś był dzierlatką — na Merlina, D Z I E R L A T K Ą — Powiedziałbym Ci, że szmaragd twych oczu piękniejszy jest od klejnotów szlachcianek.
Nie był to szczyt podrywu, ale... Chyba przeskoczył poprzeczkę?
Nie, żeby — znowu — była ona zawieszona szczególnie wysoko.
Ale było w tym coś faktycznie pocieszającego — jak myślał o tych wszystkich dzieciakach, o ich często głupkowatych, ale zabawnych psotach, o tym jak samodzielnie ganiał Thomasa po błoniach, nie wiedząc, że w kieszeni zimowej szaty siedzi mu biedny Steffen w swej szczurzej osobie. Ile musiał się wytrząść biedaczek... Pewnie tyle samo co Castor, gdy dostał śnieżką prosto w okulary i bał się wtedy panicznie, że jego okulary mogą tego nie przetrzymać.
To były czasy.
— Bo nie jest skomplikowane. Normalnie dotarłbym tam z zamkniętymi oczami — odburknął nieco już obrażony, zagryzając jednocześnie wewnętrzną stronę polika. No bo przecież to nie było tak, że nagle odebrało mu wzrok czy pamięć! Chociaż biorąc pod uwagę jego wieczny brak koncentracji, prezentujący się jak na dłoni w sytuacjach, gdy dla własnego bezpieczeństwa troszczył się na zapas i w dodatku za dwie osoby jednocześnie, wszystko było możliwe. Wolał jednak przychylić się do wersji z anomaliami — nie dlatego, że próbował się usprawiedliwić, lecz ta wersja ściągała z jego barków część ciężaru za zbliżające się wielkimi krokami niepowodzenie ich dzisiejszej wyprawy.
Był kiedyś jeden mędrzec — o tym na pewno wspominał mu człowiek, którego istnienie (i ostatnie z nim pożegnanie) wciąż kładło się długim cieniem na sumieniu Castora — który mówił, że czasem to droga jest celem. Może tak właśnie było w ich przypadku?
Niezapowiedziane przypomnienie okropności anomalii przywołało na twarz Castora wyraz głębokiego zamyślenia. Tak, analiza obrazów, barwnych mimo wyrażonych werbalnie chęci oszczędzenia szczegółów, była z pewnością lepsza od popadnięcia w typowe dla Sproutów wszelkiej maści przygnębienie spowodowane cudzą tragedią. Zupełnie tak, jakby nie mieli własnych, takich akurat na wyciągnięcie ręki.
Drgnął nagle — jeżeli Thomas zdecyduje się spytać, cóż takiego spowodowało taką, a nie inną reakcję, nie będzie musiał daleko szukać: zimno i reakcja na alkohol nasuwały się same — tym jednym ruchem powracając w całości do świadomości tego, co tu i teraz. Nie na początku maja w Szkocji.
— Budowałeś statki w Szkocji? — przekrzywił głowę w kierunku prawego ramienia, jednocześnie posyłając młodemu mężczyźnie długie spojrzenie znad metalowego kubka. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że przecież właściwie nic nie wiedział na temat tego, czymże zajął się Doe po skończeniu szkoły! A praca w stoczni wydawała się być zaskakująco poważna, jak na lekkoducha jego pokroju. — Czas przeszły, bo teraz jesteś tutaj.
Wzruszył lekko ramionami, bo to, co w jego głowie brzmiało raczej jak bardzo czerstwy — lecz zawsze — dowcip, teraz wydawało się być tak nieprzeżuwalne, jak skórzane buty po całodniowej wycieczce.
— W sumie nie chwaliłeś się jeszcze, co takiego robisz w życiu.
Uniesione ku górze brwi i krótkie skinienie głową sugerowały dość wyraźnie, że Castor raz jeszcze zmienił się w słuch. Dawało to oczywiście Tomkowi wyjątkową okazję do kolejnego nawijania makaronu na uszy Sprouta lub przyznanie się do własnego bezrobocia. Ale hej, była wojna! Castor rozumiał, że ciężko było o godne zatrudnienie, dlatego po powrocie z Londynu wziął sprawy w swe ręce i zamknął się w szopie—warsztacie.
Zresztą, oczekiwania miał raczej niskie, choć i takie Doe potrafił zawodzić.
Po słowach o znaniu drogi powrotnej, Castor mruknął coś niezrozumiale, choć gdyby ktokolwiek zdecydował się na analizę takiego odgłosu, doszedłby pewnie do wniosku, że było to mruknięcie potwierdzające, sklejenie "no jasne", "znam, nie martw się" i "przepraszam, niefajnie wyszło".
— To, że się z kimś dobrze spędza czas, nie oznacza jeszcze, że jest się z taką osobą kompatybilnym... romantycznie? — kolejne siorbnięcie, nieelegancko głośne, ale kto by się martwił byciem eleganckim, gdy w głowie już robiło się nieco bardziej pusto, na pewno lekko, a nogi wciąż umieszczone bezpiecznie na ziemi wygrywały równy rytm.
Jeszcze raz zajrzał w lico kolegi, czując podskórnie, że ten wesoły uśmiech mógł być dopiero początkiem jego kłopotów.
I chyba się nie mylił.
— Szkotka ma być zaletą czy wadą? — spytał, z trudem dusząc rosnące rozbawienie. Z przedstawionego opisu nie wynikało prawie nic, choć padło kilka istotnych kwestii. Najbardziej chyba zmartwiła go wzmianka o temperamencie ów nieznajomej, lecz szybko skorygował się w myślach. Prawdziwie ułożona dziewczyna raczej niedługo przebywałaby w kręgu zainteresowań Thomasa. — A mam jakiś wybór? Możemy spróbować.
Wreszcie pozwolił sobie na krótki śmiech. Krótki, bo w końcu zreflektował się, w jakim miejscu się znajdują. Pół biedy, że pili ten cholerny bimber. Z daleka mogło wyglądać, że piją cokolwiek, nawet gorącą herbatę, a kto biednemu zabroni bogato żyć! Głośne śmiechy mogły już zwrócić uwagę bardziej porządnych żałobników.
— Cztery lata w dół. W górę... nie wiem, siedem? — odparł szczerze, choć po jego minie widać było, że chyba nigdy się nad takowymi rzeczami nie zastanawiał. — Dobra, nieważne. Żeby była dobrą dziewczyną, no i pełnoletnia. Dla miłości gorsze rzeczy można przeboleć.
Podsunął jeszcze swój kubek pod butelkę, którą dzierżył Tomek. Lecz zamiast upić kolejnego półłyka, zdecydował się rozsiąść trochę bardziej, na szerokich kolanach i skupić wzrok w przezroczystej zawartości własnego kubka.
I bardzo dobrze, bo chyba zrobiłby fikołka wprost na nagrobek za ich plecami, gdyby siedział prosto, bo pełne oburzenia nabranie powietrza szarpnęło jego ciałem tak mocno, że aż wyprostował się raz jeszcze. Ba, otworzył nawet usta, by powiedzieć kilka słów o tym, jak niebezpieczne było to przedsięwzięcie. Tak jako były prefekt, jak i alchemik po zakończonym kursie i całkiem dobry zielarz. Kumulacja tytułów, z których racji mógłby teraz wygłosić kolejne kazanie wydała się jednak zbyt duża, a odbiorca i tak pewnie zagwizdałby sobie na takowe, więc rozdziawiona paszcza zamknęła się wreszcie. Choć trzeba było przyznać, że wyglądał na oburzonego jak nigdy.
— Slà... inte? — powtórzył niepewnie, w wyjątkowo londyńskiej manierze, którą ku swojemu przerażeniu przesiąkł przez ostatnich kilka lat pobytu w stolicy. Chyba przed spotkaniem z tajemniczą nieznajomą będzie musiał postarać się zgubić ten nieprzyzwoicie poprawny akcent, wrócić do przecudownej mowy starego Somerset.
Zdawało mu się, że gubił się między zdaniami, którymi z taką hojnością obdarzał go kolega. Pięść Hagrida. Impreza. Randka. Bez kwiatków. Albo z. Piosenka z baru. Na pewno alkohol. Komplementy?
L i t o ś c i
— Chwila, chwila, Thomas... — mówił słabym już głosem, bo przejął się tym wszystkim do szpiku kości. Uniósł nawet jedną z dłoni trochę wyżej, prosząc go jeszcze niewerbalnie, by dał odrobinę na wstrzymanie i pozwolił
Na to, jak szarość miesza się w równych proporcjach z błękitem w roześmianych oczach; jak jasne włosy łapią słońce i wplatają pomiędzy pasma; jak malinowe wargi zaciskają się w zamyśleniu, gdy zadam niewygodne pytanie, a później rozchylają się gładko, gdy tłumaczę, że przecież nie to miałem na myśli. Jak długie, ciepłe palce splatają się z moimi, bo wtedy jest naprawdę bezpiecznie. Jak...
— Nie wiem. Nie myślę, żeby ocenianie po wyglądzie było jakkolwiek mądre, ale mam chyba słabość do blondynek? — cholera, ciężko było wpaść na coś względnie składnego tak z miejsca! — Mogę komplementować garderobę? Chyba będzie jej miło, jak zauważę, że się postarała... A nawet jak się nie postarała, to nawet lepiej. Przecież nie będę jej zmuszał, by się stroiła na wszystkie dni w roku...
Uwagi o tańcu puścił mimo uszu, bo nie było tajemnicą, że ze sztuką wszelaką, nawet taneczną, było mu mocno nie po drodze. Zamiast tego uśmiechnął się — odrobinę szelmowsko, prawie nie jak on! — na kolejne słowa Thomasa. Ba, odstawił nawet własny kubek, z którego oczywiście siorbnął przed odstawieniem jeszcze jeden, na ziemi, w pewnej odległości od ławeczki. Dopiero wtedy zwrócił się już całym ciałem do czarnowłosego, gotów nawet na... małe przedstawienie?
— Thomas, ty jeszcze wielu rzeczy o mnie nie wiesz — zaczął troszkę niższym tonem niż zazwyczaj, lecz powaga poprzetykana gdzieniegdzie na wpół skrywanym rozbawieniem nie chciała zniknąć z jego twarzy. Zabawne było to połączenie, jakieś takie nieprzystające do obrazu wiecznie panikującego prefekta z żółto—czarnym szalikiem zawiniętym wokół szyi. — Gdybyś był dzierlatką — na Merlina, D Z I E R L A T K Ą — Powiedziałbym Ci, że szmaragd twych oczu piękniejszy jest od klejnotów szlachcianek.
Nie był to szczyt podrywu, ale... Chyba przeskoczył poprzeczkę?
Nie, żeby — znowu — była ona zawieszona szczególnie wysoko.
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
- Mhm. Glasgow. W sumie to trochę też podróżowałem. Edynburg, Ayr, Falkirk, Loch Lomond… I w kilku jeszcze innych miejscach. Dość aktywne dwa lata miałem - powiedział z uśmiechem. Cóż, cygani byli znani ze swoich podróży, prawda? Nie musiał się kryć z tym po jakichś regionach się pałętał, bo podróżowanie i włóczenie się było czymś, z czym nigdy się nie krył i zawsze robił. Tam dorobił, tu zarobił, tu się u kogoś zatrzymał. Podobnie jak teraz. Niby był przez krótki czas w Londynie, ale znów wyjechał, wciąż nie wiedząc czy to miasto jest dla niego. Jest… czymś zupełnie innym niż to do czego przywykł za dziecka czy przez ostatnie lata. Potrzebował podróżować, przynajmniej na razie. Czuł, że tak może nie myśleć o tym wszystkim, co miało miejsce, a Londyn rzeczywiście był niesamowicie depresyjnym miastem.
- No i wiesz, tu zarobię, tam pogram na harmonijce, tam opowiem jakieś baśnie i inne historie, czasem ktoś szuka do pomocy i tak z miejsca do miejsca. Jednak w taborze tak to bywa - powiedział, wzruszając ramionami. Nigdy z rodzeństwem nie ukrywali ani swojego pochodzenia w szkole, ani tego jak żyli w karawanach. Ba, Thomas akurat o tym konkretnym fakcie bardzo chętnie opowiadał, uznając to za niesamowicie interesujące. W końcu mieszkania i domy mieli wszyscy jego koledzy, a kto się mógł pochwalić życiem w podróży? Nawet jeśli nie tak wiele on z tego wynosił, bo nigdy nie był przykładnym uczniem dziadków co do przestrzegania zasad i każdej tradycji w pełni poprawnie to wciąż się starał! Po prostu za dziecka… czasem się rozpraszał. Nawet całkiem dużo! Nie miał do niczego cierpliwości, bo było zawsze tyle rzeczy do zrobienia, a jak tu się powstrzymywać przed działaniem?
- Kompatybilnym? - zapytał, marszcząc brwi i przyglądając się koledze. - Słuchaj, kompatyliacje nie mają tutaj nic do gadania! Jeśli lubisz kogoś, a ta osoba lubi ciebie to jest bliżej do romantyzmu niż ci się może wydawać! Ba, wtedy już cię nie było w szkole, ale nigdy byś nie uwierzył, jakie miałem szczęście co do Jeanie… - rzucił, zaraz przeklinając na siebie w myślach. W końcu miał o niej nie wspominać. Zawsze było mu ciężko przy takich kwestiach i tematach! Jednak zaraz się uśmiechnął do Castora, kręcąc głową.
- Nie masz wyboru! I oczywiście, że jest zaletą. Tańczy jak mało kto, a uwierz mi, że dobry taniec jestem w stanie ocenić! W końcu w taborze dużo tańczymy, moja siostra młodsza też pięknie tańczyła, ale nie tylko ona, dużo panien od nas. Coś niesamowitego, naprawdę… Ale, ale, wracając! Mówię ci, Szkotka jest absolutnie doskonałym widokiem. Stanie i w swojej, i w twojej obronie, a i w obronie rodziny, bo nikt nie będzie jej obrażał przecież - powiedział, samemu uznając to za oczywistość, że pochodzenie z tego kawałku wysp brytyjskich nie mogło być niczym innym prócz zaletą! Nawet nie zauważył, że o siostrze wspomniał w formie przeszłej… No tak, nawet nie wiedział czy ona żyła. Ile to już lat minęło, od kiedy mogli się ostatni raz zobaczyć..?
- Hmmm… Nie, nie, to nie musisz się tak martwić, to nie jest aż tak młoda, ale jest młodsza. I wygrałeś, mój drogi, bo jest blondynką! I to piękną, ale o tym przekonasz się jak tylko ją zobaczysz. Mówię ci, nie pożałujesz - mówił wesoło, w pełni się angażując w plan, aby zeswatać Finley z Castorem. Może, gdyby do koleżanki w Hogwarcie przykuł większą uwagę, wiedziałby o tym, że ona i prefekt, z którego nomen omen domu pochodziła, stanowczo się mogli znać, a przynajmniej chociaż kojarzyć. - Może gdybym cię nauczył jakoś tak podstawowe tańczyć to mógłbyś pójść z nią na tańce? Tak, tak… to na pewno byłby dobry plan - stwierdził z uśmiechem, dolewając koledze alkoholu w tym czasie. I ignorując to, że Castor wyraźnie chciał coś powiedzieć. Skoro zrezygnował, wyraźnie to musiał uznać za coś zbędnego, prawda? A jeśli miało to być jakieś pouczanie to na litość Merlina, przecież Thomas nie był już dzieckiem, a Castor prefektem! Nie musiał go pouczać i marudzić, że znów jakoś źle się zachował!
