Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire
Sędziwy dąb
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sędziwy dąb
Pośród wzgórz i rozległych sieci rzecznych Forest of Bowland rośnie sędziwy dąb, zwany także przedwiecznym, wiecznym, lub po prostu starym. Imponujące drzewo rozpościera swe gałęzie na polanie w środku lasu iście po królewsku, zwracając uwagę potężnym pniem i majestatyczną koroną, będącą domem dla wielu leśnych stworzeń. Choć charakterystyczny, z uwagi na swoje położenie trudny do zlokalizowania, nieuwzględniony na żadnej mapie, zupełnie tak, jakby ciążyło na nim zaklęcie nienanoszalności. Być może kryje sie w tym ziarno prawdy. Niewielu wie, że jest to drzewo szczególne dla rodziny Sykesów, podarowane przed stuleciami przez Ollivanderów, wokół którego do dziś odbywają się rodzinne zgromadzenia.
18 maja
Majowa ulewa zaskoczyła ją swoją intensywnością. Niby wypełniony niezbędnymi rzeczami plecak, obłożony został zaklęciami, które miały zapobiegać przelaniu, ale czego Aurora nie przewidziała, to to, jak sama z siebie bardzo zmoknie, nim wyląduje pod sędziwym drzewem. Nie chciała teleportować się bezpośrednio z Wrzosowiska — dla bezpieczeństwa jej ojca wszystkie akcje powiązane z wojną prowadziła możliwie daleko od domu. Oczywiście nie wliczało się w to leczenie wszystkich poszkodowanych w bitwach, ale o tym, że była Uzdrowicielem, wiedzieli wszyscy. To, że pomagała Zakonowi, wciąż pozostawała względną tajemnicą. Wiedziała jednak, że kuzyn nie pozwoli, by szła samą na taką misję i nie miała o to pretensji, bo nie znała się tak dobrze na powierzonej misji, jak mogłaby chcieć się znać. Owszem, wędrowała nieco — natury Sproutów nie da się oszukać i od zawsze ciągnęło ją w świat. Stąd właśnie wiedziała, co należało przygotować na wyprawę. Oprócz ubrań, które odpowiednie były na niemalże każdy rodzaj pogody, Aurora zabrała ze sobą składniki do tworzenia eliksirów, zapasy jedzenia, namiot oraz śpiwór. Dziękowała w duchu za magię, która pozwoliła jej spakować się bez większych trudności.
Teraz jednak, stojąc pod rozłożystymi gałęziami drzewa, podziwiała gwałtowną ulewę, która kładła majowe kwiaty z taką mocą i pewnością, jakby chciała pokazać, że nie ma w naturze siły równie silnej, co i gwałtownej. A jednak Aurora wiedziała i czerpała z tego pewną nadzieję, że kwiaty podniosą się, wyprostują, a z wody wyciągną siłę, by urosnąć jeszcze wyżej. I chciała wierzyć, że właśnie taki cel przyświeca ich misji. By odnaleźć wszystkie te kwiaty, które położone mocą wojny nie wiedzą jeszcze, że mają w sobie wszystko, by zwyciężyć z tym trudnym czasem. I ona, i cały zakon byli przecież tutaj, by im pomóc. By znaleźć ich, wyciągnąć dłoń i uratować przed utratą nadziei.
Rozejrzała się, gdy wiatr przyniósł w jej stronę zapach pachnącego bzu i poczuła, gdzieś głęboko w sobie tęsknotę, której wolała nie pamiętać. Wiedziała, że to nie pora na wspomnienia i żal za utraconymi innymi czasami, ale niewiele mogła poradzić na wrażliwość własnej natury. Tylko czynem mogła zagłuszyć ten beznadziejny stan, dlatego miała nadzieję, że ten, który miał z nią wędrować, zjawi się tu niedługo.
Oparła się plecami o chropowatą korę starego dębu i osunęła pomału, żeby móc podziwiać okolicę. Pergaminy zaszeleściły w bocznej kieszeni, ale kobieta nie chciała zaczynać żadnej z map, bez uzgodnienia szczegółów. Nie była w tym wprawiona. Rysowała głównie rośliny do swojego własnego zielnika, a na kartografii znała się tyle, ile korzystała z przygotowanych wcześniej map, więc praktycznie niewiele. Gotowa była mierzyć i obliczać, co trzeba, ale wolałaby, żeby nanoszeniem wszystkiego na mapy zajmował się ktoś bardziej wprawiony.
Oparła głowę o pień i przymknęła oczy. Słyszała cichy szum mokrych liści, czuła zapach bzu i przez moment czuła się tak błogo, jak tylko można się czuć w bezpiecznych czasach. Miała chwilę takiego oddechu, nim wydało jej się, że do jej uszu dobiegł obcy dźwięk, tak niepasujący do bolącego wspomnienia. Szybko odnalazła różdżkę w nieco zbyt luźnej kieszeni swetra i zacisnęła nań smukłe palce. Wytężyła wzrok, jakby chciała nim przebić ścianę deszczu.
- Kim jesteś? - Straszny i smutny czas wojny. Kiedyś witałaby towarzystwo z radością. Teraz czuła rosnący w sercu lęk.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zakon Feniksa nie spoczywał na laurach, czyniąc z maja bardzo pracowity miesiąc. Nie znałem szczegółów — skupiałem się wyłącznie na swoich zadaniach, lecz wyglądało mi to na szerzej zakrojoną operację umacniania pozycji rebeliantów na terytoriach naszych wpływów. Dwa dni temu swoją miotłą i różdżką wspomagałem działania zwiadowcze lotników z "Sowy"; w dzisiejszym zadaniu czułem się bardziej kompetentny, gdyż zlecono mi je bezpośrednio przez przełożonych. Wieściami o wyprawie podzielił się ze mną koordynator "Memortka" — podziemnego Biura Informacji i Propagandy, który oddelegował mnie z ważną misją na rejon graniczny Lancashire. Ziemie sprzymierzonego rodu Ollivander, osaczone zewsząd wrogimi strefami wpływów, ulegały coraz większej dewastacji; ich mieszkańcy potrzebowali głosu nadziei, który przypomni im, że nie pozostali sami na łasce rządów terroru. Dotarły mnie również wieści, z kim będę miał przyjemność współpracować i nie kryłem radości, że będzie to Aurora — przyjaciółka z Doliny Godryka, z którą lepiej poznałem się z pomocą braci Moore. Jej talenty uzdrowicielskie mogły okazać się bardziej przydatne, niż wsparcie ofensywne pozostałych proponowanych mi współpracowników, bo marzyłem, aby to była misja pokojowa i miałem nadzieję, że z taką intencją uda się ją przeprowadzić. Byłem jednak przygotowany na każdą ewentualność i gdyby sprawy się skomplikowały, umiałem zadbać o siebie, a ona potrafiła zadbać o mnie.
Miejscem zbiórki, z którego planowaliśmy wyruszyć w podróż, był charakterystyczny, lecz niezakreślony na żadnej mapie wielki dąb w wyżynnej krainie Forest of Bowland, skąd mieliśmy udać się do jednego z przygranicznych miast Lytham St. Anne's. Był to jeden z wielu punktów trasy podróżnej, który musieliśmy odwiedzić tego dnia, dlatego należało się sprężać. Niestety, pogoda nie rozpieszczała od samego rana; miałem przez to dylemat, jaką metodą transportu przedostać się na miejsce. Kelpie nie mogła uczestniczyć ze mną w tej wędrówce, a warunki atmosferyczne były zbyt uciążliwe, żeby swobodnie przemieszczać się miotłą, więc postawiłem na klasyczny teleport w okoliczny rejon. Dość długo błądziłem przez deszczową zawieję, nim udało mi się odnaleźć ów samotny, sędziwy dąb, pod którym spoczywała znajoma blondynka. Miałem nadzieję powitać ją z uśmiechem, lecz mej uwadze nie uszła gwałtowna reakcja, jakby napotkała obcego intruza; skierowana we mnie różdżka była przekonującym argumentem do uniesienia w górę rąk. — Spokojnie, to tylko ja, Garry. Mogę ściągnąć kaptur? — ostrożnie skierowałem tam swoje dłonie i odsłoniłem rudą czuprynę, której nie dałoby się pomylić z nikim innym. Twarz szpeciła mi niemal zagojona rana na łuku brwiowym, kontrastująca z wiecznie gładkim licem. Aurora mogła też zauważyć, że jestem bardziej mizerny, niż podczas ostatniego spotkania; trochę schudłem, zbladłem, byłem ogólnie osłabiony. Ten rok nie zostawiał na mnie suchej nitki. — Brrr, straszna zawieja, mam nadzieję, że wkrótce przestanie lać. Ludzie będą pochowani w domach, to znacznie utrudni nam pracę. Co u Ciebie słychać? Miałaś problem z dotarciem na miejsce? — słowa spływały ze mnie jak krople deszczu, które przysłaniały mi oczy. Aurora chyba również miała z tym problem, więc wszedłem pod drzewo, ściągnąłem plecak i wykonałem odpowiedni gest różdżką, żeby rzucić zaklęcie, którego inkantację wypowiedziałem głośno i wyraźnie. — Caelum — czar ukształtował wokół nas potężną bańkę blokującą opady i podmuchy wiatru, które mogłyby nam przeszkodzić w rozmowie i planowaniu dalszych działań. — Szkoda, że dowiedziałem się o tej operacji tak późno, wydrukowałbym więcej broszur instruktażowych o samoobronie. W plecaku mam jednak coś równie, jeśli nie bardziej przydatnego. Widziałaś najnowsze wydanie Proroka Codziennego? — genialny projekt, który niestety dotarł dotychczas w ręce bardzo niewielu. "Wielki Głód — poradnik przetrwania w warunkach kryzysu" zawiera garść porad, które ułatwiają pozyskanie żywności na domowe i przystępne sposoby. — Kilka egzemplarzy znajdziesz w środku, możesz je przejrzeć. Oddamy po jednym na każde z odwiedzonych miejsc, w których znajdziemy dobrych ludzi - będą mogli później przekazać zawarte w nim instrukcje między sobą — niestety drukowanie takich materiałów również było kosztowne, a zasoby ograniczone. Ponadto jedna gazeta na całą społeczność minimalizowała ryzyko, że w jego posiadanie wejdzie ktoś nieostrożny. Zawarte w niej informacje powinny być przekazywane ustnie, a sam egzemplarz — spalony. — Możesz pokazać mi mapę terenu? — podtrzymywałem zaklęcie ochronne, więc wolną miałem tylko jedną dłoń. — Zaczniemy od mieściny Lytham St. Anne's i pójdziemy brzegiem wzdłuż granicy, odwiedzając pozostałe miejscowości. Przekazano Ci wszystkie szczegóły misji, tak? — spytałem bardziej w ramach zachęty do podzielenia się swoją wizją planu, bo domyślałem się, że jest równie dobrze poinformowana. Wyciągnąłem też swoją kopię listu od członka Zakonu, który wyszedł z inicjatywą przeprowadzenia tej misji, bo zawierała garść wskazówek, na które chciałem jeszcze raz rzucić wzrokiem.
Mam ze sobą biały kryształ (po użyciu +15 do transmutacji na trzy tury)
Link do zaklęcia Caelum tutaj
Miejscem zbiórki, z którego planowaliśmy wyruszyć w podróż, był charakterystyczny, lecz niezakreślony na żadnej mapie wielki dąb w wyżynnej krainie Forest of Bowland, skąd mieliśmy udać się do jednego z przygranicznych miast Lytham St. Anne's. Był to jeden z wielu punktów trasy podróżnej, który musieliśmy odwiedzić tego dnia, dlatego należało się sprężać. Niestety, pogoda nie rozpieszczała od samego rana; miałem przez to dylemat, jaką metodą transportu przedostać się na miejsce. Kelpie nie mogła uczestniczyć ze mną w tej wędrówce, a warunki atmosferyczne były zbyt uciążliwe, żeby swobodnie przemieszczać się miotłą, więc postawiłem na klasyczny teleport w okoliczny rejon. Dość długo błądziłem przez deszczową zawieję, nim udało mi się odnaleźć ów samotny, sędziwy dąb, pod którym spoczywała znajoma blondynka. Miałem nadzieję powitać ją z uśmiechem, lecz mej uwadze nie uszła gwałtowna reakcja, jakby napotkała obcego intruza; skierowana we mnie różdżka była przekonującym argumentem do uniesienia w górę rąk. — Spokojnie, to tylko ja, Garry. Mogę ściągnąć kaptur? — ostrożnie skierowałem tam swoje dłonie i odsłoniłem rudą czuprynę, której nie dałoby się pomylić z nikim innym. Twarz szpeciła mi niemal zagojona rana na łuku brwiowym, kontrastująca z wiecznie gładkim licem. Aurora mogła też zauważyć, że jestem bardziej mizerny, niż podczas ostatniego spotkania; trochę schudłem, zbladłem, byłem ogólnie osłabiony. Ten rok nie zostawiał na mnie suchej nitki. — Brrr, straszna zawieja, mam nadzieję, że wkrótce przestanie lać. Ludzie będą pochowani w domach, to znacznie utrudni nam pracę. Co u Ciebie słychać? Miałaś problem z dotarciem na miejsce? — słowa spływały ze mnie jak krople deszczu, które przysłaniały mi oczy. Aurora chyba również miała z tym problem, więc wszedłem pod drzewo, ściągnąłem plecak i wykonałem odpowiedni gest różdżką, żeby rzucić zaklęcie, którego inkantację wypowiedziałem głośno i wyraźnie. — Caelum — czar ukształtował wokół nas potężną bańkę blokującą opady i podmuchy wiatru, które mogłyby nam przeszkodzić w rozmowie i planowaniu dalszych działań. — Szkoda, że dowiedziałem się o tej operacji tak późno, wydrukowałbym więcej broszur instruktażowych o samoobronie. W plecaku mam jednak coś równie, jeśli nie bardziej przydatnego. Widziałaś najnowsze wydanie Proroka Codziennego? — genialny projekt, który niestety dotarł dotychczas w ręce bardzo niewielu. "Wielki Głód — poradnik przetrwania w warunkach kryzysu" zawiera garść porad, które ułatwiają pozyskanie żywności na domowe i przystępne sposoby. — Kilka egzemplarzy znajdziesz w środku, możesz je przejrzeć. Oddamy po jednym na każde z odwiedzonych miejsc, w których znajdziemy dobrych ludzi - będą mogli później przekazać zawarte w nim instrukcje między sobą — niestety drukowanie takich materiałów również było kosztowne, a zasoby ograniczone. Ponadto jedna gazeta na całą społeczność minimalizowała ryzyko, że w jego posiadanie wejdzie ktoś nieostrożny. Zawarte w niej informacje powinny być przekazywane ustnie, a sam egzemplarz — spalony. — Możesz pokazać mi mapę terenu? — podtrzymywałem zaklęcie ochronne, więc wolną miałem tylko jedną dłoń. — Zaczniemy od mieściny Lytham St. Anne's i pójdziemy brzegiem wzdłuż granicy, odwiedzając pozostałe miejscowości. Przekazano Ci wszystkie szczegóły misji, tak? — spytałem bardziej w ramach zachęty do podzielenia się swoją wizją planu, bo domyślałem się, że jest równie dobrze poinformowana. Wyciągnąłem też swoją kopię listu od członka Zakonu, który wyszedł z inicjatywą przeprowadzenia tej misji, bo zawierała garść wskazówek, na które chciałem jeszcze raz rzucić wzrokiem.
Mam ze sobą biały kryształ (po użyciu +15 do transmutacji na trzy tury)
Link do zaklęcia Caelum tutaj
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
The member 'Garfield Weasley' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Jeśli Garry marzył, by zadanie im powierzone odbyło się w pokojowej manierze, to trafił idealnie. Aurora daleka była od wszelkiej przemocy, jak tylko można było sobie wyobrazić. Najlepszym tego przykładem niech będzie, że podczas ostatniej misji, pomoc na polu bitwy zaczęła od pomocy szmalcownikowi, żeby mężczyznę można było osądzić i doprowadzić przed oblicze sprawiedliwości. Starała się, jak mogła, by ten świat nie był tak podłym miejscem, jak słyszała coraz częściej. A przecież jej życie w ostatnich miesiącach było pasmem niepowodzeń. Atak na nią samą, śmierć matki i trwająca wojna. Trudno było wykrzesać z siebie pozytywne myśli, ale właśnie takie akcje, jak ta dzisiaj sprawiały, że być może uda się wykrzesać w ludziach wiarę w to, że lepsze jutro może jeszcze nadejść?
Widząc, kto właśnie do niej dołączył, miała nadzieję, że wybaczy jej tę gwałtowną reakcję. Nie miał rzecz jasna pojęcia o straszliwym ataku na nią, którego dopuścił się jeden ze śmierciożerców. Pozostawiło to trwały ślad nie tylko (chociaż głównie) na jej psychice, ale i na ciele. Aurora nie mogła przypomnieć sobie, kiedy ostatnio widziała Weasley’a ale z pewnością było to jeszcze w miesiącach, gdy ubrania nie wisiały na niej nieco niewyjściowo. Nie, żeby kiedykolwiek przesadnie dbała o modę, ale z pewnością bywały lata, gdy wyglądała lepiej. Tylko policzki, jakby na przekór wszystkiego w dalszym ciągu pozostawały rumiane i pyzate, upstrzone piegami. I na tej właśnie twarzy pojawił się nieco zakłopotany uśmiech, gdy zrozumiała, że celuje w kogoś dobrego.
- Przepraszam… Oczywiście, że możesz zdjąć - Powiedziała, chowając różdżkę do kieszeni płaszcza. I teraz dostrzegła, że i jego wojna nie oszczędzała. Że podobnie, jak ona schudł i zbladł, a i miał dość świeżą ranę na czole. Westchnęła z troską, przyglądając mu się dość otwarcie. - Mogę później na to zerknąć, jeśli chcesz. - Lekkim gestem wskazała na ranę. Musiała swędzieć jak każda gojąca się rana. Ale zawsze lepsze to, niż ból.
