Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Świstokliki
Norwegia, 2 - 18 listopad '57
AutorWiadomość
I show not your face but your heart's desire
W końcu mogła odetchnąć.
W końcu zimne, świeże, nienaznaczone angielskim zepsuciem powietrze wpłynęło w usta, spłynęło krtanią i zbawiennie osiadło w płucach, nakazując mimowolne uniesienie kącików ust. Wraz z każdą kolejną godziną uśmiech jedynie się pogłębiał; bynajmniej niewywołany sentymentem czy głupiutkimi wspominkami, a zwyczajną potrzebą oddechu. Było go tu wystarczająco – zaśnieżone miasteczka, mijane wzniesienia skalne naznaczone śnieżnym puchem, oblodzone chodniki, finalnie większe filie mieszkalnych połączeń i wysokich budynków – Norwegia miała w sobie tlen. Czerpała z niej pełnymi garściami, być może nieodpowiednio pozwalając ich głównemu celowi podróży osiąść gdzieś na poboczu świadomości, zagrzać miejsce między chęcią dotknięcia dłonią śniegu, wypicia lokalnego napitku i wypowiedzenia słów w tak długo nieużywanym języku.
Mogła traktować ich wyjazd niemalże jak wakacje.
I prawdę mówiąc to robiła, i wtedy gdy wybierała elegancką sukienkę, i w momencie, kiedy wybrali spacer przez centrum, i wtedy kiedy rozglądała się wokół z wyraźnym zadowoleniem, choć mijane krajobrazy nie powinny jej interesować, skoro przyjechali tu z jasno określonym zadaniem.
– Może powinniśmy tu przyjeżdżać na ferie? – mruknęła, zerkając kątem oka na swojego towarzysza, kiedy stukot stawianych kroków zniknął gdzieś za nimi, a oni sami przeszli w kolejny zakręt oświetlonych uliczek, nad którymi leniwie zapadał zmrok. Mogliby urządzić sobie nawet wyprawę w wysokich śniegach, wejść na jakiś szczyt, znaleźć psi zaprzęg czy pływać w na wpół zamarzniętym jeziorze; urlop wydawał się jednak czymś niesamowicie abstrakcyjnym w aktualnych czasach, a mimo to Dolohov potrafiła wyobrazić sobie to wszystko niebywale szybko.
– Miło jest odetchnąć świeżym powietrzem, takim bez szlamu i londyńskiego smrodu – mruknęła bardziej do samej siebie, niż jego. Miło patrzeć na ulice naznaczone innymi twarzami, nie widzieć łypiących z ruchomych plakatów mord. Jakże szczęśliwi musieli być, nie biorąc w tym wszystkim udziału.
Do czasu – to oni mieli przecież wszystko zmienić. Pobudzić, ruszyć, naprawić. Czarodziejska rasa nie mogła umywać rąk i odwracać się od nieuniknionego. Nawet ta norweska, afrykańska, chińska czy dryfująca w pieprzonym kosmosie – Czarny Pan potrzebował ich wszystkich.
A ona dziwnym trafem zdecydowała się przyłożyć do tego rękę.
– Miałam okazję go poznać? – wakacyjne plany uleciały w eter, beztroskie wyobrażenia zniknęły, rozglądanie się po okolicy z ciekawością nie było ważne; przeszła do sedna sprawy. Może go widziała, może on widział ją, może widział jej ojca – zabawnym trafem w takich sytuacjach świat lubił kurczyć się do niemalże mikroskopijnych rozmiarów.
Długa, lśniąca za sprawą magii suknia musnęła oblodzone schodki, gdy wspinali się w górę kamienicy; starej, zniszczonej – moment później iluzja zniknęła, a zaniedbany budynek zmienił się we wzniosłą budowlę. Wchodząc do środka, mijając odźwiernego i ochroniarza po norwesku, Dolohov posłała Calderowi krótkie spojrzenie aprobaty; nikt o nic nie pytał, nikt ich nie zatrzymywał, a to oszczędzało wiele czasu.
Zsunięty z ramion płaszcz zniknął gdzieś w dłoniach służby; hol z wysokim żyrandolem odgradzał ich od głównej sali, magiczne światło odbijało się błyskiem w biżuterii na kobiecym nadgarstku, kiedy przystanęła na moment i uniosła dłoń. Ta zawędrowała do kołnierzyka męskiej koszuli, uśmiech zatańczył na wargach, kiedy skrzyżowała ich spojrzenie i poprawiła skrawek materiału.
– Ładnie wyglądasz – skwitowała, niecodziennie, odrobinę rozbawiona, ale w tym wszystkim zwyczajnie zadowolona. Być może przekonana o tym, że wszystko zmierza w dobrym kierunku.
W końcu zimne, świeże, nienaznaczone angielskim zepsuciem powietrze wpłynęło w usta, spłynęło krtanią i zbawiennie osiadło w płucach, nakazując mimowolne uniesienie kącików ust. Wraz z każdą kolejną godziną uśmiech jedynie się pogłębiał; bynajmniej niewywołany sentymentem czy głupiutkimi wspominkami, a zwyczajną potrzebą oddechu. Było go tu wystarczająco – zaśnieżone miasteczka, mijane wzniesienia skalne naznaczone śnieżnym puchem, oblodzone chodniki, finalnie większe filie mieszkalnych połączeń i wysokich budynków – Norwegia miała w sobie tlen. Czerpała z niej pełnymi garściami, być może nieodpowiednio pozwalając ich głównemu celowi podróży osiąść gdzieś na poboczu świadomości, zagrzać miejsce między chęcią dotknięcia dłonią śniegu, wypicia lokalnego napitku i wypowiedzenia słów w tak długo nieużywanym języku.
Mogła traktować ich wyjazd niemalże jak wakacje.
I prawdę mówiąc to robiła, i wtedy gdy wybierała elegancką sukienkę, i w momencie, kiedy wybrali spacer przez centrum, i wtedy kiedy rozglądała się wokół z wyraźnym zadowoleniem, choć mijane krajobrazy nie powinny jej interesować, skoro przyjechali tu z jasno określonym zadaniem.
– Może powinniśmy tu przyjeżdżać na ferie? – mruknęła, zerkając kątem oka na swojego towarzysza, kiedy stukot stawianych kroków zniknął gdzieś za nimi, a oni sami przeszli w kolejny zakręt oświetlonych uliczek, nad którymi leniwie zapadał zmrok. Mogliby urządzić sobie nawet wyprawę w wysokich śniegach, wejść na jakiś szczyt, znaleźć psi zaprzęg czy pływać w na wpół zamarzniętym jeziorze; urlop wydawał się jednak czymś niesamowicie abstrakcyjnym w aktualnych czasach, a mimo to Dolohov potrafiła wyobrazić sobie to wszystko niebywale szybko.
– Miło jest odetchnąć świeżym powietrzem, takim bez szlamu i londyńskiego smrodu – mruknęła bardziej do samej siebie, niż jego. Miło patrzeć na ulice naznaczone innymi twarzami, nie widzieć łypiących z ruchomych plakatów mord. Jakże szczęśliwi musieli być, nie biorąc w tym wszystkim udziału.
Do czasu – to oni mieli przecież wszystko zmienić. Pobudzić, ruszyć, naprawić. Czarodziejska rasa nie mogła umywać rąk i odwracać się od nieuniknionego. Nawet ta norweska, afrykańska, chińska czy dryfująca w pieprzonym kosmosie – Czarny Pan potrzebował ich wszystkich.
A ona dziwnym trafem zdecydowała się przyłożyć do tego rękę.
– Miałam okazję go poznać? – wakacyjne plany uleciały w eter, beztroskie wyobrażenia zniknęły, rozglądanie się po okolicy z ciekawością nie było ważne; przeszła do sedna sprawy. Może go widziała, może on widział ją, może widział jej ojca – zabawnym trafem w takich sytuacjach świat lubił kurczyć się do niemalże mikroskopijnych rozmiarów.
Długa, lśniąca za sprawą magii suknia musnęła oblodzone schodki, gdy wspinali się w górę kamienicy; starej, zniszczonej – moment później iluzja zniknęła, a zaniedbany budynek zmienił się we wzniosłą budowlę. Wchodząc do środka, mijając odźwiernego i ochroniarza po norwesku, Dolohov posłała Calderowi krótkie spojrzenie aprobaty; nikt o nic nie pytał, nikt ich nie zatrzymywał, a to oszczędzało wiele czasu.
Zsunięty z ramion płaszcz zniknął gdzieś w dłoniach służby; hol z wysokim żyrandolem odgradzał ich od głównej sali, magiczne światło odbijało się błyskiem w biżuterii na kobiecym nadgarstku, kiedy przystanęła na moment i uniosła dłoń. Ta zawędrowała do kołnierzyka męskiej koszuli, uśmiech zatańczył na wargach, kiedy skrzyżowała ich spojrzenie i poprawiła skrawek materiału.
– Ładnie wyglądasz – skwitowała, niecodziennie, odrobinę rozbawiona, ale w tym wszystkim zwyczajnie zadowolona. Być może przekonana o tym, że wszystko zmierza w dobrym kierunku.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Norwegia, 2 - 18 listopad '57
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Świstokliki