- Musisz popracować nad swoim gaelickim - ogłosił poważnie, jakby miało to być najważniejsze zadanie w życiu Sprouta w tym momencie. - I to tak nie działa… Masz ją docenić. Słuchaj, każda panna lubi słyszeć komplementy, ale też nie możesz każdej mówić, że ma ładną sukienkę. Zazwyczaj bezpiecznie jest zacząć od ogółu, jakiegoś banału, ale to cię nie zabierze nigdzie. Musisz się zastanowić, co dziewczyna lubi… O, na przykład ta panna, z którą cię umówię, dużo się śmieje. I lubi dogryzać! Musisz to docenić, kiedy rzuci jakiś komentarz. Możesz skomplementować jej zachowanie, na przykład….O, to z jaką gracją się porusza! Swoją drogą, wiesz co się łączy z tym, że pięknie tańczy? Koniecznie musisz się jej przyjrzeć dokładniej, będziesz zachwycony jak wygląda… - mówił dalej zupełnie spokojny. W końcu wiedział, że jego dobra koleżanka była piękną dziewczyną, ale sam po prostu wolał z nią spędzać czas w barze.
Chociaż słysząc, jak to niby nie wiedział o swoim koledze wielu rzeczy, spojrzał na niego zaintrygowany. I dopiero jak ten skończył, wybuchnął śmiechem przez moment.
- Szlachetne kamienie powiadasz? - rzucił, zaraz podnosząc się z ławeczki. - Po co tak wybitnie iść? Zacznij od prostych rzeczy, wyjdą ci naturalnie… I nie nazywaj nikogo dzierlatką, proszę cię - powiedział, wywracając oczami i zaraz stając przed kolegą. Odchrząknął jeszcze, jakby chcąc zawiadomić o tym, że sam zaczyna swoje przedstawienie. Zaraz spojrzał na Castora, wydając się być zdziwionym czy zaskoczonym i nachylił się do kolegi, przez moment wpatrując się w niego intensywnie, żeby zaraz płynnym acz delikatnym gestem odsunąć blond kosmyk z jego czoła. Ingerował tak w przestrzeń byłego Puchona przez kilka sekund nim się odsunął, udając nieco bardziej skruszonego, zupełnie jakby się zorientował, że przekroczył nieco za bardzo granicę.
- Och, wybacz mi tę śmiałość, ale to niesamowite jak w twoich oczach odbija się pięknie niebo, chciałem przez moment móc doświadczyć tego widoku… - rzucił, zaraz posyłając Sproutowi delikatny uśmiech, taki który dla Tomka przy kolegach był raczej rzadkością, bo kiedy by próbował do tych podrywać i zagadywać.
Zaraz po tym kulturalnie się pokłonił i sięgnął po tym z powrotem po swój kubek z bimbrem, aby upić znów alkoholu.
- Musisz grać całym ciałem. Rozluźnij się. Nie masz się śmiać jak mówisz komplementy, bo nikt cię nie weźmie na poważnie - powiedział, znów się szczerząc jak skończony debil. No tak, Thomas po prostu nie miał granic w swoich zachowaniach.
- No i wiesz, tu zarobię, tam pogram na harmonijce, tam opowiem jakieś baśnie i inne historie, czasem ktoś szuka do pomocy i tak z miejsca do miejsca. Jednak w taborze tak to bywa - powiedział, wzruszając ramionami. Nigdy z rodzeństwem nie ukrywali ani swojego pochodzenia w szkole, ani tego jak żyli w karawanach. Ba, Thomas akurat o tym konkretnym fakcie bardzo chętnie opowiadał, uznając to za niesamowicie interesujące. W końcu mieszkania i domy mieli wszyscy jego koledzy, a kto się mógł pochwalić życiem w podróży? Nawet jeśli nie tak wiele on z tego wynosił, bo nigdy nie był przykładnym uczniem dziadków co do przestrzegania zasad i każdej tradycji w pełni poprawnie to wciąż się starał! Po prostu za dziecka… czasem się rozpraszał. Nawet całkiem dużo! Nie miał do niczego cierpliwości, bo było zawsze tyle rzeczy do zrobienia, a jak tu się powstrzymywać przed działaniem?
- Kompatybilnym? - zapytał, marszcząc brwi i przyglądając się koledze. - Słuchaj, kompatyliacje nie mają tutaj nic do gadania! Jeśli lubisz kogoś, a ta osoba lubi ciebie to jest bliżej do romantyzmu niż ci się może wydawać! Ba, wtedy już cię nie było w szkole, ale nigdy byś nie uwierzył, jakie miałem szczęście co do Jeanie… - rzucił, zaraz przeklinając na siebie w myślach. W końcu miał o niej nie wspominać. Zawsze było mu ciężko przy takich kwestiach i tematach! Jednak zaraz się uśmiechnął do Castora, kręcąc głową.
- Nie masz wyboru! I oczywiście, że jest zaletą. Tańczy jak mało kto, a uwierz mi, że dobry taniec jestem w stanie ocenić! W końcu w taborze dużo tańczymy, moja siostra młodsza też pięknie tańczyła, ale nie tylko ona, dużo panien od nas. Coś niesamowitego, naprawdę… Ale, ale, wracając! Mówię ci, Szkotka jest absolutnie doskonałym widokiem. Stanie i w swojej, i w twojej obronie, a i w obronie rodziny, bo nikt nie będzie jej obrażał przecież - powiedział, samemu uznając to za oczywistość, że pochodzenie z tego kawałku wysp brytyjskich nie mogło być niczym innym prócz zaletą! Nawet nie zauważył, że o siostrze wspomniał w formie przeszłej… No tak, nawet nie wiedział czy ona żyła. Ile to już lat minęło, od kiedy mogli się ostatni raz zobaczyć..?
- Hmmm… Nie, nie, to nie musisz się tak martwić, to nie jest aż tak młoda, ale jest młodsza. I wygrałeś, mój drogi, bo jest blondynką! I to piękną, ale o tym przekonasz się jak tylko ją zobaczysz. Mówię ci, nie pożałujesz - mówił wesoło, w pełni się angażując w plan, aby zeswatać Finley z Castorem. Może, gdyby do koleżanki w Hogwarcie przykuł większą uwagę, wiedziałby o tym, że ona i prefekt, z którego nomen omen domu pochodziła, stanowczo się mogli znać, a przynajmniej chociaż kojarzyć. - Może gdybym cię nauczył jakoś tak podstawowe tańczyć to mógłbyś pójść z nią na tańce? Tak, tak… to na pewno byłby dobry plan - stwierdził z uśmiechem, dolewając koledze alkoholu w tym czasie. I ignorując to, że Castor wyraźnie chciał coś powiedzieć. Skoro zrezygnował, wyraźnie to musiał uznać za coś zbędnego, prawda? A jeśli miało to być jakieś pouczanie to na litość Merlina, przecież Thomas nie był już dzieckiem, a Castor prefektem! Nie musiał go pouczać i marudzić, że znów jakoś źle się zachował!
- Musisz popracować nad swoim gaelickim - ogłosił poważnie, jakby miało to być najważniejsze zadanie w życiu Sprouta w tym momencie. - I to tak nie działa… Masz ją docenić. Słuchaj, każda panna lubi słyszeć komplementy, ale też nie możesz każdej mówić, że ma ładną sukienkę. Zazwyczaj bezpiecznie jest zacząć od ogółu, jakiegoś banału, ale to cię nie zabierze nigdzie. Musisz się zastanowić, co dziewczyna lubi… O, na przykład ta panna, z którą cię umówię, dużo się śmieje. I lubi dogryzać! Musisz to docenić, kiedy rzuci jakiś komentarz. Możesz skomplementować jej zachowanie, na przykład….O, to z jaką gracją się porusza! Swoją drogą, wiesz co się łączy z tym, że pięknie tańczy? Koniecznie musisz się jej przyjrzeć dokładniej, będziesz zachwycony jak wygląda… - mówił dalej zupełnie spokojny. W końcu wiedział, że jego dobra koleżanka była piękną dziewczyną, ale sam po prostu wolał z nią spędzać czas w barze.
Chociaż słysząc, jak to niby nie wiedział o swoim koledze wielu rzeczy, spojrzał na niego zaintrygowany. I dopiero jak ten skończył, wybuchnął śmiechem przez moment.
- Szlachetne kamienie powiadasz? - rzucił, zaraz podnosząc się z ławeczki. - Po co tak wybitnie iść? Zacznij od prostych rzeczy, wyjdą ci naturalnie… I nie nazywaj nikogo dzierlatką, proszę cię - powiedział, wywracając oczami i zaraz stając przed kolegą. Odchrząknął jeszcze, jakby chcąc zawiadomić o tym, że sam zaczyna swoje przedstawienie. Zaraz spojrzał na Castora, wydając się być zdziwionym czy zaskoczonym i nachylił się do kolegi, przez moment wpatrując się w niego intensywnie, żeby zaraz płynnym acz delikatnym gestem odsunąć blond kosmyk z jego czoła. Ingerował tak w przestrzeń byłego Puchona przez kilka sekund nim się odsunął, udając nieco bardziej skruszonego, zupełnie jakby się zorientował, że przekroczył nieco za bardzo granicę.
- Och, wybacz mi tę śmiałość, ale to niesamowite jak w twoich oczach odbija się pięknie niebo, chciałem przez moment móc doświadczyć tego widoku… - rzucił, zaraz posyłając Sproutowi delikatny uśmiech, taki który dla Tomka przy kolegach był raczej rzadkością, bo kiedy by próbował do tych podrywać i zagadywać.
Zaraz po tym kulturalnie się pokłonił i sięgnął po tym z powrotem po swój kubek z bimbrem, aby upić znów alkoholu.
- Musisz grać całym ciałem. Rozluźnij się. Nie masz się śmiać jak mówisz komplementy, bo nikt cię nie weźmie na poważnie - powiedział, znów się szczerząc jak skończony debil. No tak, Thomas po prostu nie miał granic w swoich zachowaniach.
Wyliczanka miejsc była imponująca, zwłaszcza dla kogoś, kto z natury był raczej domatorem i odnalazł swe największe szczęście w miejscu, w którym dorastał. Pokiwał więc Sprout głową, trochę z przyzwyczajenia, trochę z podziwem. Zaczął się zastanawiać nawet, czy byłby w stanie wyruszyć kiedyś w podobną podróż. Przypomniał sobie jednak, jak pierwszy rok w Hogwarcie narzekał niemiłosiernie na klimat, który różnił się znacząco od tego, który zostawił za sobą tutaj, w południowo—zachodniej Anglii. Zazdrościł czasem wolnym duchom, ich zdolności do przemykania po całym świecie bez oglądania się za siebie. Zdecydowanie był na takie przygody zbyt sentymentalny i wiedział, że nie mógłby czuć się dobrze, gdyby znalazł się z daleka od Somerset na dłużej.
W Londynie czuł się przecież fatalnie. Wolał sobie wmawiać, że to wina jego domatorstwa, nieprzyzwyczajenia do życia w mieście, że potrzebował rodzinnej szklarni, specyficznej zieleni trawy, której nie uświadczysz nigdzie indziej, jak w samej Dolinie Godryka. Myśl, że może za dyskomfortem stał stary przyjaciel strach wydawała się być dziwnie nie na miejscu, nawet w Noc Duchów.
Zwłaszcza w towarzystwie Thomasa Doe.
— Czasem ci zazdroszczę, wiesz? — przerwał mu wreszcie, choć jego mimika wskazywała na to, że myślami może znajdować się gdzieś daleko, daleko od cmentarza, od ławeczki z brakującą deską, gdzieś pośrodku pola w bliżej nieokreślonym miejscu. — Nigdy nie lubiłem podróżować, męczy mnie to okropnie, ale doświadczeń nie zabierze ci nikt. Cieszę się, że ci w życiu wyszło.
Odrobina rzewności przebijająca się między zgłoskami stanowiła chyba najlepszy dowód na to, że dzielą ich dosłownie dziesiątki promila od kolejnego etapu upojenia alkoholowego, który przejawiał się zazwyczaj długimi, choć pozbawionymi sensu peanami na cześć współpijącego. Te najczęściej opierały się o filar "ja cię bardzo szanuję, stary", wspomagane dodatkowo rozciągniętymi z pijaństwa zgłoskami i rękoma opartymi o ramiona partnera w piciu. Było w tym coś dziwnie relaksującego, nawet pomimo okoliczności, w których się znaleźli.
Och, gdyby ktoś powiedział mu tydzień wcześniej, że będzie pił bimber z Thomasem na cmentarzu... Nie uwierzyłby.
Dźwignął się wreszcie, ponownie odkładając kubek na ubitą ziemię. Możliwości odnalezienia grobu babci Sprout kurczyły się wraz z kolejnymi siorbnięciami alkoholu, a wciąż miał przecież przy sobie kwiaty i znicz. Poświęcił chwilę, by omieść spojrzeniem grób, przy którym się znaleźli. Nie wyglądał na często odwiedzany, ba, nawet trochę zapuszczony, lecz po przymknięciu jednego oka i zmrużeniu drugiego, odczytał wykute w kamieniu dane, ze zdumieniem dopuszczając do siebie informacje, że grób ten wcale nie był taki stary, jak mogłoby się wydawać.
Z rozmyślenia wyrwał go znów zbyt długi język Thomasa. Spojrzał na niego przez ramię z uśmiechem, który rzadko pojawiał się na jego ustach, a gdy już to robił, świadczył o czystej, niezachwianej i trudnej do pozbycia się ciekawości.
Chyba na nieszczęście Doe.
— Ach tak? Ptaszki ćwierkają, że się ożeniłeś. Ale nie wiem, na ile to plotka, więc nie wiem, czy składać gratulacje — och, Sproutowa niewinności. Gdyby tylko wiedział, gdyby miał przynajmniej ułamek świadomości, marny cień wiedzy o okolicznościach, które poszarpały losy taboru i rodzeństwa Doe w ostatnich latach, pewnie ugryzłby się trzykrotnie w język, zanim powiedziałby cokolwiek w podobnym stylu. Niestety jednak cudem był nawet fakt, że do uszu Castora doszły plotki o zmianie stanu cywilnego kolegi. Cóż go winić, że nie wiedział o najpilniej strzeżonej tajemnicy Tomka.
Pozwolił sobie jednak nie drążyć tematu dalej, ponownie oddając werbalne pole ekspertowi. W tym czasie starał się balansować na już lekko miękkich nogach, by uprzątnąć z deka grób, a na pewno odgarnąć część liści, która się na nim zebrała. Te, z jakiegoś powodu ściągał własnoręcznie, poświęcenie przypłacając prawie spotkaniem czoła z kamieniem nagrobka, jakby zapomniał o tym, że za pazuchą wciąż miał przecież różdżkę. Wyciągnął ją dopiero po jakimś czasie, gdy przy samej płycie pionowej postawiony został wazon z kwiatkami (z racji pory roku była to alstromeria z przydomowego ogródka Sproutów), zaś pośrodku grobu umiejscowiony został znicz.