- Zabrzmię pewnie jak wariatka, ale zdecydowanie wolę deszcz, niż upalne słońce. - Chłodne irlandzkie poranki, które pachniały świeżo skopaną ziemią, zapach herbaty z mlekiem i jedną łyżką miodu, a do tego maślane ciastko. Wszystko to w jej głowie układało się w jedno, przyjemne wspomnienie. Ale nie podzieliła się nim. Nie pora na takie pogawędki. Zresztą, kto by chciał słuchać bajań starej panny?
- Ale nie, nie czytałam Proroka… Jestem w tym wszystkim dość… nowa? - Aurora nie należała wszak otwarcie do Zakonu Feniksa. Jako Sojuszniczka cieszyła się z resztek informacji, jakie skapywały w jej stronę, a to głównie dzięki braciom Moore i jej kuzynowi Herbertowi. Teraz czuła, że trafiła na kolejne, rzetelne źródło informacji. Z pewnością też przeczyta biuletyny i wszystko, co tylko Garry przyniósł ze sobą. Teraz jedynie przejrzała je powierzchownie i pokiwała głową. - Sam to wszystko przygotowałeś? - Zapytała z uznaniem. Wszystko było czytelne i przystępnie napisane. W sam raz na czas wojny, gdy poezja nie do końca była tym, czemu czarodzieje chcieli poświęcać czas. - Wiem chyba tyle, co ty, ale z pewnością wolałabym nie układać sama planu. Cieszę się więc, że wiesz, jak zacząć. - Powiedziała szczerze. Bez niego z pewnością spróbowałaby kilku dróg, ostatecznie decydując się na taką, która wydawałaby jej się najbardziej owocna. I chciała dodać coś jeszcze, ale wtem nienaturalny kształt, tuż pod lasem, przykuł jej uwagę. Jakim cudem nie zauważyła go wcześniej?
- Widzisz? - Spytała, jakby nie do końca wierząc własnym oczom. - Czy ona? - Aurora zawahała się tylko przez chwilę. Z tej odległości, nie mogła dojrzeć, czy kobieta żyje, ale nie chciała zmarnować ani chwili. Tak na wszelki wypadek. Wydostała się spod zaklęcia Garry’ego i szybkim krokiem, niemalże biegiem ruszyła do kobiety, która nieruchomo siedziała na ścieżce.
- Halo… Dzień dobry… Słyszy mnie pani? - Przed chwilą chwytała różdżkę, na dźwięk zbliżających się kroków. Teraz już dotykała ramienia nieznajomej, nie bacząc na to, jak przykrą woń wokół siebie roztaczała. - Garry! - Krzyknęła, bo już wiedziała, że sama sobie nie poradzi. Ale zaraz też już mierzyła do nieznajomej z różdżki. Stan był rozpaczliwy, że Aurora nie wiedziała, od czego zacząć. Odmrożenia w maju? Jak długo wędrowała i dokąd zmierzała?
- Trzeba jej pomóc. - Orzekła, gdy tylko mężczyzna stanął blisko. - Spróbuje zrobić coś z odmrożeniami. Później zajmiemy się resztą. - Biedna kobieta. - Figidu Maxima - Rzuciła bez wahania, celując w sine stopy. Zapach był trudny do wytrzymania, ale nie było innego sposobu. - W takim stanie łatwo o zakażenie. Zaraz spróbuje ją oczyścić… - Kobieta w dalszym ciągu nie reagowała na nic, ale nie oznaczało to, że Aurora ma zamiar przestać z pomocą. - Purus - Powiedziała, kolejny raz celując różdżką. - Słyszy mnie pani? - Spróbowała raz jeszcze, tym razem wydobywając z własnego plecaka ubrania. - Nie możemy jej tu tak zostawić. - Powiedziała, podnosząc niebieskie spojrzenie na Garry’ego.
1. Rzut na Figidu Maxima,
2. Rzut na Purus
Widząc, kto właśnie do niej dołączył, miała nadzieję, że wybaczy jej tę gwałtowną reakcję. Nie miał rzecz jasna pojęcia o straszliwym ataku na nią, którego dopuścił się jeden ze śmierciożerców. Pozostawiło to trwały ślad nie tylko (chociaż głównie) na jej psychice, ale i na ciele. Aurora nie mogła przypomnieć sobie, kiedy ostatnio widziała Weasley’a ale z pewnością było to jeszcze w miesiącach, gdy ubrania nie wisiały na niej nieco niewyjściowo. Nie, żeby kiedykolwiek przesadnie dbała o modę, ale z pewnością bywały lata, gdy wyglądała lepiej. Tylko policzki, jakby na przekór wszystkiego w dalszym ciągu pozostawały rumiane i pyzate, upstrzone piegami. I na tej właśnie twarzy pojawił się nieco zakłopotany uśmiech, gdy zrozumiała, że celuje w kogoś dobrego.
- Przepraszam… Oczywiście, że możesz zdjąć - Powiedziała, chowając różdżkę do kieszeni płaszcza. I teraz dostrzegła, że i jego wojna nie oszczędzała. Że podobnie, jak ona schudł i zbladł, a i miał dość świeżą ranę na czole. Westchnęła z troską, przyglądając mu się dość otwarcie. - Mogę później na to zerknąć, jeśli chcesz. - Lekkim gestem wskazała na ranę. Musiała swędzieć jak każda gojąca się rana. Ale zawsze lepsze to, niż ból.
- Zabrzmię pewnie jak wariatka, ale zdecydowanie wolę deszcz, niż upalne słońce. - Chłodne irlandzkie poranki, które pachniały świeżo skopaną ziemią, zapach herbaty z mlekiem i jedną łyżką miodu, a do tego maślane ciastko. Wszystko to w jej głowie układało się w jedno, przyjemne wspomnienie. Ale nie podzieliła się nim. Nie pora na takie pogawędki. Zresztą, kto by chciał słuchać bajań starej panny?
- Ale nie, nie czytałam Proroka… Jestem w tym wszystkim dość… nowa? - Aurora nie należała wszak otwarcie do Zakonu Feniksa. Jako Sojuszniczka cieszyła się z resztek informacji, jakie skapywały w jej stronę, a to głównie dzięki braciom Moore i jej kuzynowi Herbertowi. Teraz czuła, że trafiła na kolejne, rzetelne źródło informacji. Z pewnością też przeczyta biuletyny i wszystko, co tylko Garry przyniósł ze sobą. Teraz jedynie przejrzała je powierzchownie i pokiwała głową. - Sam to wszystko przygotowałeś? - Zapytała z uznaniem. Wszystko było czytelne i przystępnie napisane. W sam raz na czas wojny, gdy poezja nie do końca była tym, czemu czarodzieje chcieli poświęcać czas. - Wiem chyba tyle, co ty, ale z pewnością wolałabym nie układać sama planu. Cieszę się więc, że wiesz, jak zacząć. - Powiedziała szczerze. Bez niego z pewnością spróbowałaby kilku dróg, ostatecznie decydując się na taką, która wydawałaby jej się najbardziej owocna. I chciała dodać coś jeszcze, ale wtem nienaturalny kształt, tuż pod lasem, przykuł jej uwagę. Jakim cudem nie zauważyła go wcześniej?
- Widzisz? - Spytała, jakby nie do końca wierząc własnym oczom. - Czy ona? - Aurora zawahała się tylko przez chwilę. Z tej odległości, nie mogła dojrzeć, czy kobieta żyje, ale nie chciała zmarnować ani chwili. Tak na wszelki wypadek. Wydostała się spod zaklęcia Garry’ego i szybkim krokiem, niemalże biegiem ruszyła do kobiety, która nieruchomo siedziała na ścieżce.
- Halo… Dzień dobry… Słyszy mnie pani? - Przed chwilą chwytała różdżkę, na dźwięk zbliżających się kroków. Teraz już dotykała ramienia nieznajomej, nie bacząc na to, jak przykrą woń wokół siebie roztaczała. - Garry! - Krzyknęła, bo już wiedziała, że sama sobie nie poradzi. Ale zaraz też już mierzyła do nieznajomej z różdżki. Stan był rozpaczliwy, że Aurora nie wiedziała, od czego zacząć. Odmrożenia w maju? Jak długo wędrowała i dokąd zmierzała?
- Trzeba jej pomóc. - Orzekła, gdy tylko mężczyzna stanął blisko. - Spróbuje zrobić coś z odmrożeniami. Później zajmiemy się resztą. - Biedna kobieta. - Figidu Maxima - Rzuciła bez wahania, celując w sine stopy. Zapach był trudny do wytrzymania, ale nie było innego sposobu. - W takim stanie łatwo o zakażenie. Zaraz spróbuje ją oczyścić… - Kobieta w dalszym ciągu nie reagowała na nic, ale nie oznaczało to, że Aurora ma zamiar przestać z pomocą. - Purus - Powiedziała, kolejny raz celując różdżką. - Słyszy mnie pani? - Spróbowała raz jeszcze, tym razem wydobywając z własnego plecaka ubrania. - Nie możemy jej tu tak zostawić. - Powiedziała, podnosząc niebieskie spojrzenie na Garry’ego.
1. Rzut na Figidu Maxima,
2. Rzut na Purus
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chyba nawet czasami wątpiłem, że niektórzy zasługują na życie. Po tym, co mi zrobili; co mogli zrobić mojej rodzinie, a co później ja zrobiłem im — biłem się z myślami, targany jednocześnie poczuciem winy i usprawiedliwiając się, że to nie byli ludzie. Samo wspomnienie tej tragedii potrafiło sprawić, że płakałem przez całą noc w osamotnieniu i traciłem nad tym wszelką kontrolę. Czasami czułem każdą jedną torturę na swoim ciele, choć nikt nie zadawał mi już fizycznego bólu. Pamiętałem strach, który czułem, gdy weszli w posiadanie informacji o Ottery St. Catchpole. Słyszałem dźwięki ich łamanych kości, które ulegały pod naporem moich kłów. Musiałem się w sobie zebrać, wyprzeć te myśli, dla świata być tym dzielnym. Problem w tym, że nie zawsze miałem siłę, by dzielnym być. Te stany w połączeniu z naturalną tendencją likantropów do wahań nastrojów były wybuchową mieszanką, która sprawiała, że ulegałem skłonności do agresji. Były to jednak reakcje odruchowe, więc kiedy planowałem jakieś działania, kierowałem się etyką i moralnością — minimalizacją ryzyka, że do jakiejś walki dojdzie. Pacyfizm na misji był łatwiej osiągalny, gdy towarzyszyła Ci osoba o łagodnym usposobieniu i uzdolniona medycznie, co jak się wkrótce miało okazać, było niezbędne do jej sukcesywnego przeprowadzenia.
Nie wiedziałem, co spotkało Aurorę, ale każdy z nas przeżył na tej wojnie swoją tragedię. Mniejszą, większą, nie miało to już żadnego znaczenia. Liczył się tylko fakt, że wyłącznie trzymając się razem, mogliśmy odzyskać utracone siły, czerpiąc je z ciepła bliskości i przyjaźni, o którą dziś było tak ciężko. Nie żywiłem żadnej urazy, po prostu ściągnąłem kaptur, żeby ją uspokoić i nie zadawałem pytań. Czasami reagowałem przecież podobnie. Uśmiechnąłem się pobłażliwie, gdy zauważyła moją brew. — To nic takiego, ale jeśli znajdziemy chwilę, to będę wdzięczny, jeśli zerkniesz — nawet nie próbowałem się kłócić. Znam reakcje dobrych ludzi na cudzą krzywdę, a do tego z uzdrowicielką nie było co wchodzić w dyskusje, przecież i tak wie lepiej. — Oho, ostatnio też mam taki nastrój. Lubię siedzieć pod oknem i patrzeć na spływające po szybach krople deszczu, które dudnią smutnym potokiem o szybę. Lubię też czuć wiatr we włosach podczas takich wichrów z ulewami, ale chyba rozumiesz, dlaczego dzisiaj wolałbym się cieszyć ciepłymi promieniami słońca — wspomniałem już, że ludzie mogą być pochowani w domach. Miałem wrażenie, że Aurora chciała rozwinąć myśl, moje słowa mogły dodać jej otuchy.
Przeszliśmy do fazy przygotowań do wędrówki w punkcie zbiórki. Wciąż podtrzymywałem zaklęcie, więc stosunkowo trudno mi było operować wyłącznie lewą ręką przy grzebaniu w pełnym plecaku, dlatego blondynka trochę mnie w tym wyręczała. — Nie, Aurora. Każde z nas ten problem dotyka od co najmniej kilku lat. Żałuję, że żaden egzemplarz naszej gazety do Ciebie nie trafił, ale może i dobrze; samo jej posiadanie jest wysoce niebezpieczne — ostatnią rzeczą, której chciałem, było narażanie kogoś niewinnego na niebezpieczeństwo. — Mimo wszystko postaram się naprawić swój błąd, bo każdy powinien mieć prawo do poznania prawdy — obiecałem jej tym samym, że kiedy znajdę się w posiadaniu nowych wydań, będę ją odwiedzał, aby mogła je sobie przeczytać. — To prawda, bardzo rzetelny materiał, ale to nie moje dzieło — jakkolwiek jej słowa mi schlebiały, to zupełnie niesłusznie. — Od pewnego czasu nie piszę już artykułów dla Proroka, zajmuję się głównie dystrybucją gazety i tworzeniem innych materiałów dla Ministerstwa Magii — tego skrytego w podziemiu, które oficjalnie nie istnieje — miałem dość szeroki zakres zadań, szkoda tracić czas, żeby wymieniać. Dzisiaj przecież pełniłem swoją służbę, a nawet niczego nie tworzyłem. Uśmiechnąłem się do niej, gdy przyznała, że cieszy się z mojej pomocy przy układaniu planu. — Ułożymy ten plan wspólnie, partnerko.
Pogawędkę przerwał nam jakiś incydent, którego z początku nie rozumiałem. Wytężyłem wzrok, żeby zobaczyć, o czym dziewczyna w ogóle mówi — i chyba dostrzegłem, ale dość niewyraźne. Ktoś siedział na tej ulewie w deszczu, na początku wyglądał mi na wariata. Mimo wszystko widząc powagę reakcji Aurory, czułem, że coś jest na rzeczy... a mój węch nawet z takiej odległości dopadła cuchnąca woń fekaliów i zgnilizny. Na Merlina, co tam się stało? Spakowałem rzeczy do nieprzemakalnego plecaka i dopiero wtedy przestałem podtrzymywać zaklęcie, aby ruszyć w pogoni za Aurorą. Byłem w połowie drogi, gdy mnie zaalarmowała. — Czuć ten odór z kilometra... — z takiej odległości raczej ja go czułem. — Jeszcze żyje? Jak mogę Ci pomóc? — spytałem, lecz w pierwszej kolejności postanowiłem ułatwić nam życie — a szczególnie sobie, bo zmysł węchu miałem tak wyczulony, że zbierało mi się na wymioty. Wystawiłem różdżkę w stronę siedzącej kobiety i wypowiedziałem słowa czaru. — Odore mutatio — pomyślałem o zapachu ziemi po deszczu, choć ten wciąż lał i lał; był jednak dość neutralny i przyjemny, więc kiedy smród ustał, a wokół roztoczyła się wspomniana woń, mój zmysł węchu naturalnie się do niego przystosował.
Martwił mnie stan kobiety, której nie mogliśmy za bardzo pomóc na miejscu. To znaczy, ja nie potrafiłem. Zauważając, że Aurora wyciąga z plecaka ubrania, byłem pod wrażeniem, jak dobrze się przygotowała. — Nie sądziłem, że wzięłaś ze sobą takie rzeczy. Słyszy mnie Pani? — drugie słowa skierowałem już bezpośrednio do kobiety, która nie miała nawet siły się odezwać. — Jesteśmy tu po to, aby Pani pomóc. Moja przyjaciółka pomoże mi teraz Panią przebrać w czysty ubiór, a później poszukamy dla Pani schronienia — nie bałem się skalać rąk brudem, nawet jeśli oznaczało to ubabranie się w jej urynie. Pomogłem Aurorze rozebrać kobietę, okrywając ją zawczasu jakąś narzutą, czy jakimkolwiek innym materiałem, aby nie było jej zbyt zimno. — Możesz ją ustabilizować? Wkraczanie z nią do miasta ściągnie na nas zbyt dużo uwagi; jeśli jednak mieszkają tam dobrzy ludzie, ktoś ją przygarnie — wtedy po nią wrócimy — zasugerowałem plan działania, bo nie wyobrażałem sobie, aby wchodzić ze starowinką na teren miasta, nim nie znajdziemy dla niej bezpiecznej kryjówki.
Rzut na zaklęcie
Nie wiedziałem, co spotkało Aurorę, ale każdy z nas przeżył na tej wojnie swoją tragedię. Mniejszą, większą, nie miało to już żadnego znaczenia. Liczył się tylko fakt, że wyłącznie trzymając się razem, mogliśmy odzyskać utracone siły, czerpiąc je z ciepła bliskości i przyjaźni, o którą dziś było tak ciężko. Nie żywiłem żadnej urazy, po prostu ściągnąłem kaptur, żeby ją uspokoić i nie zadawałem pytań. Czasami reagowałem przecież podobnie. Uśmiechnąłem się pobłażliwie, gdy zauważyła moją brew. — To nic takiego, ale jeśli znajdziemy chwilę, to będę wdzięczny, jeśli zerkniesz — nawet nie próbowałem się kłócić. Znam reakcje dobrych ludzi na cudzą krzywdę, a do tego z uzdrowicielką nie było co wchodzić w dyskusje, przecież i tak wie lepiej. — Oho, ostatnio też mam taki nastrój. Lubię siedzieć pod oknem i patrzeć na spływające po szybach krople deszczu, które dudnią smutnym potokiem o szybę. Lubię też czuć wiatr we włosach podczas takich wichrów z ulewami, ale chyba rozumiesz, dlaczego dzisiaj wolałbym się cieszyć ciepłymi promieniami słońca — wspomniałem już, że ludzie mogą być pochowani w domach. Miałem wrażenie, że Aurora chciała rozwinąć myśl, moje słowa mogły dodać jej otuchy.
Przeszliśmy do fazy przygotowań do wędrówki w punkcie zbiórki. Wciąż podtrzymywałem zaklęcie, więc stosunkowo trudno mi było operować wyłącznie lewą ręką przy grzebaniu w pełnym plecaku, dlatego blondynka trochę mnie w tym wyręczała. — Nie, Aurora. Każde z nas ten problem dotyka od co najmniej kilku lat. Żałuję, że żaden egzemplarz naszej gazety do Ciebie nie trafił, ale może i dobrze; samo jej posiadanie jest wysoce niebezpieczne — ostatnią rzeczą, której chciałem, było narażanie kogoś niewinnego na niebezpieczeństwo. — Mimo wszystko postaram się naprawić swój błąd, bo każdy powinien mieć prawo do poznania prawdy — obiecałem jej tym samym, że kiedy znajdę się w posiadaniu nowych wydań, będę ją odwiedzał, aby mogła je sobie przeczytać. — To prawda, bardzo rzetelny materiał, ale to nie moje dzieło — jakkolwiek jej słowa mi schlebiały, to zupełnie niesłusznie. — Od pewnego czasu nie piszę już artykułów dla Proroka, zajmuję się głównie dystrybucją gazety i tworzeniem innych materiałów dla Ministerstwa Magii — tego skrytego w podziemiu, które oficjalnie nie istnieje — miałem dość szeroki zakres zadań, szkoda tracić czas, żeby wymieniać. Dzisiaj przecież pełniłem swoją służbę, a nawet niczego nie tworzyłem. Uśmiechnąłem się do niej, gdy przyznała, że cieszy się z mojej pomocy przy układaniu planu. — Ułożymy ten plan wspólnie, partnerko.
Pogawędkę przerwał nam jakiś incydent, którego z początku nie rozumiałem. Wytężyłem wzrok, żeby zobaczyć, o czym dziewczyna w ogóle mówi — i chyba dostrzegłem, ale dość niewyraźne. Ktoś siedział na tej ulewie w deszczu, na początku wyglądał mi na wariata. Mimo wszystko widząc powagę reakcji Aurory, czułem, że coś jest na rzeczy... a mój węch nawet z takiej odległości dopadła cuchnąca woń fekaliów i zgnilizny. Na Merlina, co tam się stało? Spakowałem rzeczy do nieprzemakalnego plecaka i dopiero wtedy przestałem podtrzymywać zaklęcie, aby ruszyć w pogoni za Aurorą. Byłem w połowie drogi, gdy mnie zaalarmowała. — Czuć ten odór z kilometra... — z takiej odległości raczej ja go czułem. — Jeszcze żyje? Jak mogę Ci pomóc? — spytałem, lecz w pierwszej kolejności postanowiłem ułatwić nam życie — a szczególnie sobie, bo zmysł węchu miałem tak wyczulony, że zbierało mi się na wymioty. Wystawiłem różdżkę w stronę siedzącej kobiety i wypowiedziałem słowa czaru. — Odore mutatio — pomyślałem o zapachu ziemi po deszczu, choć ten wciąż lał i lał; był jednak dość neutralny i przyjemny, więc kiedy smród ustał, a wokół roztoczyła się wspomniana woń, mój zmysł węchu naturalnie się do niego przystosował.
Martwił mnie stan kobiety, której nie mogliśmy za bardzo pomóc na miejscu. To znaczy, ja nie potrafiłem. Zauważając, że Aurora wyciąga z plecaka ubrania, byłem pod wrażeniem, jak dobrze się przygotowała. — Nie sądziłem, że wzięłaś ze sobą takie rzeczy. Słyszy mnie Pani? — drugie słowa skierowałem już bezpośrednio do kobiety, która nie miała nawet siły się odezwać. — Jesteśmy tu po to, aby Pani pomóc. Moja przyjaciółka pomoże mi teraz Panią przebrać w czysty ubiór, a później poszukamy dla Pani schronienia — nie bałem się skalać rąk brudem, nawet jeśli oznaczało to ubabranie się w jej urynie. Pomogłem Aurorze rozebrać kobietę, okrywając ją zawczasu jakąś narzutą, czy jakimkolwiek innym materiałem, aby nie było jej zbyt zimno. — Możesz ją ustabilizować? Wkraczanie z nią do miasta ściągnie na nas zbyt dużo uwagi; jeśli jednak mieszkają tam dobrzy ludzie, ktoś ją przygarnie — wtedy po nią wrócimy — zasugerowałem plan działania, bo nie wyobrażałem sobie, aby wchodzić ze starowinką na teren miasta, nim nie znajdziemy dla niej bezpiecznej kryjówki.
Rzut na zaklęcie
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Pojęcie sprawiedliwości w obecnych czasach rozmywało się niemalże w samodzielnych osądach. Niemal każdą osobę dotknęła długa ręka wojny, a jeśli nawet dotyk był niebezpośredni, to z pewnością musnął znajomych czy dalszą rodzinę. I właśnie siła ów dotyku kształtowała również poglądy na całą tragedię wojny. Każdy robił to, do czego miał prawo — miał własne zdanie na temat tego, co powinno się zrobić i jak postąpić. Wszystkich jednak obowiązywało takie samo prawo. Aurora, chociaż sama przecież poddana zaklęciu Crucio, nigdy nie zdecydowałaby się osądzić osoby, czy też przekląć ją w podobnej manierze. Nie miała w sobie takich pokładów nienawiści, by nawet najgorszemu wrogowi życzyć takiego bólu, czy śmierci. Nie znaczyło to jednak, że inni patrzyli na świat w sposób podobny. Z jakiegoś jednak powodu uznała, że towarzyszący jej Garry, nie odbiega poglądami od jej własnych, ale czy jej osąd był słuszny, miała się dopiero przekonać. Najbliższe dni spędzone na wspólnej wędrówce miały wszystko zweryfikować. I nawet nie obchodziła jej opinia tego, jeśli ktoś ją zobaczy. Ci, którzy znali jej charakter, wiedzieli, że Aurora nie ma w sobie zapędów do stania się panią do towarzystwa. Ci, którzy rozpuszczali paskudne plotki dotyczące jej upodobań do lordów, najpewniej znaleźliby niezłą pożywkę z tego, że właśnie wyruszała na wyprawę z kolejnym z przedstawicieli szlachetnych rodów. Nie, żeby traktowała Garfielda w sposób sztywny, czy nader uprzejmy. W zachowaniu dobrych manier nie ustępowała damom dworu, traktując go jednak jak sprawnego towarzysza drogi.
Ucieszyła się właściwie, gdy nie odmówił pomocy. Zauważyła, że mężczyźni mają w zwyczaju udawać silniejszych, niż w rzeczywistości wymaga tego sytuacja. Blizny może i pasują niektórym, ale gładkie lica również i Aurora nie widziała nic uwłaczającego w tym, że mogła pomóc w czymś mężczyźnie. Nie, żeby był to jakiś konkurs, ale Garry właśnie zyskał w jej oczach.
- Masz rację. Ale z drugiej wędrówka w upał może być równie nieznośna, co w ulewny deszcz. - Ale jednak to były wyspy. Wystawione na działanie wiatru ze wszystkich stron, zawsze miały przewagę deszczowej i chmurnej pogody. Upalne lata należały do rzadkości.
- Posiadanie gazety byłoby bardziej niebezpieczne niż wędrowanie z tobą, z plecakiem pełnym propagandy? - Uniosła brew, jakby chciała się upewnić, że on wie, o czym mówi. Chyba nie myślał, że w razie niebezpieczeństwa by go zostawiła. Może i nie była zaprawiona w boju, ale jednak coś potrafiła. - Ale dziękuję. Mam co prawda nadzieję, że przyjdzie nam tę wojnę zakończyć szybko i nie trzeba będzie prawdy kryć po kątach, ale jeśli jeszcze do tego brakuje nieco czasu, to mam nadzieję, że będziesz częstszych gościem na Wrzosowisku. - Powiedziała, ale później sprawy potoczyły się nieco inaczej, niż mogli chcieć sobie wszystko zaplanować. Pojawienie się kobiety było dość zaskakujące, ale nie zmieniało faktu, że oboje z miejsca uznali, że należy jej pomóc. Nie powiedziała tego na głos, w razie, gdyby kobieta ich jednak słyszała, ale z pewnością ulżyło jej, gdy mężczyzna przemienił odór w nieco inny, bardziej znośny zapach.
Starała się też zachować możliwe warunki godności, gdy przebierała kobietę z brudnych i mokrych ubrań. Nie wiadomo, jakie przytrafiły się jej rzeczy, więc nie chciała, by spotkanie z mężczyzną w takich okolicznościach rozbudziło niepotrzebne traumy.
Koszula miała nieco zbyt długie rękawy, a spódnica dotykała ziemi. Ciepłe, dziergane skarpety zaczęły chronić nogi. Aurora nim naciągnęła na nie materiał, obmyła je jeszcze wodą z kałuży i wytarła do sucha.
- Odmrożenia się już leczą. Wszystko jest też odkażone, ale ona sama nie reaguje na zbyt wiele. Mogę spróbować jednego zaklęcia, ale nie wiem, czy mi się uda. Jest dość skomplikowane. - Wyjaśniła Aurora i niepewnie uniosła różdżkę. - Rennervate. - Powiedziała, a przyjemne ciepło rozlało się wokół, a kobieta zamrugała, jakby wyrwana z jakiegoś letargu.
Aurora gwałtownie wciągnęła powietrze.
- Słyszy mnie Pani? - Spytała z nadzieją w głosie. - Jesteśmy tutaj by pani pomóc. - Powiedziała powoli, jakby chcąc mieć pewności, że kobieta ją rozumie. - Pomogę się pani rozluźnić. - Dodała. - Paxo Maxima - Po rzuconym zaklęciu, spojrzała na Garry’ego. - Może powinniśmy przenieść ją zaklęciem? - Zapytała go, ale wtedy rozległ się cichy głos.
- A toć jo nogi mom swoje… - Żachnęła się staruszka, ale protest w jej głosie wynikał raczej z przekorności natury, a nie prawdziwej siły w ciele. Aurora wbiła wzrok w przyjaciela, szukając pomocy w tej kwestii.
1. Rzut na Rennervate
2. Rzut na Paxo Maxima
Ucieszyła się właściwie, gdy nie odmówił pomocy. Zauważyła, że mężczyźni mają w zwyczaju udawać silniejszych, niż w rzeczywistości wymaga tego sytuacja. Blizny może i pasują niektórym, ale gładkie lica również i Aurora nie widziała nic uwłaczającego w tym, że mogła pomóc w czymś mężczyźnie. Nie, żeby był to jakiś konkurs, ale Garry właśnie zyskał w jej oczach.
- Masz rację. Ale z drugiej wędrówka w upał może być równie nieznośna, co w ulewny deszcz. - Ale jednak to były wyspy. Wystawione na działanie wiatru ze wszystkich stron, zawsze miały przewagę deszczowej i chmurnej pogody. Upalne lata należały do rzadkości.
- Posiadanie gazety byłoby bardziej niebezpieczne niż wędrowanie z tobą, z plecakiem pełnym propagandy? - Uniosła brew, jakby chciała się upewnić, że on wie, o czym mówi. Chyba nie myślał, że w razie niebezpieczeństwa by go zostawiła. Może i nie była zaprawiona w boju, ale jednak coś potrafiła. - Ale dziękuję. Mam co prawda nadzieję, że przyjdzie nam tę wojnę zakończyć szybko i nie trzeba będzie prawdy kryć po kątach, ale jeśli jeszcze do tego brakuje nieco czasu, to mam nadzieję, że będziesz częstszych gościem na Wrzosowisku. - Powiedziała, ale później sprawy potoczyły się nieco inaczej, niż mogli chcieć sobie wszystko zaplanować. Pojawienie się kobiety było dość zaskakujące, ale nie zmieniało faktu, że oboje z miejsca uznali, że należy jej pomóc. Nie powiedziała tego na głos, w razie, gdyby kobieta ich jednak słyszała, ale z pewnością ulżyło jej, gdy mężczyzna przemienił odór w nieco inny, bardziej znośny zapach.
Starała się też zachować możliwe warunki godności, gdy przebierała kobietę z brudnych i mokrych ubrań. Nie wiadomo, jakie przytrafiły się jej rzeczy, więc nie chciała, by spotkanie z mężczyzną w takich okolicznościach rozbudziło niepotrzebne traumy.
Koszula miała nieco zbyt długie rękawy, a spódnica dotykała ziemi. Ciepłe, dziergane skarpety zaczęły chronić nogi. Aurora nim naciągnęła na nie materiał, obmyła je jeszcze wodą z kałuży i wytarła do sucha.
- Odmrożenia się już leczą. Wszystko jest też odkażone, ale ona sama nie reaguje na zbyt wiele. Mogę spróbować jednego zaklęcia, ale nie wiem, czy mi się uda. Jest dość skomplikowane. - Wyjaśniła Aurora i niepewnie uniosła różdżkę. - Rennervate. - Powiedziała, a przyjemne ciepło rozlało się wokół, a kobieta zamrugała, jakby wyrwana z jakiegoś letargu.
Aurora gwałtownie wciągnęła powietrze.
- Słyszy mnie Pani? - Spytała z nadzieją w głosie. - Jesteśmy tutaj by pani pomóc. - Powiedziała powoli, jakby chcąc mieć pewności, że kobieta ją rozumie. - Pomogę się pani rozluźnić. - Dodała. - Paxo Maxima - Po rzuconym zaklęciu, spojrzała na Garry’ego. - Może powinniśmy przenieść ją zaklęciem? - Zapytała go, ale wtedy rozległ się cichy głos.
- A toć jo nogi mom swoje… - Żachnęła się staruszka, ale protest w jej głosie wynikał raczej z przekorności natury, a nie prawdziwej siły w ciele. Aurora wbiła wzrok w przyjaciela, szukając pomocy w tej kwestii.
1. Rzut na Rennervate
2. Rzut na Paxo Maxima
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zawsze wyrażałem pogląd, że każdy ma prawo do życia. Teraz sam już nie wiem, czy miałem rację. Wciąż karciłem się za moralny osąd osób, którym w niekontrolowany sposób w zadałem śmierć. To był pierwszy raz, kiedy krew spłynęła po mych rękach; chciałbym powiedzieć, że również ostatni — choć wewnętrzny konflikt odbiera mi prawo do głoszenia takich twierdzeń. Problem polega na tym, że czuję wewnętrzne rozdarcie między kompleksem bestii, nad którą nie mam władzy, a słusznością okrutnego czynu. Być może to jedynie sposób na zaleczenie poczucia winy, nigdy nie potrafiłem ostatecznie zdecydować — ale gdyby nie likantropijna przemiana, świat byłby uboższy o kilku dobrych ludzi. Kiedyś nie posunąłbym się do oceniania, komu przysługuje większe prawo do życia; doświadczony jednakże taką sytuacją skłaniałem się ku stwierdzeniu, że bezpieczeństwo praworządnej rodziny jest ważniejsze niż życie ludzi, którzy w imię pieniędzy i dyskryminacji potrafią je tylko odbierać. Czy potrafiłbym zabić z własnej woli? Nigdy; nawet życie takich potworów ciąży mi na sumieniu, spędzając sen z powiek i przywołując w snach brutalny akt mordu, który pamiętam wyłącznie z migawek. Nie mogę jednak zaprzeczyć, że niebezpieczeństwo bliskich zszargało mój światopogląd i nie jestem z tego powodu zadowolony.
Jeśli kiedyś doszły mnie wieści o nadszarpniętej reputacji Aurory, to są równie mglistym wspomnieniem, co postrzeganie tych farmazonów w moich oczach. Może nie łączą nas zażyłe stosunki, ale prawie nikomu tak nie ufam, jak Billiemu i rodzinie Moorów; ich przyjaciele są moimi przyjaciółmi, a dotychczasowa interakcja z tą przemiłą kobietą zawsze rysowała się w pozytywnych barwach. I nie była to wyłącznie metafora. Byłem ciekaw, czy wciąż ma gdzieś rysunek ze swoim portretem w mojej artystycznej koncepcji; takim gestem na ogół darzyłem dobrych ludzi, których spotykałem na swojej życiowej ścieżce. Mogła być więc pewna, że sam darzę ją sympatią, a z krążących wokół plotek raczej nic sobie nie robię.
Zresztą, w moim towarzystwie panna Sprout nie musiała się obawiać żadnych plotek. Wszak, jaki ze mnie lord? Owszem, noszę szlachetne nazwisko, mam także szlachetną powinność wobec rodziny, tradycji i poddanych z Devon. Na tym kończy się moje zainteresowanie skorowidzem i bezsensowną segregacją krwi. Pewien mądry Weasley powiedział kiedyś, że szlachectwo w dzisiejszych czasach przynosi więcej powodów do wstydu, niż dumy; nie potrafię się z tym nie zgodzić. Trzeba było więc wziąć pod uwagę, że z moją, bądź co bądź ubogą prezencją, najpewniej nikt nawet nie wziąłby mnie za lorda — jestem takim samym, szarym człowiekiem, jak Aurora.
Nie mogłem się sprzeczać z argumentami pogodowymi. Uśmiechnąłem się pobłażliwie, przytakując jej racji. Z dwojga złego ulewa była przyjemniejszą alternatywą niż upalne słońce w tak dalekiej wędrówce; żadne z nas raczej nie było przyzwyczajone do takich warunków.
Po chwili zeszliśmy z tematu, skupiając się na bardziej istotnych sprawach. — Sama powiedziałaś, że jesteś w tym wszystkim nowa. Gdyby ktoś niepowołany przyuważył, że posiadasz tę gazetę w swoim domu, poleciałaby niejedna głowa, dlatego tak istotne jest, aby pozbyć się jej tuż po przeczytaniu. Miej to na uwadze, gdy odwiedzę Cię z następnym egzemplarzem — poinstruowałem ją grzecznie, aby źle mnie nie odebrała. Oczywiście, że chciałem, aby prawda do niej dotarła; nie mogłem jednak oszukiwać jej, że było to bezpieczne przedsięwzięcie. — Cenię sobie Twoje bezpieczeństwo i nie ważyłbym się Cię narażać, więc możesz się domyślać, że nie byłem pomysłodawcą Twojego udziału w tej misji. Ale nie odbierz mnie źle, uważam, że każdy powinien pomagać na miarę swoich możliwości i jestem dumny, że mam Cię po swojej stronie. Trudno mi sobie wyobrazić lepsze towarzystwo, naprawdę — potrzebujemy łagodnego podejścia, nie burzliwego, które prowadzi do rozlewu krwi. Bardzo się ucieszyłem, gdy dowiedziałem się, że to z Tobą będę pracować — po prostu bądźmy ostrożni — wyjaśniłem pokrótce, że obie sytuacje wiążą się z pewnym ryzykiem i należało mieć na względzie zachowanie szczególnej ostrożności. Wydawało mi się, że komu jak komu, ale uzdrowicielce tego tłumaczyć nie muszę.
Przenosząc się w akcji do późniejszych wydarzeń, udało nam się w pewien sposób ustabilizować kobietę. Wydawało mi się, że nie groziła jej już utrata życia; bez pomocy Aurory mogłoby się to źle dla niej skończyć. Panna Sprout również właśnie zyskała w moich oczach, odznaczając się bohaterską postawą i ratując tę staruszkę; dzięki temu nie tylko ocaliła istnienie, lecz także potencjalnie ułatwiła nam wykonanie misji. Starsza kobieta wkrótce zaczęła kontaktować, co pozwoliło na nawiązanie z nią dialogu. Niestety, jak każda silna starowinka, stawiła opór, przekonana, że sama sobie poradzi, a ja wychwyciłem jedynie bezradne spojrzenie Aurory, w którym wyczytałem, że to raczej niemożliwe. — Nie mam wątpliwości, proszę Pani, że o własnych siłach potrafiłaby Pani wspiąć się na górskie szczyty. Moja mama jest taka jak Pani; też ceni sobie niezależność. Czasami pozwala sobie pomóc, bo powinnością naszego pokolenia jest wspierać takich silnych ludzi w ich słabszych momentach. To żaden wstyd skorzystać z pomocy, aby stanąć na nogi jeszcze silniejszym. Pozwoli nam Pani dostąpić tego zaszczytu i pomóc sobie w drodze ku rekonwalescencji? — starałem się dobierać słowa dość ostrożnie, by nie urazić jej dumy przy jednoczesnym podkreśleniu, że problem występuje i sama może sobie z nim nie poradzić. I chyba osiągnąłem sukces, bo kobieta żachnęła się nieco, ale nie protestowała przed próbą podjęcia dalszych działań. — Mobilicorpus — inkantowałem, aby przenieść staruszkę pod koronę wielkiego dębu, pod którym spotkałem się z Aurorą. Teraz należało ustalić, czy właściwie jest tu bezpieczna. — Kto Panią tak urządził; czy nadal jest tu niebezpiecznie? — wybrzmiało moje pytanie. Starowinka nie była chętna, by dzielić się jakimikolwiek informacjami. Wciąż nie darzyła nas zaufaniem i była podejrzliwa; trudno było się dziwić. Zaprzeczyła jednakże, aby zagrożenie wciąż tu czyhało — i, prawdę mówiąc, zorientowałem się, że pytanie było dość głupie. Musiała tam siedzieć naprawdę długi czas, biorąc pod uwagę zgniliznę i... okoliczności jej znalezienia. — Poszukamy dla Pani schronu u dobrych ludzi w mieście, do którego zmierzamy. Wrócimy po Panią najdalej w ciągu kilku godzin; do tego czasu, choć jest Pani silną kobietą, proszę się stąd nie ruszać — Aurora już dała mi do zrozumienia, że to raczej niemożliwe. Najważniejsze, że była tutaj w miarę bezpieczna i stabilna. Jestem pewien, że kiedy oswoi się z myślą, że ktoś jej pomógł, a nie zostawił na pastwę losu, to się przed nami otworzy. Teraz jednak należało ruszać w drogę. — Auroro, nasz cel to Lytham St Anne's. Im prędzej ruszymy, tym szybciej znajdziemy dla niej pomoc — jeśli chciała podjąć wobec kobiety jeszcze jakieś kroki, to był na to czas. Zaczekałem jeszcze chwilę, założyłem plecak i kiedy była gotowa, ruszyliśmy w kierunku mieściny, w której czekał nas pierwszy przystanek w podróży.
Udany rzut na Mobilicorpus
Jeśli kiedyś doszły mnie wieści o nadszarpniętej reputacji Aurory, to są równie mglistym wspomnieniem, co postrzeganie tych farmazonów w moich oczach. Może nie łączą nas zażyłe stosunki, ale prawie nikomu tak nie ufam, jak Billiemu i rodzinie Moorów; ich przyjaciele są moimi przyjaciółmi, a dotychczasowa interakcja z tą przemiłą kobietą zawsze rysowała się w pozytywnych barwach. I nie była to wyłącznie metafora. Byłem ciekaw, czy wciąż ma gdzieś rysunek ze swoim portretem w mojej artystycznej koncepcji; takim gestem na ogół darzyłem dobrych ludzi, których spotykałem na swojej życiowej ścieżce. Mogła być więc pewna, że sam darzę ją sympatią, a z krążących wokół plotek raczej nic sobie nie robię.
Zresztą, w moim towarzystwie panna Sprout nie musiała się obawiać żadnych plotek. Wszak, jaki ze mnie lord? Owszem, noszę szlachetne nazwisko, mam także szlachetną powinność wobec rodziny, tradycji i poddanych z Devon. Na tym kończy się moje zainteresowanie skorowidzem i bezsensowną segregacją krwi. Pewien mądry Weasley powiedział kiedyś, że szlachectwo w dzisiejszych czasach przynosi więcej powodów do wstydu, niż dumy; nie potrafię się z tym nie zgodzić. Trzeba było więc wziąć pod uwagę, że z moją, bądź co bądź ubogą prezencją, najpewniej nikt nawet nie wziąłby mnie za lorda — jestem takim samym, szarym człowiekiem, jak Aurora.
Nie mogłem się sprzeczać z argumentami pogodowymi. Uśmiechnąłem się pobłażliwie, przytakując jej racji. Z dwojga złego ulewa była przyjemniejszą alternatywą niż upalne słońce w tak dalekiej wędrówce; żadne z nas raczej nie było przyzwyczajone do takich warunków.
Po chwili zeszliśmy z tematu, skupiając się na bardziej istotnych sprawach. — Sama powiedziałaś, że jesteś w tym wszystkim nowa. Gdyby ktoś niepowołany przyuważył, że posiadasz tę gazetę w swoim domu, poleciałaby niejedna głowa, dlatego tak istotne jest, aby pozbyć się jej tuż po przeczytaniu. Miej to na uwadze, gdy odwiedzę Cię z następnym egzemplarzem — poinstruowałem ją grzecznie, aby źle mnie nie odebrała. Oczywiście, że chciałem, aby prawda do niej dotarła; nie mogłem jednak oszukiwać jej, że było to bezpieczne przedsięwzięcie. — Cenię sobie Twoje bezpieczeństwo i nie ważyłbym się Cię narażać, więc możesz się domyślać, że nie byłem pomysłodawcą Twojego udziału w tej misji. Ale nie odbierz mnie źle, uważam, że każdy powinien pomagać na miarę swoich możliwości i jestem dumny, że mam Cię po swojej stronie. Trudno mi sobie wyobrazić lepsze towarzystwo, naprawdę — potrzebujemy łagodnego podejścia, nie burzliwego, które prowadzi do rozlewu krwi. Bardzo się ucieszyłem, gdy dowiedziałem się, że to z Tobą będę pracować — po prostu bądźmy ostrożni — wyjaśniłem pokrótce, że obie sytuacje wiążą się z pewnym ryzykiem i należało mieć na względzie zachowanie szczególnej ostrożności. Wydawało mi się, że komu jak komu, ale uzdrowicielce tego tłumaczyć nie muszę.
Przenosząc się w akcji do późniejszych wydarzeń, udało nam się w pewien sposób ustabilizować kobietę. Wydawało mi się, że nie groziła jej już utrata życia; bez pomocy Aurory mogłoby się to źle dla niej skończyć. Panna Sprout również właśnie zyskała w moich oczach, odznaczając się bohaterską postawą i ratując tę staruszkę; dzięki temu nie tylko ocaliła istnienie, lecz także potencjalnie ułatwiła nam wykonanie misji. Starsza kobieta wkrótce zaczęła kontaktować, co pozwoliło na nawiązanie z nią dialogu. Niestety, jak każda silna starowinka, stawiła opór, przekonana, że sama sobie poradzi, a ja wychwyciłem jedynie bezradne spojrzenie Aurory, w którym wyczytałem, że to raczej niemożliwe. — Nie mam wątpliwości, proszę Pani, że o własnych siłach potrafiłaby Pani wspiąć się na górskie szczyty. Moja mama jest taka jak Pani; też ceni sobie niezależność. Czasami pozwala sobie pomóc, bo powinnością naszego pokolenia jest wspierać takich silnych ludzi w ich słabszych momentach. To żaden wstyd skorzystać z pomocy, aby stanąć na nogi jeszcze silniejszym. Pozwoli nam Pani dostąpić tego zaszczytu i pomóc sobie w drodze ku rekonwalescencji? — starałem się dobierać słowa dość ostrożnie, by nie urazić jej dumy przy jednoczesnym podkreśleniu, że problem występuje i sama może sobie z nim nie poradzić. I chyba osiągnąłem sukces, bo kobieta żachnęła się nieco, ale nie protestowała przed próbą podjęcia dalszych działań. — Mobilicorpus — inkantowałem, aby przenieść staruszkę pod koronę wielkiego dębu, pod którym spotkałem się z Aurorą. Teraz należało ustalić, czy właściwie jest tu bezpieczna. — Kto Panią tak urządził; czy nadal jest tu niebezpiecznie? — wybrzmiało moje pytanie. Starowinka nie była chętna, by dzielić się jakimikolwiek informacjami. Wciąż nie darzyła nas zaufaniem i była podejrzliwa; trudno było się dziwić. Zaprzeczyła jednakże, aby zagrożenie wciąż tu czyhało — i, prawdę mówiąc, zorientowałem się, że pytanie było dość głupie. Musiała tam siedzieć naprawdę długi czas, biorąc pod uwagę zgniliznę i... okoliczności jej znalezienia. — Poszukamy dla Pani schronu u dobrych ludzi w mieście, do którego zmierzamy. Wrócimy po Panią najdalej w ciągu kilku godzin; do tego czasu, choć jest Pani silną kobietą, proszę się stąd nie ruszać — Aurora już dała mi do zrozumienia, że to raczej niemożliwe. Najważniejsze, że była tutaj w miarę bezpieczna i stabilna. Jestem pewien, że kiedy oswoi się z myślą, że ktoś jej pomógł, a nie zostawił na pastwę losu, to się przed nami otworzy. Teraz jednak należało ruszać w drogę. — Auroro, nasz cel to Lytham St Anne's. Im prędzej ruszymy, tym szybciej znajdziemy dla niej pomoc — jeśli chciała podjąć wobec kobiety jeszcze jakieś kroki, to był na to czas. Zaczekałem jeszcze chwilę, założyłem plecak i kiedy była gotowa, ruszyliśmy w kierunku mieściny, w której czekał nas pierwszy przystanek w podróży.
Udany rzut na Mobilicorpus
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Aurora nie znała tej historii. Nie wiedziała, że po dłoniach młodego szlachcica spłynęła czyjaś krew. Nie zwykła nigdy nikogo oceniać, ale z pewnością musiałaby zrozumieć motywy. W swojej dziwności nawet w złych momentach, tych najbardziej nieodpowiednich, potrafiła zapytać “dlaczego”, by zrozumieć, co się kryje za daną sytuacją. Jej ciekawość doprowadziła w jej życiu do wielu niezręczności, ale też w niebywały sposób poszerzyła jej wiedzę. Dowiedzenie się, dlaczego coś się dzieje, stanowiło jednego z fundamentów jej natury i dopiero wtedy była w stanie, według własnego sumienia i najczęściej jedynie dla niego, wydać jakiś osąd. Nigdy jednak nie myślała nawet, by swoim osądem skrzywdzić kogoś i oczernić w oczach innych. Ciężar, który nosiła w sobie, z pewnością nie ułatwiał jej życia, ale nigdy nie zdobyła się na to, by wyznać, kto ją skrzywdził. A co za tym idzie — nikt nie mógł za nią wymierzyć sprawiedliwości, dopóki nie byłaby pewna, że sprawca otrzyma sprawiedliwą karę. Co by zrobiła więc, mając wiedzę na temat Garry’ego? Z pewnością spytałaby “Dlaczego”, a reszta mieszała się w chmurze domysłów i niepewnej przyszłości.
Na wydanie jednak osądów, nie zdobyłaby się nigdy — nawet gdyby postawiono przed nią ludzi, których miałaby wybrać, jako lepszych i bardziej “godnych życia”. Kolejny raz bowiem wyznawała zasadę, że są na tym świecie Czarodzieje i Czarownice, które pozostają bardziej świadomi, z lepszą oceną sytuacji, i to właśnie im powinno się zostawiać, wydawanie osądów. Bo w tym momencie, widząc, że jest tu z nią, a ona jest tu z nim, by nieść pomoc, mogła stwierdzić, że ma do czynienia z człowiekiem godnym zaufania, a czy nie to było równie ważne, jak czystość sumienia?
I tak wciąż posiadała jego rysunek — nawet teraz, zapytana o to, gdzie się ów dzieło znajduje, bez zastanowienia odpowiedziałaby, że w dzienniku opatrzonym odpowiednim dla tego wydarzenia rokiem. Aurora bowiem skrupulatnie katalogowała i spisywała swoje życie. Rzadko wracała do swoich pisarskich wypocin, ale wszystkie drobne rzeczy, które w tym okresie wydawały jej się ważne, właśnie tam znajdowały swoje miejsce. Ale jak dobrze wychowanego młodzieńca, Garry nie spytał o coś podobnego. Aurora co prawda nie miała mu nic do zarzucenia, a w dodatku nie miała nic do ukrycia, ale być może (a w zasadzie z całą pewnością), nie był to czas na wspominki. Jeśli nadejdą lepsze czasy i znów przyjdzie mu odwiedzić Wrzosowisko, z pewnością pokaże mu jego własny rysunek sprzed lat.
A dla Aurory był lordem prawdziwszym, niż ci wszyscy, którzy opowiadali się po stronie ciemności. I nazwiska właśnie jak jego, mogłyby przynieść chwałę szlachetnym rodom i to taką, o której opowiada się później z dumą. Co ciekawe, Aurora przecież nie musiała się niczego obawiać tak naprawdę. Jej krew pozostawała cenna, jak długo była czysta, ale ku wszelkiemu rozsądkowi, idea równości przemawiała do niej bardziej, niż głoszona przez Śmierciożerców idea dominacji.
Na jego słowa Aurora przytaknęła, ale nie omieszkała dodać, najpewniej uspokajająco
- Prędzej wyplułabym wszystkie zęby, niż podałabym chociaż jedno nazwisko. - Stwierdziła z pozorną lekkością w głosie, chociaż jej spojrzenie wyrażało upór. Znała swoje możliwości i chociaż z pewnością posłucha każdej instrukcji, to nawet gdyby coś poszło nie tak, Aurora swój sekret gotowa była uczynić wraz z ciałem nawozem pod rośliny.
- Nie mam ci za złe. Nie jestem specjalistką w walce, ale obiecuje uważać na siebie, nie zgrywać bohatera i pomagać ci w miarę możliwości. I również się cieszę, że będziemy razem pracować. - To ważne, by wiedział, że nie musiał się spodziewać po niej gwałtownych zrywów. No, chyba że chodziło o bezbronną staruszkę. Wtedy rzeczywiście instynkt uzdrowiciela brał górę.
Kobieta rzeczywiście niezbyt chętnie korzystała z pomocy, a z oczu, otoczonych pomarszczoną skórą biła upartość, wymieszana z potężnym zmęczeniem. Niby starała się pozory trzymać, ale nawet mówienie sprawiało jej trud.
- Twoja matula, to jak stunt, to może i jo ją zna. Ale pomós pozwolę. Czasu mniej zajmę i do chaupy żwawniej wróca. - Powiedziała, chociaż głos kilka razy jej się załamał, a samą różdżkę otaksowała nieufnym spojrzeniem.
Pod drzewem jednak nie protestowała, gdy przyszło jej wysłuchać planu. Gorzej jednak sytuacja miała się z Aurorą. Spojrzała na Garry’ego nieprzekonana.
- Tym zaklęciem… Może udałoby się ją donieść do miasta. - Spytała niepewnie. Nie pamiętała, by kiedyś z niego korzystała, więc nie wiedziała, ile siły wymaga, ale zostawienie staruszki tutaj, gdy wciąż padał deszcz, wydawało jej się nieludzkie.
- Ale na cóż wy chodzić będziecie główno drogo? Przejszta przez las jest skrót, prosto jak w mordę szczelił. - Powiedziała kobieta i pomarszczoną i poplamioną wątrobową dłonią chciała wskazać kierunek, ale brakło jej sił w połowie gestu.
Aurora zmarszczyła brwi. Skrót, o którym wspominała staruszka, nie był na żadnej z ich map. Czyżby mieli właśnie coś ciekawego? A może to ględzenie pomylonej starowinki?
Uniosła swoją różdżkę i wycelowała w kupkę chrustu, który zbierała po drodze i kilka gałęzi, które zerwała i rozpaliła ogień krótkim zaklęciem - Lacarnum Inflamare - Chciała, żeby kobieta miała szansę się ogrzać. Kolejnym szybkim gestem różdżki, przynajmniej tymczasowo, osłoniła ich od siekającego deszczu. - Caelum - Teraz musiała wytrzymać tak, aż nie wyciągną od kobiety informacji, które ta mogła posiadać. Jej wiedza mogła być dobrym punktem startowym dla ich wyprawy.
1. Rzut na Caelum,
2. Rzut na Lacarnum Inflamare
Na wydanie jednak osądów, nie zdobyłaby się nigdy — nawet gdyby postawiono przed nią ludzi, których miałaby wybrać, jako lepszych i bardziej “godnych życia”. Kolejny raz bowiem wyznawała zasadę, że są na tym świecie Czarodzieje i Czarownice, które pozostają bardziej świadomi, z lepszą oceną sytuacji, i to właśnie im powinno się zostawiać, wydawanie osądów. Bo w tym momencie, widząc, że jest tu z nią, a ona jest tu z nim, by nieść pomoc, mogła stwierdzić, że ma do czynienia z człowiekiem godnym zaufania, a czy nie to było równie ważne, jak czystość sumienia?
I tak wciąż posiadała jego rysunek — nawet teraz, zapytana o to, gdzie się ów dzieło znajduje, bez zastanowienia odpowiedziałaby, że w dzienniku opatrzonym odpowiednim dla tego wydarzenia rokiem. Aurora bowiem skrupulatnie katalogowała i spisywała swoje życie. Rzadko wracała do swoich pisarskich wypocin, ale wszystkie drobne rzeczy, które w tym okresie wydawały jej się ważne, właśnie tam znajdowały swoje miejsce. Ale jak dobrze wychowanego młodzieńca, Garry nie spytał o coś podobnego. Aurora co prawda nie miała mu nic do zarzucenia, a w dodatku nie miała nic do ukrycia, ale być może (a w zasadzie z całą pewnością), nie był to czas na wspominki. Jeśli nadejdą lepsze czasy i znów przyjdzie mu odwiedzić Wrzosowisko, z pewnością pokaże mu jego własny rysunek sprzed lat.
A dla Aurory był lordem prawdziwszym, niż ci wszyscy, którzy opowiadali się po stronie ciemności. I nazwiska właśnie jak jego, mogłyby przynieść chwałę szlachetnym rodom i to taką, o której opowiada się później z dumą. Co ciekawe, Aurora przecież nie musiała się niczego obawiać tak naprawdę. Jej krew pozostawała cenna, jak długo była czysta, ale ku wszelkiemu rozsądkowi, idea równości przemawiała do niej bardziej, niż głoszona przez Śmierciożerców idea dominacji.
Na jego słowa Aurora przytaknęła, ale nie omieszkała dodać, najpewniej uspokajająco
- Prędzej wyplułabym wszystkie zęby, niż podałabym chociaż jedno nazwisko. - Stwierdziła z pozorną lekkością w głosie, chociaż jej spojrzenie wyrażało upór. Znała swoje możliwości i chociaż z pewnością posłucha każdej instrukcji, to nawet gdyby coś poszło nie tak, Aurora swój sekret gotowa była uczynić wraz z ciałem nawozem pod rośliny.
- Nie mam ci za złe. Nie jestem specjalistką w walce, ale obiecuje uważać na siebie, nie zgrywać bohatera i pomagać ci w miarę możliwości. I również się cieszę, że będziemy razem pracować. - To ważne, by wiedział, że nie musiał się spodziewać po niej gwałtownych zrywów. No, chyba że chodziło o bezbronną staruszkę. Wtedy rzeczywiście instynkt uzdrowiciela brał górę.
Kobieta rzeczywiście niezbyt chętnie korzystała z pomocy, a z oczu, otoczonych pomarszczoną skórą biła upartość, wymieszana z potężnym zmęczeniem. Niby starała się pozory trzymać, ale nawet mówienie sprawiało jej trud.
- Twoja matula, to jak stunt, to może i jo ją zna. Ale pomós pozwolę. Czasu mniej zajmę i do chaupy żwawniej wróca. - Powiedziała, chociaż głos kilka razy jej się załamał, a samą różdżkę otaksowała nieufnym spojrzeniem.
Pod drzewem jednak nie protestowała, gdy przyszło jej wysłuchać planu. Gorzej jednak sytuacja miała się z Aurorą. Spojrzała na Garry’ego nieprzekonana.
- Tym zaklęciem… Może udałoby się ją donieść do miasta. - Spytała niepewnie. Nie pamiętała, by kiedyś z niego korzystała, więc nie wiedziała, ile siły wymaga, ale zostawienie staruszki tutaj, gdy wciąż padał deszcz, wydawało jej się nieludzkie.
- Ale na cóż wy chodzić będziecie główno drogo? Przejszta przez las jest skrót, prosto jak w mordę szczelił. - Powiedziała kobieta i pomarszczoną i poplamioną wątrobową dłonią chciała wskazać kierunek, ale brakło jej sił w połowie gestu.
Aurora zmarszczyła brwi. Skrót, o którym wspominała staruszka, nie był na żadnej z ich map. Czyżby mieli właśnie coś ciekawego? A może to ględzenie pomylonej starowinki?
Uniosła swoją różdżkę i wycelowała w kupkę chrustu, który zbierała po drodze i kilka gałęzi, które zerwała i rozpaliła ogień krótkim zaklęciem - Lacarnum Inflamare - Chciała, żeby kobieta miała szansę się ogrzać. Kolejnym szybkim gestem różdżki, przynajmniej tymczasowo, osłoniła ich od siekającego deszczu. - Caelum - Teraz musiała wytrzymać tak, aż nie wyciągną od kobiety informacji, które ta mogła posiadać. Jej wiedza mogła być dobrym punktem startowym dla ich wyprawy.
1. Rzut na Caelum,
2. Rzut na Lacarnum Inflamare
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Deszcz wcale nie ustępował, chodź dzięki zaklęciom caelum z pewnością doskwierał w znacznie mniejszym stopniu. A jednak teren, na którym siedziała kobieta, nie był uchroniony od warunków atmosferycznych przez ostatnie - kilka godzin? Może dni? Trudno było określić w jak długim czasie kobieta się tutaj znajdywała, i czy jej stan był dotkliwy już wcześniej czy pogorszył się jedynie tutaj.
Kiedy tylko podniosła się kilka centymetrów nad ziemię przy skutecznym zaklęciu mobilicorpus, jej szata przesiąknięta różnymi fekaliami, wciąż znajdywała się blisko zabłoconej ziemi. Trudno było określić czy była to spódnica, fragmenty starych firan czy wszystko na siebie nałożone i zszyte, a choć zdawała się żwawiej odpowiadać, jej organizm wciąż był osłabiony i wymagała pomocy. Nie było pewności czy jej umysł pamiętał wszystko to, co powinien - czy dziwnego rodzaju magia nie miała na nią wpływu, albo czy powoli nie pogrążała się w szaleństwie, kiedy jej ciało odmawiało jakiegokolwiek posłuszeństwa.
Zebrany przez Aurorę chrust był przemoczony i dla zwykłych mugoli nie zdawałby się do użytku na rozpalenie ogniska, a już z pewnością nie w tym stanie. Magia jednak było po stronie sojuszników zakonu, a Sproutówna ponownie sięgnęła po swoją różdżkę, celując nią w to co udało jej się zebrać. Magia nie posiadała takich ograniczeń jak mugolskie wynalazki - zapałki czy krzem, często działała na przekór warunkom, które je otaczały i podobnie było w tym momencie, kiedy z różdżki wybuchł nagły płomień, jedynie na momentu budzący niepokój. Czerwono-pomarańczowe iskry nie tylko osuszyły w chwili zebrany chrust, ale zaraz wznieciły niewielkie ognisko, które biło ogromnym ciepłem.
Czarodzieje nie zdawali sobie sprawy z tego jak ogromne szczęście mieli, będąc odporniejszymi na chłód i mróz bardziej niż mugole, kiedy ich ciało inaczej odczuwało te nieprzyjemne warunki atmosferyczne. Starsza kobieta spojrzała oczarowana na płomień, który zaraz przywołał jej na myśl domowe ognisko, płomienie w starym kominku, w którym paliła jeszcze przed wojną - kiedy w chłodne i deszczowe dni, podobne do tego, w którym teraz się znajdywali, umilały czas jej najbliższym tuż po wyprawach w zbieraniu owoców leśnych.
Kobieta na powrót przestała jakby reagować, choć wyraźnie się rozluźniała, a doświadczony uzdrowiciel mógł z łatwością ocenić, że jej temperatura ciała powoli wzrastała. Zarówno Garfield jak i Aurora mogli odczuć przyjemne ciepło bijące od płomienia, które budziło przyjemne wspomnienia - jednak jako czarodzieje, mogli dostrzec coś jeszcze. Płomień, w który wpatrywała się staruszka, zaczynał powoli pokazywać ścieżki z jej wspomnień - te, którymi w tych lasach w ciepłe miesiące wybierała się na zbieranie jagód i grzybów, a czasem i innych darów lasów. Wizje nie były tak wyraźne jakby się chciało, jednak momentami ukazywały charakterystyczne widoki strumyka przy którym znajdywały się białe kamienie czy oplecionego wstążkami starego dębu, tunel ukryty na poboczu, który tworzyły zaniedbane krzewy.
Ognisko trwało i miało trwać w tym miejscu, tak długo jak czarownica je rozpalająca nie zdecydowała się na jego ugaszenie. Ogień nie gaśnie w styczności z deszczem.
Intwerwencja w związku z wyrzuceniem przez Aurorę krytycznego sukcesu. Mistrz gry nie będzie kontynuował rozgrywki.
Płomień wpływa bardzo pozytywnie na kobietę, pomagając zregenerować się jej ciału - choć nie do stopnia, w którym będzie w stanie o własnych siłach pokonać drogę do najbliższego miasta. Ognisko również pokazuje wam wizje o kilku skrótach znanych mieszkańcom okolic, a które pochodzą ze wspomnień staruszki. Na końcu wszystkich wizji, kiedy płomienie przestają ukazywać wizje, dostrzegacie dom, który znajduje się na głównej drodze do Lytham St. Anne's. Samotny, drewniany i już zapuszczony - wyraźnie zrujnowany.
Kiedy tylko podniosła się kilka centymetrów nad ziemię przy skutecznym zaklęciu mobilicorpus, jej szata przesiąknięta różnymi fekaliami, wciąż znajdywała się blisko zabłoconej ziemi. Trudno było określić czy była to spódnica, fragmenty starych firan czy wszystko na siebie nałożone i zszyte, a choć zdawała się żwawiej odpowiadać, jej organizm wciąż był osłabiony i wymagała pomocy. Nie było pewności czy jej umysł pamiętał wszystko to, co powinien - czy dziwnego rodzaju magia nie miała na nią wpływu, albo czy powoli nie pogrążała się w szaleństwie, kiedy jej ciało odmawiało jakiegokolwiek posłuszeństwa.
Zebrany przez Aurorę chrust był przemoczony i dla zwykłych mugoli nie zdawałby się do użytku na rozpalenie ogniska, a już z pewnością nie w tym stanie. Magia jednak było po stronie sojuszników zakonu, a Sproutówna ponownie sięgnęła po swoją różdżkę, celując nią w to co udało jej się zebrać. Magia nie posiadała takich ograniczeń jak mugolskie wynalazki - zapałki czy krzem, często działała na przekór warunkom, które je otaczały i podobnie było w tym momencie, kiedy z różdżki wybuchł nagły płomień, jedynie na momentu budzący niepokój. Czerwono-pomarańczowe iskry nie tylko osuszyły w chwili zebrany chrust, ale zaraz wznieciły niewielkie ognisko, które biło ogromnym ciepłem.
Czarodzieje nie zdawali sobie sprawy z tego jak ogromne szczęście mieli, będąc odporniejszymi na chłód i mróz bardziej niż mugole, kiedy ich ciało inaczej odczuwało te nieprzyjemne warunki atmosferyczne. Starsza kobieta spojrzała oczarowana na płomień, który zaraz przywołał jej na myśl domowe ognisko, płomienie w starym kominku, w którym paliła jeszcze przed wojną - kiedy w chłodne i deszczowe dni, podobne do tego, w którym teraz się znajdywali, umilały czas jej najbliższym tuż po wyprawach w zbieraniu owoców leśnych.
Kobieta na powrót przestała jakby reagować, choć wyraźnie się rozluźniała, a doświadczony uzdrowiciel mógł z łatwością ocenić, że jej temperatura ciała powoli wzrastała. Zarówno Garfield jak i Aurora mogli odczuć przyjemne ciepło bijące od płomienia, które budziło przyjemne wspomnienia - jednak jako czarodzieje, mogli dostrzec coś jeszcze. Płomień, w który wpatrywała się staruszka, zaczynał powoli pokazywać ścieżki z jej wspomnień - te, którymi w tych lasach w ciepłe miesiące wybierała się na zbieranie jagód i grzybów, a czasem i innych darów lasów. Wizje nie były tak wyraźne jakby się chciało, jednak momentami ukazywały charakterystyczne widoki strumyka przy którym znajdywały się białe kamienie czy oplecionego wstążkami starego dębu, tunel ukryty na poboczu, który tworzyły zaniedbane krzewy.
Ognisko trwało i miało trwać w tym miejscu, tak długo jak czarownica je rozpalająca nie zdecydowała się na jego ugaszenie. Ogień nie gaśnie w styczności z deszczem.
Płomień wpływa bardzo pozytywnie na kobietę, pomagając zregenerować się jej ciału - choć nie do stopnia, w którym będzie w stanie o własnych siłach pokonać drogę do najbliższego miasta. Ognisko również pokazuje wam wizje o kilku skrótach znanych mieszkańcom okolic, a które pochodzą ze wspomnień staruszki. Na końcu wszystkich wizji, kiedy płomienie przestają ukazywać wizje, dostrzegacie dom, który znajduje się na głównej drodze do Lytham St. Anne's. Samotny, drewniany i już zapuszczony - wyraźnie zrujnowany.
Thomas Doe
Nie mogłem odebrać jej odwagi, lecz śmiałe twierdzenie, że nie puściłaby pary z ust w obliczu tortur, było niczym, jak oznaką zaślepiającej arogancji. Aurora miała gołębie serce i byłem pewien, że intencjonalnie nie wydałaby żadnej dobrej duszy, lecz nie ma takich twardych, których nie da się złamać; wiedziałem to, bo sam przez to przeszedłem, czego dowodem są liczne blizny usłane na moim ciele. — Nie to miałem na myśli. Ci ludzie potrafią zrównać całe osady z ziemią, gdy wykryją w skupisku osób choć jednego buntownika — a już na pewno ich rodziny, bo nie ma drugiego tak przekonującego środka perswazji, jak bliscy w niebezpieczeństwie. — I proszę, nigdy nie bądź zbyt pewna siebie. To dobra cecha, ale nie doceniasz ich; już przez to przechodziłem — powiedziałem z bólem w głosie. Nie czułem potrzeby usprawiedliwiać, że ostatecznie nie puściłem pary z ust — można było przypuszczać, że nie zdradziłbym podobnej informacji, gdybym miał to na sumieniu. Niestety, na nim ciążyło mi życie moich oprawców. — Nie myśl, że ja jestem. Raczej stronię od przemocy, ale wiem, że jeśli będzie to konieczne, zrobimy co w naszej mocy - na miarę możliwości - żeby nie tylko się obronić, ale zapobiec ewentualnym konfliktom — uśmiechnąłem się, żeby wiedziała, że myślimy podobnie.
Nie miałem jej za złe tego zrywu, postąpiłbym tak samo — choć przyjaciele boją się, że w końcu mnie to zabije. Kiedy mówią, że odwaga to głupota, odpowiadam — nadzieja matką głupich; idąc tym tokiem, mogą obwołać mnie mianem najgłupszego lorda i przyjmę je z dumą, bo obie z tych cech stanowią trzon mojej osobowości. Cóż, jakie życie, taka śmierć; wybrałem świadomie swoją drogę i jestem gotów na jej kres. Niestety nie pierwszy raz wyraziłbym hipokryzję, przestrzegając ludzi przed tym, na co sam nie zwracałbym uwagi; uległem jednak jej wpływowi, rzucając jedynie. — No dobra, zrobimy po Twojemu — choć miałem co do tego złe przeczucia.
Ale może niepotrzebnie, bo płomień ogniska, który wyczarowała Aurora, jawił się przed nami mistycznym obrazem, który wprawił mnie w osłupienie i wskazał drogę do pustostanu na uboczu. — To... Ty to zrobiłaś? — spytałem, w zasadzie nie zamykając ust w zdziwieniu. Nie byłem pewien czy to Aurora, czy może wpływ staruszki, która w jakiś sposób komunikowała się z nami bez słów... ale to robiło wrażenie. — Bezpieczne schronienie przy głównej drodze, nie musimy ryzykować wkraczaniem z nią do miasta! Jeśli ta wizja znajduje swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości, możemy ją tam zaprowadzić i sprowadzić pomoc ludzi, którzy się nią zaopiekują — byłem zachwycony, że udało się — zupełnym przypadkiem — wypracować taki kompromis! — Musimy tylko odnaleźć ten strumień. Pewnie jest na mapie — wyciągnąłem ją z plecaka, korzystając z osłony pogodowej, którą wyczarowała dziewczyna; wodząc palcem po okolicznych rejonach, ustaliłem najpierw pobliski punkt charakterystyczny, który mijałem w drodze pod nieoznaczony na mapie sędziwy dąb, a stamtąd dotarłem do wspomnianej rzeki, obierając prosty kierunek do celu. — Mobilicorpus — uniosłem starowinkę zaklęciem, zbierając ze sobą graty i pomagając też Aurorze, żeby nie musiała przerywać swojego Caelum i ruszyliśmy przed siebie.
Wspomnienia wizji, które ukazały się w płomieniach, pozwalały na zlokalizowanie skrótów bez większego wysiłku; wystarczyło podążać z prądem rzeki i wychwytywać charakterystyczne punkty. Dzięki nim w miarę sprawnie udało nam się dotrzeć do starego, zapuszczonego domu, do którego podeszliśmy w miarę ostrożnie. — Zostańcie tutaj, sprawdzę, czy jest bezpiecznie — odstawiłem staruszkę w wyznaczonym przez Aurorę miejscu i ruszyłem w stronę domostwa. — Carpiene — ugh, musiałem ponowić zaklęcie dwa razy, bo nie przyniosło żadnego rezultatu. W końcu uznałem, że najwyraźniej nie ma tu żadnych pułapek, a ja mogę wkroczyć do środka pozornie bezpiecznego domostwa. Przeczesałem jego wnętrze, upewniając się, że w środku nie ma żadnego zagrożenia. Dopiero wtedy wyszedłem i pomogłem pannie Sprout wprowadzić kobietę do wnętrza, układając ją w łóżku mieszczącym się w sypialni na piętrze.
Nie miałem jej za złe tego zrywu, postąpiłbym tak samo — choć przyjaciele boją się, że w końcu mnie to zabije. Kiedy mówią, że odwaga to głupota, odpowiadam — nadzieja matką głupich; idąc tym tokiem, mogą obwołać mnie mianem najgłupszego lorda i przyjmę je z dumą, bo obie z tych cech stanowią trzon mojej osobowości. Cóż, jakie życie, taka śmierć; wybrałem świadomie swoją drogę i jestem gotów na jej kres. Niestety nie pierwszy raz wyraziłbym hipokryzję, przestrzegając ludzi przed tym, na co sam nie zwracałbym uwagi; uległem jednak jej wpływowi, rzucając jedynie. — No dobra, zrobimy po Twojemu — choć miałem co do tego złe przeczucia.
Ale może niepotrzebnie, bo płomień ogniska, który wyczarowała Aurora, jawił się przed nami mistycznym obrazem, który wprawił mnie w osłupienie i wskazał drogę do pustostanu na uboczu. — To... Ty to zrobiłaś? — spytałem, w zasadzie nie zamykając ust w zdziwieniu. Nie byłem pewien czy to Aurora, czy może wpływ staruszki, która w jakiś sposób komunikowała się z nami bez słów... ale to robiło wrażenie. — Bezpieczne schronienie przy głównej drodze, nie musimy ryzykować wkraczaniem z nią do miasta! Jeśli ta wizja znajduje swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości, możemy ją tam zaprowadzić i sprowadzić pomoc ludzi, którzy się nią zaopiekują — byłem zachwycony, że udało się — zupełnym przypadkiem — wypracować taki kompromis! — Musimy tylko odnaleźć ten strumień. Pewnie jest na mapie — wyciągnąłem ją z plecaka, korzystając z osłony pogodowej, którą wyczarowała dziewczyna; wodząc palcem po okolicznych rejonach, ustaliłem najpierw pobliski punkt charakterystyczny, który mijałem w drodze pod nieoznaczony na mapie sędziwy dąb, a stamtąd dotarłem do wspomnianej rzeki, obierając prosty kierunek do celu. — Mobilicorpus — uniosłem starowinkę zaklęciem, zbierając ze sobą graty i pomagając też Aurorze, żeby nie musiała przerywać swojego Caelum i ruszyliśmy przed siebie.
Wspomnienia wizji, które ukazały się w płomieniach, pozwalały na zlokalizowanie skrótów bez większego wysiłku; wystarczyło podążać z prądem rzeki i wychwytywać charakterystyczne punkty. Dzięki nim w miarę sprawnie udało nam się dotrzeć do starego, zapuszczonego domu, do którego podeszliśmy w miarę ostrożnie. — Zostańcie tutaj, sprawdzę, czy jest bezpiecznie — odstawiłem staruszkę w wyznaczonym przez Aurorę miejscu i ruszyłem w stronę domostwa. — Carpiene — ugh, musiałem ponowić zaklęcie dwa razy, bo nie przyniosło żadnego rezultatu. W końcu uznałem, że najwyraźniej nie ma tu żadnych pułapek, a ja mogę wkroczyć do środka pozornie bezpiecznego domostwa. Przeczesałem jego wnętrze, upewniając się, że w środku nie ma żadnego zagrożenia. Dopiero wtedy wyszedłem i pomogłem pannie Sprout wprowadzić kobietę do wnętrza, układając ją w łóżku mieszczącym się w sypialni na piętrze.
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
20 lipca
Las oddychał wilgocią i zapachem liści.
Było już dobrze po południu, kiedy Prima zorientowała się, że przed domem jest trochę zbyt cicho. Że kury wcale nie kłócą się z kozą, że koza wcale nie beczy na owcę, że owca nie wali baranka w sfatygowaną ścianę szopy na narzędzia, że szopa nie skrzypi i nie grozi zawaleniem ― a w końcu ― że ten irytujący dźwięk skrzypiącego drewna wcale nie rozlega się tak naprawdę, a w jej głowie dźwięczy jedynie jego iluzja.
Była w środku gotowania bardzo śmierdzącej zupy ― potrawa bulgotała ostrzegawczo, pokrywa wielkiego sagana tańczyła tak, jak zagrały jej kłęby pary ― kiedy dotarła do niej ta prosta, i straszna zarazem, prawda. Tak jak matka reagująca dopiero na podejrzane milczenie ze strony swoich pociech, tak i Prima reagowała dopiero wtedy, kiedy kury siedziały w kurniku, owca żarła trawę pod drzewkiem, a szopa stała całkowicie nietknięta i nienaruszona. Cisza bowiem, cisza kłująca ostro w uszy, znaczyła, że coś jest mocno nie tak.
A coś “mocno nie tak” zazwyczaj oznaczało, że Stokrotka znowu dała nogę z zagrody.
Czarownica z westchnieniem zamieszała wielką chochlą po raz ostatni i odwiesiła ją na haczyk tuż obok paleniska, wyjrzała przez otwarte okno i srogim spojrzeniem osoby skrajnie niezadowolonej obrzuciła podwórko. Zgodnie z podejrzeniami: koza zniknęła, a postronek leżał smętnie obgryziony, kłujący oczy, godzący w dumę. Prima zacięła wargi w wąską kreskę, podparła się pod boki i już miała obrzucić własną zagrodę spojrzeniem ciskającym pioruny, gromy, żaby i dziesięć plag egipskich, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Obejrzała się przelotnie przez ramię ― kogo diabli niosą? Żeby to tylko nie był znowu Joseph z tym swoim wydętym przez fasolę brzuchem ― i podeszła, nacisnęła klamkę.
― Celine ― rzuciła z autentycznym zaskoczeniem w głosie, a zaraz potem spojrzała z pełną podejrzliwością na klamkę trzymaną w dłoni. Przecież… przecież dopiero co ją, u licha, naprawiła… ― Wejdź, wejdź, nie stój w progu, bo to przynosi pecha ― dodała zaraz i zmarszczyła brwi. Tak to szło? Czy inaczej? Zresztą nie ważne.
― Co cię dzisiaj sprowadza? ― spytała, zaglądając znowu do wiszącego nad paleniskiem sagana. ― Mam nadzieję, że nie męczą cię jakieś koszmary po moim ostatnim kompocie, bo wyobraź sobie, że ta Mathilda, która była tu ostatnim razem ― no wiesz, ta od krowy ― ledwie wczoraj zarzekała mi się, że to nie mógł być napar z rabarbaru, a coś… coś innego ― wyjaśniła, bardzo mądrze zresztą, i sięgnęła po chochlę, zamieszała w garze.
Zupa zachlupotała i zabulgotała, a wraz z kolejnym pękającym bąblem uleciała także niewielka strużka fioletowego dymu. Prima zmarszczyła brwi; szybko, prawie panicznie, złapała słoiczek stojący tuż obok, na krzywym taborecie i jeszcze raz, tym razem uważniej, przeczytała etykietkę.
I wcale jej się nie spodobało to, co przeczytała.
― Na wiszące cycki boskiej Gryzeldy! ― zawołała, łapiąc się za głowę. ― Wychodzimy stąd, Celine, wychodzimy, raz-raz! ― I już była przy półwili, już złapała ją za rękę i pociągnęła na zewnątrz, prosto w rzepę, buraki, ziemniaki i samotnego, bardzo czerwonego maka. ― Kiedy ja to… czemu właściwie… ale dlaczego ten akurat… ― mamrotała pod nosem zawzięcie, pogrążona we własnych rozmyślaniach; szarpnięciem otworzyła furtkę, ta wypadła z zawiasów i runęła na pieczołowicie pielęgnowane truskawki. Zaraz potem, jakby na złość, przez uchylone okno wyleciały kłęby fioletowego dymu, chata zatrzęsła się w posadach, owca zerwała postronek i pognała w las, becząc doniośle.
Prima westchnęła. Ciężko. Bardzo ciężko.
― Wszystko się wali ostatnio, Celine, ja nie wiem… ― szepnęła, tak samo bezradna, co przejęta i dotknęła palcami policzka, pokręciła delikatnie głową. ― Trzeba było tego chłopaka od Smithów z prądem rzeki puścić, zamiast dawać maści na kurzajki, przynajmniej podkarmiłabym szczupaki…
I show not your face but your heart's desire
O brzasku wezwał ją las - kiedy znów przewracała się z boku na bok w barłogu odrzuconej od ciała pościeli, wciąż lepkiej od potu po przypomnieniu dawno niewidzianego koszmaru. Czasem wierzyła, że to wszystko było już za nią, że pamięć ozdrowiała na tyle, by dotrzymać kroku stopom mknącym naprzód w dół życiowej drogi, ale wystarczyły chwile takie jak ta, skąpane w atramentowym kolorze nieba roziskrzonego blaskiem komety, by los ponownie postawił ją do pionu. To, że nie mówiła o doświadczeniach z Tower nie oznaczało, że się nie wydarzyły, ani że więcej nie wrócą, by ostrzyć na nią szpony, gdy poczuje się zbyt pewnie.
Zbudzona, właściwie przemocą wyrwana ze snu, półwila czuła w każdym mięśniu, że odpoczynek już więcej tej nocy nie nadejdzie, wpatrywała się więc w kameleona drzemiącego na liściu rośliny stojącej w donicy przy oknie, liczyła nitki wystające ze szwu poduszki, rozpaliła nawet światło zaklęciem, żeby przeczytać fragment nowego romansu - jednak jej dusza domagała się inności. Szlak pragnień prowadził do znajomej krainy. Zawsze była w stanie odnaleźć tam spokój, niezależnie od okoliczności; napisała więc kartkę dla Elrica i Percy'ego, którą zostawiła w kuchni na stołowym blacie, na wypadek gdyby zbudzili się przed jej powrotem, a potem teleportowała się w zieleń gajów Lancashire.
Celine nie była zdolna powiedzieć jak długo wędrowała po omszałej polanie, trzymając w dłoniach buty. Najpierw przechadzała się między ścianą drzew, a później, jakby niesiona melodią wygrywaną przez naturę, którą czuła wokół siebie tak wyraźnie, tak jaskrawo, tańczyła, wspinała się na palce, wirowała, podążała za wiatrem. Bosa skóra przesuwała się po miękkiej powierzchni zroszonej porankiem, w ten sposób chłodząc gorąc, który rozpalił w niej tamten przeklęty koszmar. Przestała liczyć czas. Promienie słońca migotały nad jej głową, a kiedy gałązki i kawałki szyszek zaczęły drażnić podeszwy stóp, w końcu pochyliła się, żeby ubrać brązowe sandały. Z miejsca, w którym się znalazła, było już niedaleko do chaty cioci Primy. Trafiła tam bez problemu, przyjemnie zmęczona po długim tańcu na świeżym powietrzu; niedospanie namalowało pod jej oczyma wstęgi w barwie bladej purpury, ale nawet one chyba, stety bądź nie, nie byłyby w stanie odjąć jej uroku.
Zapukała do drzwi frontowych, przyzwyczajona do wejścia do środka zaraz po tym geście - chwyciła za klamkę, gotowa nacisnąć ją bez czekania na zaproszenie, tyle że... klamka została jej w dłoni, a drzwi ani drgnęły. Zaskoczona Celine zamrugała i spojrzała w dół, na chłodny metal zaciśnięty pomiędzy palcami, nie zdążywszy zareagować, zanim wrota prowadzące do fantazyjnej przestrzeni ciotki uchyliły się zamaszyście i stanęła w nich ona sama.
Prima. Sroga, skołowana, podobnie zdumiona. Kochana Prima.
- To samo odpadło - usprawiedliwiła się natychmiast i zamachała trzymaną przez siebie klamką, zgrabnie przeskoczyła potem przez próg, ruszając za kobietą jak młode koźlę goniące sarnę w obawie, że ta zniknie za drzewem i nigdy więcej nie wróci. Na jej twarzy zdążył rozkwitnąć pogodny uśmiech, stęskniony, szczery i ciepły - uśmiech, który poddał się wślizgującemu się przez jej kręgosłup chłodowi na dźwięk zadanego pytania. Kompot? Miałby odpowiadać za nie kompot? Faktycznie dziwnie czuła się po ostatniej wizycie u Primy, ale zrzuciła to na karb podejrzanie wyglądającej potrawki, nie tego, co do niej popijały. - Właściwie to... Nie mogłam spać, ale to na pewno nie dlatego. Tylko dzisiaj. Może podpadłam księżycowi? Tutaj powietrze jest inne, lżejsze, przyszłam trochę go powdychać, a później pomyślałam, że przy okazji też cię odwiedzę. Pierwsze pianie koguta chyba za nami. Musiałaś już nie spać - zmusiła się do kolejnego uśmiechu, który odegnałby wspomnienie setek, tysięcy koszmarnych dłoni wyłaniających się z ciemności, przylegających do każdego centymetra jej ciała tak mocno, że aż rozrywały skórę. - Jesteś zajęta? - spytała i zbliżyła się z nadzieją, że zajrzy przez ramię Primy do kotła, przy którym tak pieczołowicie się uwijała, ale los odebrał jej tę możliwość, nakazując za to niezrozumiałą ewakuację. Półwila zmarszczyła brwi, pozwoliwszy prawie wyszarpać się na zewnątrz za rękę, gdzie oszołomione, zamglone spojrzenie sięgnęło opuszczonego w pośpiechu domu. Prima wydawała się niewzruszona nawet tym, że deptały jej warzywniak, choć ten był dla niej świętością; uważna na to Celine zręcznie manewrowała wokół roślin, by żadnej z niej nie zmiażdżyć. - Co się dzieje?! - spytała przejęta, najgorsze myśli cisnęły się do głowy, szmalcownicy, strażnicy więzienni, bezimienni mężczyźni szukający łatwego lokum i spiżarki do splądrowanie. Mamrotanie kobiety wcale nie koiło spiętrzonych nagle domysłów, półwila przycisnęła ręce do piersi, jakby w ten sposób wznosząc przed sobą tarczę. - Ktoś tam...
Nie dokończyła, nie zdążyła. Uchylone okno wypluło kłąb purpurowego dymu, z wnętrza dobiegło przeraźliwe łupnięcie zaakompaniowane przez beczenie owcy wyzwolonej od sznura i czującej w pokrywającej ją wełnie oddech wolności. Trzasnęło też drewno, ale to zarejestrowała już z opóźnieniem na widok furtki, która upadła na ziemię, wyrwana z przyrdzewiałych zawiasów.
Przeszywające ją zimno odeszło dopiero gdy zrozumiała, że za wybuch odpowiadała sama Prima, nie napastnicy czający się w cieniach.
- Jakiego Smitha? - życie uczyło, żeby nie próbować doszukiwać się spójnej logiki w słowach Primy, jednak w obliczu katastrofy wznieconej w fioletowej mgławicy zdawała się o tym zapomnieć. - Następnym razem przyprowadzę ze sobą Elliego, ciociu, on wszystko ci naprawi. Bramki, ogrodzenia i tę klamkę - zorientowała się dopiero, że wciąż trzymała ją w dłoni. - Ale co tam się stało? Czy to był... sabotaż? - zmrużyła oczy, które błysnęły dramatycznie. Lubiła to, pogrążanie się w fantazjach, które Prima miała tendencję brać zbyt poważnie na kilka ułamków sekund, podczas których bawiły się niemalże jak dzieci. Obróciła się i spojrzała przez ramię na przestrzeń między drzewami, gdzie czmychnęła owca, wzdychnąwszy cicho. - Hermenegilda sama nie wróci do domu, nie pamięta drogi. Chodź - mocniej ujęła dłoń starszej czarownicy i tym razem pociągnęła ją za sobą w głębinę zieleni. Słońce dokazujące z nieboskłonu przenikało przez ciasne korony drzew jedynie chudymi refleksami, które w biegu to raziły, to znikały, bawiąc się z ludzkim wzrokiem.
Zbudzona, właściwie przemocą wyrwana ze snu, półwila czuła w każdym mięśniu, że odpoczynek już więcej tej nocy nie nadejdzie, wpatrywała się więc w kameleona drzemiącego na liściu rośliny stojącej w donicy przy oknie, liczyła nitki wystające ze szwu poduszki, rozpaliła nawet światło zaklęciem, żeby przeczytać fragment nowego romansu - jednak jej dusza domagała się inności. Szlak pragnień prowadził do znajomej krainy. Zawsze była w stanie odnaleźć tam spokój, niezależnie od okoliczności; napisała więc kartkę dla Elrica i Percy'ego, którą zostawiła w kuchni na stołowym blacie, na wypadek gdyby zbudzili się przed jej powrotem, a potem teleportowała się w zieleń gajów Lancashire.
Celine nie była zdolna powiedzieć jak długo wędrowała po omszałej polanie, trzymając w dłoniach buty. Najpierw przechadzała się między ścianą drzew, a później, jakby niesiona melodią wygrywaną przez naturę, którą czuła wokół siebie tak wyraźnie, tak jaskrawo, tańczyła, wspinała się na palce, wirowała, podążała za wiatrem. Bosa skóra przesuwała się po miękkiej powierzchni zroszonej porankiem, w ten sposób chłodząc gorąc, który rozpalił w niej tamten przeklęty koszmar. Przestała liczyć czas. Promienie słońca migotały nad jej głową, a kiedy gałązki i kawałki szyszek zaczęły drażnić podeszwy stóp, w końcu pochyliła się, żeby ubrać brązowe sandały. Z miejsca, w którym się znalazła, było już niedaleko do chaty cioci Primy. Trafiła tam bez problemu, przyjemnie zmęczona po długim tańcu na świeżym powietrzu; niedospanie namalowało pod jej oczyma wstęgi w barwie bladej purpury, ale nawet one chyba, stety bądź nie, nie byłyby w stanie odjąć jej uroku.
Zapukała do drzwi frontowych, przyzwyczajona do wejścia do środka zaraz po tym geście - chwyciła za klamkę, gotowa nacisnąć ją bez czekania na zaproszenie, tyle że... klamka została jej w dłoni, a drzwi ani drgnęły. Zaskoczona Celine zamrugała i spojrzała w dół, na chłodny metal zaciśnięty pomiędzy palcami, nie zdążywszy zareagować, zanim wrota prowadzące do fantazyjnej przestrzeni ciotki uchyliły się zamaszyście i stanęła w nich ona sama.
Prima. Sroga, skołowana, podobnie zdumiona. Kochana Prima.
- To samo odpadło - usprawiedliwiła się natychmiast i zamachała trzymaną przez siebie klamką, zgrabnie przeskoczyła potem przez próg, ruszając za kobietą jak młode koźlę goniące sarnę w obawie, że ta zniknie za drzewem i nigdy więcej nie wróci. Na jej twarzy zdążył rozkwitnąć pogodny uśmiech, stęskniony, szczery i ciepły - uśmiech, który poddał się wślizgującemu się przez jej kręgosłup chłodowi na dźwięk zadanego pytania. Kompot? Miałby odpowiadać za nie kompot? Faktycznie dziwnie czuła się po ostatniej wizycie u Primy, ale zrzuciła to na karb podejrzanie wyglądającej potrawki, nie tego, co do niej popijały. - Właściwie to... Nie mogłam spać, ale to na pewno nie dlatego. Tylko dzisiaj. Może podpadłam księżycowi? Tutaj powietrze jest inne, lżejsze, przyszłam trochę go powdychać, a później pomyślałam, że przy okazji też cię odwiedzę. Pierwsze pianie koguta chyba za nami. Musiałaś już nie spać - zmusiła się do kolejnego uśmiechu, który odegnałby wspomnienie setek, tysięcy koszmarnych dłoni wyłaniających się z ciemności, przylegających do każdego centymetra jej ciała tak mocno, że aż rozrywały skórę. - Jesteś zajęta? - spytała i zbliżyła się z nadzieją, że zajrzy przez ramię Primy do kotła, przy którym tak pieczołowicie się uwijała, ale los odebrał jej tę możliwość, nakazując za to niezrozumiałą ewakuację. Półwila zmarszczyła brwi, pozwoliwszy prawie wyszarpać się na zewnątrz za rękę, gdzie oszołomione, zamglone spojrzenie sięgnęło opuszczonego w pośpiechu domu. Prima wydawała się niewzruszona nawet tym, że deptały jej warzywniak, choć ten był dla niej świętością; uważna na to Celine zręcznie manewrowała wokół roślin, by żadnej z niej nie zmiażdżyć. - Co się dzieje?! - spytała przejęta, najgorsze myśli cisnęły się do głowy, szmalcownicy, strażnicy więzienni, bezimienni mężczyźni szukający łatwego lokum i spiżarki do splądrowanie. Mamrotanie kobiety wcale nie koiło spiętrzonych nagle domysłów, półwila przycisnęła ręce do piersi, jakby w ten sposób wznosząc przed sobą tarczę. - Ktoś tam...
Nie dokończyła, nie zdążyła. Uchylone okno wypluło kłąb purpurowego dymu, z wnętrza dobiegło przeraźliwe łupnięcie zaakompaniowane przez beczenie owcy wyzwolonej od sznura i czującej w pokrywającej ją wełnie oddech wolności. Trzasnęło też drewno, ale to zarejestrowała już z opóźnieniem na widok furtki, która upadła na ziemię, wyrwana z przyrdzewiałych zawiasów.
Przeszywające ją zimno odeszło dopiero gdy zrozumiała, że za wybuch odpowiadała sama Prima, nie napastnicy czający się w cieniach.
- Jakiego Smitha? - życie uczyło, żeby nie próbować doszukiwać się spójnej logiki w słowach Primy, jednak w obliczu katastrofy wznieconej w fioletowej mgławicy zdawała się o tym zapomnieć. - Następnym razem przyprowadzę ze sobą Elliego, ciociu, on wszystko ci naprawi. Bramki, ogrodzenia i tę klamkę - zorientowała się dopiero, że wciąż trzymała ją w dłoni. - Ale co tam się stało? Czy to był... sabotaż? - zmrużyła oczy, które błysnęły dramatycznie. Lubiła to, pogrążanie się w fantazjach, które Prima miała tendencję brać zbyt poważnie na kilka ułamków sekund, podczas których bawiły się niemalże jak dzieci. Obróciła się i spojrzała przez ramię na przestrzeń między drzewami, gdzie czmychnęła owca, wzdychnąwszy cicho. - Hermenegilda sama nie wróci do domu, nie pamięta drogi. Chodź - mocniej ujęła dłoń starszej czarownicy i tym razem pociągnęła ją za sobą w głębinę zieleni. Słońce dokazujące z nieboskłonu przenikało przez ciasne korony drzew jedynie chudymi refleksami, które w biegu to raziły, to znikały, bawiąc się z ludzkim wzrokiem.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Neutralni
― Zdaje się, że podpadliśmy całemu niebu i wszystkim ciałom niebieskim ― mruknęła zamyślona i przelotnie zerknęła przez okno. Las był gęsty, ale w okolicy chaty jakby rzedł, przepuszczał więcej słońca, było widać skrawki nieba. A wraz z nim przeklętą kometę, która zawisła nad Anglią jak omen, przynosząc tyle samo złego, co dobrego. ― Ale to nic ― dodała po chwili z uśmiechem, nie chcąc niepokoić Celine. Jeszcze tego brakowało, męczyć biedną duszkę, kiedy tyle miała za sobą.
― W istocie, nie spałam ― potaknęła, ściągając chochlę z haczyka i zamieszała nią w saganie. Trzy razy w lewo, raz w prawo, dwa w lewo, trzy w prawo. A potem pięć stuknięć o krawędź gara, bo inaczej się nie uda. ― Ale to dlatego, że nikt nie walił baranków w ścianę i hałasu nie było, a bez hałasu to nie spanie wcale, bo i irytować się nie ma na kogo ― stwierdziła marudnym tonem, bo jak koza z owcą były i dokazywały ile wlezie, to myślała o tym, czy aby na pewno nie przydałoby jej się bardziej mięso na potrawkę; z kolei, kiedy doskwierała cisza, kiedy w gamie dźwięków przeważało bulgotanie zawartości kotła lub szum drzew, Prima narzekała na to, że jest za cicho.
A wiadomo, że jak cicho, to od razu podejrzanie.
― Co? ― rzuciła roztargniona przez ramię, bardziej skupiona na saganie niż na gościu. ― A, nie, to tylko zupa. Bo widzisz, odkąd narobiłam staremu dziadowi ― no wiesz, tam, z tej wioski pod lasem ― maści na bolące żebra, to schodzą się tu do mnie jakieś dziwy i pytają: dobrodziejko, macie co na strzykanie w kolanie? A na humory żołądka cosik się znajdzie? No i mówię im, że to zależy wszystko, bo połowa sukcesu w leczeniu choroby to chęć wyzdrowienia. Pytam tedy: a gotowi jesteście wyzdrowieć? Potrzebne wam to do czego? Bo jak na moje, to równie dobrze i wygodnie to chorym być, zwłaszcza, jak żona skacze wokół takiego i na każde zawołanie rosołu robi… ― mamrotała dalej, zapadając się coraz głębiej w poplątane ścieżki lokalnych historii, których Celine mogła nie znać. Primie nie przeszkadzało to jednak w snuciu opowieści dalej, łącząc ze sobą kolejne wątki, bo oto w historii o maściach, lekach i chorobach ogólnie pojętych, nagle pojawił się temat sukienki zdobionej skrzydełkami żuków albo chrząszczy, o której Prima usłyszała od jakiejś strojnej czarownicy zarzekającej się, że kociołek to najlepszy środek transportu, a miotła to przeżytek.
Potok słów przerwała dopiero równie nagła, co konieczna, ewakuacja. Uciekły przez ogród, do rozwalającej się furtki, a pochłonięta własnym światem Prima dopiero teraz wychwyciła czający się w ruchach Celine niepokój, przejęcie kładące się cieniem w oczach.
― Och, to nic takiego ― zapewniła z miejsca, otwierając ramiona. ― Chodź no tu do mnie, uściskaj cioteczkę.
― Tak się dzieje, kiedy ma się nieporządek na stanowisku pracy ― wyjaśniła spokojnie, pogodnie, bo przecież nie było się czego bać. No, prawie nie było, bo przecież czające się przy rzece bobry to nie były przelewki, podobnie jak ich ta zakichana tama.
― Jakiego Smitha? ― zdziwiła się; była niemalże pewna, że o tej historii już mówiła. Albo może jednak nie?... ― Był tu jeden taki ― w zasadzie to matka jego, nie on sam ― i mówi mnie: olaboga, ale kurzajka męczy syneczka mojego, dajcie coś, dobrodziejko, poradźcie, bo on taki biedny, jak nie wiem co. No i ja przecież jej nie wróg, prawda, to nawarzyłam maści, zrobiłam napar i mówię jej: smarujcie co cztery godziny, aż chochlik zniknie i chłopak będzie jak nów!... ― Prima pochyliła się, podniosła furtkę i spróbowała założyć ją z powrotem na zawiasy, ale nic z tego nie wyszło; po chwili namysłu oparła ją więc o płot w nadziei na to, że nikt nie wtargnie jej do ogródka. Ślimaki takie na przykład, okropne stworzenia, prawie tak samo okropne, jak gołębie. Fuj!
― O czym ja?... A tak, no i Smithowa wraca za dni parę i skarży się, że maść wcale nie pomogła i chochlik nie zniknął. No to ja jej na to… ― mówiła dalej, przywołując kolejne szczegóły zgoła absurdalne i nie mające z pozoru związku z historią, a przejęta przy tym była tak, jakby co najmniej trafiło im się złote runo tuż pod nogami, ledwie parę kroków od domu.
― Że co? Sabotaż? ― parsknęła i machnęła lekceważąco dłonią. ― Jaki tam sabotaż, pod kontrolą wszystko mam. Tylko nieporządek się trafił. Zdecydowanie zbyt duży nieporządek w stosunku do porządku. Zapamiętaj, duszko: na stanowisku pracy zawsze musi być porządek!
― Elliego? ― Ściągnęła na moment brwi, zastukała palcem w policzek. ― Tak, tak, przydałby mi się, może poradziłby coś na te ślimaki…
Dała się pociągnąć w głąb lasu, nie protestowała, choć prawda była taka, że zdążyła już zapomnieć o biednej Hermenegildzie i tym, co może na nią czekać w trzewiach puszczy. Może trafi na ten straszny, mały cmentarzyk na północ stąd? A może trafi do wielkiego dębu, gdzie czasem gromadzili się jacyś czarodzieje by świętować różne rzeczy? Nie miała pojęcia. Ale ścieżka, którą wybrała Celine ładnie wyglądała w chłodnym świetle i półcieniach, więc Prima wzięła to za dobry znak. Dobrze wyglądająca droga to połowa sukcesu.
― Dobrze byłoby znaleźć też Stokrotkę, ale nawet nie wiem w którą stronę pobiegła ― westchnęła zmartwiona. Uparta koza czasem doprowadzała ją do szału, ale bez kozy to nie byłoby już to samo. ― Powinnam chyba kupić im obu po miedzianym dzwonku, przynajmniej prościej byłoby ich szukać.
Szły dalej, coraz głębiej w las. Minęły starego buka, tego, który wyróżniał się kolorowymi wstążkami przywiązanymi do gałązek, potem przeszły przez morze zielonych, wilgotnych paproci. Chłodne liście przemykały Primie pod palcami, pozostawiając na nich ślady porannej rosy; szeleściły i szemrały, czy to pod wpływem dotyku, czy kolejnych podmuchów lekkiego wiatru.
Było spokojnie. Cicho i spokojnie.
I wiadomo, że to najlepszy moment, by coś napsuć. Zatem:
k1 ― gdzieś w oddali słychać bardzo charakterystyczne, chrumczące odgłosy, przywodzące na myśli dzika. Prima przystaje wpół kroku i bardzo stanowczo stara się odciągnąć Celine w inną stronę, na ścieżkę pachnącą rzecznym mułem;
k2 ― na pniu ściętego drzewa leży czaszka. Całkiem zwykła, jak mogłoby się wydawać, całkiem niepozorna. Duża trochę, bo to czaszka konia, ale nic nie wskazywałoby na to, że jest z nią coś nie tak. Prima klaszcze w dłonie z zadowoleniem i obwieszcza Celine, że wszędzie jej szukała;
k3 ― kolorowych wstążek przywiązanych do gałązek jest coraz więcej i więcej, tworzą nową, nieznaną ścieżkę. Przez szum drzew i odgłosy lasu przesącza się wybijany na bębnie rytm; jest bardzo cichy i słaby, ale jeśli umilkną obie ― będą w stanie go usłyszeć.
― W istocie, nie spałam ― potaknęła, ściągając chochlę z haczyka i zamieszała nią w saganie. Trzy razy w lewo, raz w prawo, dwa w lewo, trzy w prawo. A potem pięć stuknięć o krawędź gara, bo inaczej się nie uda. ― Ale to dlatego, że nikt nie walił baranków w ścianę i hałasu nie było, a bez hałasu to nie spanie wcale, bo i irytować się nie ma na kogo ― stwierdziła marudnym tonem, bo jak koza z owcą były i dokazywały ile wlezie, to myślała o tym, czy aby na pewno nie przydałoby jej się bardziej mięso na potrawkę; z kolei, kiedy doskwierała cisza, kiedy w gamie dźwięków przeważało bulgotanie zawartości kotła lub szum drzew, Prima narzekała na to, że jest za cicho.
A wiadomo, że jak cicho, to od razu podejrzanie.
― Co? ― rzuciła roztargniona przez ramię, bardziej skupiona na saganie niż na gościu. ― A, nie, to tylko zupa. Bo widzisz, odkąd narobiłam staremu dziadowi ― no wiesz, tam, z tej wioski pod lasem ― maści na bolące żebra, to schodzą się tu do mnie jakieś dziwy i pytają: dobrodziejko, macie co na strzykanie w kolanie? A na humory żołądka cosik się znajdzie? No i mówię im, że to zależy wszystko, bo połowa sukcesu w leczeniu choroby to chęć wyzdrowienia. Pytam tedy: a gotowi jesteście wyzdrowieć? Potrzebne wam to do czego? Bo jak na moje, to równie dobrze i wygodnie to chorym być, zwłaszcza, jak żona skacze wokół takiego i na każde zawołanie rosołu robi… ― mamrotała dalej, zapadając się coraz głębiej w poplątane ścieżki lokalnych historii, których Celine mogła nie znać. Primie nie przeszkadzało to jednak w snuciu opowieści dalej, łącząc ze sobą kolejne wątki, bo oto w historii o maściach, lekach i chorobach ogólnie pojętych, nagle pojawił się temat sukienki zdobionej skrzydełkami żuków albo chrząszczy, o której Prima usłyszała od jakiejś strojnej czarownicy zarzekającej się, że kociołek to najlepszy środek transportu, a miotła to przeżytek.
Potok słów przerwała dopiero równie nagła, co konieczna, ewakuacja. Uciekły przez ogród, do rozwalającej się furtki, a pochłonięta własnym światem Prima dopiero teraz wychwyciła czający się w ruchach Celine niepokój, przejęcie kładące się cieniem w oczach.
― Och, to nic takiego ― zapewniła z miejsca, otwierając ramiona. ― Chodź no tu do mnie, uściskaj cioteczkę.
― Tak się dzieje, kiedy ma się nieporządek na stanowisku pracy ― wyjaśniła spokojnie, pogodnie, bo przecież nie było się czego bać. No, prawie nie było, bo przecież czające się przy rzece bobry to nie były przelewki, podobnie jak ich ta zakichana tama.
― Jakiego Smitha? ― zdziwiła się; była niemalże pewna, że o tej historii już mówiła. Albo może jednak nie?... ― Był tu jeden taki ― w zasadzie to matka jego, nie on sam ― i mówi mnie: olaboga, ale kurzajka męczy syneczka mojego, dajcie coś, dobrodziejko, poradźcie, bo on taki biedny, jak nie wiem co. No i ja przecież jej nie wróg, prawda, to nawarzyłam maści, zrobiłam napar i mówię jej: smarujcie co cztery godziny, aż chochlik zniknie i chłopak będzie jak nów!... ― Prima pochyliła się, podniosła furtkę i spróbowała założyć ją z powrotem na zawiasy, ale nic z tego nie wyszło; po chwili namysłu oparła ją więc o płot w nadziei na to, że nikt nie wtargnie jej do ogródka. Ślimaki takie na przykład, okropne stworzenia, prawie tak samo okropne, jak gołębie. Fuj!
― O czym ja?... A tak, no i Smithowa wraca za dni parę i skarży się, że maść wcale nie pomogła i chochlik nie zniknął. No to ja jej na to… ― mówiła dalej, przywołując kolejne szczegóły zgoła absurdalne i nie mające z pozoru związku z historią, a przejęta przy tym była tak, jakby co najmniej trafiło im się złote runo tuż pod nogami, ledwie parę kroków od domu.
― Że co? Sabotaż? ― parsknęła i machnęła lekceważąco dłonią. ― Jaki tam sabotaż, pod kontrolą wszystko mam. Tylko nieporządek się trafił. Zdecydowanie zbyt duży nieporządek w stosunku do porządku. Zapamiętaj, duszko: na stanowisku pracy zawsze musi być porządek!
― Elliego? ― Ściągnęła na moment brwi, zastukała palcem w policzek. ― Tak, tak, przydałby mi się, może poradziłby coś na te ślimaki…
Dała się pociągnąć w głąb lasu, nie protestowała, choć prawda była taka, że zdążyła już zapomnieć o biednej Hermenegildzie i tym, co może na nią czekać w trzewiach puszczy. Może trafi na ten straszny, mały cmentarzyk na północ stąd? A może trafi do wielkiego dębu, gdzie czasem gromadzili się jacyś czarodzieje by świętować różne rzeczy? Nie miała pojęcia. Ale ścieżka, którą wybrała Celine ładnie wyglądała w chłodnym świetle i półcieniach, więc Prima wzięła to za dobry znak. Dobrze wyglądająca droga to połowa sukcesu.
― Dobrze byłoby znaleźć też Stokrotkę, ale nawet nie wiem w którą stronę pobiegła ― westchnęła zmartwiona. Uparta koza czasem doprowadzała ją do szału, ale bez kozy to nie byłoby już to samo. ― Powinnam chyba kupić im obu po miedzianym dzwonku, przynajmniej prościej byłoby ich szukać.
Szły dalej, coraz głębiej w las. Minęły starego buka, tego, który wyróżniał się kolorowymi wstążkami przywiązanymi do gałązek, potem przeszły przez morze zielonych, wilgotnych paproci. Chłodne liście przemykały Primie pod palcami, pozostawiając na nich ślady porannej rosy; szeleściły i szemrały, czy to pod wpływem dotyku, czy kolejnych podmuchów lekkiego wiatru.
Było spokojnie. Cicho i spokojnie.
I wiadomo, że to najlepszy moment, by coś napsuć. Zatem:
k1 ― gdzieś w oddali słychać bardzo charakterystyczne, chrumczące odgłosy, przywodzące na myśli dzika. Prima przystaje wpół kroku i bardzo stanowczo stara się odciągnąć Celine w inną stronę, na ścieżkę pachnącą rzecznym mułem;
k2 ― na pniu ściętego drzewa leży czaszka. Całkiem zwykła, jak mogłoby się wydawać, całkiem niepozorna. Duża trochę, bo to czaszka konia, ale nic nie wskazywałoby na to, że jest z nią coś nie tak. Prima klaszcze w dłonie z zadowoleniem i obwieszcza Celine, że wszędzie jej szukała;
k3 ― kolorowych wstążek przywiązanych do gałązek jest coraz więcej i więcej, tworzą nową, nieznaną ścieżkę. Przez szum drzew i odgłosy lasu przesącza się wybijany na bębnie rytm; jest bardzo cichy i słaby, ale jeśli umilkną obie ― będą w stanie go usłyszeć.
I show not your face but your heart's desire
The member 'Ain Eingarp' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
- Wciąż się tak tłuką? - usta Celine samoistnie ułożyły się w uśmiechu. Podobało się jej życie prowadzone przez ekscentryczną cioteczkę, bliskość, którą kobieta utrzymywała z naturą, świeżość gajowych zapachów otaczających zewsząd jej małą, lisią chatkę. Nie zastanawiała się nad tym, czy w lesie żyło się bezpieczniej niż w miasteczkach albo na wsiach, w swoim naiwnym przekonaniu wierzyła po prostu, że do miejsc takich jak to nie trafiało się przypadkiem, a tylko ten mógłby nakierować kroki nieznajomych, źle życzących czarodziejów lub mugoli na trop primowego królestwa. Zaszyła się tutaj w głuszy i otoczyła utkanym z mchu dywanem bezpieczeństwa. Czy okupiła to odrobiną zdrowego rozsądku i nienaruszalnością wszystkich klepek? Być może, ale była Lovegoodem, mieli to przecież we krwi.
Potok słów wylał się z gardła czarownicy i półwila zmarszczyła brwi, dokładając wszystkich możliwych sobie starań, żeby nadążać za ich rwącym nurtem. Opowieść, barwna i chaotyczna, obfitowała w niesprecyzowane miejscowości i zamglone postaci, skręcała czasem w rozwidlenia dygresji i podążała śladem prowadzącym donikąd, ale Celine ani na moment nie przerwała Primie w wyjaśnieniu, wierząc chyba, że wraz z epilogiem zrozumie więcej. Nie zrozumiała.
- Czyli ten pan nie chce wyzdrowieć, bo mu tak wygodnie. Strasznie to nieuprzejme względem żony, która na pewno się o niego martwi. Ale może dzięki temu przypomnieli sobie smak miłości i czułości? - podsumowała z westchnieniem i wsparła ręce na biodrach. Uwaga, troska, słodka trucizna, narkotyk, którego tak trudno było się wyrzec. Po części rozumiała starszego mężczyznę, który wybierał tkwienie w cierniach choroby, byle jak najdłużej cieszyć się pełną miłości opieką małżonki. Chciała dopytać o więcej szczegółów, na wypadek gdyby ich garść mogła rzucić nowe światło na nieco zagmatwaną oś fabularną, jednak właśnie wtedy, gdy jej ciekawość wzbijała się w przestworza, los zdecydował się pokrzyżować im plany za pomocą wybuchu i purpurowych oparów dobiegających ze środka przez otwarte okna.
Zainteresowanie zastąpił strach. Podekscytowanie - ziarno paniki wciśnięte w żyzną glebę.
Z szeroko otwartymi oczyma patrzyła na ciocię, słuchając jej wyjaśnień; tylko czy Prima mogła mieć co do nich pewność? Siewcą chaosu był ledwie nieporządek, nic więcej? Z dudniącym w piersi sercem kiwnęła głową i zbliżyła się do czarownicy, obejmując ją chudymi ramionami. Były niemalże równego wzrostu, ale to nie przeszkadzało jej oprzeć na chwilę czoła na barku kobiety, wtulić się w znajome ciepło, wychwycić nozdrzami nieodłączne jej zapachy sosnowych igieł, drewna i dymu. Cofając się o krok, wyglądała już spokojniej; twarz na nowo nabrała kolorów, oczy przestały strzelać na boki w poszukiwaniu źródła zagrożenia, na usta powrócił uśmiech.
Smith, ona, maść, nie, jednak Smithowa, wszystko już jasne. W mig zapomniała o troskach, które jeszcze chwilę wcześniej zacisnęły się na jej sercu, po raz kolejny wciągnięta w wir świata Primy, ten fantazyjny, abstrakcyjny tunel rzadko kiedy prowadzący dokądkolwiek - uśmiechnęła się szerzej, szczerze, znów przylgnąwszy do boku czarownicy, kiedy ta usiłowała zawiesić wyważoną furtkę na zdezelowanych zawiasach.
- Tęskniłam, ciociu - podsumowała szeptem słodkim jak miód, po czym zsunęła dłonie w dół ramion Primy i porwała ją za sobą do krótkiego, płynnego obrotu wokół ich teraz wspólnej osi. - Ellie zawsze ma porządek na stanowisku pracy, może powinniście o tym porozmawiać. Zdradziłby ci swoje tajemnice - rzuciła z figlarnym błyskiem w oku, przekrzywiwszy głowę na wspomnienie ślimaków. - A co z nimi? Wzięły twoje warzywniaki we władanie? Też mamy ich trochę w Dolinie. Widziałam nawet ślimaka bez muszli, w pierwszej chwili myślałam, że to glutek - pogodnie wzruszyła ramionami. Nie wszystkie zwierzęta były piękne, ale większość jej nie brzydziła tak długo, jak nie musiała stykać się z nimi bezpośrednio i takie właśnie ślimaki były jednym przykładem. Innym były szczury, aczkolwiek od nich ciężej było uciec niż od powolnych, leniwych glutków.
- Albo sprawić im w prezencie lepsze zagrody. Mówię ci, Ellie chętnie pomoże - obiecała w jego zastępstwie, szczerze przekonana, że starszy brat nie zawaha się ani chwili. Był uczynny, życzliwy, nadwyrężał się kosztem innych, by wspierać, gdy było to potrzebne; nawet Percy'ego nie zostawił w potrzebie. Może nie będzie zachwycony tym, że wrobiła go w nowy obowiązek, ale nie odmówi.
Spojrzenie Celine co rusz zatrzymywało się na wstążkach przywiązanych do gałęzi mijanych drzew. Ich kolory mieniły się wszystkimi barwami tęczy, niektóre wciąż były jaskrawe i nowe, inne wyblakły, wypłowiały na słońcu; panował między nimi pozorny chaos, lecz nie mogła oprzeć się wrażeniu, że na dnie tego szaleństwa, jak i szaleństwa Primy, kryła się metoda.
- Do czego one służą? Tak znajdujesz drogę? - zagadnęła podczas pogoni za owcą, wskazując na wstęgi łaskotane przez senne powiewy wiatru. Las był tu gęsty, nie przepuszczał między zielonymi koronami zbyt dużo oddechów powietrza, decydując o swoim terytorium kapryśnie i władczo. Miał do tego prawo. Zatrzymała się dopiero na niespodziewany widok, który wychynął za kilka przemierzonych metrów - szeroki pień równo ściętego drzewa podtrzymywał żółtawą czaszkę dużego zwierzęcia, które na pierwszy rzut oka przypominało jej konia. Zwykłego? Czy może aetonana albo abraksana? Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie jej staranne ułożenie w samym centrum sękatej drewnianej powierzchni, jakby krył się za tym głębszy plan. Półwila zmarszczyła brwi na dźwięk klaśnięcia i słów cioci, patrząc na nią ni to podejrzliwie, ni z absolutnym, przejmującym zdumieniem.
- Jak to szukałaś? To ją zgubiłaś? Czaszkę? Ale... To skąd się tu wzięła? Nie mogła przyjść tu sama - zauważyła, brakowało jej reszty szkieletu, masy mięśniowej i wszelkich wnętrzności, o których niespecjalnie chciała myśleć. Celine zbliżyła się do pnia na palcach, ostrożna, lekka i zgrabna, pochylona lekko w kierunku kostnego czerepu o pustych oczodołach, wysunęła też dłoń w jego kierunku i zatrzymała palec wskazujący w odległości nie więcej niż kilku cali od jego czoła. - Może to pan Smith ją dla ciebie tu zostawił? - podsunęła z nagłym, romantycznym olśnieniem.
Tymczasem w tle...
k1 - z oddali dobiega nas odgłos głośnego owczego beczenia oraz wiązanka siarczystych przekleństw wypowiadanych niskim, męskim głosem. mieszkaniec pobliskiej wsi wyruszył w odwiedziny do primy po mikstury i zdaje się, że natrafił na naszą zgubę
k2 - najpierw słyszymy szum liści, potem odgłosy kopyt uderzających o ziemię, aż nagle hermenegilda wypada z zarośli i biegnie w kierunku pnia, na którym spoczywa końska czaszka, jakby opętała ją nieokreślona złość
k3 - słyszymy tylko śpiew ptaków, do którego po chwili dołącza donośny rechot kilku ropuch z bliżej nieokreślonego miejsca; brzmią tak, jakby z czegoś potwornie się zaśmiewały, lub wręcz przeciwnie - o coś strasznie się kłóciły
Potok słów wylał się z gardła czarownicy i półwila zmarszczyła brwi, dokładając wszystkich możliwych sobie starań, żeby nadążać za ich rwącym nurtem. Opowieść, barwna i chaotyczna, obfitowała w niesprecyzowane miejscowości i zamglone postaci, skręcała czasem w rozwidlenia dygresji i podążała śladem prowadzącym donikąd, ale Celine ani na moment nie przerwała Primie w wyjaśnieniu, wierząc chyba, że wraz z epilogiem zrozumie więcej. Nie zrozumiała.
- Czyli ten pan nie chce wyzdrowieć, bo mu tak wygodnie. Strasznie to nieuprzejme względem żony, która na pewno się o niego martwi. Ale może dzięki temu przypomnieli sobie smak miłości i czułości? - podsumowała z westchnieniem i wsparła ręce na biodrach. Uwaga, troska, słodka trucizna, narkotyk, którego tak trudno było się wyrzec. Po części rozumiała starszego mężczyznę, który wybierał tkwienie w cierniach choroby, byle jak najdłużej cieszyć się pełną miłości opieką małżonki. Chciała dopytać o więcej szczegółów, na wypadek gdyby ich garść mogła rzucić nowe światło na nieco zagmatwaną oś fabularną, jednak właśnie wtedy, gdy jej ciekawość wzbijała się w przestworza, los zdecydował się pokrzyżować im plany za pomocą wybuchu i purpurowych oparów dobiegających ze środka przez otwarte okna.
Zainteresowanie zastąpił strach. Podekscytowanie - ziarno paniki wciśnięte w żyzną glebę.
Z szeroko otwartymi oczyma patrzyła na ciocię, słuchając jej wyjaśnień; tylko czy Prima mogła mieć co do nich pewność? Siewcą chaosu był ledwie nieporządek, nic więcej? Z dudniącym w piersi sercem kiwnęła głową i zbliżyła się do czarownicy, obejmując ją chudymi ramionami. Były niemalże równego wzrostu, ale to nie przeszkadzało jej oprzeć na chwilę czoła na barku kobiety, wtulić się w znajome ciepło, wychwycić nozdrzami nieodłączne jej zapachy sosnowych igieł, drewna i dymu. Cofając się o krok, wyglądała już spokojniej; twarz na nowo nabrała kolorów, oczy przestały strzelać na boki w poszukiwaniu źródła zagrożenia, na usta powrócił uśmiech.
Smith, ona, maść, nie, jednak Smithowa, wszystko już jasne. W mig zapomniała o troskach, które jeszcze chwilę wcześniej zacisnęły się na jej sercu, po raz kolejny wciągnięta w wir świata Primy, ten fantazyjny, abstrakcyjny tunel rzadko kiedy prowadzący dokądkolwiek - uśmiechnęła się szerzej, szczerze, znów przylgnąwszy do boku czarownicy, kiedy ta usiłowała zawiesić wyważoną furtkę na zdezelowanych zawiasach.
- Tęskniłam, ciociu - podsumowała szeptem słodkim jak miód, po czym zsunęła dłonie w dół ramion Primy i porwała ją za sobą do krótkiego, płynnego obrotu wokół ich teraz wspólnej osi. - Ellie zawsze ma porządek na stanowisku pracy, może powinniście o tym porozmawiać. Zdradziłby ci swoje tajemnice - rzuciła z figlarnym błyskiem w oku, przekrzywiwszy głowę na wspomnienie ślimaków. - A co z nimi? Wzięły twoje warzywniaki we władanie? Też mamy ich trochę w Dolinie. Widziałam nawet ślimaka bez muszli, w pierwszej chwili myślałam, że to glutek - pogodnie wzruszyła ramionami. Nie wszystkie zwierzęta były piękne, ale większość jej nie brzydziła tak długo, jak nie musiała stykać się z nimi bezpośrednio i takie właśnie ślimaki były jednym przykładem. Innym były szczury, aczkolwiek od nich ciężej było uciec niż od powolnych, leniwych glutków.
- Albo sprawić im w prezencie lepsze zagrody. Mówię ci, Ellie chętnie pomoże - obiecała w jego zastępstwie, szczerze przekonana, że starszy brat nie zawaha się ani chwili. Był uczynny, życzliwy, nadwyrężał się kosztem innych, by wspierać, gdy było to potrzebne; nawet Percy'ego nie zostawił w potrzebie. Może nie będzie zachwycony tym, że wrobiła go w nowy obowiązek, ale nie odmówi.
Spojrzenie Celine co rusz zatrzymywało się na wstążkach przywiązanych do gałęzi mijanych drzew. Ich kolory mieniły się wszystkimi barwami tęczy, niektóre wciąż były jaskrawe i nowe, inne wyblakły, wypłowiały na słońcu; panował między nimi pozorny chaos, lecz nie mogła oprzeć się wrażeniu, że na dnie tego szaleństwa, jak i szaleństwa Primy, kryła się metoda.
- Do czego one służą? Tak znajdujesz drogę? - zagadnęła podczas pogoni za owcą, wskazując na wstęgi łaskotane przez senne powiewy wiatru. Las był tu gęsty, nie przepuszczał między zielonymi koronami zbyt dużo oddechów powietrza, decydując o swoim terytorium kapryśnie i władczo. Miał do tego prawo. Zatrzymała się dopiero na niespodziewany widok, który wychynął za kilka przemierzonych metrów - szeroki pień równo ściętego drzewa podtrzymywał żółtawą czaszkę dużego zwierzęcia, które na pierwszy rzut oka przypominało jej konia. Zwykłego? Czy może aetonana albo abraksana? Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie jej staranne ułożenie w samym centrum sękatej drewnianej powierzchni, jakby krył się za tym głębszy plan. Półwila zmarszczyła brwi na dźwięk klaśnięcia i słów cioci, patrząc na nią ni to podejrzliwie, ni z absolutnym, przejmującym zdumieniem.
- Jak to szukałaś? To ją zgubiłaś? Czaszkę? Ale... To skąd się tu wzięła? Nie mogła przyjść tu sama - zauważyła, brakowało jej reszty szkieletu, masy mięśniowej i wszelkich wnętrzności, o których niespecjalnie chciała myśleć. Celine zbliżyła się do pnia na palcach, ostrożna, lekka i zgrabna, pochylona lekko w kierunku kostnego czerepu o pustych oczodołach, wysunęła też dłoń w jego kierunku i zatrzymała palec wskazujący w odległości nie więcej niż kilku cali od jego czoła. - Może to pan Smith ją dla ciebie tu zostawił? - podsunęła z nagłym, romantycznym olśnieniem.
Tymczasem w tle...
k1 - z oddali dobiega nas odgłos głośnego owczego beczenia oraz wiązanka siarczystych przekleństw wypowiadanych niskim, męskim głosem. mieszkaniec pobliskiej wsi wyruszył w odwiedziny do primy po mikstury i zdaje się, że natrafił na naszą zgubę
k2 - najpierw słyszymy szum liści, potem odgłosy kopyt uderzających o ziemię, aż nagle hermenegilda wypada z zarośli i biegnie w kierunku pnia, na którym spoczywa końska czaszka, jakby opętała ją nieokreślona złość
k3 - słyszymy tylko śpiew ptaków, do którego po chwili dołącza donośny rechot kilku ropuch z bliżej nieokreślonego miejsca; brzmią tak, jakby z czegoś potwornie się zaśmiewały, lub wręcz przeciwnie - o coś strasznie się kłóciły
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Neutralni
Sędziwy dąb
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire