Morsmordre :: Devon :: Okolice
Park Narodowy Dartmoor
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Park Narodowy Dartmoor
Prastary, bogaty w zwierzynę park znajduje się pomiędzy dystryktem West Devon i South Hams. Zgiełk wojny i zniszczenia charakterystycznego dla całego hrabstwa Devon zdaje się zapomnieć o magicznym miejscu, w którym zielone wrzosowiska przeplatane są granitowymi skałami, spomiędzy których niejednokrotnie można natknąć się na rozhasaną zwierzynę. Miejsce idealne na wyciszenie się, obcowanie z naturą i dobrami, jakie oferuje. Ze względu na wzgórza okalające miejsce wiatr jest nieodłącznym elementem każdej wizyty. Jedynie potężne formacje skalne są w stanie zapewnić schron przed zimnymi podmuchami, które nie zawadzają stworzeniom przystosowanym do takiej pogody oraz temperatury. W zależności od miejsca można napotkać mokradła i torfowiska objęte mgłą. Pomimo przeciwności warunków można natknąć się na wioski. Największą z nich jest wybudowane w czasach napoleońskich Princetown, gdzie znajduje się strzeżone więzienie.
Punktem przyciągającym gapiów jest zamek Drogo wybudowany w latach 1910-1930 przez jednego ze znanych, mugolskich architektów sir Edwina Lutyens. Obszerność parku nie pozwala na dostrzeżenie najwyższego szczytu High Willhays (610 m n.p.m.), który robi furorę pośród mugolskich, często spotykanych na ścieżce wędrowców oraz badaczy. Typowym widokiem jest szeroka gama ptactwa, kuce Dartmoor, lisy, króliki, borsuki, szare wiewiórki, łasice, zające, sarny, jelenie i gronostaje, a także magiczne stworzenia, o których istnieniu krążą jedynie legendy.
Zarówno pośród mugolskich, jak i czarodziejskich dzieci mówi się o baśniach związanych z wrzosowiskami, które zwykle zahaczają o postaci wróżek, chochlików, czy też jeźdźców bez głowy. Wielu z mugolskich twórców, o których traktuje literatura, inspirowało się magicznym parkiem, w którym świat był jeszcze bardziej magiczny, a czasem nawet surowy.
Punktem przyciągającym gapiów jest zamek Drogo wybudowany w latach 1910-1930 przez jednego ze znanych, mugolskich architektów sir Edwina Lutyens. Obszerność parku nie pozwala na dostrzeżenie najwyższego szczytu High Willhays (610 m n.p.m.), który robi furorę pośród mugolskich, często spotykanych na ścieżce wędrowców oraz badaczy. Typowym widokiem jest szeroka gama ptactwa, kuce Dartmoor, lisy, króliki, borsuki, szare wiewiórki, łasice, zające, sarny, jelenie i gronostaje, a także magiczne stworzenia, o których istnieniu krążą jedynie legendy.
Zarówno pośród mugolskich, jak i czarodziejskich dzieci mówi się o baśniach związanych z wrzosowiskami, które zwykle zahaczają o postaci wróżek, chochlików, czy też jeźdźców bez głowy. Wielu z mugolskich twórców, o których traktuje literatura, inspirowało się magicznym parkiem, w którym świat był jeszcze bardziej magiczny, a czasem nawet surowy.
13 VI 1958
Trzynasty czerwca wypadał w tym roku w piątek, zatem gdyby kogoś interesowało, dlaczego Melisa skończyła tak, jak skończyła, odpowiedź byłaby bardzo prosta. Trzynastego w piątek. Tak po prostu. Wzruszyłaby ramionami i stwierdziła, że to nie jej wina, że to ten akurat dzień miał złą energię. To wcale nie tak, że zirytowała swojego przełożonego w straży, który w nagrodę wysłał ją na poszukiwanie bóg-wie-jeden czego na mokradłach Dartmoor. Z pewnością nie były to ślady po partyzanckiej działalności, chyba że za opozycjonistów przyjąćby stado jeleni bądź kilka płochych wiewiórek, których rude kity migały jej od czasu do czasu na granicy pola widzenia. Mimo że Melisa już od blisko trzech godzin błąkała się po okolicy a jej nowe buty całe już były utytłane grubą warstwą błota, nie znalazła niczego wartego wspomnienia w raporcie. Może to i nawet lepiej.
Czarownica westchnęła cicho opatulając się szczelniej połami ciemnego, tweedowego płaszcza, który swoje lepsze dni miał już dawno za sobą. Wciąż jednak dobrze trzymał ciepło a lekki, lawendowy zapach kulek na mole, którym zdążył przez ostatnie lata przesiąknąć, zdawał się być dziwnie kojącym w tak niesprzyjającym otoczeniu. Mimo że obiektywnie nie było tu bardzo zimno - był w końcu środek lata - to jednak spowijające wszystko kłęby mlecznej mgły wraz z porywistym wiatrem tworzyły ponurą iluzją wysysającą z niej resztki ciepła. Mimo tylu lat spędzonych w Anglii Melisa dalej tęskniła czasami za słoneczną i gorącą Hiszpanią. Rozejrzała się po otoczeniu lustrując raz jeszcze wzrokiem żółtawo-zielone kępy trawy znaczące tu i tam bagniste, pozalewane podłoże. Wszędzie wokół leżały na wpół zatopione, połamane konary czy pnie drzew wyrwanych z ziemi razem z korzeniami - pokłosie burzy, jaka przetoczyła się niedawno przez Devon. Powietrze przesycała wszechobecna woń wilgoci, stęchlizny oraz świeżej ziemi. Przyjemne miejsce... Jeśli było się dementorem!
Idąc na kompromis sama ze sobą zdecydowała, że obejdzie jeszcze tylko pobliskie jeziorko gęsto obrośnięte krzewami i wraca do Londynu. Czuła teraz dobitnie wilgoć wnikającą głęboko w ciężki materiał jej płaszcza oraz wełnianej spódnicy a wcześniej ładnie ułożone włosy zmieniły się w żyjącą własnym życiem, pokręconą plątaninę, w której - znając jej szczęście, pewnie poutykały już jakieś suche liście czy gałązki. Doprawdy cudownie! Stawiając ostrożnie krok za krokiem ruszyła w końcu z wielką niechęcią naprzód, skupiona bardziej nie na wypatrywaniu jakichś śladów ludzkiej działalności, lecz nie wdepnięciu w grzęzawisko. Ktokolwiek przekazał do wiedźmiej straży anonimowy donos twierdzący, że spotykali się tu opozycjoniści, musiał być prawdziwym dupkiem. Albo geniuszem, gdyby spojrzeć na to z drugiej strony. W końcu zamiast zająć się czymś pożytecznym, Melisa marnowała czas błądząc po tym zapomnianym przez bogów miejscu. Czy była nieostrożna? Prawdopodobnie tak. Czegóż innego można by jednak oczekiwać od zielonego nieopierzeńca, którego dopiero niedawno zaczęto wysyłać w teren? Słysząc za sobą jakiś szelest nie spodziewała się już nawet ujrzenia jakiejś żywej duszy. Zakładała się tylko sama ze sobą o to, czy będzie to zając czy kuna.
Ostatnio zmieniony przez Melisa De Leon dnia 13.07.22 21:52, w całości zmieniany 3 razy
Gość
Gość
Przesądy nigdy się mnie nie imały. Wierzyłem, że to wiara i uprzedzenia odpowiadają za zbieg zabobonu i naszego nieszczęścia; wszystko jest przecież kwestią nastawienia, bośmy sami kowalami swego przeznaczenia. Ale jak tu wierzyć w przypadek, jak obrzucać winą pesymizm, gdy akurat w przeklęty piątek trzynastego dzieje się taki kataklizm? Zaczęło się niewinną inwitacją; wuj zaprosił mnie na obchód po naszym Parku Narodowym, abym nauczył się czegoś o jego fachu, bo w trudnych czasach, gdy spiżarnia pusta, samodzielne pozyskanie zdobyczy może okazać się niezbędne. Nie szliśmy, rzecz jasna, na polowanie — tutejsza zwierzyna znajdowała się pod ochroną i kłusownictwo było (dawniej) surowo karane, a jako władcy Devon musieliśmy przecież dawać przykład. Istniała jednak powinność odstrzału redukcyjnego chorych zwierząt, które by wyłącznie cierpiały, rozprzestrzeniając między sobą zarazki — i w tym celu przemierzaliśmy połacie urokliwej zieleni w dobrych nastrojach i pełni optymizmu, że zrobimy dla tych lasów coś dobrego.
Trzymałem wcześniej w rękach czarodziejską kuszę, może nawet nie raz — nie pamiętam; nie była dla mnie nowością obsługa jej mechanizmów, chociaż wciąż robiłem to bardzo niezgrabnie i nieporęcznie, dlatego unikałem sugestii samodzielnej likwidacji celów. Nie było ku temu zresztą wiele okazji, gdyż wuj opiekował się tym parkiem z pasji i powołania, był wszak panem na włościach — tylko "ogród" wymagał nieco więcej pracy, więc trudniej było o niego zadbać. Tropiliśmy (a raczej — on tropił; ja przyglądałem się jego poczynaniom, próbując zrozumieć, co dostrzega w wytyczonych przez zwierzynę śladach, w jaki sposób rozpoznaje gatunek zwierzęcia po — dajmy na to — rozmiarze łapki i ułożeniu pazurów na ziemi) chorego jelenia już od pierwszych kroków w głębi puszczy, gdyż wuj wczoraj odnotował jego obecność. Rozmawialiśmy w tym czasie o wielu rzeczach; o mojej przeprowadzce, działalności podziemnej, o chorej cioci, którą dopadły objawy nieznośnej gorączki metamorfomagicznej. Nie kryłem rozbawienia, gdy zobaczyłem paletę migających barw jej włosów w wielu odcieniach, lecz mina mi zrzedła, gdy dowiedziałem się, jakie są następstwa — więc bardzo jej współczułem. Ciocia na szczęście mogła się wykurować pod opieką znajomych specjalistów, przeciwnie do jelenia, z którym właśnie doszło do pierwszego, wzrokowego kontaktu. Wuj zachęcał mnie, żebym dał wiarę swoim zdolnościom i oddał mi kuszę, asekuracyjnie stając z boku — a ja kręciłem nosem, bo nie chciałem przypadkiem zadać zwierzęciu cierpienia. Kiedyś jednak musiałem się nauczyć, więc podążałem uzbrojony, ślad w ślad za widocznym celem. Wtedy usłyszałem ruch w pobliskich krzakach, który spłoszył zwierzę (i mnie). — Drugi jeleń? — spytałem wuja; zamiast oddać strzał — chciałem oddać mu broń... ale podczas wymiany przedmiotu, bełt wystrzelił pędem w kierunku ruchomego celu... i trafił, a ja usłyszałem kobiecy krzyk. — Na Merlina, Garry, postrzeliłeś kobietę! — dobiegły mnie słowa krytyki wuja, aczkolwiek nie spanikowałem mimo adrenaliny, która zaczęła we mnie buzować. — Halo! Jest Pani ranna? — krzyknąłem bezradnie, pokonując dzielący nas dystans. Dostrzegłem bełt, który przeszył jej łydkę, cmokając w stresowym odruchu. — Wuju, biegnij po pomoc! — wykonał moją prośbę, zostawiając mnie z kobietą sam na sam. Nie wiedziałem, co począć; przez chwilę żałowałem, że nie zaoferowałem siebie w roli posłańca, lecz wiedziałem, że muszę wziąć odpowiedzialność za swoje czyny, a takie zachowanie byłoby gestem ucieczki. — Nie zrobiłem tego z intencją, przysięgam - bełt sam wystrzelił — tłumaczyłem się, ale nie było na to czasu, musiałem wziąć się w garść. — Pozwoli mi Pani zerknąć na tę ranę? — spytałem z zamiarem jej prowizorycznego opatrzenia, choć miałem bardzo nikłą wiedzę na ten temat. Ah, cholerny piątek trzynastego.
Trzymałem wcześniej w rękach czarodziejską kuszę, może nawet nie raz — nie pamiętam; nie była dla mnie nowością obsługa jej mechanizmów, chociaż wciąż robiłem to bardzo niezgrabnie i nieporęcznie, dlatego unikałem sugestii samodzielnej likwidacji celów. Nie było ku temu zresztą wiele okazji, gdyż wuj opiekował się tym parkiem z pasji i powołania, był wszak panem na włościach — tylko "ogród" wymagał nieco więcej pracy, więc trudniej było o niego zadbać. Tropiliśmy (a raczej — on tropił; ja przyglądałem się jego poczynaniom, próbując zrozumieć, co dostrzega w wytyczonych przez zwierzynę śladach, w jaki sposób rozpoznaje gatunek zwierzęcia po — dajmy na to — rozmiarze łapki i ułożeniu pazurów na ziemi) chorego jelenia już od pierwszych kroków w głębi puszczy, gdyż wuj wczoraj odnotował jego obecność. Rozmawialiśmy w tym czasie o wielu rzeczach; o mojej przeprowadzce, działalności podziemnej, o chorej cioci, którą dopadły objawy nieznośnej gorączki metamorfomagicznej. Nie kryłem rozbawienia, gdy zobaczyłem paletę migających barw jej włosów w wielu odcieniach, lecz mina mi zrzedła, gdy dowiedziałem się, jakie są następstwa — więc bardzo jej współczułem. Ciocia na szczęście mogła się wykurować pod opieką znajomych specjalistów, przeciwnie do jelenia, z którym właśnie doszło do pierwszego, wzrokowego kontaktu. Wuj zachęcał mnie, żebym dał wiarę swoim zdolnościom i oddał mi kuszę, asekuracyjnie stając z boku — a ja kręciłem nosem, bo nie chciałem przypadkiem zadać zwierzęciu cierpienia. Kiedyś jednak musiałem się nauczyć, więc podążałem uzbrojony, ślad w ślad za widocznym celem. Wtedy usłyszałem ruch w pobliskich krzakach, który spłoszył zwierzę (i mnie). — Drugi jeleń? — spytałem wuja; zamiast oddać strzał — chciałem oddać mu broń... ale podczas wymiany przedmiotu, bełt wystrzelił pędem w kierunku ruchomego celu... i trafił, a ja usłyszałem kobiecy krzyk. — Na Merlina, Garry, postrzeliłeś kobietę! — dobiegły mnie słowa krytyki wuja, aczkolwiek nie spanikowałem mimo adrenaliny, która zaczęła we mnie buzować. — Halo! Jest Pani ranna? — krzyknąłem bezradnie, pokonując dzielący nas dystans. Dostrzegłem bełt, który przeszył jej łydkę, cmokając w stresowym odruchu. — Wuju, biegnij po pomoc! — wykonał moją prośbę, zostawiając mnie z kobietą sam na sam. Nie wiedziałem, co począć; przez chwilę żałowałem, że nie zaoferowałem siebie w roli posłańca, lecz wiedziałem, że muszę wziąć odpowiedzialność za swoje czyny, a takie zachowanie byłoby gestem ucieczki. — Nie zrobiłem tego z intencją, przysięgam - bełt sam wystrzelił — tłumaczyłem się, ale nie było na to czasu, musiałem wziąć się w garść. — Pozwoli mi Pani zerknąć na tę ranę? — spytałem z zamiarem jej prowizorycznego opatrzenia, choć miałem bardzo nikłą wiedzę na ten temat. Ah, cholerny piątek trzynastego.
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
The member 'Garfield Weasley' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Gdy do szelestu w leśnym poszyciu dołączyły, na wpół wtapiające się w jednostajne zawodzenie wiatr, dźwięki ludzkiej mowy, Melisa zorientowała się, że zdecydowanie zbyt pochopnie opuściła gardę. Było już jednak za późno. Ledwie myśl ta zdążyła zakiełkować w jej umyśle a powietrze przeciął świst bełtu, który przeciąwszy liściasty baldachim, zagłębił się w jej łydce. W jej nodze zapłonął ból, nagły i promieniujący a ona sama straciwszy równowagę, opadła z krzykiem prosto na błotniste podłoże. Dzięki bogom oszczędzono jej doszczętnej kompromitacji, bowiem zdążyła podeprzeć się na łokciach lądując z twarzą vis-a-vis bagnistej niecki. Jeszcze chwila a doznałaby tego wątpliwego szczęścia płynącego z zafundowania sobie naturalnej, błotnej maseczki.
W pierwszej chwili pomyślała, że może się myliła i wdepnęła w sam środek jakiejś tajnej kryjówki zakonu. Jedno spojrzenie na bezradną twarz swojego oprawcy później była już jednak niemalże stuprocentowo pewna, że padła po prostu ofiarą czyjegoś beznadziejnego cela. Zacisnęła usta tak, iż poczęły przypominać wąską, bladą teraz linię i uniosła swój wzrok na rudego jegomościa. Palący ból rozlewał się po jej całej nodze przyprawiając serce o szybsze bicie. Adrenalina przepełniała jej żyły a wraz z nią pojawiała się i złość tak typowa, dla jej ognistego temperamentu. Mogła wynieść się z Hiszpanii, ta jednak nigdy nie opuściła jej samej, nawet jeśli bądź co bądź miała w sobie relatywnie mało latynoskiej krwi. Wychowanie, na szczęście lub nieszczęście, robiło jednak swoje. Zmełła w ustach ciche przekleństwo.
— Mój panie, bełty niezwykle rzadko wystrzelają same z siebie. Rzekłabym nawet, iż bez trzymających kuszę dłoni lub magii, nie zdarza się im to wcale — wycedziła próbując się powoli podnieść do pozycji siedzącej. Każdy jeden ruch wywoływał jednak kolejne fale bólu w zranionej nodze a gdy spojrzała w dół, ucierpiała i jej próżność wraz z portfelem. Cała od pasa w dól utytłana była ciemnym i klejącym błotem jak jakiś bagienny stwór. Mogła się założyć, że po tym "spacerku" nowa spódnica będzie się nadawała już tylko do wyrzucenia.
— Proszę mi powiedzieć — zaczęła pozornie miłym i spokojnym głosem, tak jakby w jej łydce wcale nie tkwił teraz cholerny bełt. — Czy mi coś wyrosło na głowie? Gdy ostatnio sprawdzałam, nie miałam jeszcze ani jelenich rogów, ani racic — dodała zaciskając dłonie w pięści aż zbielały jej kostki. Mogła udawać, iż było inaczej, rana jednak bolała. Tak bardzo, bardzo. Melisa nie nawykła do odnoszenia takowych obrażeń. Bojąc się zatem, że gdy znowu się odezwie, głos jej w końcu zadrży, skinęła tylko ryżemu jegomościowi głową w niemej zgodzie, by podszedł bliżej i obejrzał ranę. Nawet jeśliby się do tego nigdy nie przyznała, potrzebowała teraz pomocy. Teleportacja w takim stanie wiązała się z ryzykiem rozszczepienia a tego ciemnowłosa czarownica chciała za wszelką cenę uniknąć. Ugryzła się zatem w końcu język powstrzymując od dalszego syczenia na nowego znajomego.
W pierwszej chwili pomyślała, że może się myliła i wdepnęła w sam środek jakiejś tajnej kryjówki zakonu. Jedno spojrzenie na bezradną twarz swojego oprawcy później była już jednak niemalże stuprocentowo pewna, że padła po prostu ofiarą czyjegoś beznadziejnego cela. Zacisnęła usta tak, iż poczęły przypominać wąską, bladą teraz linię i uniosła swój wzrok na rudego jegomościa. Palący ból rozlewał się po jej całej nodze przyprawiając serce o szybsze bicie. Adrenalina przepełniała jej żyły a wraz z nią pojawiała się i złość tak typowa, dla jej ognistego temperamentu. Mogła wynieść się z Hiszpanii, ta jednak nigdy nie opuściła jej samej, nawet jeśli bądź co bądź miała w sobie relatywnie mało latynoskiej krwi. Wychowanie, na szczęście lub nieszczęście, robiło jednak swoje. Zmełła w ustach ciche przekleństwo.
— Mój panie, bełty niezwykle rzadko wystrzelają same z siebie. Rzekłabym nawet, iż bez trzymających kuszę dłoni lub magii, nie zdarza się im to wcale — wycedziła próbując się powoli podnieść do pozycji siedzącej. Każdy jeden ruch wywoływał jednak kolejne fale bólu w zranionej nodze a gdy spojrzała w dół, ucierpiała i jej próżność wraz z portfelem. Cała od pasa w dól utytłana była ciemnym i klejącym błotem jak jakiś bagienny stwór. Mogła się założyć, że po tym "spacerku" nowa spódnica będzie się nadawała już tylko do wyrzucenia.
— Proszę mi powiedzieć — zaczęła pozornie miłym i spokojnym głosem, tak jakby w jej łydce wcale nie tkwił teraz cholerny bełt. — Czy mi coś wyrosło na głowie? Gdy ostatnio sprawdzałam, nie miałam jeszcze ani jelenich rogów, ani racic — dodała zaciskając dłonie w pięści aż zbielały jej kostki. Mogła udawać, iż było inaczej, rana jednak bolała. Tak bardzo, bardzo. Melisa nie nawykła do odnoszenia takowych obrażeń. Bojąc się zatem, że gdy znowu się odezwie, głos jej w końcu zadrży, skinęła tylko ryżemu jegomościowi głową w niemej zgodzie, by podszedł bliżej i obejrzał ranę. Nawet jeśliby się do tego nigdy nie przyznała, potrzebowała teraz pomocy. Teleportacja w takim stanie wiązała się z ryzykiem rozszczepienia a tego ciemnowłosa czarownica chciała za wszelką cenę uniknąć. Ugryzła się zatem w końcu język powstrzymując od dalszego syczenia na nowego znajomego.
Gość
Gość
Nie wiedziałem, czy bardziej odczuwam palące uczucie wstydu, które objawiło się płomiennym rumieńcem na wychudzonych policzkach, czy też strachu, bo nieintencjonalnie wyrządziłem komuś poważną krzywdę. Kiedy bełt leciał w jej stronę, czas dla mnie jakby zwolnił; słyszałem świst poluzowania napiętej cięciwy, obserwowałem jego tor lotu i wydawało mi się nawet, że wzywałem pod nosem nazwy wszystkich znanych mi bóstw, byleby tylko ominął kobietę, którą ledwie dostrzegłem w tym gąszczu krzaków i kępach traw. Zdecydowanie bym się nie spodziewał, że jedyną rzeczą, o której mogła wtedy myśleć, była obawa przed kompromitacją po kąpieli w leśnym błocku... Merlinie, przecież ona była ranna, musiałem jej pomóc! Jej krzyk, płoszący zresztą zwierzynę w promieniu kilku kilometrów — tak więc również tego chorego jelenia, w którego pierwej miałem oddać strzał — wdzierał się do moich bębenków niczym kara pokutna, bo z każdą sekundą uświadamiał mnie, że byłem winny jej krzywdy. Historia wyjątkowo pechowa — miejmy nadzieję, że nietragiczna; w pewnym sensie jednak niezupełnie spowodowana wyłącznie moją winą. To w końcu Park Narodowy, który należało zwiedzać wytyczonymi ścieżkami, a trafiłem ją w gąszczu krzaków. Marne usprawiedliwienie, którego nawet ja do końca nie kupowałem... — Chyba nie chce mi Pani zarzucić, że raczyłbym z intencją strzelać do obcych ludzi? Ponoszę odpowiedzialność za to, co się wydarzyło, me zamiary były jednak czyste - zdarzenie zaś przypadkowe — to należało sprostować, bo w kwestii sumienia, miałem sobie do zarzucenia tylko nieostrożność. — Niech się Pani nie rusza, bo będzie jeszcze gorzej, a przecież zależy mi wyłącznie na tym, aby pomóc — zauważyłem, gdy przemieszczała się do pozycji siedzącej, co — bądź co bądź — narażało w jakiś sposób jej ranę. Nie znałem się na tym, ale to chyba logiczne, że bełt w środku mógł powodować większe szkody, gdy mięśnie się poruszały. Zlustrowałem ją uważnie, nim podszedłem bliżej; była naprawdę dobrze ubrana jak na taką leśną wycieczkę. Kim ona właściwie była? Zachowywała się szczególnie ironicznie, a na to niemiłe pytanie o rogach miałem ochotę odpowiedzieć, że i owszem — wyrosły jej diable, bo zachowuje się wyjątkowo niekulturalnie; ja jednak, w przeciwieństwie do niej, miałem w sobie pokłady kultury i zrozumienia, bo widziałem, że cierpi, a było to moją winą. — Naprawdę przepraszam za zaistniałe zajście. Pomoc jest w drodze, ale do tej pory... musimy coś na to zaradzić — podszedłem więc bliżej. Tylko co ja mogłem z nią zrobić? Przecież nie znałem nawet inkantacji zaklęć leczniczych, a te, które kiedyś od kogoś zasłyszałem, wymagały jakiejś znajomości anatomii... Przyszło mi do głowy, że dobrym pomysłem będzie ułamać ten bełt, ale pod żadnym pozorem nie wyciągać, bo może wywołać krwotok. Kucnąłem więc dość mozolnie obok niej, zachowując też ostrożność — przy jej nastawieniu, kto wie, czy nie mała złych zamiarów — i ułamałem bełt z obu stron, aby stanowił wyłącznie korek w jej ranie. — Jak się Pani nazywa, dlaczego zboczyła Pani ze szlaku turystycznego? — skoro nie potrafiłem jej za bardzo pomóc, to może chociaż zbiorę przydatne informacje na później. — Na imię mi Garfield; pomagałem swojemu wujkowi w obchodzie wokół parku, gdy się Pani tu zjawiła — mimo niewyciągnięcia bełtu, rana dość obficie krwawiła; nie miałem pod ręką dosłownie niczego, czym mógłbym ją opatrzeć. Ściągnąłem z siebie górną, wierzchnią odzież, rozdarłem noszoną koszulkę, a skrawek pozyskanej szmaty zacząłem owijać wokół rany, która zaraz nasiąknęła plamą czerwieni. Gdyby rzuciła okiem na mój nagi tors, dostrzegłaby, że odnoszenie podobnych do jej obrażeń to dla mnie nie pierwszyzna; wciąż znajdowały się na nim ślady rozcięć i oparzelin — tortur sprzed kilku miesięcy. — Uzdrowiciel niedługo nadejdzie — zapewniłem ją raz jeszcze. Wolałem, aby teraz ktoś postawił ją na nogi, bo nie miałem w pobliżu nawet Kelpie, by samodzielnie zawieźć ją do lecznicy.
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Światło poranka leniwie ozłacało kłębiące się na wzgórzach mgły, przesączało się przez gęste liście koron niewielkiego zagajnika, nadając im prawdziwie jesiennych barw i tworząc tym samym przyjemną, sielankową aurę. Promienie słońca straciły już swą letnią moc, a powietrze przesycił zapach leśnej wilgoci i nadchodzącej zmiany. Do kolejnej pory roku nie zostało wiele czasu.
Nie zostało go także wiele dla Addy, czy może raczej – dla jej poszukiwań. Notatnik Louisa znaleziony początkiem sierpnia w gabinecie szkockiej gajówki zawierał w sobie wiele tropów, nazwisk i wskazówek, które prowadziły w różne rejony, a każdy z nich wymagał jej uwagi – istniała spora szansa, że spisani w nim ludzie będą stanowili element wojennej machiny, a te należało tropić, wystawiać i eliminować. Każda szansa na przechylenie szali zwycięstwa na stronę rebelii była sprawą wartą uwagi, zwłaszcza w chwili, gdy byli zepchnięci do tak głębokiej defensywy, a wróg opanował większość kraju.
Obecny trop, zapisany w dzienniku pod personaliami Curta Callahana, opisany był jako “ekscentryk, dziwak i magizoolog. Dobrze płaci, składa niecodzienne zamówienia”. Adda spędziła dobrych parę dni na poszukiwaniach w zagajnikach, lasach i na wzgórzach, zwiedziła każdy dom w okolicznych wioskach, by w końcu odkryć samotną chatkę głęboko w parku narodowym, na odosobnionym terenie. Curt rzeczywiście w niej był, okazał się człowiekiem umiarkowanie miłym, ale nie potrafiła do niego dotrzeć, głównie z uwagi na dość skąpą wiedzę o magicznych stworzeniach. Callahan – jak większość badaczy i naukowców – lubił rozmawiać głównie o swoim dorobku, przechwalając się przy tym jednym czy drugim odkryciem, a gdy tylko wyczuł, że jego towarzyszka nie wie czym jest indonezyjski pomarańczowy ślimak wodnobagienny – po prostu przestał z nią rozmawiać.
Adda potrzebowała zatem wsparcia. I nowego planu.
O Percivalu przypomniała sobie nad filiżanką czarocinno w ministerialnej kawiarni, choć ciąg przyczynowo-skutkowy prowadzący do wspomnienia Zakonnika nie miał zbyt wiele wspólnego ani z Zakonem, ani z rebelią, ani nawet z cieniami czy magicznymi stworzeniami. Zaczęło się od propozycji zakupu ciastka wystosowanej ze strony pewnego dżentelmena, późniejszej zgodzie na zakup, a skończyło na odkryciu, że rzeczone ciastko przyjęło kształt naprawdę uroczej biszkoptowej złotej rybki i – wedle słów dżentelmena – spełnić miało jedno z jej życzeń.
Adda życzyła sobie, by ciastko nie miało wpływu na jej sylwetkę. Zaraz potem złapała się na myśli o komendancie; przelotnie uznała, że być może życzenie powinna przeznaczyć na wspaniałe zrządzenie losu w którym to uprzejmie proponujący zakup dżentelmen zamienia się w komendanta. Zaraz potem doszła do wniosku, że życzenie numer dwa miałoby o wiele lepszy wydźwięk dla jej sprawy.
Złota rybka z kolei okazała się katalizatorem do wspomnienia ramory, a stamtąd było już niedaleko do nagłego olśnienia w kwestii wsparcia. Adda uprzejmie podziękowała za osłodzenie popołudnia, gładko wywinęła się od propozycji wspólnego spaceru koniecznością wizyty w butiku – sam pan rozumie, zbliżają się jesienne chłody, muszę zdobyć tę apaszkę – i jeszcze tego samego dnia wystosowała odpowiedni list do odpowiedniego człowieka.
Odpowiedni człowiek zaś pojawił się w umówionym miejscu i umówionym czasie. Dwudziestego września skoro świt. Pod bukiem. W krzakach.
Nie spieszyło jej się do ujawnienia, zaległa na jednym z niższych konarów pod postacią czarnego kota i z nieskrywaną przyjemnością obserwowała pojawienie się Zakonnika, jak i jego krótki pobyt pod drzewem, nim zorientował się, że ma towarzystwo. Kot na takim wypizdowiu nie należał raczej do częstych widoków i gdyby tylko nie świadomość upływającego czasu – udawałaby zaginionego futrzaka nieco dłużej i z nieco większym oddaniem.
Zmiana kształtu przyszła jej płynnie, transmutacja ciała przebiegła szybko i bez zarzutu; nie minęła chwila, a na konarze zamiast kota, siedziała Adda.
– Witaj, Percy – przywitała kompana leniwym pomrukiem i uśmiechem chochlika. – Jak widzisz, nieopatrzna zmiana kształtu uwięziła mnie na tym drzewie, a skok na dół to ryzyko skręcenia kostki. – Adda wsparła się jedną dłonią o konar, przyjęła swobodną pozę, zakręciła stopą kółeczko w powietrzu. – Jak się zapatrujesz na pomoc damie w opresji? Mogę na ciebie liczyć?...
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Zaproszenie, które otrzymał od Adriany, było równie tajemnicze, co sama czarownica – gdyby nie miał zupełnej pewności, że znajduje się pośród zaufanych ludzi Zakonu Feniksa, nigdy by na nie nie odpowiedział. Jedynym świeższym wspomnieniem, w którym występowała, był pamiętny poranek w Weymouth; te starsze sięgały życia, które – jak sądził – dawno już pogrzebał. Praca w londyńskim Ministerstwie Magii wybrzmiewała w pamięci Percivala jak coś, co rozegrało się w innej rzeczywistości, a może we śnie; odrealnionym i koszmarnym, z którego obudził się zbyt późno. Czy ona również pamiętała go z tamtego okresu? Na pewno; jego podobizna nadal wyglądała ze stron propagandowych gazet i plakatów na murach, rządzony przez Rycerzy Walpurgii świat ogłosił go zdrajcą wszem i wobec – a chociaż ruchoma fotografia, której użyto, zdążyła się już nieco zdezaktualizować (chyba zrobiono ją na którymś z sabatów, albo na innym wystawnym przyjęciu), to wcale nietrudno było połączyć go z tamtym roześmianym arystokratą. Percival Nott w szlacheckich kronikach mógł być oficjalnie martwy, ale (niestety) wciąż istnieli ludzie, którzy chętnie uśmierciliby go po raz drugi. Tym razem – nie tylko na pergaminie.
W Dartmoor pojawił się nieco za wcześnie, chcąc zarezerwować sobie odpowiednio dużo czasu na odszukanie właściwego miejsca spotkania. Mapka, na której Adriana zaznaczyła zgrabny krzyżyk, sugerowała, że znajdowało się ono pośrodku niczego; w okolicy nie dopatrzył się żadnych charakterystycznych punktów, które tłumaczyłyby wybór akurat tego zagajnika. Nie brała też pod uwagę zmian, które w krajobrazie poczyniła Noc Tysiąca Gwiazd – park, niegdyś malowniczy i zielony jak okiem sięgnąć, dziś nosił na sobie ślady upadku meteorytu, głębokie rany, które może i przestawały się już jątrzyć, ale miało minąć dużo czasu, zanim się zabliźnią. Percival dostrzegał je bez trudu, kratery wyryte w ziemi, fragmenty spopielonej trawy, połamanych drzew; wyschnięte potoki, na skutek osuwisk odcięte od źródła. Było w tym coś do głębi smutnego, smakującego poczuciem utraty i bezsilności – ale jednocześnie Percival wiedział, był pewien, że przyroda prędzej czy później znajdzie sposób, żeby się odrodzić. Może nie za jego życia, może nawet nie za życia jego syna – ale było to nieuniknione.
Niewielka polanka, na którą wskazywała mapa, wyglądała na jedno z miejsc, które uchroniło się przed skutkami katastrofy; dotarłszy tam, smokolog zatrzymał się pod rozłożystym bukiem i sięgnął do kieszeni, żeby raz jeszcze zerknąć na otrzymany list. Był przekonany, że znajdował się we właściwym miejscu, ale póki co nigdzie nie widział czarownicy, z którą miał się spotkać. Być może był za wcześnie. Schował list, poprawił zapięcie ciemnej peleryny wzmocnionej włóknami ze smoczej skóry, po czym kontrolnie (i odrobinę czule) poklepał wybrzuszoną kieszeń po prawej stronie, w której spał zwinięty w kulkę Ognik. Dopiero potem rozejrzał się dookoła, zauważając czarnego, domowego kota rozciągniętego na jednej z gałęzi. Zmarszczył brwi; co tu robił? Okolica była nietypowa nawet dla dachowców, nigdzie w pobliżu nie widział ludzkich siedzib. Co prawda pomiędzy drzewami pewnie dałoby się upolować myszy czy inne drobne gryzonie, ale bliżej miasteczka również było ich pełno; kot nie miałby żadnego powodu, żeby wyprawiać się na łowy tak daleko. Chyba, że..?
Uśmiechnął się krzywo, podciągając w górę jeden kącik ust, kiedy kot płynnie przemienił się w jasnowłosą czarownicę. W jego spojrzeniu błysnęło uznanie, od zawsze podziwiał animagów – a ten konkretny najwyraźniej podziwiany być lubił; Percival nie widział innego uzasadnienia dla tego małego przedstawienia. – Witaj, Adriano – odpowiedział uprzejmie, kiwając lekko głową, jakby witał się z nią na arystokratycznych salonach, a nie w… no cóż, krzakach. Wyprostował się i odchylił ramiona, krzyżując dłonie za plecami. – To rzeczywiście niefortunne. Mam nadzieję, że nie czekałaś tu na mnie od momentu wysłania listu? Przybyłbym szybciej – wspomniał, pozwalając, żeby pomiędzy głoski wkradły się nuty rozbawienia. Adriana w oczywisty sposób nie potrzebowała jego pomocy, mogła zejść z drzewa tak samo, jak na nie weszła – jako kot – albo teleportować się na dół, ale skoro rozpoczęła tę grę, postanowił ją podjąć. Abstrakcyjnie było w tym coś znajomego, choć w odległy, trochę sentymentalny sposób. – Damie w opresji nie ośmieliłbym się odmówić – dodał, robiąc parę kroków w stronę drzewa i wyciągając w górę rękę, żeby czarownica mogła ją uchwycić; jednocześnie ustawiając się tak, żeby złapać ją w razie potrzeby i zamortyzować upadek. – Na trzy?
W Dartmoor pojawił się nieco za wcześnie, chcąc zarezerwować sobie odpowiednio dużo czasu na odszukanie właściwego miejsca spotkania. Mapka, na której Adriana zaznaczyła zgrabny krzyżyk, sugerowała, że znajdowało się ono pośrodku niczego; w okolicy nie dopatrzył się żadnych charakterystycznych punktów, które tłumaczyłyby wybór akurat tego zagajnika. Nie brała też pod uwagę zmian, które w krajobrazie poczyniła Noc Tysiąca Gwiazd – park, niegdyś malowniczy i zielony jak okiem sięgnąć, dziś nosił na sobie ślady upadku meteorytu, głębokie rany, które może i przestawały się już jątrzyć, ale miało minąć dużo czasu, zanim się zabliźnią. Percival dostrzegał je bez trudu, kratery wyryte w ziemi, fragmenty spopielonej trawy, połamanych drzew; wyschnięte potoki, na skutek osuwisk odcięte od źródła. Było w tym coś do głębi smutnego, smakującego poczuciem utraty i bezsilności – ale jednocześnie Percival wiedział, był pewien, że przyroda prędzej czy później znajdzie sposób, żeby się odrodzić. Może nie za jego życia, może nawet nie za życia jego syna – ale było to nieuniknione.
Niewielka polanka, na którą wskazywała mapa, wyglądała na jedno z miejsc, które uchroniło się przed skutkami katastrofy; dotarłszy tam, smokolog zatrzymał się pod rozłożystym bukiem i sięgnął do kieszeni, żeby raz jeszcze zerknąć na otrzymany list. Był przekonany, że znajdował się we właściwym miejscu, ale póki co nigdzie nie widział czarownicy, z którą miał się spotkać. Być może był za wcześnie. Schował list, poprawił zapięcie ciemnej peleryny wzmocnionej włóknami ze smoczej skóry, po czym kontrolnie (i odrobinę czule) poklepał wybrzuszoną kieszeń po prawej stronie, w której spał zwinięty w kulkę Ognik. Dopiero potem rozejrzał się dookoła, zauważając czarnego, domowego kota rozciągniętego na jednej z gałęzi. Zmarszczył brwi; co tu robił? Okolica była nietypowa nawet dla dachowców, nigdzie w pobliżu nie widział ludzkich siedzib. Co prawda pomiędzy drzewami pewnie dałoby się upolować myszy czy inne drobne gryzonie, ale bliżej miasteczka również było ich pełno; kot nie miałby żadnego powodu, żeby wyprawiać się na łowy tak daleko. Chyba, że..?
Uśmiechnął się krzywo, podciągając w górę jeden kącik ust, kiedy kot płynnie przemienił się w jasnowłosą czarownicę. W jego spojrzeniu błysnęło uznanie, od zawsze podziwiał animagów – a ten konkretny najwyraźniej podziwiany być lubił; Percival nie widział innego uzasadnienia dla tego małego przedstawienia. – Witaj, Adriano – odpowiedział uprzejmie, kiwając lekko głową, jakby witał się z nią na arystokratycznych salonach, a nie w… no cóż, krzakach. Wyprostował się i odchylił ramiona, krzyżując dłonie za plecami. – To rzeczywiście niefortunne. Mam nadzieję, że nie czekałaś tu na mnie od momentu wysłania listu? Przybyłbym szybciej – wspomniał, pozwalając, żeby pomiędzy głoski wkradły się nuty rozbawienia. Adriana w oczywisty sposób nie potrzebowała jego pomocy, mogła zejść z drzewa tak samo, jak na nie weszła – jako kot – albo teleportować się na dół, ale skoro rozpoczęła tę grę, postanowił ją podjąć. Abstrakcyjnie było w tym coś znajomego, choć w odległy, trochę sentymentalny sposób. – Damie w opresji nie ośmieliłbym się odmówić – dodał, robiąc parę kroków w stronę drzewa i wyciągając w górę rękę, żeby czarownica mogła ją uchwycić; jednocześnie ustawiając się tak, żeby złapać ją w razie potrzeby i zamortyzować upadek. – Na trzy?
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Adda zaśmiała się cicho, krótko, z wyraźną uciechą. Czyli jednak – Percival odznaczał się poczuciem humoru. To dobrze. Nigdy nie lubiła pracować ze sztywniakami.
– A jeśli? – zagadnęła go lekko i uniosła wolną dłoń, sięgnęła włosów. Jasny kosmyk owinęła wokół palca; powoli, niespiesznie, wciąż poświęcając stojącemu pod drzewem kompanowi pełnię swojej uwagi. – Jak wyglądałoby zadośćuczynienie za niedomyślność? Czekoladowa żaba? Biszkopcik? – Dłoń przesunęła się nieznacznie, kosmyk – chwycony w palce i rozciągnięty – rozprostował. – W sekrecie zdradzę ci, że mam szczególną słabość do cytrynowych ciasteczek deserowych. Cóż to za zbrodnia, że nie pozostają bez wpływu na figurę.
– Na trzy – zgodziła się potulnie i pochyliła lekko, złapała wysuniętą w jej stronę rękę. Dłoń Percivala była przyjemna w odbiorze; ciepła i mocna, uścisk miał pewny, ale nie czyniący krzywdy. Podobała jej się ta dłoń. – Raz, dwa…
Bez zbędnej zwłoki zsunęła się z konaru i wylądowała na miękkiej trawie. Raz pochwyconej ręki towarzysza jednak nie puściła; oddaliła się nieznacznie, o krok w tył, jakby szykując się do wykonania nieoczekiwanego fortelu.
– “Adriana” jest strasznie długie, nie sądzisz? – Kolejny krok w bok, po łuku. Powoli i z błyszczącym w oczach ognikiem rozbawienia. – Niesprawiedliwym wydaje się także fakt używanego przeze mnie zdrobnienia w stosunku do ciebie, Percy. Mam nadzieję, że wybaczysz mi ten wybieg. – Czarownica okręciła się, skróciła nagle dystans do minimum, owinęła się męskim ramieniem w tanecznej figurze. Posłane Percivalowi spojrzenie spod rzęs nabrało co najmniej dwuznacznego charakteru. – Mów mi “Adda”. I dziękuję za pomoc. Inaczej tkwiłabym na tym drzewie przez wieczność – zniżyła ton do konspiracyjnego szeptu, ciepły oddech musnął ucho czarodzieja – i spóźniłabym się na podwieczorek.
Znów się okręciła, wywinęła z otaczającego ją ramienia, puściła dłoń czarodzieja. Koniec przedstawienia – powinni zająć się tym po co oboje tu przyszli.
– Ściągnęłam cię tutaj przez niejakiego Curta Callahana – podobno gość jest rozpoznawalny w świecie magizoologii – powiedz mi, kojarzysz go? Może znasz? Albo chociaż słyszałeś coś o… – Adda zmrużyła oczy, łowiąc dziwną nazwę z zakamarków pamięci – …indonezyjskich pomarańczowych ślimakach wodnobagiennych?
Skinęła głową w bok, wskazując Percivalowi kierunek spaceru. Musieli dojść do końca zagajnika, potem przeciąć otwarty teren i odnaleźć drugi zagajnik, a w nim chatę. Nie było to daleko, nie było także przesadnie blisko. W sam raz – tak by po drodze omówić ewentualną strategię działania.
– Chciałam z nim porozmawiać; dotarły do mnie informacje, że utrzymywał kontakty z pewnym klątwiarzem. Rok temu korzystał także ze źródeł Ministerstwa Magii jako ich oficjalny wysłannik do rzeczonej Indonezji. Jest śliski, a jego tło niejednoznaczne. Fakt, że siedzi tutaj, na ziemiach rebelii, a nie w którymś prorycerskim hrabstwie, pozostawia pewne pytania na które muszę znaleźć odpowiedzi. Jeśli to naukowiec, który przy okazji zbiera informacje na tematy wszelakie i przekazuje je wrogowi – musimy o tym wiedzieć. I najlepiej usunąć, choć może mądrzejszym byłoby schwytanie i przekazanie do Biura Aurorów, niech go sobie przesłuchują. Jeśli to kolejny uciekinier, który przejrzał na oczy… – wzruszyła ramionami i zagłębiła się w kolejne krzaki. Słabo widoczna dróżka zniknęła, oficjalnie przeszli w dzicz – może Memortki się nim zainteresują, spiszą jego historię, puszczą radiem albo opublikują w Proroku.
– A jeśli? – zagadnęła go lekko i uniosła wolną dłoń, sięgnęła włosów. Jasny kosmyk owinęła wokół palca; powoli, niespiesznie, wciąż poświęcając stojącemu pod drzewem kompanowi pełnię swojej uwagi. – Jak wyglądałoby zadośćuczynienie za niedomyślność? Czekoladowa żaba? Biszkopcik? – Dłoń przesunęła się nieznacznie, kosmyk – chwycony w palce i rozciągnięty – rozprostował. – W sekrecie zdradzę ci, że mam szczególną słabość do cytrynowych ciasteczek deserowych. Cóż to za zbrodnia, że nie pozostają bez wpływu na figurę.
– Na trzy – zgodziła się potulnie i pochyliła lekko, złapała wysuniętą w jej stronę rękę. Dłoń Percivala była przyjemna w odbiorze; ciepła i mocna, uścisk miał pewny, ale nie czyniący krzywdy. Podobała jej się ta dłoń. – Raz, dwa…
Bez zbędnej zwłoki zsunęła się z konaru i wylądowała na miękkiej trawie. Raz pochwyconej ręki towarzysza jednak nie puściła; oddaliła się nieznacznie, o krok w tył, jakby szykując się do wykonania nieoczekiwanego fortelu.
– “Adriana” jest strasznie długie, nie sądzisz? – Kolejny krok w bok, po łuku. Powoli i z błyszczącym w oczach ognikiem rozbawienia. – Niesprawiedliwym wydaje się także fakt używanego przeze mnie zdrobnienia w stosunku do ciebie, Percy. Mam nadzieję, że wybaczysz mi ten wybieg. – Czarownica okręciła się, skróciła nagle dystans do minimum, owinęła się męskim ramieniem w tanecznej figurze. Posłane Percivalowi spojrzenie spod rzęs nabrało co najmniej dwuznacznego charakteru. – Mów mi “Adda”. I dziękuję za pomoc. Inaczej tkwiłabym na tym drzewie przez wieczność – zniżyła ton do konspiracyjnego szeptu, ciepły oddech musnął ucho czarodzieja – i spóźniłabym się na podwieczorek.
Znów się okręciła, wywinęła z otaczającego ją ramienia, puściła dłoń czarodzieja. Koniec przedstawienia – powinni zająć się tym po co oboje tu przyszli.
– Ściągnęłam cię tutaj przez niejakiego Curta Callahana – podobno gość jest rozpoznawalny w świecie magizoologii – powiedz mi, kojarzysz go? Może znasz? Albo chociaż słyszałeś coś o… – Adda zmrużyła oczy, łowiąc dziwną nazwę z zakamarków pamięci – …indonezyjskich pomarańczowych ślimakach wodnobagiennych?
Skinęła głową w bok, wskazując Percivalowi kierunek spaceru. Musieli dojść do końca zagajnika, potem przeciąć otwarty teren i odnaleźć drugi zagajnik, a w nim chatę. Nie było to daleko, nie było także przesadnie blisko. W sam raz – tak by po drodze omówić ewentualną strategię działania.
– Chciałam z nim porozmawiać; dotarły do mnie informacje, że utrzymywał kontakty z pewnym klątwiarzem. Rok temu korzystał także ze źródeł Ministerstwa Magii jako ich oficjalny wysłannik do rzeczonej Indonezji. Jest śliski, a jego tło niejednoznaczne. Fakt, że siedzi tutaj, na ziemiach rebelii, a nie w którymś prorycerskim hrabstwie, pozostawia pewne pytania na które muszę znaleźć odpowiedzi. Jeśli to naukowiec, który przy okazji zbiera informacje na tematy wszelakie i przekazuje je wrogowi – musimy o tym wiedzieć. I najlepiej usunąć, choć może mądrzejszym byłoby schwytanie i przekazanie do Biura Aurorów, niech go sobie przesłuchują. Jeśli to kolejny uciekinier, który przejrzał na oczy… – wzruszyła ramionami i zagłębiła się w kolejne krzaki. Słabo widoczna dróżka zniknęła, oficjalnie przeszli w dzicz – może Memortki się nim zainteresują, spiszą jego historię, puszczą radiem albo opublikują w Proroku.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Park Narodowy Dartmoor
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Okolice