— Incendio — różdżka wycelowana, on starał się brzmieć wyraźnie i... Podziałało. Knot znicza zapłonął niewielkim płomykiem, a zadowolony z siebie Castor uśmiechnął się nawet pod nosem. Zdaje się, że powodzenie zaklęcia tak poprawiło mu morale, że zdecydował się na pociągnięcie rozmowy o nieznajomej Szkotce. — Wyobrażam sobie... Cóż, w mej obronie stawać nie musi, poradzę sobie całkiem nienajgorzej. Nauczyłem się tego i owego po skończeniu szkoły, wiesz... Przypadki chodzą po ludziach.
Nie chciał się rozwodzić nad historią własnych walk, zajęty własnymi myślami. Może właśnie teraz myślał o pięknej tancerce o gorącym temperamencie? Trzeźwy Castor Sprout dzieliłby słowa Thomasa na dwoje i to w najlepszym wypadku, ale pijany nie miał na to ani siły, ani ochoty.
Wrócił więc na swe miejsce, siadając na ławeczce trochę zbyt gwałtownie, bo ta zdawała się jęknąć ostrzegawczo. Na pewno nie od jego ciężaru, bo budowy był raczej skromnej, jeżeli nie liczyć wzrostu, więc to brawura odpowiedzialna była za dźwięk przypominający o ograniczonych możliwościach wysiłkowych kilku desek pod tyłkami młodych mężczyzn.
— Przysięgam, na Merlina, przysięgam... — zaczął wreszcie, gdy udało mu się skupić szaro—błękitne tęczówki w postaci Thomasa. To jednak oznaczało oczywiście, że nie mógł dobrze wypatrzyć tego, gdzie znajdował się jego kubek, więc wygięty w pałąk, po omacku stukał palcami prawej ręki w jego poszukiwaniu. Trwało to dobrych kilka chwil, kilka chwil ciszy, jakby skupiony na odnalezieniu naczynia nie potrafił zebrać myśli w jasną całość. Na całe szczęście chude palce wreszcie znalazły ucho od metalowego kubka, za które chwyciły, tym razem delikatnie, podnosząc je znowu w bezpieczne objęcia obu dłoni opartych na kolanach dla większej amortyzacji. — Jeżeli to wszystko żart i umówisz mnie z jakimś potworem, nie ukryjesz się przede mną nawet na końcu świata.
Oho, czyżby blondyn faktycznie zaczynał myśleć o możliwej randce w kategorii nieomijalnego punktu na mapie przyszłych planów?
Kolejną oznaką coraz to rosnącego upojenia alkoholowego było to, że nie zwrócił uwagi na kolejny czas przeszły wystosowany przez Tomka. Może umknął mu on gdzieś w potoku słów, które Doe wypluwał z siebie z zatrważającą prędkością, może zrobił to umyślnie, a może po prostu nie miał ochoty? Fakt faktem, że myślami wydawał się być gdzie indziej albo może obok kogoś innego.
A te pokrywające się co rusz czerwienią czubek nosa i uszy to tylko z zimna i od alkoholu oczywiście.
Odetchnął nieco z ulgą, gdy tym razem to Thomas postanowił wstać. Podążył za nim wzrokiem, bardziej odruchowo niż z ciekawości, bo zmiana mimiki została zauważona nader prędko. Nie wiedział jednak Castor, cóż powinien z nią zrobić, więc rozsądnie nie zrobił nic. Wpatrywał się więc w Thomasa w dziwnym oczekiwaniu, do czasu aż ten nachylił się nad nim.
I szczerze powiedziawszy, w szeroko otwartych oczach byłego Puchona niebo musiało odbijać się bardzo dobrze, nawet pomimo przeszkody, którą stanowiły szkła. Jednakże słowa, które popłynęły zaraz za wystosowanym początkowo gestem, sprawiły, że jedyną reakcją Sprouta na tak śmiałe naruszenie przestrzeni osobistej okazało się zezowanie w kierunku poprawianego kosmyku włosa, co absolutnie nie dodało mu wrażenia inteligentnego, zadziałało wręcz przeciwnie.
— Tho—omas? — spytał, nie będąc pewny, czy właśnie nie dostał czkawki z wrażenia. Co on właściwie wyczyniał? Absolutna dezorientacja malująca się na twarzy Sprouta pozostała z nim jeszcze przez chwilę, do czasu aż zacisnął mocno powieki i potrząsnął energicznie głową, jakby samo psychiczne otrząśniecie się z szoku było niewystarczające.
— Mogłeś sobie darować ten pokaz... — mruknął nieco niezadowolony, przykładając zimny kubek do rozgrzanego policzka. — Czy w tym wszystkim nie miało chodzić o to, by polubić drugą osobę za to, kim jest, a nie kogo udaje? Wiesz przecież, że takie sztuczki...
Nie są dla mnie?
W Londynie czuł się przecież fatalnie. Wolał sobie wmawiać, że to wina jego domatorstwa, nieprzyzwyczajenia do życia w mieście, że potrzebował rodzinnej szklarni, specyficznej zieleni trawy, której nie uświadczysz nigdzie indziej, jak w samej Dolinie Godryka. Myśl, że może za dyskomfortem stał stary przyjaciel strach wydawała się być dziwnie nie na miejscu, nawet w Noc Duchów.
Zwłaszcza w towarzystwie Thomasa Doe.
— Czasem ci zazdroszczę, wiesz? — przerwał mu wreszcie, choć jego mimika wskazywała na to, że myślami może znajdować się gdzieś daleko, daleko od cmentarza, od ławeczki z brakującą deską, gdzieś pośrodku pola w bliżej nieokreślonym miejscu. — Nigdy nie lubiłem podróżować, męczy mnie to okropnie, ale doświadczeń nie zabierze ci nikt. Cieszę się, że ci w życiu wyszło.
Odrobina rzewności przebijająca się między zgłoskami stanowiła chyba najlepszy dowód na to, że dzielą ich dosłownie dziesiątki promila od kolejnego etapu upojenia alkoholowego, który przejawiał się zazwyczaj długimi, choć pozbawionymi sensu peanami na cześć współpijącego. Te najczęściej opierały się o filar "ja cię bardzo szanuję, stary", wspomagane dodatkowo rozciągniętymi z pijaństwa zgłoskami i rękoma opartymi o ramiona partnera w piciu. Było w tym coś dziwnie relaksującego, nawet pomimo okoliczności, w których się znaleźli.
Och, gdyby ktoś powiedział mu tydzień wcześniej, że będzie pił bimber z Thomasem na cmentarzu... Nie uwierzyłby.
Dźwignął się wreszcie, ponownie odkładając kubek na ubitą ziemię. Możliwości odnalezienia grobu babci Sprout kurczyły się wraz z kolejnymi siorbnięciami alkoholu, a wciąż miał przecież przy sobie kwiaty i znicz. Poświęcił chwilę, by omieść spojrzeniem grób, przy którym się znaleźli. Nie wyglądał na często odwiedzany, ba, nawet trochę zapuszczony, lecz po przymknięciu jednego oka i zmrużeniu drugiego, odczytał wykute w kamieniu dane, ze zdumieniem dopuszczając do siebie informacje, że grób ten wcale nie był taki stary, jak mogłoby się wydawać.
Z rozmyślenia wyrwał go znów zbyt długi język Thomasa. Spojrzał na niego przez ramię z uśmiechem, który rzadko pojawiał się na jego ustach, a gdy już to robił, świadczył o czystej, niezachwianej i trudnej do pozbycia się ciekawości.
Chyba na nieszczęście Doe.
— Ach tak? Ptaszki ćwierkają, że się ożeniłeś. Ale nie wiem, na ile to plotka, więc nie wiem, czy składać gratulacje — och, Sproutowa niewinności. Gdyby tylko wiedział, gdyby miał przynajmniej ułamek świadomości, marny cień wiedzy o okolicznościach, które poszarpały losy taboru i rodzeństwa Doe w ostatnich latach, pewnie ugryzłby się trzykrotnie w język, zanim powiedziałby cokolwiek w podobnym stylu. Niestety jednak cudem był nawet fakt, że do uszu Castora doszły plotki o zmianie stanu cywilnego kolegi. Cóż go winić, że nie wiedział o najpilniej strzeżonej tajemnicy Tomka.
Pozwolił sobie jednak nie drążyć tematu dalej, ponownie oddając werbalne pole ekspertowi. W tym czasie starał się balansować na już lekko miękkich nogach, by uprzątnąć z deka grób, a na pewno odgarnąć część liści, która się na nim zebrała. Te, z jakiegoś powodu ściągał własnoręcznie, poświęcenie przypłacając prawie spotkaniem czoła z kamieniem nagrobka, jakby zapomniał o tym, że za pazuchą wciąż miał przecież różdżkę. Wyciągnął ją dopiero po jakimś czasie, gdy przy samej płycie pionowej postawiony został wazon z kwiatkami (z racji pory roku była to alstromeria z przydomowego ogródka Sproutów), zaś pośrodku grobu umiejscowiony został znicz.
— Incendio — różdżka wycelowana, on starał się brzmieć wyraźnie i... Podziałało. Knot znicza zapłonął niewielkim płomykiem, a zadowolony z siebie Castor uśmiechnął się nawet pod nosem. Zdaje się, że powodzenie zaklęcia tak poprawiło mu morale, że zdecydował się na pociągnięcie rozmowy o nieznajomej Szkotce. — Wyobrażam sobie... Cóż, w mej obronie stawać nie musi, poradzę sobie całkiem nienajgorzej. Nauczyłem się tego i owego po skończeniu szkoły, wiesz... Przypadki chodzą po ludziach.
Nie chciał się rozwodzić nad historią własnych walk, zajęty własnymi myślami. Może właśnie teraz myślał o pięknej tancerce o gorącym temperamencie? Trzeźwy Castor Sprout dzieliłby słowa Thomasa na dwoje i to w najlepszym wypadku, ale pijany nie miał na to ani siły, ani ochoty.
Wrócił więc na swe miejsce, siadając na ławeczce trochę zbyt gwałtownie, bo ta zdawała się jęknąć ostrzegawczo. Na pewno nie od jego ciężaru, bo budowy był raczej skromnej, jeżeli nie liczyć wzrostu, więc to brawura odpowiedzialna była za dźwięk przypominający o ograniczonych możliwościach wysiłkowych kilku desek pod tyłkami młodych mężczyzn.
— Przysięgam, na Merlina, przysięgam... — zaczął wreszcie, gdy udało mu się skupić szaro—błękitne tęczówki w postaci Thomasa. To jednak oznaczało oczywiście, że nie mógł dobrze wypatrzyć tego, gdzie znajdował się jego kubek, więc wygięty w pałąk, po omacku stukał palcami prawej ręki w jego poszukiwaniu. Trwało to dobrych kilka chwil, kilka chwil ciszy, jakby skupiony na odnalezieniu naczynia nie potrafił zebrać myśli w jasną całość. Na całe szczęście chude palce wreszcie znalazły ucho od metalowego kubka, za które chwyciły, tym razem delikatnie, podnosząc je znowu w bezpieczne objęcia obu dłoni opartych na kolanach dla większej amortyzacji. — Jeżeli to wszystko żart i umówisz mnie z jakimś potworem, nie ukryjesz się przede mną nawet na końcu świata.
Oho, czyżby blondyn faktycznie zaczynał myśleć o możliwej randce w kategorii nieomijalnego punktu na mapie przyszłych planów?
Kolejną oznaką coraz to rosnącego upojenia alkoholowego było to, że nie zwrócił uwagi na kolejny czas przeszły wystosowany przez Tomka. Może umknął mu on gdzieś w potoku słów, które Doe wypluwał z siebie z zatrważającą prędkością, może zrobił to umyślnie, a może po prostu nie miał ochoty? Fakt faktem, że myślami wydawał się być gdzie indziej albo może obok kogoś innego.
A te pokrywające się co rusz czerwienią czubek nosa i uszy to tylko z zimna i od alkoholu oczywiście.
Odetchnął nieco z ulgą, gdy tym razem to Thomas postanowił wstać. Podążył za nim wzrokiem, bardziej odruchowo niż z ciekawości, bo zmiana mimiki została zauważona nader prędko. Nie wiedział jednak Castor, cóż powinien z nią zrobić, więc rozsądnie nie zrobił nic. Wpatrywał się więc w Thomasa w dziwnym oczekiwaniu, do czasu aż ten nachylił się nad nim.
I szczerze powiedziawszy, w szeroko otwartych oczach byłego Puchona niebo musiało odbijać się bardzo dobrze, nawet pomimo przeszkody, którą stanowiły szkła. Jednakże słowa, które popłynęły zaraz za wystosowanym początkowo gestem, sprawiły, że jedyną reakcją Sprouta na tak śmiałe naruszenie przestrzeni osobistej okazało się zezowanie w kierunku poprawianego kosmyku włosa, co absolutnie nie dodało mu wrażenia inteligentnego, zadziałało wręcz przeciwnie.
— Tho—omas? — spytał, nie będąc pewny, czy właśnie nie dostał czkawki z wrażenia. Co on właściwie wyczyniał? Absolutna dezorientacja malująca się na twarzy Sprouta pozostała z nim jeszcze przez chwilę, do czasu aż zacisnął mocno powieki i potrząsnął energicznie głową, jakby samo psychiczne otrząśniecie się z szoku było niewystarczające.
— Mogłeś sobie darować ten pokaz... — mruknął nieco niezadowolony, przykładając zimny kubek do rozgrzanego policzka. — Czy w tym wszystkim nie miało chodzić o to, by polubić drugą osobę za to, kim jest, a nie kogo udaje? Wiesz przecież, że takie sztuczki...
Nie są dla mnie?
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
- A czy w życiu w jednym miejscu jest coś złego? - rzucił spokojnie, bo przecież i sam miał takie plany i ciche marzenie z Jeanie - że gdzieś kiedyś się osiedlą. W domku, nie musiał być przecież duży. To mogła być nawet karawana na stałe zastawiona w jednym miejscu! Może na wyżynach szkockich, może niedaleko farmy, gdzie mogliby obserwować owce i krowy? A może bliżej wybrzeża. Praca zawsze się mogła znaleźć, a tym bardziej że Thomas w tym jednym od małego był uczony, aby nie wybrzydzać w metodach i sposobach na zarobek. Kradzieże to jedno, ale przecież wielokrotnie pracował na polach i w gospodarstwach zarówno mugoli, jak i czarodziejów - zależnie od tego, gdzie z taborem zawędrowali i do kogo zagadali. Opowiadanie bajek, granie na instrumentach, występy i nie występy - to wszystko dawało skuteczne źródło zarobku. - Nie martwisz się o to co zjesz, gdzie będziesz spał, szczególnie jeśli masz dobrą pracę. Czasem ktoś mnie ugości, czasem wynajmę pokój, a czasem po prostu rozbiję obóz. Gorzej jak pada, ale przed tym też się da zabezpieczyć - powiedział z uśmiechem, zauważając że kolegę coś chyba gnębiło, ale… kim on był, żeby dopytywać? Jeśli ktoś chciał sam opowiedzieć o swoich problemach, najczęściej to robił niezależnie od zachęt, prawda? A dla niektórych było łatwiej takich pytań nie słyszeć. Dlatego właśnie Thomas skutecznie ukrywał, a przynajmniej zawsze się starał to robić, wszelkiego typu i rodzaju znaki, jakoby coś miało go dręczyć. Zawsze uśmiechnięty, a nawet jak poturbowany to udawało mu się spaść na cztery łapy - zupełnie jak kotu. Może miał coś z tych zwierząt? Jakieś wewnętrzne wezwanie do nich? Choć wszystkie, z którymi miał bliższe spotkanie, prędzej czy później go drapały i uciekały. Zresztą, jakoś zawsze cieżko mu szło ze zwierzętami… Nie miał do nich chyba zbytnio cierpliwości po prostu.
Obserwował jak kolega wstaje z ławki i zabiera się za uprzątanie grobu. Że mu się chciało… Ale skoro i tak przyszedł tutaj z taką myślą to najwyraźniej byłemu Puchonowi już nie robiło różnicy to, czyj grób miał posprzątać. Tak długo jak nie zaciągał do tej roboty Tomka, jemu to nie przeszkadzało. Choć słysząc to pytanie… Po prostu się uśmiechnął. Wciąż go bolała myśl o Jeanie, o tym jak zginęła… Oczywiście, że sobie to wyrzucał! To było w pełni spowodowane jego błędami, jego głupotą… Jak mógłby sobie to wybaczyć kiedykolwiek? Przejść nad tym do porządku dziennego i zapomnieć…
- Mmm… Może… Pamiętasz Jeanie? - rzucił niby to niewinnie, wbijając wzrok w kubek, który trzymał w swoich dłoniach.
To jak Steffen mówił, że byśmy ładnie razem wyglądali? Jak przychodziła przepraszać cię za moje wybryki czy oddawała okulary, po tym jak z Jamesem je chowaliśmy lub niszczyliśmy, bo znów wlepiłeś nam karę? A na ostatnich dwóch latach… ach, tak, nasze randki podczas wycieczek do Hogsmeade, oddalanie się bardziej w góry czy nad wodę, tak żeby mieć nieco prywatności - chociaż wtedy już cię nie było. Pewnie byś się znów denerwował, że ktoś się oddalił i martwił, że coś by się nam mogło stać, prawda? Chociaż kilka razy mieliśmy nieprzyjemne wypadki… Ale to nic teraz.
- Można powiedzieć, że zmieniła nazwisko na Doe - dodał, zaraz upijając kolejny łyk bimbru jakby ten miał mu pomóc w ukryciu tego bólu na samą myśl. Dwa miesiące. Tylko tyle i aż tyle byli małżeństwem. Tomek nie wymieniłby niczego na te prawie trzy lata jakie spędzili jako para i dwa miesiące jako małżeństwo, jednocześnie tęsknił za tymi dniami. Tak samo jak tęsknił za tańcami wieczorami przy ognisku, za muzyką jego ludzi, wśród których czuł się bezpiecznie i jak w domu - bo tabor był przecież jego domem. Nawet jeśli był często butny i nieposłuszny, i czasem sprowadzał kłopoty, był wdzięczny za to co miał wtedy… A i tak skończył jak skończył.
- Rzeczy lub dwóch? Och, no to prezentuj! Może szybki sparing? Mam doświadczenie po Ślizgonach, na pewno pamiętasz - powiedział z głupkowatym uśmiechem, pozwalając ulecieć tematowi zmarłej żony - czy aktualnej, bo w końcu z Castorem nie dzielił się z informacją, w jakim aktualnie stanie znajdywała się Jeanie. Nie musiał, nikt nie pytał - można to było przemilczeć.
Przewrócił oczami na słowa Sprouta o tym całym potworze.
No naprawdę. Trochę zaufania! Finnie ma swoje wady i może być okropna, a o gram gracji jak pije do umoru to na pewno jej nie można posądzić, ale żeby zaraz nazywać ją potworem?, przeszło mu przez myśl, bo przecież rzeczywiście dziewczyna mogła być nieco problematyczna w obyciu, ale z pewnością przy potencjalnym przyszłym mężu, nabierze nieco ogłady! No i takie zachowania raczej były zarezerwowane dla Thomasa. Był pewny, że na zaaranżowanej randce Finley pokaże się z tej bardziej urokliwej i dziewczęcej strony, i nie zacznie śpiewać o tym co Szkocji noszą (czy raczej czego nie zakładają) pod kiltem!
- Trochę zaufania do mnie. Kiedy moje pomysły wyrządziły ci krzywdę? - rzucił, choć stanowczo nie chciał słyszeć szczerej odpowiedzi Castora, bo ta lista by się chyba nie skończyła do bladego świtu, a kiedyś by trzeba było jednak zmyć się z cmentarzu. Noc duchów w miejscu, gdzie leżeli zmarli stanowczo nie lokowała się na tomkowej liście rzeczy do zrobienia przed śmiercią w top 100. To trochę brzmiało jak sposób na śmierć niż rzecz do zrobieni przed nią, a do zaświatów cyganowi się jeszcze nie śpieszyło.
A widząc kompletną dezorientację na twarzy Castora, nic nie sprawiało mu większej przyjemności. Może lubił tak się bawić z innymi. Nigdy go nie płoszyło to, aby się wydurniać w towarzystwie, wydawać głośne i dziwne dźwięki, próbować coś naśladować - był całkiem pewny siebie i trudno było go zbić z pantałyku, choć może bywały momenty, w których spędzał nieco za dużo myśli na swoim wyglądzie. Czasem miewał dni, że wyglądał źle w lustrze, że włosy nie chciały się ułożyć, że jakoś ten ćwiczony uśmiech nie wyglądał tak jak powinien… Ale cóż, wtedy po prostu musiał to jakoś przecierpieć, prawda?
- To jakbyś wiedział, co masz mówić i jak wygląda podryw? - rzucił z uśmiechem, zaraz jednak machając ręką i po chwili uderzając kolegę w plecy. - Ale nie martw się, jak zaczniesz się zachowywać jak ja to ona absolutnie cię wyśmieje. Wiesz, co musisz zrobić? Musimy ci znaleźć bardziej twój sposób… coś co ty byś mógł powiedzieć… Możesz…. Hmm… O, wiem! Zdjąć na moment okulary w trakcie rozmowy z nią i je przetrzeć, i przeprosić za to, że teraz je przecierasz, ale wciąż nie jesteś w stanie uwierzyć jaki masz zaszczyt, żeby spędzić to popołudniu z kimś tak pięknym jak ona… Wiesz, coś tego rodzaju. Albo… O, wiem, kwiaty lubisz, nie? Jakieś ciekawostki o kwiatach może rzuć? Jakiś taki romantyczny kwiatek, możesz spróbować ją do niego przyrównać… Wiesz, tak to wpleść w rozmowę bardziej - rzucił z uśmiechem, proponując mu kilka opcji. - Najważniejsze, żebyś wybrał odpowiedni czas. Wiesz, komplement ma być zaskoczeniem i ma nie być tak oczywisty… A jak coś popsujesz, zaśmiej się i przeproś, że zepsułeś. Nigdy, ale to nigdy nie kwestionuj na pierwszej randce, że panna ma w czymś racje! Kobiety tego nie lubią, ale lubią słyszeć, że się zgadzasz, że się ich słuchasz… No, możesz ponarzekać sobie w myślach na to jak się naprawdę nie zgadzasz, ale nie na głos - polecił znów, dopijając bimbru z kubka i wyciągając nogi, wciąż siedząc na ławce. Odchylił głowę, zerkając w niebo… Cóż, pogoda nie była najpiękniejsza, ale na pewno alkohol przyjemnie rozgrzewał i nie musieli się na razie martwić ewentualnym chłodem. Jak zmarzną to się rozgrzeją w domu Castora, chyba że ten jednak po dzisiejszej wycieczce nie zdecyduje się przenocować kolegi… Cóż, Tomek nie byłby tym zachwycony, bo darmowego noclegu i posiłku zawsze szkoda, ale jakoś by sobie poradził w inny sposób.
Obserwował jak kolega wstaje z ławki i zabiera się za uprzątanie grobu. Że mu się chciało… Ale skoro i tak przyszedł tutaj z taką myślą to najwyraźniej byłemu Puchonowi już nie robiło różnicy to, czyj grób miał posprzątać. Tak długo jak nie zaciągał do tej roboty Tomka, jemu to nie przeszkadzało. Choć słysząc to pytanie… Po prostu się uśmiechnął. Wciąż go bolała myśl o Jeanie, o tym jak zginęła… Oczywiście, że sobie to wyrzucał! To było w pełni spowodowane jego błędami, jego głupotą… Jak mógłby sobie to wybaczyć kiedykolwiek? Przejść nad tym do porządku dziennego i zapomnieć…
- Mmm… Może… Pamiętasz Jeanie? - rzucił niby to niewinnie, wbijając wzrok w kubek, który trzymał w swoich dłoniach.
To jak Steffen mówił, że byśmy ładnie razem wyglądali? Jak przychodziła przepraszać cię za moje wybryki czy oddawała okulary, po tym jak z Jamesem je chowaliśmy lub niszczyliśmy, bo znów wlepiłeś nam karę? A na ostatnich dwóch latach… ach, tak, nasze randki podczas wycieczek do Hogsmeade, oddalanie się bardziej w góry czy nad wodę, tak żeby mieć nieco prywatności - chociaż wtedy już cię nie było. Pewnie byś się znów denerwował, że ktoś się oddalił i martwił, że coś by się nam mogło stać, prawda? Chociaż kilka razy mieliśmy nieprzyjemne wypadki… Ale to nic teraz.
- Można powiedzieć, że zmieniła nazwisko na Doe - dodał, zaraz upijając kolejny łyk bimbru jakby ten miał mu pomóc w ukryciu tego bólu na samą myśl. Dwa miesiące. Tylko tyle i aż tyle byli małżeństwem. Tomek nie wymieniłby niczego na te prawie trzy lata jakie spędzili jako para i dwa miesiące jako małżeństwo, jednocześnie tęsknił za tymi dniami. Tak samo jak tęsknił za tańcami wieczorami przy ognisku, za muzyką jego ludzi, wśród których czuł się bezpiecznie i jak w domu - bo tabor był przecież jego domem. Nawet jeśli był często butny i nieposłuszny, i czasem sprowadzał kłopoty, był wdzięczny za to co miał wtedy… A i tak skończył jak skończył.
- Rzeczy lub dwóch? Och, no to prezentuj! Może szybki sparing? Mam doświadczenie po Ślizgonach, na pewno pamiętasz - powiedział z głupkowatym uśmiechem, pozwalając ulecieć tematowi zmarłej żony - czy aktualnej, bo w końcu z Castorem nie dzielił się z informacją, w jakim aktualnie stanie znajdywała się Jeanie. Nie musiał, nikt nie pytał - można to było przemilczeć.
Przewrócił oczami na słowa Sprouta o tym całym potworze.
No naprawdę. Trochę zaufania! Finnie ma swoje wady i może być okropna, a o gram gracji jak pije do umoru to na pewno jej nie można posądzić, ale żeby zaraz nazywać ją potworem?, przeszło mu przez myśl, bo przecież rzeczywiście dziewczyna mogła być nieco problematyczna w obyciu, ale z pewnością przy potencjalnym przyszłym mężu, nabierze nieco ogłady! No i takie zachowania raczej były zarezerwowane dla Thomasa. Był pewny, że na zaaranżowanej randce Finley pokaże się z tej bardziej urokliwej i dziewczęcej strony, i nie zacznie śpiewać o tym co Szkocji noszą (czy raczej czego nie zakładają) pod kiltem!
- Trochę zaufania do mnie. Kiedy moje pomysły wyrządziły ci krzywdę? - rzucił, choć stanowczo nie chciał słyszeć szczerej odpowiedzi Castora, bo ta lista by się chyba nie skończyła do bladego świtu, a kiedyś by trzeba było jednak zmyć się z cmentarzu. Noc duchów w miejscu, gdzie leżeli zmarli stanowczo nie lokowała się na tomkowej liście rzeczy do zrobienia przed śmiercią w top 100. To trochę brzmiało jak sposób na śmierć niż rzecz do zrobieni przed nią, a do zaświatów cyganowi się jeszcze nie śpieszyło.
A widząc kompletną dezorientację na twarzy Castora, nic nie sprawiało mu większej przyjemności. Może lubił tak się bawić z innymi. Nigdy go nie płoszyło to, aby się wydurniać w towarzystwie, wydawać głośne i dziwne dźwięki, próbować coś naśladować - był całkiem pewny siebie i trudno było go zbić z pantałyku, choć może bywały momenty, w których spędzał nieco za dużo myśli na swoim wyglądzie. Czasem miewał dni, że wyglądał źle w lustrze, że włosy nie chciały się ułożyć, że jakoś ten ćwiczony uśmiech nie wyglądał tak jak powinien… Ale cóż, wtedy po prostu musiał to jakoś przecierpieć, prawda?
- To jakbyś wiedział, co masz mówić i jak wygląda podryw? - rzucił z uśmiechem, zaraz jednak machając ręką i po chwili uderzając kolegę w plecy. - Ale nie martw się, jak zaczniesz się zachowywać jak ja to ona absolutnie cię wyśmieje. Wiesz, co musisz zrobić? Musimy ci znaleźć bardziej twój sposób… coś co ty byś mógł powiedzieć… Możesz…. Hmm… O, wiem! Zdjąć na moment okulary w trakcie rozmowy z nią i je przetrzeć, i przeprosić za to, że teraz je przecierasz, ale wciąż nie jesteś w stanie uwierzyć jaki masz zaszczyt, żeby spędzić to popołudniu z kimś tak pięknym jak ona… Wiesz, coś tego rodzaju. Albo… O, wiem, kwiaty lubisz, nie? Jakieś ciekawostki o kwiatach może rzuć? Jakiś taki romantyczny kwiatek, możesz spróbować ją do niego przyrównać… Wiesz, tak to wpleść w rozmowę bardziej - rzucił z uśmiechem, proponując mu kilka opcji. - Najważniejsze, żebyś wybrał odpowiedni czas. Wiesz, komplement ma być zaskoczeniem i ma nie być tak oczywisty… A jak coś popsujesz, zaśmiej się i przeproś, że zepsułeś. Nigdy, ale to nigdy nie kwestionuj na pierwszej randce, że panna ma w czymś racje! Kobiety tego nie lubią, ale lubią słyszeć, że się zgadzasz, że się ich słuchasz… No, możesz ponarzekać sobie w myślach na to jak się naprawdę nie zgadzasz, ale nie na głos - polecił znów, dopijając bimbru z kubka i wyciągając nogi, wciąż siedząc na ławce. Odchylił głowę, zerkając w niebo… Cóż, pogoda nie była najpiękniejsza, ale na pewno alkohol przyjemnie rozgrzewał i nie musieli się na razie martwić ewentualnym chłodem. Jak zmarzną to się rozgrzeją w domu Castora, chyba że ten jednak po dzisiejszej wycieczce nie zdecyduje się przenocować kolegi… Cóż, Tomek nie byłby tym zachwycony, bo darmowego noclegu i posiłku zawsze szkoda, ale jakoś by sobie poradził w inny sposób.
— Nie ma.
Nagła pewność, która wybiła się spomiędzy pijanych nut, wydawała się zaskoczyć nawet samego Castora, który zastygł na moment w bezruchu. Jedynie oczy otworzył szerzej, pozwalając szaro—błękitnym tęczówkom na pokazanie się w całej swej okazałości, zanim nie przysunął kubka z bimbrem do rozgrzanego policzka i nie przymknął powiek raz jeszcze. Trwał chwilę w tej specyficznej jak na niego pozycji, skupiając całość swych sił na wysłuchaniu tego, cóż Thomas miał mu do przekazania.
— Chodziło mi tylko o... — choć chciał wziąć tylko kolejny, głębszy wdech, jego ciało miało nieco inne plany. Stąd zdanie zostało przerwane przez ziewnięcie, zaś on sam otworzył na powrót oczy i zamrugał kilkukrotnie, jakby potrzebował pewnego ugruntowania w rzeczywistości. Ostrość widzenia powróciła, pomimo delikatnej wilgoci osiadłej na rzęsach. — O to, że przez podróże też można się wiele nauczyć. A z tym niemartwieniem się o jedzenie, to też nieco przesadzasz... Może kiedyś, może przed wojną faktycznie tak było. Teraz to nawet herbaty w sklepie nie dostaniesz, ale mam cynk, że niedługo ma się pojawić nowa dostawa Yeovil. Trochę daleko, ale to gra warta świeczki. Chciałbyś się tam ruszyć? Za trzy dni jadę.
Mieli różne priorytety, a większość z nich się nawet nie wykluczała. Założenie rodziny, spędzenie reszty życia z kobietą, którą kochali i która kochała ich... Zapewnienie rodzinie dobrobytu, wolność i wiatr we włosach, oraz ciepła herbata w kanarkowożółtej filiżance.
Nie wrzątek, którym okłamywał się przez ostatnie tygodnie, od czasu do dorzucając doń kilka suszonych liści, walcząc na przemian z wyrzutami sumienia (bo przecież mogą się przydać komu innemu!) a niezwykle silną chęcią do spróbowania normalności.
Zatrzymał się w połowie oporządzania grobu, gdy znajome imię odbiło się od jasnych ścian czaszki. Nie potrzebował dużo czasu, by przyporządkować je do konkretnej twarzy, choć można było z powodzeniem założyć, że gdyby był nieco bardziej trzeźwy, nie trzeba byłoby czekać wcale.
— Jeanie? — powtórzył niczym echo, a zadowolony uśmiech zatrzymał się na jego wargach. Jego moc odbiła się prędko w oczach Castora, wyraźnie zadowolonego z takiego rozwoju spraw. — Oczywiście, że pamiętam!
Teraz zostało już tylko czekać na potwierdzenie plotkowej materii i część gratulacyjną. Otrzepał dłonie, najpierw obie o siebie, później, trochę mniej elegancko wytarł pozostałości po brudzie we własne spodnie. Trudno, wypierze je, nawet samodzielnie. W końcu potrafił, mieszkał kilka lat w Londynie sam i musiał przecież jakoś wyglądać.
— Och, Tommy! — skąd mu nagle przyszła chęć na zdrabnianie imienia kolegi? Tego nie dowiemy się chyba nigdy, ale można przypuszczać, że mieszanka rozczulenia, płynnego szczęścia i alkoholu miała w tym swój udział. Lepiej nie wytykać tego małego omsknięcia, gdy Sprout powróci do pełni sił umysłowych, bo wypierać się będzie podobnej poufałości z całych sił.
Lecz czy będzie to robił pierwszy raz?
— To naprawdę wspaniale! Ech... Wiedziałem, że wyjdziecie na ludzi... — Od szczęścia do ... szczęścia, choć nieco łzawego. Ciszę zapadłą pomiędzy nimi przerwało najpierw nieśmiałe pociągnięcie nosem, a później kolejne już siorbnięcie bimbru. Castor wyprostował się raz jeszcze, kątem oka zerkając jedynie na płonący znicz. Zupełnie tak, jakby od momentu jego zapalenia nie mógł spojrzeć na niego wprost, a przynajmniej bez uczucia dziwnego uścisku w żołądku. Nie chciał go czuć, nie teraz! Teraz należało cieszyć się szczęściem młodszego kolegi, cudownie odnalezionego po latach i nie zadawać pytania, gdzie u licha jest twoja żona, gdy ty szlajasz się po obcych domach i cmentarzach? Może lepiej nie poruszać tego tematu w ogóle, zawierzyć czystości komunikacji między małżonkami i nie pakować kolegi w kłopoty? Nie wierzył, że jakakolwiek żona byłaby szczęśliwa, oglądając męża wyczyniającego to, co właśnie robił Thomas, już nawet w oderwaniu od okoliczności otaczającego ich krajobrazu, ale po pijaku i z innym mężczyzną. A zwłaszcza dziewczę tak odpowiedzialne i ułożone jak Jeanie.
— Teraz? Teraz to ledwie podmuch by mnie zmiótł, ale mogę z pokorą przyznać, że do zawadiaki poziomu twojego, czy Jamesa mi jeszcze daleko — to nie tak, że się wycofywał, wcale nie! Ostatnie trzeźwe połacie umysłu postanowiły wysunąć słuszne wątpliwości co do możliwości wyprowadzania ciosów po pijaku (choć niektórzy mogliby się na takie stanowisko oburzyć i podnieść, że to właśnie pod wpływem alkoholu rozgrywają się najlepsze bitki). Castor jednak, jak to Castor, nie zamierzał ryzykować, choć obiecał sobie (zobaczymy, jak trwała jest post—alkoholowa pamięć), że kiedyś stanie do sparingu z Thomasem i może uda mu się wyjść z tego bez większego szwanku.
Bo będzie to tylko przyjacielskie starcie, prawda?
Prawda?
Na reakcję na kolejne słowa Doe nie trzeba było długo czekać. Głośny śmiech wydostał się z gardła Castora bez większego problemu, a jego siła odrzuciła nawet głowę Sprouta do tyłu. Wolną dłonią objął swój lewy bok, jakby powstrzymywał trzęsącą się ze śmiechu sylwetkę przed rozpadnięciem na milion kawałków.
— Jakbym... hahaha... jakbym miał... heh... — kolejne słowa toczyły zaciętą walkę ze śmiechem, zaś Castor czuł powoli, jak łzy rozbawienia napływają mu do oczu. Płuca okazywały się za małe jak na gwałtowne, poprzedzierane dalszymi salwami śmiechu wdechy, więc napierały na żebra, które powoli zaczynały promieniować bólem. — Jakbym miał ci wszystko... hahahaha... wyliczyć... Siedzielibyśmy tu do przyszłej jesieni!
Salwa trwała jeszcze trochę; należało dać Castorowi czas na ostygnięcie we własnym tempie, inaczej ryzykowało się pewną bardzo podłą przypadłością. Gdyby dobry humor wyciszyć od razu, Sprout mógłby utrzymać kamienną twarz przez jakiś czas, by następnie przenieść spojrzenie na powrót do twarzy kolegi i parsknąć śmiechem raz jeszcze. A chciał brać go na poważnie (co zazwyczaj było błędem samo w sobie) i wynieść coś z tych chaotycznie prowadzonych lekcji podrywu.
— Ten pomysł z okularami wydaje się nawet dobry — przyznał po chwili namysłu. Odpowiadał mu zdecydowanie najbardziej ze wszystkich dotychczasowych prób Doe, pozwalając blondynowi na ostrożne zasianie ziarna zaufania w umiejętności towarzyskie kolegi. Gdy jeszcze zasugerował użycie w konwersacji kwiatów, Sprout rozpromienił się nagle, czując, że tego właśnie potrzebował. Jakiejś materii, która byłaby odpowiednia dla dziewczęcej delikatności, a w której mógłby poczuć się równie pewnie.
Zaczynał nawet dojrzewać do myśli, że cieszył się z takich podpowiadanek, choć jeszcze kilka minut wcześniej nie myślał nawet, że zgodzi się w ogóle na randkę w ciemno.
— Akurat manier i wyczucia czasu mnie uczyć nie musisz, ale to miłe z twojej strony — naprawdę uznał, że Thomas, na swój pokrętny sposób oczywiście, się o niego troszczy! I myśl ta rozlała się ciepłem po jego klatce piersiowej, niosąc na grzbiecie fali kolejną: że warto było poświęcać czas tym dzieciakom, że lata przeplatane dziecięcymi złośliwościami jednak warte były zagryzania zębów.
Bo oto mógł liczyć na pomoc w sytuacji zupełnie niespodziewanej, znów udowadniając, że to nie cel podróży się liczy, a sama droga.
Metalowy kubek szczęknął oparty o ławkę, zaś sam Sprout gotów był do poderwania się do stania.
— Ech, jak tak dalej pójdzie, to opróżnimy tę butelkę... — z niewielką trudnością skupił się na zawartości, której ubywało z każdą kolejną dolewką. Ale przecież taka właśnie była kolej rzeczy! — Chodź, Tommy. Babcia Wilhelmina pewnie zaraz wyjdzie na nas nakrzyczeć, a uwierz mi, ta kobieta miała i ma siłę w płucach... Zbieramy się.
| z/t x2
Nagła pewność, która wybiła się spomiędzy pijanych nut, wydawała się zaskoczyć nawet samego Castora, który zastygł na moment w bezruchu. Jedynie oczy otworzył szerzej, pozwalając szaro—błękitnym tęczówkom na pokazanie się w całej swej okazałości, zanim nie przysunął kubka z bimbrem do rozgrzanego policzka i nie przymknął powiek raz jeszcze. Trwał chwilę w tej specyficznej jak na niego pozycji, skupiając całość swych sił na wysłuchaniu tego, cóż Thomas miał mu do przekazania.
— Chodziło mi tylko o... — choć chciał wziąć tylko kolejny, głębszy wdech, jego ciało miało nieco inne plany. Stąd zdanie zostało przerwane przez ziewnięcie, zaś on sam otworzył na powrót oczy i zamrugał kilkukrotnie, jakby potrzebował pewnego ugruntowania w rzeczywistości. Ostrość widzenia powróciła, pomimo delikatnej wilgoci osiadłej na rzęsach. — O to, że przez podróże też można się wiele nauczyć. A z tym niemartwieniem się o jedzenie, to też nieco przesadzasz... Może kiedyś, może przed wojną faktycznie tak było. Teraz to nawet herbaty w sklepie nie dostaniesz, ale mam cynk, że niedługo ma się pojawić nowa dostawa Yeovil. Trochę daleko, ale to gra warta świeczki. Chciałbyś się tam ruszyć? Za trzy dni jadę.
Mieli różne priorytety, a większość z nich się nawet nie wykluczała. Założenie rodziny, spędzenie reszty życia z kobietą, którą kochali i która kochała ich... Zapewnienie rodzinie dobrobytu, wolność i wiatr we włosach, oraz ciepła herbata w kanarkowożółtej filiżance.
Nie wrzątek, którym okłamywał się przez ostatnie tygodnie, od czasu do dorzucając doń kilka suszonych liści, walcząc na przemian z wyrzutami sumienia (bo przecież mogą się przydać komu innemu!) a niezwykle silną chęcią do spróbowania normalności.
Zatrzymał się w połowie oporządzania grobu, gdy znajome imię odbiło się od jasnych ścian czaszki. Nie potrzebował dużo czasu, by przyporządkować je do konkretnej twarzy, choć można było z powodzeniem założyć, że gdyby był nieco bardziej trzeźwy, nie trzeba byłoby czekać wcale.
— Jeanie? — powtórzył niczym echo, a zadowolony uśmiech zatrzymał się na jego wargach. Jego moc odbiła się prędko w oczach Castora, wyraźnie zadowolonego z takiego rozwoju spraw. — Oczywiście, że pamiętam!
Teraz zostało już tylko czekać na potwierdzenie plotkowej materii i część gratulacyjną. Otrzepał dłonie, najpierw obie o siebie, później, trochę mniej elegancko wytarł pozostałości po brudzie we własne spodnie. Trudno, wypierze je, nawet samodzielnie. W końcu potrafił, mieszkał kilka lat w Londynie sam i musiał przecież jakoś wyglądać.
— Och, Tommy! — skąd mu nagle przyszła chęć na zdrabnianie imienia kolegi? Tego nie dowiemy się chyba nigdy, ale można przypuszczać, że mieszanka rozczulenia, płynnego szczęścia i alkoholu miała w tym swój udział. Lepiej nie wytykać tego małego omsknięcia, gdy Sprout powróci do pełni sił umysłowych, bo wypierać się będzie podobnej poufałości z całych sił.
Lecz czy będzie to robił pierwszy raz?
— To naprawdę wspaniale! Ech... Wiedziałem, że wyjdziecie na ludzi... — Od szczęścia do ... szczęścia, choć nieco łzawego. Ciszę zapadłą pomiędzy nimi przerwało najpierw nieśmiałe pociągnięcie nosem, a później kolejne już siorbnięcie bimbru. Castor wyprostował się raz jeszcze, kątem oka zerkając jedynie na płonący znicz. Zupełnie tak, jakby od momentu jego zapalenia nie mógł spojrzeć na niego wprost, a przynajmniej bez uczucia dziwnego uścisku w żołądku. Nie chciał go czuć, nie teraz! Teraz należało cieszyć się szczęściem młodszego kolegi, cudownie odnalezionego po latach i nie zadawać pytania, gdzie u licha jest twoja żona, gdy ty szlajasz się po obcych domach i cmentarzach? Może lepiej nie poruszać tego tematu w ogóle, zawierzyć czystości komunikacji między małżonkami i nie pakować kolegi w kłopoty? Nie wierzył, że jakakolwiek żona byłaby szczęśliwa, oglądając męża wyczyniającego to, co właśnie robił Thomas, już nawet w oderwaniu od okoliczności otaczającego ich krajobrazu, ale po pijaku i z innym mężczyzną. A zwłaszcza dziewczę tak odpowiedzialne i ułożone jak Jeanie.
— Teraz? Teraz to ledwie podmuch by mnie zmiótł, ale mogę z pokorą przyznać, że do zawadiaki poziomu twojego, czy Jamesa mi jeszcze daleko — to nie tak, że się wycofywał, wcale nie! Ostatnie trzeźwe połacie umysłu postanowiły wysunąć słuszne wątpliwości co do możliwości wyprowadzania ciosów po pijaku (choć niektórzy mogliby się na takie stanowisko oburzyć i podnieść, że to właśnie pod wpływem alkoholu rozgrywają się najlepsze bitki). Castor jednak, jak to Castor, nie zamierzał ryzykować, choć obiecał sobie (zobaczymy, jak trwała jest post—alkoholowa pamięć), że kiedyś stanie do sparingu z Thomasem i może uda mu się wyjść z tego bez większego szwanku.
Bo będzie to tylko przyjacielskie starcie, prawda?
Prawda?
Na reakcję na kolejne słowa Doe nie trzeba było długo czekać. Głośny śmiech wydostał się z gardła Castora bez większego problemu, a jego siła odrzuciła nawet głowę Sprouta do tyłu. Wolną dłonią objął swój lewy bok, jakby powstrzymywał trzęsącą się ze śmiechu sylwetkę przed rozpadnięciem na milion kawałków.
— Jakbym... hahaha... jakbym miał... heh... — kolejne słowa toczyły zaciętą walkę ze śmiechem, zaś Castor czuł powoli, jak łzy rozbawienia napływają mu do oczu. Płuca okazywały się za małe jak na gwałtowne, poprzedzierane dalszymi salwami śmiechu wdechy, więc napierały na żebra, które powoli zaczynały promieniować bólem. — Jakbym miał ci wszystko... hahahaha... wyliczyć... Siedzielibyśmy tu do przyszłej jesieni!
Salwa trwała jeszcze trochę; należało dać Castorowi czas na ostygnięcie we własnym tempie, inaczej ryzykowało się pewną bardzo podłą przypadłością. Gdyby dobry humor wyciszyć od razu, Sprout mógłby utrzymać kamienną twarz przez jakiś czas, by następnie przenieść spojrzenie na powrót do twarzy kolegi i parsknąć śmiechem raz jeszcze. A chciał brać go na poważnie (co zazwyczaj było błędem samo w sobie) i wynieść coś z tych chaotycznie prowadzonych lekcji podrywu.
— Ten pomysł z okularami wydaje się nawet dobry — przyznał po chwili namysłu. Odpowiadał mu zdecydowanie najbardziej ze wszystkich dotychczasowych prób Doe, pozwalając blondynowi na ostrożne zasianie ziarna zaufania w umiejętności towarzyskie kolegi. Gdy jeszcze zasugerował użycie w konwersacji kwiatów, Sprout rozpromienił się nagle, czując, że tego właśnie potrzebował. Jakiejś materii, która byłaby odpowiednia dla dziewczęcej delikatności, a w której mógłby poczuć się równie pewnie.
Zaczynał nawet dojrzewać do myśli, że cieszył się z takich podpowiadanek, choć jeszcze kilka minut wcześniej nie myślał nawet, że zgodzi się w ogóle na randkę w ciemno.
— Akurat manier i wyczucia czasu mnie uczyć nie musisz, ale to miłe z twojej strony — naprawdę uznał, że Thomas, na swój pokrętny sposób oczywiście, się o niego troszczy! I myśl ta rozlała się ciepłem po jego klatce piersiowej, niosąc na grzbiecie fali kolejną: że warto było poświęcać czas tym dzieciakom, że lata przeplatane dziecięcymi złośliwościami jednak warte były zagryzania zębów.
Bo oto mógł liczyć na pomoc w sytuacji zupełnie niespodziewanej, znów udowadniając, że to nie cel podróży się liczy, a sama droga.
Metalowy kubek szczęknął oparty o ławkę, zaś sam Sprout gotów był do poderwania się do stania.
— Ech, jak tak dalej pójdzie, to opróżnimy tę butelkę... — z niewielką trudnością skupił się na zawartości, której ubywało z każdą kolejną dolewką. Ale przecież taka właśnie była kolej rzeczy! — Chodź, Tommy. Babcia Wilhelmina pewnie zaraz wyjdzie na nas nakrzyczeć, a uwierz mi, ta kobieta miała i ma siłę w płucach... Zbieramy się.
| z/t x2
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
[15.02.1958]
Jej wzrok od kilku minut ślizgał się po nagrobkach pokrytych kołdrą śniegu. Chłód lutowego wieczoru sprawił, że nieco zmarznięte dłonie szukały schronienia i odrobiny ciepła w kieszeniach szarego płaszcza, a podbródek skrywał się w zagłębieniu niebieskiego szalika. Drobne płatki śniegu osiadały na zaróżowionej od chłodu twarzy, niektóre z nich zatrzymywały się na długich rzęsach okalających migdałowe oczy, mimowolnie zastygając w bezruchu. Minusowa temperatura zamiast przekształcić je w sztuczne łzy spływające po policzkach, zamieniała je w drobinki lodu, które nieco przysłaniały jej pole widzenia. Obraz przed jej oczami był nieco rozmazany, podobnie jak sama przyczyna, która ją tutaj przywiodła. Kolejne kroki, które stawiała na cmentarnych ścieżkach, wynikały z pozornie pozbawionych znaczenia słów Michaela, wplecionych mimochodem w rozmowę; z niewinnego przebąknięcia, że powinna wybrać się kiedyś właśnie do tego konkretnego miejsca w Dolinie Godryka.
Nie wiedziała, dlaczego właśnie dzisiaj zdecydowała się wysłuchać podszeptów podświadomości, które tej przelotnej sugestii nadawały znaczenie o wiele większe niż na to zasługiwało. Tak jej się w każdym razie wydawało, czuła się lekko zagubiona i zorientowana, zastanawiając się, co też Tonks mógł mieć na myśli wysyłając ją w te okolice. Dawno nie odwiedziła żadnego cmentarza, choć w latach nastoletnich często bywała na londyńskim Tottenham, gdzie pochowano jej rodziców. Wbrew pozorom ta wizyta ani nie powodowała ścisku w żołądku, ani boleśnie nie przypominała jej o utracie najbliższych. Z jakiegoś powodu lubiła miejsca wiecznego pochówku, ich specyficzną atmosferę i ciszę przeszywaną jedynie pohukiwaniem skrytej w konarach drzew sowy.
To przeznaczenie, a może uczucie spychanej gdzieś w zakamarki umysłu tęsknoty, musiały skierować jej kroki właśnie ku tej części cmentarza. Spojrzała w stronę niepozornej ławeczki, która wyrosła nagle tuż przed jej nosem. Zmarszczyła lekko czoło. Było za zimno, a drewno przykrywała zbyt opasła warstwa śniegu, aby zdecydowała się na niej przysiąść. Poczuła na twarzy nagły powiew chłodnego wiatru, dreszcz przebiegł przez jej ciało w chwili, w której zdecydowała się zawrócić, podążyć z powrotem ku wyjściu z cmentarnego przybytku i teleportować się do Lancanster, zastanawiając się nad sensem tego krótkiego spaceru. Odwróciła się od ławeczki i podskoczyła z lekkim przestrachem, gdy nagle wyrosła przed nią w pierwszej chwili zupełnie niewyraźna postać.
I’ll just keep playing back
These fragments of time Everywhere I go, These moments will shine Familiar faces I’ve never seen Living the gold and the silver dream
Zimowy poranek rozpoczął się śnieżną zamiecią, białe płatki wirowały w powietrzu, tworząc na nagrobkach grube warstwy przypominające czepki. Pojedyncze ślady butów w alejkach stopniowo znikały pod bielą i nic nie wskazywało na to, by miały szybko wrócić; w taką pogodę jedynie szaleniec lub desperat wybrałby się na spacer na cmentarz. Martwi mogli wszak poczekać, wygasła świeca w lampionie nie czyniła im większej różnicy, tak jak różnicy nie powinno czynić Calebowi to, że od wielu dni nikt nie odwiedził jego pustego, spękanego nagrobka. Cillian zapadł się pod ziemię po ich ostatnim spotkaniu, a Caleb nie miał odwagi wyjść mu naprzeciw. Michael pewnie był zajęty - podczas tak mroźnej zimy każdy był, próbując zapewnić swojej rodzinie przetrwanie. Caleb nie przyznałby nikomu, że odczuwa dojmującą samotność, gdyż wydawało mu się to błahe i niesprawiedliwe przy problemach żywych w kraju szarganym wojną. Jemu nic już nie mogło zaszkodzić, nie miał zmartwień, nie miał nawet potrzeb, poza tą jedną; kontaktu z człowiekiem.
Kiedy zamieć ustąpiła, opuścił katakumby, aby odbyć długi, powolny spacer wzdłuż grobów, odczytując każdą płytę z należną starannością, wyobrażając sobie zmarłych, którzy dawno już odeszli tam, gdzie on nie miał dostępu. Nie robił tego po raz pierwszy i na dobrą sprawę znał wszystkie groby na pamięć, nie miał jednak lepszego zajęcia. Tego dnia nic nie wskazywało na to, by miało wydarzyć się cokolwiek zajmującego. Cokolwiek znaczącego. Wierzył co prawda w przewrotność losu, coś w końcu musiało skrzyżować jego ścieżki z dawnym przyjacielem i z bratem, nie wierzył jednak w cuda. Kiedy w bramie cmentarza dostrzegł kobiecą sylwetkę, schował się za wysoką figurą anioła, a przez myśl nie przeszło mu wiele więcej niż jak głupim trzeba być, by w taki mróz odwiedzać zmarłych? Martwi nie czuli chłodu. Nie czuli niczego. Wiedział coś o tym. Obserwował jej spacer, pozostając w ukryciu. Skrzywił się mimowolnie, gdy znalazła się blisko jego nagrobka, gdy usiadła na oblodzonej ławce. Z oddali dostrzegł, że miała krótkie, ciemne włosy, jasną skórę, elegancki, szary płaszcz.
Coś popchnęło go do tego, by zakraść się bliżej, przechodząc przez nagrobki na wylot. Każdy krok wydawał mu się lżejszy, mniej rzeczywisty. Kobieta wyglądała tak podobnie do... ale to przecież niemożliwe. Musiał to sobie jedynie wyobrazić. Może śnił - może duchy jednak potrafiły śnić, choć nie doświadczył tego ani razu przez ostatnie dziesięć lat?
Nieodpowiedzialnie znalazł się tak blisko kobiety, że mogłaby go zobaczyć, gdyby tylko odwróciła się w jego kierunku, pokazała twarz. I w końcu do tego doszło. Los tego chciał. Odkąd przeszła przez bramę cmentarza nie było już szansy odwrotu.
Okręciła się, uniosła brodę, ich spojrzenia się spotkały, a Caleb - co za absurd - poczuł, jakby ktoś wylał mu na głowę wiadro zimnej wody. Miał być przecież niewrażliwy na chłód; a jednak, jego sylwetka zafalowała, zawibrowała, jakby miał zaraz zniknąć, teleportować się, uciec. Coś jednak uparcie trzymało go w miejscu.
- Etta - wydusił, unosząc rękę i nerwowo przesuwając dłonią po drobnym zaroście, jaki pozostał mu z dnia śmierci. - To ty? - Musiał spytać, bo przecież mógł się pomylić.
To niemożliwe, by po tylu latach wciąż wyglądała tak doskonale.
Kiedy zamieć ustąpiła, opuścił katakumby, aby odbyć długi, powolny spacer wzdłuż grobów, odczytując każdą płytę z należną starannością, wyobrażając sobie zmarłych, którzy dawno już odeszli tam, gdzie on nie miał dostępu. Nie robił tego po raz pierwszy i na dobrą sprawę znał wszystkie groby na pamięć, nie miał jednak lepszego zajęcia. Tego dnia nic nie wskazywało na to, by miało wydarzyć się cokolwiek zajmującego. Cokolwiek znaczącego. Wierzył co prawda w przewrotność losu, coś w końcu musiało skrzyżować jego ścieżki z dawnym przyjacielem i z bratem, nie wierzył jednak w cuda. Kiedy w bramie cmentarza dostrzegł kobiecą sylwetkę, schował się za wysoką figurą anioła, a przez myśl nie przeszło mu wiele więcej niż jak głupim trzeba być, by w taki mróz odwiedzać zmarłych? Martwi nie czuli chłodu. Nie czuli niczego. Wiedział coś o tym. Obserwował jej spacer, pozostając w ukryciu. Skrzywił się mimowolnie, gdy znalazła się blisko jego nagrobka, gdy usiadła na oblodzonej ławce. Z oddali dostrzegł, że miała krótkie, ciemne włosy, jasną skórę, elegancki, szary płaszcz.
Coś popchnęło go do tego, by zakraść się bliżej, przechodząc przez nagrobki na wylot. Każdy krok wydawał mu się lżejszy, mniej rzeczywisty. Kobieta wyglądała tak podobnie do... ale to przecież niemożliwe. Musiał to sobie jedynie wyobrazić. Może śnił - może duchy jednak potrafiły śnić, choć nie doświadczył tego ani razu przez ostatnie dziesięć lat?
Nieodpowiedzialnie znalazł się tak blisko kobiety, że mogłaby go zobaczyć, gdyby tylko odwróciła się w jego kierunku, pokazała twarz. I w końcu do tego doszło. Los tego chciał. Odkąd przeszła przez bramę cmentarza nie było już szansy odwrotu.
Okręciła się, uniosła brodę, ich spojrzenia się spotkały, a Caleb - co za absurd - poczuł, jakby ktoś wylał mu na głowę wiadro zimnej wody. Miał być przecież niewrażliwy na chłód; a jednak, jego sylwetka zafalowała, zawibrowała, jakby miał zaraz zniknąć, teleportować się, uciec. Coś jednak uparcie trzymało go w miejscu.
- Etta - wydusił, unosząc rękę i nerwowo przesuwając dłonią po drobnym zaroście, jaki pozostał mu z dnia śmierci. - To ty? - Musiał spytać, bo przecież mógł się pomylić.
To niemożliwe, by po tylu latach wciąż wyglądała tak doskonale.
Umrzeć, usnąć? Śnić może?
Bowiem sny owe, które mogą nadejść pośród snu śmierci, gdy już odrzucimy wrzawę śmiertelnych, budzą w nas wahanie, zmieniając życie w klęskę...
Wiele razy wyobrażała sobie ich kolejne spotkanie. Zastanawiała się, czy jego wzrok zatrzymałby się na niej na dłużej, czy jedynie prześlizgnął się po jej twarzy, a on sam udawałby, że wcale jej nie poznaje. Nawet gdyby hardo spojrzała mu w oczy, jak wtedy, przed laty, gdy ich spojrzenia spotykały się nad stosem książek rozłożonych na stole w Bibliotece. Podejrzewała, że popchnąłby ich ku sobie cynizm bolesnego przypadku, złośliwy los postawiłby przed nią ponad trzydziestoletniego mężczyznę, tak różnego od tego zachowanego w pamięci, z żoną u boku, od której aż przesadnie biłaby czystość krwi, i z lgnącą do niej gromadką dzieci. Musiał w końcu dbać o zapewnienie swemu rodowi odpowiedniej progenitury, ironizowała w myślach. Uśmiechnęłaby się do niego cynicznie, jak ten los, który na nowo połączył ze sobą ich od dawna zerwana ścieżki.
Był to tylko jeden ze snutych w głowie scenariuszy. Caleb wyobrażał sobie życie pochowanych tutaj zmarłych, ona natomiast zadawała sobie pytanie jak potoczyły się koleje jego życia. Jednak nawet w najgorszych, najbardziej okrutnych wyobrażeniach nie zgotowywała mu w myślach tego, co spotkało go w rzeczywistości. Przez lata na ich wspólnych wspomnieniach osiadł kurz, zepchnęła te obrazy w najdalsze zakamarki pamięci, pozwalając im wydostać się na światło dzienne jedynie w chwilach słabości, czy pod wpływem niczym niezapowiedzianego impulsu, wywołanego na przykład widokiem zdjęcia jego brata przy artykule o behawioryzmie zwierząt. Za każdym kolejnym razem uświadamiała sobie, że z upływem czasu te reminiscencje przeszłości pojawiały się przed jej oczami coraz mniej wyraźnie, przybierając coraz bardziej mętny wygląd, a sama postać Caleba jawiła się jej w nich raczej jako mgliste widmo niż osoba z krwi i kości.
Zapewne właśnie dlatego mózg zamierzał jej przez krótki moment w głowie, nakładając niewyraźne, widmowe obrazy wspomnień na zachowaną w pamięci fotografię bliźniaczego brata jej dawnego ukochanego. Zmroziło ja przekonanie, że oto stoi przed nią nie kto inny, a właśnie on, Cillian Macnair. Uosabiający w sobie dawne lęki i obawy, natychmiast przywołując na nowo piętno, jakie odcisnęło na niej ich ostatnie spotkanie, po którym cały jej dotychczasowy świat bezpowrotnie runął. Jego obecność na cmentarzu wydawała jej się jedynym sensownym wytłumaczeniem tego kuriozalnego spotkania, a światło wiszącego na niebie księżyca kładło się na cmentarnych ścieżkach w taki sposób, że w pierwszej chwili nie zdała sobie w ogóle sprawy z przezroczystości stojącej przed nią postaci, co tylko wzmogło w niej to błędne przeświadczenie i uczucie paniki. Błyskawicznie wyciągnęła z kieszeni dłoń, w której mocno trzymała różdżkę.
- Nie zbliżaj się do mnie - syknęła, próbując ukryć dreszcz wspinającego się po jej karku strachu, choć ten tak czy inaczej już wyraźnie malował się w ciemności w brązowych tęczówkach. W rozgorączkowaniu analizowała swoje szanse, przeklinając w myślach Tonksa i zastanawiając się, czy nie powinna jak najszybciej przemienić się w zwierzę i czmychnąć jak najdalej stąd, jak najszybciej przedzierając się przez zaśnieżone nagrobki w stronę wyjścia. Wszystko to jednak trwało jedynie kilka sekund: mylne przekonanie, różdżka w dłoniach i strach w oczach, gdy w końcu dotarło do niej, zapewne za sprawą kilku słów, które padły z jego ust, jak cholernie się pomyliła. Opuszczając ręce wzdłuż ciała wciąż czuła nieprzyjemny ścisk w żołądku, serce podchodziło jej do gardła, choć wcześniejszy lęk widoczny w oczach zastąpił wyraz absolutnego braku zrozumienia. Zacisnęła usta w wąską kreskę, podnosząc wzrok, aby utkwić spojrzenie w jego oczach. Równie przeźroczystych jak cała jego sylwetka. - Caleb? - W jej dotychczasowych wyobrażeniach wypowiadała jego imię twardo, niemal nienawistnie, tymczasem w rzeczywistości jej głos brzmiał głucho, niepewnie, jakby sama nie wierzyła sformułowanym przez siebie słowom.
Był to tylko jeden ze snutych w głowie scenariuszy. Caleb wyobrażał sobie życie pochowanych tutaj zmarłych, ona natomiast zadawała sobie pytanie jak potoczyły się koleje jego życia. Jednak nawet w najgorszych, najbardziej okrutnych wyobrażeniach nie zgotowywała mu w myślach tego, co spotkało go w rzeczywistości. Przez lata na ich wspólnych wspomnieniach osiadł kurz, zepchnęła te obrazy w najdalsze zakamarki pamięci, pozwalając im wydostać się na światło dzienne jedynie w chwilach słabości, czy pod wpływem niczym niezapowiedzianego impulsu, wywołanego na przykład widokiem zdjęcia jego brata przy artykule o behawioryzmie zwierząt. Za każdym kolejnym razem uświadamiała sobie, że z upływem czasu te reminiscencje przeszłości pojawiały się przed jej oczami coraz mniej wyraźnie, przybierając coraz bardziej mętny wygląd, a sama postać Caleba jawiła się jej w nich raczej jako mgliste widmo niż osoba z krwi i kości.
Zapewne właśnie dlatego mózg zamierzał jej przez krótki moment w głowie, nakładając niewyraźne, widmowe obrazy wspomnień na zachowaną w pamięci fotografię bliźniaczego brata jej dawnego ukochanego. Zmroziło ja przekonanie, że oto stoi przed nią nie kto inny, a właśnie on, Cillian Macnair. Uosabiający w sobie dawne lęki i obawy, natychmiast przywołując na nowo piętno, jakie odcisnęło na niej ich ostatnie spotkanie, po którym cały jej dotychczasowy świat bezpowrotnie runął. Jego obecność na cmentarzu wydawała jej się jedynym sensownym wytłumaczeniem tego kuriozalnego spotkania, a światło wiszącego na niebie księżyca kładło się na cmentarnych ścieżkach w taki sposób, że w pierwszej chwili nie zdała sobie w ogóle sprawy z przezroczystości stojącej przed nią postaci, co tylko wzmogło w niej to błędne przeświadczenie i uczucie paniki. Błyskawicznie wyciągnęła z kieszeni dłoń, w której mocno trzymała różdżkę.
- Nie zbliżaj się do mnie - syknęła, próbując ukryć dreszcz wspinającego się po jej karku strachu, choć ten tak czy inaczej już wyraźnie malował się w ciemności w brązowych tęczówkach. W rozgorączkowaniu analizowała swoje szanse, przeklinając w myślach Tonksa i zastanawiając się, czy nie powinna jak najszybciej przemienić się w zwierzę i czmychnąć jak najdalej stąd, jak najszybciej przedzierając się przez zaśnieżone nagrobki w stronę wyjścia. Wszystko to jednak trwało jedynie kilka sekund: mylne przekonanie, różdżka w dłoniach i strach w oczach, gdy w końcu dotarło do niej, zapewne za sprawą kilku słów, które padły z jego ust, jak cholernie się pomyliła. Opuszczając ręce wzdłuż ciała wciąż czuła nieprzyjemny ścisk w żołądku, serce podchodziło jej do gardła, choć wcześniejszy lęk widoczny w oczach zastąpił wyraz absolutnego braku zrozumienia. Zacisnęła usta w wąską kreskę, podnosząc wzrok, aby utkwić spojrzenie w jego oczach. Równie przeźroczystych jak cała jego sylwetka. - Caleb? - W jej dotychczasowych wyobrażeniach wypowiadała jego imię twardo, niemal nienawistnie, tymczasem w rzeczywistości jej głos brzmiał głucho, niepewnie, jakby sama nie wierzyła sformułowanym przez siebie słowom.
I’ll just keep playing back
These fragments of time Everywhere I go, These moments will shine Familiar faces I’ve never seen Living the gold and the silver dream
Nie mogła znaleźć się na tym cmentarzu przez przypadek, choć zanim jeszcze myśl ta dotarła do Caleba, potrzebował dłuższej chwili, by pogodzić się z faktem, że naprawdę tu była. Gdyby miał jeszcze fizyczne ciało, być może zakręciłoby mu się w głowie, ale jako duch mógł tylko stać w bezruchu, w marnej karykaturze swojej niegdyś tak energicznej i ciepłej osoby. Chciałby zrobić tak wiele... wziąć ją w ramiona, unieść nad ziemię, przeprosić, zapewnić o tym, że nigdy nie zapomniał... to wszystko były jednak tylko puste życzenia, o jakich czasami rozmyślał, gdy nocna samotność wyjątkowo mu się dłużyła. Prawie pogodził się z tym, że nigdy się to nie wydarzy. Rozeszli się dlatego, że tak było lepiej dla nich wszystkich, nie mógłby teraz złamać jej serca swoim powrotem w takim stanie.
Nie był na to gotowy.
Nie zaplanował tego.
Nie wiedział, co robić.
Wyciągnięcie dłoni było ludzkim odruchem, instynktem, ale zatrzymał się natychmiast i cofnął ramię, gdy w palcach kobiety znalazła się różdżka, w brązowych oczach błysnął strach, niechęć. Zabolało go to, ale ten ból był głuchy i obcy, gdzieś obok, a nie w nim samym. Czyżby przyszedł na niego czas? Czy w ten sposób odchodziły duchy?
- Przepraszam - mruknął, unosząc obie dłonie wnętrzami do niej, w uniwersalnie pojednawczym geście. Przecież nic jej nie zrobi; nie zrobiłby nawet, gdyby jeszcze żył, gdyby jego różdżka nie gniła razem z jego kośćmi kilka metrów pod ziemią.
W tym wszystkim nie przeszło mu przez myśl, że niepewność Henrietty może wynikać z czegokolwiek innego niż zasłużona nienawiść, jaką musiała do niego czuć po tym, w jak perfidny sposób zakończył ich związek, ich narzeczeństwo. Nie miał wtedy czasu ani odwagi wytłumaczyć wszystkiego tak, jak na to zasługiwała, przez wiele lat się o to obwiniał, choć miał świadomość, że tak było lepiej; powinna być na niego wściekła, bo dzięki temu nie będzie go szukać. Dopiero, gdy wypowiedziała jego imię słabym głosem przypomniał sobie o tym, że istniał jeszcze Cillian. Tylko przy niej potrafił tak łatwo zapomnieć o bracie bliźniaku.
- To ja. Nie Cillian. Cillian żyje - odpowiedział najłagodniej jak potrafił, ale uśmiech, który próbował przywołać na usta, okazał się tylko ponurym grymasem. - Jak ty się tu...? Ktoś ci powiedział? - Nie wierzył w to, by była skłonna wybaczyć mu zerwanie zaręczyn, a co dopiero ukrycie własnej śmierci.
Westchnął ciężko - rzadko wzdychał, bo przecież nie potrzebował tlenu - a potem przysiadł na ławce nieopodal własnego grobu, zerkając na nią ukradkiem, chłonąc znajome rysy i doszukując się z namaszczeniem wszelkich oznak minionych lat, jej niezaprzeczalnej dojrzałości. On za to w ogóle się nie zmienił. Śmierć nie dbała o upływ czasu.
- Nie chciałem, żebyś wiedziała - przyznał głucho. - Chciałem, żebyś była spokojna, żyła własnym życiem.
Nie był na to gotowy.
Nie zaplanował tego.
Nie wiedział, co robić.
Wyciągnięcie dłoni było ludzkim odruchem, instynktem, ale zatrzymał się natychmiast i cofnął ramię, gdy w palcach kobiety znalazła się różdżka, w brązowych oczach błysnął strach, niechęć. Zabolało go to, ale ten ból był głuchy i obcy, gdzieś obok, a nie w nim samym. Czyżby przyszedł na niego czas? Czy w ten sposób odchodziły duchy?
- Przepraszam - mruknął, unosząc obie dłonie wnętrzami do niej, w uniwersalnie pojednawczym geście. Przecież nic jej nie zrobi; nie zrobiłby nawet, gdyby jeszcze żył, gdyby jego różdżka nie gniła razem z jego kośćmi kilka metrów pod ziemią.
W tym wszystkim nie przeszło mu przez myśl, że niepewność Henrietty może wynikać z czegokolwiek innego niż zasłużona nienawiść, jaką musiała do niego czuć po tym, w jak perfidny sposób zakończył ich związek, ich narzeczeństwo. Nie miał wtedy czasu ani odwagi wytłumaczyć wszystkiego tak, jak na to zasługiwała, przez wiele lat się o to obwiniał, choć miał świadomość, że tak było lepiej; powinna być na niego wściekła, bo dzięki temu nie będzie go szukać. Dopiero, gdy wypowiedziała jego imię słabym głosem przypomniał sobie o tym, że istniał jeszcze Cillian. Tylko przy niej potrafił tak łatwo zapomnieć o bracie bliźniaku.
- To ja. Nie Cillian. Cillian żyje - odpowiedział najłagodniej jak potrafił, ale uśmiech, który próbował przywołać na usta, okazał się tylko ponurym grymasem. - Jak ty się tu...? Ktoś ci powiedział? - Nie wierzył w to, by była skłonna wybaczyć mu zerwanie zaręczyn, a co dopiero ukrycie własnej śmierci.
Westchnął ciężko - rzadko wzdychał, bo przecież nie potrzebował tlenu - a potem przysiadł na ławce nieopodal własnego grobu, zerkając na nią ukradkiem, chłonąc znajome rysy i doszukując się z namaszczeniem wszelkich oznak minionych lat, jej niezaprzeczalnej dojrzałości. On za to w ogóle się nie zmienił. Śmierć nie dbała o upływ czasu.
- Nie chciałem, żebyś wiedziała - przyznał głucho. - Chciałem, żebyś była spokojna, żyła własnym życiem.
Umrzeć, usnąć? Śnić może?
Bowiem sny owe, które mogą nadejść pośród snu śmierci, gdy już odrzucimy wrzawę śmiertelnych, budzą w nas wahanie, zmieniając życie w klęskę...
Bolesna prawda dotarła do niej dopiero po kilku sekundach przepełnionych strachem podszytym głęboką niechęcią. Do Ciliana, do samego Caleba, który w końcu w tak bezceremonialny sposób złamał jej serce. Może to z powodu światło lutowego wieczoru, może po prostu kierowała nią niewiara, że coś takiego w ogóle było możliwe, a może spowodowało to zwykłe rozkojarzenie, ale w pierwszej chwili naprawdę zupełnie nie dostrzegła przezroczystości stojącej przed sobą postaci. Choć przecież mężczyzna jakoś przesadnie zlewał się z otaczającym go tłem, był o wiele bledszy niż go zapamiętała. Zimno powinno zasiać na jego twarzy czerwone rumieńce, zamiast nadawać mu wszelkie znamiona zjawy.
Prawda uderzyła z nią nieprzewidzianą siłą ciążąc na świadomości, wprowadzając do jej głowy jeszcze większy zamęt.
- Caleb - powtórzyła po raz drugi, jeszcze bardziej głucho niż wcześniej. Sytuacja wydała jej się tak niewyobrażalna, że nawet już nie wiedziała za co ją przeprasza. Za to, że odszedł? Tak nagle zniknął z jej życia? Pozostawił po sobie pustkę, dziurę w sercu, która nie zmniejszyła się ani odrobinę przez ostatnich dziewięć lat jej życia? Za to, że nie dał jej znać, kim się stał?
Nagle przestał jej przeszkadzać mokry śnieg pokrywający ławkę, na której usiadła. Wilgoć zaczęła przenikać przez warstwy materiału, wzmagając nieprzyjemne uczucie zimna, które w obliczu aktualnych wydarzeń wydawało jej się zupełnie pozbawione znaczenia.
- Cilian żyje - powtórzyła po nim bezwiednie. - Ty nie żyjesz. - Brzmiało to tak niewiarygodnie, że musiała wypowiedzieć tę prawdę na głos. - Michael Tonks - odpowiedziała cicho. Nagle poczuła złość na aurora. Dlaczego w żaden sposób jej nie przygotował na to spotkanie? Jak mógł postawić ją w takiej sytuacji. Po chwili przyszła do niej jednak kolejna refleksja, nagłe zrozumienie. Co Michael miał jej powiedzieć? Słuchaj, Etta. Na cmentarzu w Dolinie Godryka czeka na ciebie duch Caleba. Kochałaś go kiedyś, pamiętasz? Sama nie wiedziała jakby zareagowała, gdyby znalazła się na jego miejscu. Zastanawiała się jednak od jak dawna znał prawdę. Czy to jednak miało wielkie znaczenie? Na pewno nie w tej chwili, w której gotowały się w niej tak sprzeczne ze sobą emocje.
Obiecywała sobie, że jeśli kiedykolwiek spotka go ponownie na swojej drodze, zrobi wszystko, aby wiedział, że wcale jej to wszystko nie obeszło. Ich szczeniacka miłość już dawno została pogrzebana w przeszłości. Szczeniacka miłość, tak wolała ją nazywać, choć wiedziała, że przynajmniej dla niej było to uczucie o wiele głębsze niż tylko chwilowe zachłyśnięcie się drugą osobą.
- Żyć własnym życiem? - Próbowała powstrzymać drżenie warg, czuła jak rozpalała ją złość, gaszona w jednej chwili rozpaczą, bo wciąż pragnęła, żeby żył. Nawet jeśli bez niej samej u boku. Przez te wszystkie lata nigdy nie życzyła mu śmierci. A potem gniew ponownie brał nad nią górę, wznosząc się sinusoidę emocji, skaczącą między rozrywającymi jej wnętrze spazmami niewyrażonego lamentu, a bezsilną wściekłością. - Myślisz, że coś by to zmieniło? Przecież już wcześniej kazałeś mi żyć własnym życiem. Tak też zrobiłam. Nie potrzebowałabym kolejnej zachęty. Dla mnie już wtedy umarłeś. - Kłamstwo. Chciała brzmieć okrutnie, jakby wcale nie obchodziła ją wieść o jego śmierci, jakby naprawdę uporała się z nią dawno, przed wielu laty. Jakby zupełnie wymazała go ze swojej pamięci. - Jak to się stało?
Podniosła na niego wzrok, na twarz, która nie zmieniła się ani o jotę od ich ostatniego spotkania, Musiał… Musiał stracić życie niedługo po ich rozstaniu.[bylobrzydkobedzieladnie]
Prawda uderzyła z nią nieprzewidzianą siłą ciążąc na świadomości, wprowadzając do jej głowy jeszcze większy zamęt.
- Caleb - powtórzyła po raz drugi, jeszcze bardziej głucho niż wcześniej. Sytuacja wydała jej się tak niewyobrażalna, że nawet już nie wiedziała za co ją przeprasza. Za to, że odszedł? Tak nagle zniknął z jej życia? Pozostawił po sobie pustkę, dziurę w sercu, która nie zmniejszyła się ani odrobinę przez ostatnich dziewięć lat jej życia? Za to, że nie dał jej znać, kim się stał?
Nagle przestał jej przeszkadzać mokry śnieg pokrywający ławkę, na której usiadła. Wilgoć zaczęła przenikać przez warstwy materiału, wzmagając nieprzyjemne uczucie zimna, które w obliczu aktualnych wydarzeń wydawało jej się zupełnie pozbawione znaczenia.
- Cilian żyje - powtórzyła po nim bezwiednie. - Ty nie żyjesz. - Brzmiało to tak niewiarygodnie, że musiała wypowiedzieć tę prawdę na głos. - Michael Tonks - odpowiedziała cicho. Nagle poczuła złość na aurora. Dlaczego w żaden sposób jej nie przygotował na to spotkanie? Jak mógł postawić ją w takiej sytuacji. Po chwili przyszła do niej jednak kolejna refleksja, nagłe zrozumienie. Co Michael miał jej powiedzieć? Słuchaj, Etta. Na cmentarzu w Dolinie Godryka czeka na ciebie duch Caleba. Kochałaś go kiedyś, pamiętasz? Sama nie wiedziała jakby zareagowała, gdyby znalazła się na jego miejscu. Zastanawiała się jednak od jak dawna znał prawdę. Czy to jednak miało wielkie znaczenie? Na pewno nie w tej chwili, w której gotowały się w niej tak sprzeczne ze sobą emocje.
Obiecywała sobie, że jeśli kiedykolwiek spotka go ponownie na swojej drodze, zrobi wszystko, aby wiedział, że wcale jej to wszystko nie obeszło. Ich szczeniacka miłość już dawno została pogrzebana w przeszłości. Szczeniacka miłość, tak wolała ją nazywać, choć wiedziała, że przynajmniej dla niej było to uczucie o wiele głębsze niż tylko chwilowe zachłyśnięcie się drugą osobą.
- Żyć własnym życiem? - Próbowała powstrzymać drżenie warg, czuła jak rozpalała ją złość, gaszona w jednej chwili rozpaczą, bo wciąż pragnęła, żeby żył. Nawet jeśli bez niej samej u boku. Przez te wszystkie lata nigdy nie życzyła mu śmierci. A potem gniew ponownie brał nad nią górę, wznosząc się sinusoidę emocji, skaczącą między rozrywającymi jej wnętrze spazmami niewyrażonego lamentu, a bezsilną wściekłością. - Myślisz, że coś by to zmieniło? Przecież już wcześniej kazałeś mi żyć własnym życiem. Tak też zrobiłam. Nie potrzebowałabym kolejnej zachęty. Dla mnie już wtedy umarłeś. - Kłamstwo. Chciała brzmieć okrutnie, jakby wcale nie obchodziła ją wieść o jego śmierci, jakby naprawdę uporała się z nią dawno, przed wielu laty. Jakby zupełnie wymazała go ze swojej pamięci. - Jak to się stało?
Podniosła na niego wzrok, na twarz, która nie zmieniła się ani o jotę od ich ostatniego spotkania, Musiał… Musiał stracić życie niedługo po ich rozstaniu.[bylobrzydkobedzieladnie]
I’ll just keep playing back
These fragments of time Everywhere I go, These moments will shine Familiar faces I’ve never seen Living the gold and the silver dream
Ostatnio zmieniony przez Henrietta Bartius dnia 10.11.21 13:29, w całości zmieniany 1 raz
Czuł się jak cholerny egoista, gdy zrozumiał, że jakaś sparszywiała, skryta w mroku część jego duszy cieszy się z tego, że Henrietta pojawiła się dziś na cmentarzu. Mimo tego, że ranił ją po raz kolejny, że znów wkraczał w jej życie bezprawnie, wywracając pamięć o sobie do góry nogami. Czy go za to nienawidziła? Nie winiłby jej, choć po tych kilku najwspanialszych miesiącach jego życia, które mogli spędzić razem, jakoś trudno było Calebowi wyobrazić sobie, że Etta nie zrozumie intencji kryjących się za jego odejściem, że nie odczuje żalu i przerażającej pustki, której niczym nie dało się zapełnić - sam przecież przeżywał dokładnie to samo po feralnym zerwaniu zaręczyn. Jeśli nawet go nie nienawidziła, być może zacznie teraz, gdy zda sobie sprawę, ile lat miał na to, by uświadomić ją o tym, że nie miała już do kogo tęsknić, bo jej ukochany zmarł niedługo po rozstaniu. Może wtedy łatwiej byłoby jej się pogodzić z utratą, szybciej ułożyłaby sobie życie na nowo.
A jednak, jak przystało na cholernego egoistę, cieszył się - cieszył się, że może znów ją zobaczyć, odczuć ciepło, które zdawała się emitować spojrzeniem brązowych oczu nawet wtedy, gdy była zszokowana, rozzłoszczona.
Powinien przecież zastanowić się nad tym, co to spotkanie dla nich oznaczało; nie mogąc równocześnie pogodzić się z myślą, że prawdopodobnie nie oznaczało niczego. Pewnie miała już męża, może urodziła dziecko - nie wyobrażał sobie, by tak piękna, mądra i serdeczna kobieta mogła uchować się długo bez mężczyzny u boku. Chociaż myśl ta napawała go smutkiem, zazdrością, jakiej nie czuł od dawna, wciąż żywił nadzieję, że jej rodzina jest bezpieczna, że natrafiła na kogoś o dobrym sercu.
Zagadka nagłego pojawienia się Henrietty na cmentarzu w Dolinie Godryka rozwikłała się szybko wraz ze słowami, które uciekły z jej ust chyba bezwiednie.
- Powinienem był się domyślić... - mruknął Caleb, ale potem roześmiał się głucho, bez żadnej wesołości. W duchu obiecał sobie, że się na przyjacielu zemści, że wykorzysta pierwszą okazję, aby wepchnąć go w równie niezręczną, ale swoim zdaniem korzystną sytuację. Niech ma, niech nie myśli, że duch nie może podjąć rękawicy.
Obserwował jak skrajne emocje szarpią drobnym ciałem Etty, jak migają na jej twarzy, gdy rozpadała się na kawałki i formowała na nowo; sam po pierwszej fali szoku czuł się dziwnie wyciszony, zmęczony. Czy los nie mógł oszczędzić mu bólu nawet po śmierci? Czy nie mógł oszczędzić bólu jej? Pozwolił ukochanej wyrzucić z siebie wściekłość, zadawać cios za ciosem, nawet jeżeli każde kolejne słowo wpychało go głębiej do grobu. Wzdrygnął się dostrzegalnie, gdy zasugerowała, że był dla niej martwy nawet wcześniej. Odwrócił głowę i rzucił długie, uparte spojrzenie na alejkę między grobami. Mocno zaciskał szczękę, żeby nie dać po sobie poznać, jak okropnie bolało go wszystko, co mówiła.
- Wybacz - szepnął wreszcie, nie będąc pewnym, co ma na myśli; czy chodziło o porzucenie, o narażenie jej na kontakt z Cillianem, o to, że nie powiedział jej prawdy, czy może że dawał jej właśnie kolejny powód do zaostrzenia mętliku w głowie. Spróbował skupić się na zadanym pytaniu, choć żal co i rusz przypominał o sobie zimnym tchnieniem. - To było wkrótce po naszym rozstaniu. Byłem w podróży, mnie i Cilliana zaatakowały dementory. Cillian nie miał różdżki, nie mógł uciec, stał daleko, więc rzuciłem mu swoją... - Pochylił głowę i na krótki moment podparł pięściami czoło, nienawidząc do tego wracać, ale równocześnie nie mogąc odmówić Etcie prawdy; nie po tym wszystkim. - Nie chciałem stracić duszy, to los gorszy od śmierci, więc skorzystałem z trucizny. Może ta cała sprawa z byciem duchem to kara za samobójstwo - rzucił w marnej próbie rozładowania atmosfery; w rzeczywistości dobrze wiedział, że dusze zostają na ziemi wtedy, gdy trzymają je tam nierozwiązane sprawy. - Co z tobą, jeśli... mogę spytać? - Uniósł na nią zmęczone, blade spojrzenie. - Udało ci się... - wyjść za mąż? Co to w ogóle było za pytanie? - ...ułożyć sobie życie? - Uniósł lekko kącik warg.
A jednak, jak przystało na cholernego egoistę, cieszył się - cieszył się, że może znów ją zobaczyć, odczuć ciepło, które zdawała się emitować spojrzeniem brązowych oczu nawet wtedy, gdy była zszokowana, rozzłoszczona.
Powinien przecież zastanowić się nad tym, co to spotkanie dla nich oznaczało; nie mogąc równocześnie pogodzić się z myślą, że prawdopodobnie nie oznaczało niczego. Pewnie miała już męża, może urodziła dziecko - nie wyobrażał sobie, by tak piękna, mądra i serdeczna kobieta mogła uchować się długo bez mężczyzny u boku. Chociaż myśl ta napawała go smutkiem, zazdrością, jakiej nie czuł od dawna, wciąż żywił nadzieję, że jej rodzina jest bezpieczna, że natrafiła na kogoś o dobrym sercu.
Zagadka nagłego pojawienia się Henrietty na cmentarzu w Dolinie Godryka rozwikłała się szybko wraz ze słowami, które uciekły z jej ust chyba bezwiednie.
- Powinienem był się domyślić... - mruknął Caleb, ale potem roześmiał się głucho, bez żadnej wesołości. W duchu obiecał sobie, że się na przyjacielu zemści, że wykorzysta pierwszą okazję, aby wepchnąć go w równie niezręczną, ale swoim zdaniem korzystną sytuację. Niech ma, niech nie myśli, że duch nie może podjąć rękawicy.
Obserwował jak skrajne emocje szarpią drobnym ciałem Etty, jak migają na jej twarzy, gdy rozpadała się na kawałki i formowała na nowo; sam po pierwszej fali szoku czuł się dziwnie wyciszony, zmęczony. Czy los nie mógł oszczędzić mu bólu nawet po śmierci? Czy nie mógł oszczędzić bólu jej? Pozwolił ukochanej wyrzucić z siebie wściekłość, zadawać cios za ciosem, nawet jeżeli każde kolejne słowo wpychało go głębiej do grobu. Wzdrygnął się dostrzegalnie, gdy zasugerowała, że był dla niej martwy nawet wcześniej. Odwrócił głowę i rzucił długie, uparte spojrzenie na alejkę między grobami. Mocno zaciskał szczękę, żeby nie dać po sobie poznać, jak okropnie bolało go wszystko, co mówiła.
- Wybacz - szepnął wreszcie, nie będąc pewnym, co ma na myśli; czy chodziło o porzucenie, o narażenie jej na kontakt z Cillianem, o to, że nie powiedział jej prawdy, czy może że dawał jej właśnie kolejny powód do zaostrzenia mętliku w głowie. Spróbował skupić się na zadanym pytaniu, choć żal co i rusz przypominał o sobie zimnym tchnieniem. - To było wkrótce po naszym rozstaniu. Byłem w podróży, mnie i Cilliana zaatakowały dementory. Cillian nie miał różdżki, nie mógł uciec, stał daleko, więc rzuciłem mu swoją... - Pochylił głowę i na krótki moment podparł pięściami czoło, nienawidząc do tego wracać, ale równocześnie nie mogąc odmówić Etcie prawdy; nie po tym wszystkim. - Nie chciałem stracić duszy, to los gorszy od śmierci, więc skorzystałem z trucizny. Może ta cała sprawa z byciem duchem to kara za samobójstwo - rzucił w marnej próbie rozładowania atmosfery; w rzeczywistości dobrze wiedział, że dusze zostają na ziemi wtedy, gdy trzymają je tam nierozwiązane sprawy. - Co z tobą, jeśli... mogę spytać? - Uniósł na nią zmęczone, blade spojrzenie. - Udało ci się... - wyjść za mąż? Co to w ogóle było za pytanie? - ...ułożyć sobie życie? - Uniósł lekko kącik warg.
Umrzeć, usnąć? Śnić może?
Bowiem sny owe, które mogą nadejść pośród snu śmierci, gdy już odrzucimy wrzawę śmiertelnych, budzą w nas wahanie, zmieniając życie w klęskę...
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Grób Caleba Macnaira
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka