Wydarzenia


Ekipa forum
Alphonse Carrington
AutorWiadomość
Alphonse Carrington [odnośnik]28.02.21 15:40

Alphonse Milos Carrington

Data urodzenia: 23 lipca 1912 roku
Nazwisko matki: Krueger
Miejsce zamieszkania: Londyn, Dzielnica portowa, przyczepa cyrkowa numer 2
Czystość krwi: czysta
Status majątkowy: średniozamożny
Zawód: medium, współrządca cyrku (dba o zasoby ludzkie), znachor
Wzrost: 178 centymetrów
Waga: 79 kilogramów
Kolor włosów: ciemnobrązowe, przeplatane jaśniejszymi pasmami oraz pierwszą siwizną
Kolor oczu: zimny odcień brązu
Znaki szczególne: przydługie, wiecznie rozczochrane włosy; wąsy oraz zarost na brodzie; przerysowany, dziwny sposób gestykulacji oraz chodzenia; nieodłączny zapach kadzidła i diablego ziela; różnorodne rysunki na skórze obejmujące obszar całych rąk, barków oraz klatki piersiowej; ekstrawagancki wygląd zewnętrzny skoncentrowany na wzorzystych elementach ubioru: długich szatach, wyciągniętych swetrach, chustach, ponczach i nakryciach głowy; wszystkie jego palce ozdobione są dużymi, okazałymi sygnetami z wizerunkami egipskich hieroglifów, roślinnych ornamentów oraz drogocennych, istotnych kamieni; z nadgarstków w nadmiarze, zwisają kolorowe bransoletki z koralików, rzemieni oraz barwionej skóry; na szyi prezentuje arsenał kształtnych wisiorów, przerażających amuletów, sznurów z koralami i krzyżyków; w uszach błyszczą kolczyki z podrabianym diamentem oraz złote kółka; czasami nosi okulary



W A N D E R L U S T
the irresistable, uncurable desire to travel or wander

Karminowa warstwa obszernej, falbaniastej sukni rozpostarła szeroki podmuch ciepłego powietrza, który o mały włos nie zrzucił mnie z cienkich stopni wejściowej drabinki. Biesiadny akompaniament harmonijnego akordeonu wygrywał tradycyjne, weselne melodie. Różnokolorowy, cygański tabor zabawiał się w energicznym, skocznym tańcu wirując wokół buchającego ogniska oraz pary splecionych w objęciach nowożeńców. Struny akustycznej gitary pobrzękiwały rytmicznie dodając pikanterii całej, tradycyjnej pieśni. Mężczyźni w rozpiętych, wzorzystych koszulach, wyśpiewywali znajome zwrotki, rozlewając butelki własnoręcznie wykonanej, dereniowej nalewki. Kobiety zaś wyginały się w różnorakich figurach, opowiadając historię gibkimi ruchami sprawnego ciała, szelestem ciężkiego materiału, poruszeniem rozpuszczonych, pofalowanych włosów. Zapach pieczonej w ziołach wieprzowiny roznosił się po całej okolicy dotykając mych wrażliwych nozdrzy. Zapragnąłem zatopić zęby w kawałku soczystego mięsa, lecz wróżbitka Mirela zaciągnęła mnie do środka zagraconej przyczepy. Od początku uroczystości świdrowała mnie przenikliwym spojrzeniem w kolorze leśnego mchu oraz dębowej kory. Wiedziałem, że dzisiejszego dnia to właśnie ja stanę się jej ofiarą. Lubiłem to specyficzne wnętrze pokryte cienką warstwą wirującego kurzu. Mnogie koraliki zwisające z sufitu pobrzękiwały przy każdym, subtelnym dotknięciu mieniąc się w blasku pojedynczego promienia słońca. Nieruchome twarze nieznanych bożków, ogołoconych czaszek wlepiały we mnie swój przeszywający, oskarżycielski wzrok odzierający z każdej tajemnicy. Kształtne fiolki z nieznaną zawartością pokrywały zakamarki wolnej przestrzeni. Niestabilne ściany obwieszone zostały zasuszonymi ziołami, wypchaną, drobną zwierzyną, długimi amuletami przypominającymi ludzkie kończyny. Ogromne, fioletowe oko patrzyło na mnie nieprzerwalnie, intensywnie. Wróżebne akcesoria spoczywały na podokiennym, okrągłym stole, jednakże moją uwagę niemalże za każdym razem przyciągała ogromna, szklana kula. Kobieta nie pozwalała zbliżać się do cennego przedmiotu, a tym bardziej dotykać go bez jej szorstkiego nadzoru. – Usiądź. Odkryjemy dziś karty twojej przyszłości. – zażądała oschle wskazując krzesło okryte kwadratową, plecioną narzutą. Rozglądając się na wszystkie strony, splatając dłonie w okolicy podbrzusza, mój wzrok zatrzymał się na ogromnym, pastelowym portrecie jej tragicznie zamordowanego męża Pavela. Wąsaty mężczyzna o dumnie wypiętej piersi zerkał z ukosa opierając silne przedramię na grzbiecie kasztanowego wierzchowca. Miałem okazję raz podróżować w jego towarzystwie, siedząc na brzegu drewnianego wozu, słuchając starodawnych, wyssanych z palca opowieści oraz melodyjnych pogwizdywań znajomych, cygańskich melodii. Wiedziałem, że lubił korzystać z życia, które zakończył w makabrycznych i niewyjaśnionych okolicznościach. Pociągnąłem nosem na wspomnienie tymczasowego kompana, gdy ciężki kobiecy wzrok opadł na me dziecięce ramiona: – Alphonse… – odwróciłem się gwałtownie gotowy spełnić żądanie starej cyganki. Zrobiłem jedynie kilka kroków, gdy zza jej przygarbionych pleców wyłoniła się biała, przezroczysta sylwetka… Rozszerzyłem źrenice, płomyki zapalonych świec zatańczyły niebezpiecznie; przeszedł mnie nieoczekiwany dreszcz. Zjawa zmaterializowała się w postać wuja, któremu przyglądałem się dosłownie kilka sekund temu. Cofnąłem się o krok; praktycznie nie byłem w stanie rozpoznać jego twarzy naciętej przez cienkie ostrze jakiegoś podręcznego przedmiotu. Mnogie nakłucia ciągnęły się przez całą klatkę piersiową, zdobiły bok, brzuch, a także plecy. Gdy otworzył usta wydawało mi się, że słyszę jego świszczący oddech. Czas stanął w miejscu, a ja oblany zimnym potem znalazłem się w innym wymiarze. Mówił coś, błagał o pomoc, lecz ja nie byłem w stanie nic zrobić. Wyciągnąłem rękę, a on uczynił to samo… Widział mnie. – Alphonse! – krzyk rozdarł przydymioną kotarę przywracając duszną rzeczywistość. Zakręciło mi się w głowie, gdy nabierałem haust świeżego powietrza. Brunetka żądała wyjaśnień, a ja z suchym i zachrypniętym gardłem, miałem zamiar skonfrontować się ze zbyt wyrazistą wizją: – W–w-widziałem go. – wyjąkałem. - Kogo chłopcze? - zapytała nagle. – P–p-pana Pavela. Stał tam, z-z-za, stał za panią. Chciał żeby się pani niego p-p-pomodliła… – od tamtej pory wiedziałem, że coś jest ze mną nie tak. Widziałem jak talia kart upada na podłogę, a śmiertelna bladość pokrywa cerę przerażonej wieszczki. Nie chciała poznać mojej przyszłości. Ja sam bałem się tego, co mógłbym zobaczyć w odmętach kulistej wyroczni. Byłem inny, a ów inność miała towarzyszyć mi przez całe, wyboiste życie.



Polperro była niewielką kornwalijską wsią, położoną na wybrzeżu kanału La Manche, w pobliżu znanego szklaku turystycznego South West Coast Path. Nie była jednak do końca zwyczajną miejscowością; posiadała własny port żeglarski zapewniający stabilne zatrudnienie oraz centrum turystyczne ściągające bardziej wyrafinowanych i ciekawskich podróżników. Moja rodzina mieszkała tam od lat, przyzwyczajając i zatrzymując kolejne, przemijające pokolenia. Zachodnia część typowo leśnego terytorium należała tylko i wyłącznie do nas. Mały domek z żółtej cegły wybudowany przez dziadka Clemensa, mieścił się w pobliżu gęstego, sosnowego zagajnika. Miejsce to nie było przypadkowe; niespełna kilka domów dalej, nasze bliskie sąsiedztwo zamieszkiwało kilka cygańskich rodzin. To dzięki sędziwemu seniorowi, dowiedzieliśmy się, iż pokolenie jego praprababci, miało bliższe powiązania ze społecznością cygańską, spokrewnioną z naszymi nietypowymi sąsiadami. Dzięki wymianie tak rewolucyjnych informacji, udało nam się zbudować naprawdę dobre relacje, współpracę na wielu płaszczyznach wspomagającą zwykłą codzienność. Szybko zaakceptowali naszą obecność oraz czynną interakcję. Ja wraz ze starszym bratem często bawiłem się wraz z młodymi latoroślami z typowo romskim temperamentem. Niesamowite dzieje naszych przodków sięgały nawet kilkuset lat wstecz. Dziadek świetnie orientował się w zamierzchłej historii snując długie, wieczorne opowieści przy trzasku wzburzonego płomienia. To właśnie dzięki jednej z nich dowiedziałem się w jaki sposób staliśmy się dziedzicami największego, londyńskiego cyrku sygnowanego naszym nazwiskiem. Arena Carringtonów, byłem z tego faktu naprawdę dumny. Siwowłosy nestor nie był w stanie sprawować pieczy nad wymagającą i obciążającą działalnością. Opiekę nad artystyczną spuścizną powierzył mojemu ojcu: najstarszemu, a za razem najbardziej zaufanemu potomkowi, z ogromnym instynktem do prowadzenia samodzielnego biznesu. Thobias Carrington, przy pomocy swych młodszych braci, rozpoczął fascynującą przygodę wśród utalentowanych arcymistrzów, spragnionych widzów, masy codziennych i przytłaczających obowiązków, z których najistotniejszym stała się pogoń za najcenniejszym ludzkim ekwiwalentem. Moja temperamentna matka Eleonora, której rodzina wywodziła się z zachodniej części Niemiec, próbowała zapanować nad naszym ogniskiem domowym i choć na moment zatrzymać swojego męża w ukochanych czterech ścianach. Posiadała niesamowity dar; igła i nitka tańczyły w jej dłoniach niczym zaklęte baletnice. Przy okraszeniu odrobiną magii, wykonywała najpiękniejsze, niepowtarzalne stroje, które następnie trafiały do cyrkowej świty planującej kolejne, huczne występy. Uwielbiałem to miejsce emanujące tak inną i niepowtarzalną energią. Od razu odnalazłem siebie wśród różnorodnych, dziwacznych pracowników, którzy z ochotą zabierali mnie do swej magicznej krainy. Potrafiłem godzinami wpatrywać się w podniebnych akrobatów, chłonąć sztuczki kolorowych kuglarzy, ulegać mocy sprytnego iluzjonisty, śmiać się w głos z żartów wypowiadanych przez mojego ulubionego klauna. Chciałem zaskarbić dla siebie ten świat, stać się jego jednością, nierozerwalną częścią wspaniałej tradycji. Ojciec miał dla nas zupełnie inne zadania. Od małego oswajał nas z areną; wiedzieliśmy, że w pewnym momencie odda nam całość olbrzymiej odpowiedzialności. Nie zaprzątałem sobie tym głowy pogrążony w swych wyśnionych marzeniach. To mój brat, Theofilius starał się wspomagać rodziciela w każdym, najdrobniejszym sprawunku. Nie odpuszczał go na krok, posyłając w moją stronę karcące spojrzenie. Odkąd zaczął uważać się za dorosłego, spoglądał na mnie z góry, komentował nieodpowiednie zachowanie, karcił za brak zainteresowania rodzinnym interesem. Nasze bliskie relacje rozluźniły się w bardzo szybkim tempie, aby finalnie zmienić się w niewypowiedziany, niemy konflikt. Thobias uczył nas podstaw ekonomii, zarządzania zasobami ludzkimi. Stawiał na sprawną i bezpośrednią komunikację, połączoną z umiejętnością tworzenia chwytliwej reklamy. Często nie potrafiłem skupić się na najistotniejszych szczegółach wypowiadanych przez męski baryton rozglądając się wokoło w poszukiwaniu interesujących obiektów, czy nowych, inspirujących ludzi. Pragnąłem poznawać, eksplorować, odkrywać. Chciałem wyglądać tak jak oni, występować na okrągłej płaszczyźnie, lecz nie potrafiłem odnaleźć swojego największego talentu. Nie znałem dziedziny, w której byłbym naprawdę dobry, a przyrzekam – próbowałem naprawdę wszystkiego.

Objawienie magii, było wyczekiwanym etapem mojego dość krótkiego żywota. Cała najbliższa rodzina odchodziła od zmysłów, gdyż już dawno przekroczyłem typowy wiek dla ów niesamowitego fenomenu. Kompletnie się tym nie przejmowałem mając na głowie tyle absorbujących i zajmujących spraw. Czarodziejski talent postanowił rozbudzić się nieoczekiwanie, w dość specyficzny sposób. Miałem wtedy niespełna sześć lat, kiedy to siedząc na środku cyrkowej areny obserwowałem intensywne ćwiczenia tancerza ostrzy. Mężczyzna o długich włosach zaplecionych w ciasne warkoczyki, rzucał ostrymi przedmiotami zawsze trafiając do celu. Zamykał oczy, okręcał się wokół własnej osi, zmieniał odległość, jednakże metale były mu posłuszne. Zafascynowany, pełen skrajnych emocji klaskałem w ręce śmiejąc się w głos. Nie opanowałem momentu, w którym powietrze wokół mnie zadrżało, zrobiło się gorętsze, gęstsze. Noże rzucane przez naszego pracownika zamarły w powietrzu, zawróciły nagle atakując najbliższe jednostki. W ostatniej chwili zdążył uchylić się od najniebezpieczniejszych ostrzy, jednakże kilka z nich wbiło się w miękkie ciało kuglarza. Pół godziny później stałam ze spuszczoną głową na dywaniku w przyczepie ojca. O dziwo nawet na mnie nie nakrzyczał, roześmiał się w głos mówiąc mi, że jest dumny. Był to pierwszy, a za razem ostatni raz, gdy powiedział do mnie te słowa. Mężczyznę wyleczono, a ja przepraszając zawzięcie, unikałem go przez kolejne tygodnie. Szybko zaakceptowałem magię. Była niesamowita, lecz w tamtym okresie stanowiła jedynie urozmaicający dodatek. Wokół mnie zaczęły dziać się bardzo dziwne rzeczy. Zacząłem widzieć, a przede wszystkim czuć coś więcej. Nadprzyrodzona siła krążyła wokół mnie dając drobne sygnały: szklanka zsuwała się z drewnianego regału, stronice rozłożonej książki zamykały się nagle, krzesło odsuwało się z nieznośnym skrzypnięciem, a pobliska gałąź drapała w okiennice w typowo bezwietrzne popołudnie. Duchy. Najbliżsi nie chcieli mi uwierzyć przyzwyczajeni do mych częstych i wymyślnych opowieści. Jedynie dziadek przyglądał mi się uważnie siedząc na bujanym fotelu; wiedział już, że coś się zmieniło, objawiło. Nierzeczywiste zjawiska zyskały na intensywności z początkiem chłodnej jesieni; widziałem białą mgłę mknącą po korytarzu, przezroczystą postać stojącą w rogu mojego dziecinnego pokoju. Potrafiłem obudzić się w samym środku nocy, śniąc o zupełnie nieznanych mi osobach. Najczęściej wołały mnie o pomoc, były w niebezpieczeństwie. Zjawy chodziły za mną wszędzie; zagradzały znajomą drogę prowadzącą do strzelistego budynku, szumiały razem z delikatnym wiatrem, sunęły między cyrkowymi namiotami pragnąc spędzić ze mną kilka ulotnych chwil. Szeptały coś niezrozumiałego, a ja nie potrafiłem wsłuchać się w ich język. Byłem naprawdę zrozpaczony i przerażony. To senior rodu Carrington wziął sprawy w swoje ręce. Od kilku tygodni, w naszej okolicy pojawił się prawdziwy, cygański tabor; prawdopodobnie dalecy krewniacy naszych bliskich sąsiadów. Od początku byłem nimi zafascynowany, krążyłem w pobliżu przyglądając się kolorowym przyczepom, mosiężnym wozom, charakterystycznej ludności żyjącej w swym własnym środowisku. Najbardziej intrygowały mnie dzieci; beztroskie, pochłonięte w czynnej zabawie, do której tak bardzo chciałem dołączyć. Przyłapali mnie, pewnego deszczowego popołudnia, lecz nic się nie stało. Jedna z kobiet podarowała mi plecioną bransoletkę, którą noszę do dnia dzisiejszego. Dziadek, przy pomocy naszej sąsiadki  zaprowadził mnie do tamtejszej cygańskiej szarlatanki. To właśnie ona stała się moją mentorką, pośredniczką i nauczycielką. W pewnym momencie była dla mnie jak rodzina. Dzięki niej zrozumiałem swój nietypowy dar, który pojawiał się również wśród moich przodków. Kobieta zajmująca się tak nietypowymi, lecz zajmującymi czynnościami nakazała codzienną obecność w ciasnych ścianach cygańskiej przyczepy. Zapoznawała mnie z podstawami wróżbiarstwa, zainteresowała medycyną niekonwencjonalną, którą stosowała na członkach rodzimego taboru. Wyjaśniła sprawę z częstymi nawiedzeniami wprowadzając w świat spirytualistycznych seansów, duchowych uniesień. Uczyła mnie jak z nimi rozmawiać, jak rozróżniać, wykorzystywać, w jaki sposób odpowiadać na ich potrzeby. Wydobywać wizje, wyrazisty kształt zjaw przypominających obłok mlecznej mgły. Nazywała to nekromancją, wyrażoną w czarnej, plugawej magii, którą zgłębiałem z niekrytą fascynacją. Jej negatywny wpływ miałem odczuwać już do końca życia. Podszkoliła mnie również z Numerologii, którą w późniejszym czasie kontynuowałem hobbistycznie, we własnym zakresie. Nauka ta trwała przez trzy dziecięce lata, gdy tabor znajdował się w naszej wiosce.  Za zgodą ojca, podczas szkolnych wakacji podróżowałem w ślad taboru, aby nadal pobierać od niej lekcje. Dzięki temu mogłem odrobinę odseparować się od natychmiastowej pracy w naszym cyrku. Wróżbitka dawała wyzwania, inspirowała do przyszłych działań, które powoli kiełkowały w mej zahipnotyzowanej i zaintrygowanej głowie.

Latała mijały, a ja za żadne skarby świata nie chciałem iść do Hogwartu. List przyniesiony przez brązową płomykówkę leżał na krawędzi stołu czekając na otwarcie. Rodzice zdążyli wprowadzić mnie w świat kamiennego zamczyska, wytłumaczyć idee konkretnych domów, zapoznać z gadającą tiarą przydziału oraz z najważniejszymi, szkolnymi przedmiotami. Jednakże ja, zawzięcie, odkładałem wszystko na później, zmuszony do swych pierwszych zakupów na zatłoczonej ulicy Pokątnej. Mój starszy brat od dwóch lat zasilał szeregi ambitnych przedstawicieli domu kruka. Świetnie radził sobie z nauką zbierając przychylność wychowanków. Niemalże całe wakacje spędzał pod zwierzchnictwem ojca, pomagając na cyrkowej arenie. W moim przypadku były to stałe nauki pod okiem wróżbitki Mireli, eksplorowanie świata wraz z najbliższymi przyjaciółmi - rówieśnikami z cyrkowej areny oraz kilkoma dziećmi z cygańskiego taboru. Ich społeczność, choć początkowo nieufna, zapewnione dobrym słowem naszych sąsiadów, pozwoliła, abym stał się ich dość częstym gościem. Zaakceptowali naszą inność, a także pierwiastek magii płynący w naszych żyłach. Nie ukazywali jednak zazdrości, cieszyli się, że mają w swym gronie kilka, wyróżniających się osób. Dla mnie najważniejszą była Rosella; cygańska księżniczka, która od razu zawróciła mi w głowie. Byłem zbyt młody, aby potrafić nazwać to niesamowite uczucie rozkwitające w samym środku moich wnętrzności. Mimo wspólnych, częstych aktywności na świeżym powietrzu, wyczekiwałem momentu, w którym zostaniemy całkiem sami. Mieliśmy te same zainteresowania, nieskończone tematy do rozmów, podobny temperament wyładowywany na wielogodzinnych wyścigach. Uwielbiała cyrk, dlatego za zgodą Thobiasa zabrałem ją na jeden z letnich występów. Nie chciałem opuszczać wioski. Nie chciałem zostawiać za sobą świata, którym tak bardzo przesiąkłem, do którego tak bardzo przywykłem. Przemierzając bezkres ogromnej sali rozświetlonej tysiącem zawieszonych pod sufitem świec, czułem się wyobcowany. Za wszelką cenę poszukiwałem wzrokiem sylwetki Theofiliusa, jednakże siedział zdecydowanie zbyt daleko pogrążony w zajmującej dyspucie. Kolorowy, wzorzysty materiał wystawał spod mojej eleganckiej szaty zwracając uwagę najbliższych uczniaków. Brązowa tiara długo zastanawiała się nad moim przydziałem, ostatecznie zapraszając mnie w szeregi srebrno-zielonych, niezbyt entuzjastycznych reprezentantów. Byłem inny, wyróżniałem się na tle tłumu przez co dość często padałem ofiarą dokuczliwych docinek i zorganizowanych nieprzyjemności. Nie podobał im się nieco inny styl ubioru, sposób chodzenia, pochodzenie związanego z wiejską ludnością oraz cyrkowymi dziwakami. Nie tolerowali mojej indywidualności, odmienności, niezrozumiałych pomrukiwań, które kierowałem w stronę przezroczystych towarzyszy. A one okazały się stałymi mieszkańcami Hogwartu, z którymi mogłem spędzać samotne przerwy, długie wieczory, dyskutując o ich zawiłej przeszłości i życiowych perypetiach. Widziałem też innych; sunęli za poszczególnymi, szkolnymi postaciami wypełniając korytarzową pustkę. Po jakimś czasie, moi najwięksi oprawcy odpuścili widząc obojętność, bierność w stosunku do wystosowywanych docinek i głupich pogróżek. W końcu odnalazłem swoją niszę, doczekałem się najbliższych znajomych, przydzielonych do różnych domów. Mogłem na nowo spędzać czas z Rosellą, zgłębiać tajniki ulubionych przedmiotów, gdzie wyraźnie przodowałem w dziedzinie Wróżbiarstwa i Numerologii. Lubiłem również zajęcia z Zielarstwa i Eliksirów, które nie sprawiały mi większego problemu. Podczas letnich powrotów spędzanych w towarzystwie cygańskiej znachorki, a także najbliższej rodziny często dyskutowaliśmy o mojej przyszłości. Ojciec upierał się na rychłym włączeniu mnie do cyrkowego biznesu, jednakże matka domagała się tego, abym zadbał o odpowiedni zawód, zaczął od czegoś w czym czuję się najlepiej. Kurs uzdrowicielski stał się moim celem. Sumiennie przygotowywałem się do egzaminów, aby osiągnąć wymagane minimum. Wykorzystywałem wiedzę przekazaną mi przez cygankę, jednakże z biegiem lat zrozumiałem, iż nie jest ona wystarczająca. Aby móc rozwijać swą wizję musiałem pójść o krok dalej. Udało mi się zdać wszystkie egzaminy, choć nie obyło się również bez niewielkich problemów. Przyjęto mnie na ministerialny kurs, który chciałem rozpocząć od razu, natychmiast. Widziałem dla siebie cień nadziei. Wchodziłem w prawdziwą dorosłość. Nie wiedziałem jednak, iż przekorny los szykował dla mnie zupełnie inne plany.  

A B S Q U A T U L A T E
to leave without saying goodbye

Powrót w rodzinne strony, choć wyczekiwany okazał się przytłaczający; zaskoczył nagłą serią niefortunnych zdarzeń. Senior rodu Carrington, który dotychczas cieszył się nieskazitelną formą oraz niezaprzeczalnym wigorem, został dotknięty bardzo poważnymi powikłaniami po zimowej grypie. Podupadł na zdrowiu walcząc z silnym zapaleniem płuc oraz zwyrodnieniem górnych dróg oddechowych. Praktycznie nie wstając z łóżka, nie był w stanie doradzać już w rodzinnym interesie. Młodsi wujkowie, którzy współpracowali z moimi ojcem, powoli rezygnowali z wymagającego zobowiązania, twierdząc, iż takowa forma rozrywki w coraz bardziej niespokojnych czasach, nie będzie miała racji bytu przynosząc jedynie niewypłacalne straty. Thobias, wraz z moim bratem nie zamierzali spocząć na larach; domagali się mojego rychłego dołączenia w zastępy cyrkowych zarządców, ignorując fakt, iż od kilku miesięcy czynnie uczestniczyłem w kursie uzdrowicielskim; nowym zobowiązaniu, które każdego dnia, podczas zdobywania specjalistycznej wiedzy fascynowało mnie coraz bardziej. Dzięki stałym naukom, miałem zupełnie inny ogląd na wiele spraw, konfrontując poznane dotąd informacje oraz medyczne terminy. Pragnąłem szybko wyuczyć się dochodowego zawodu, ożenić się z mą ukochaną Rosellą, założyć wspólną rodzinę, łączącą dwie, od zawsze współpracujące nacje. Wierzyłem, iż uczucie, którym obdarowałem młodą kobietę przetrwa najgorszą próbę - myliłem się. List, który pewnego dnia trafił w moje ręce rozpuścił rozchybotane serce, rozkruszył je na miliony niewidzialnych kawałków. Moja muza, a za razem największa miłość odeszła bez słowa, bez żadnych wytłumaczeń. Dlaczego? Czyżby uciekła? Znalazła kogoś innego, będąc szczęśliwa i spełniona; dając do zrozumienia, że tak miało być, a ja nie byłem godzien stać się jej dożywotnim partnerem? Nie wiedziałem. Porzuciła mnie, a ja rozpocząłem swój ryzykowny taniec lawirując na cienkiej krawędzi doszczętnego załamania. Straciłem wszelkie nadzieje, nasz dom przesiąkną dziwną atmosferą niepokoju, nerwowości, śmierci wiszącej nad schorowanym mężczyzną. Często gubiłem się w swej potwornej samotności, która intensyfikowała się pod ciemną kotarą nocy. Mogłem zagłębić się w dalekie warstwy umysłu podczas duchowych rytuałów. Przyjąć specyficznych, przezroczystych gości, którzy z biegiem lat nie zaprzestali częstych i niezapowiedzianych wizyt. Lubiłem z nimi rozmawiać, zwierzać się, dywagować, czasami częściej niż z prawdziwymi istotami żywymi. Byli wyrozumiali, nigdy nie wydawali żadnej, sądnej oceny. Mijały lata, a ja starałem się sprostać wymaganiom niezwykle ciężkiego kursu. Stosy książek, nieprzespanych nocy, sprawdzających egzaminów mających wyodrębnić najlepsze jednostki zapełniały moją codzienność. Aspirowałem do stażu w budynku szpitala chcąc specjalizować się w urazach pozaklęciowych. Przez cały ten czas nie byłem sobą, nie pogodziłem się z odrzuceniem, aż do momentu, w którym na mojej drodze stanęła ona, Regina Meadowes. Zawróciła mi w głowie jednego, letniego wieczoru skropionego nadmiarem ognistej whisky i odurzających używek. Miała być jedynie chwilową odskocznią, przygodą, szybkim pocieszeniem, jednakże gdy kilka miesięcy później oznajmiając mi o ciąży, przywiązała mnie do siebie na kolejne lata. Byłem zbyt młody i niedojrzały, aby sprawdzić się w roli ojca. Orpheus pojawił się na tym ogromnym świecie jako mała, bezbronna istota, za którą miałem wziąć odpowiedzialność. Nie chciałem tego, bałem się, tchórzyłem, próbując oszukać świat, że jakoś sobie poradzę. Pieniądze pożyczone od ojca, ubarwione wiarygodnym kłamstwem wydałem na klaustrofobiczną kawalerkę w samym środku niespokojnego Londynu. Lokując tam swą świeżo upieczoną rodzinę, starałem się zapewnić dogodny byt, związać koniec z końcem, jednakże potykałem się na każdym, najmniejszym kroku. Zaniedbałem ministerialny kurs, łapałem się dorywczych prac, aby finalnie wylądować pod skrzydłami cyrku. Szukałem każdej, najmniejszej wymówki, aby nie wracać do wynajętego mieszkania. Nie rozumiałem uczuć, które mną owładnęły. Nie byłem pewny co takiego wiąże mnie z kobietą, która wydała na świat mojego syna. Balem się, że zrobię mu krzywdę, dam zły przykład, zawiodę już na pierwszym etapie życia. Wpadłem w marazm odreagowywany ukrytymi używkami. Okłamywałem rodziców, okłamywałem siebie powoli gubiąc się w niespójnych zeznaniach. Prawda w końcu wyszła na jaw uderzając we mnie z niewyobrażalną siłą. Ojciec zatrudnił mnie w cyrku, stawiając szereg warunków. Miałem wykonywać jego polecenia, ożenić się z Reginą i z należytą rozwagą odnaleźć się w roli dorosłego. Rozpocząłem od trywialnych prac polegających na sprzątaniu areny, rozstawianiu namiotów, czy oporządzaniu przyczep naszych najlepszych artystów. Byłem upokorzonym dwudziestokilkulatkiem, który jednym wybrykiem zaprzepaścił prosperującą przyszłość.



Dziadek Clemens zmarł. Odszedł spokojnie, we śnie, usatysfakcjonowany całym, doczesnym żywotem. Kiedy nawiedzał mnie w podczas nocnego odpoczynku mówił, że zupełnie inaczej wyobrażał sobie przejście do równoległych zaświatów. Był naprawdę szczęśliwy mogąc zorganizować tam swą własną arenę, na nowo spotkać się z utraconą ukochaną. Orpheus rósł jak na drożdżach, a ja z zapartym tchem obserwowałem jego przemianę. Życie powoli wracało do normy; stabilizowałem pozycję w rodzinnym interesie. Regina wróciła na przerwany przed ciążą kurs uzdrowicielski, a cała odpowiedzialność wychowawcza wobec naszej chłonnej latorośli spadła w tamtej chwili na mnie. Chłopiec był ciekawski, szybko zaskarbiał uwagę niemalże każdego z pracowników. Świetnie odnajdywał się w kolorowym środowisku beztroskich artystów, którzy z otwartymi ramionami witali go podczas swych skomplikowanych prób, ucząc pierwszych nie do końca dozwolonych sztuczek. Był do mnie tak bardzo podobny, a ja dostrzegłem to tak późno. Nadal z rezerwą podchodziłem do naszych wspólnych kontaktów, często w połowie dnia orientowałem się, że od kilku godzin nie wiedziałem młodego w obrębie mej pracy. Matka powtarzała mi, że więcej empatii i rodzicielstwa, przekładam na całą, cyrkową trupę, zamiast na własną rodzinę. I miała co do tego niepodważalną rację. Ciemnowłosa czarownica, którą powinienem nazywać swoją żoną nie wytrzymywała presji; kłóciliśmy się na każdym kroku nie mogąc dojść do porozumienia. Coraz więcej czasu spędzałem w cyrku dostając nowe, zajmujące obowiązki. Twierdziła, że źle zajmuję się dzieckiem, jestem nieodpowiedzialny i lekkomyślny. Gdy chłopiec miał zaledwie siedem lat zabrała go ze sobą i wyprowadziła się z naszego mieszkania, ograniczając kontakt do absolutnego minimum. Po raz pierwszy od dłuższego czasu poczułem szereg skrajnych emocji. Tęskniłem za synem, czułem ból nie mogąc przyglądać się jego dorastaniu, celebrować najważniejszych chwil związanych z objawieniem magii, czy pójściem do szkoły. Coraz bardziej zamykałem się w sobie wypierając na zewnątrz swe niedopasowanie, dziwność, okalającą inność. Mruczałem pod nosem prowadząc otwarte rozmowy z objawionymi zjawami, barykadowałem się w wolnej przyczepie, przepadając na długie sesje medytacji, czy nocnych seansów. Próbowałem odreagować wszystko to co działo się w moim życiu, zamiast brać się za jego odbudowywanie. Ojciec zareagował natychmiastowo; postanowił wysłać mnie za granicę, w roli posłańca. Miałem, rozeznać się w europejskiej, cyrkowej konkurencji, wymienić doświadczenia, zdobyć inspiracje, które mogłyby wyróżnić, unowocześnić naszą placówkę, pomóc przetrwać nadchodzący konflikt. Miałem przede wszystkim ochłonąć. W Europie trwała Wielka Wojna Czarodziejów, a ja bez strachu, z zapartym tchem płynąłem do naszych południowych sąsiadów. Moje podróże trwały około pięciu lat z większymi przerwami. W między czasie zdążyłem na dłużej zakotwiczyć się we Francji, Włoszech oraz Rosji. Podróżowałem razem z tłumaczem, dzięki któremu omijałem trudną barierę językową. Podobała mi się rola angielskiego wysłannika. Mogłem swobodnie eksplorować obcą kulturę, poznawać tradycje, nowych ludzi obracających się w tym samym biznesie, żyjących z tej samej pasji. Spełniałem oczekiwania ojca, który wraz z Theofiliusem wdrażali przywiezione usprawnienia. Udało mi się pozyskać kilku pracowników, którzy zostali z nami na długie lata. Tęskniłem za młodym, dostając sporadyczne listy od oschłej Reginy. Korzystałem z szansy wystosowanej w moją stronę, kształcąc i rozwijając swe upodobania oraz specyficzne talenty. Na terenach Rosji trafiłem na dość niestandardowe zrzeszenie, które tak jak ja obracało się w kulcie duchowości, świadomych seansów i rytuałów. Dołączyłem do nich od razu przepadając w nurcie nekromancji, bardziej zaawansowanej czarnej magii, której za młodu uczyła mnie cygańska wróżbitka. Nawiązywaliśmy łączność z najgorszymi zjawami, widziałem jak te, bez pomocy magii przemawiają przez innych członków. Wyrażają swe rządze, potrzeby, opowiadają o doświadczeniach, które nie pozwalają im przejść na drugą stronę. Ozdabialiśmy swoją skórę atramentowymi rysunkami w ramach naznaczenia, pamiątki. Coraz bardziej rozumiałem tą odległą krainę, lecz czułem, iż ów działalność odbija się na moim zdrowiu psychicznym. Wiedziałem jednak co z tym zrobić; po powrocie rozpocząłem serię cyrkowych występów, w których na żywo, odpowiadając na potrzeby widowni przywoływałem ich zmarłych przodków, ukochanych, najbliższych przyjaciół. Przeprowadzałem mistyczne przedstawienie które szokowało, a jednocześnie przyciągało ciekawskich klientów. Ojciec choć przerażony nie mógł wyjść z podziwu, gdyż nasze podstawowe dochody podwoiły swoją sumę. W ciągu dnia wykonywałem standardowe, wróżbiarskie usługi, przepowiadając przyszłość zatrwożonym przechodniom. Co jakiś czas spotykałem się również z Orpheusem, słuchając opowieści ze szkoły, ciesząc się z jego sukcesów. Starałem się odbudować utraconą relację z kobietą, która przez cały czas nosiła miano mojej małżonki. Pewnego razu, kończąc jeden z występów zauważyłem, że pod bramą cyrku, nie po raz pierwszy klęczy żebrujący mężczyzna w opłakanym stanie. Omijany przez zniesmaczonych mieszkańców, opierał głowę na zimnym bruku mrucząc coś pod nosem. Zbierał na rychłe leczenie, widziałem jego powykręcane ręce, rany na odkrytym ciele. Jako nadal aspirujący uzdrowiciel postanowiłem mu pomóc. Biedak za żadne skarby świata nie chciał pójść w głąb cyrkowego kompleksu. Nie chciał zostawiać niewielkich tobołków, a także kilku galeonów wciśniętych w obdrapaną puszkę. Postanowiłem wspomóc go na zewnątrz. Wychyliłem różdżkę - niezauważalnie, szepcząc kilka magicznych formułek, przykładając ręce do jego głowy, ramion, oraz dłoni. Mężczyzna powoli odzyskiwał siły oraz sprawność. Nie mógł uwierzyć w to co się stało; zamiast cicho podziękować mi za wsparcie, podniósł się do góry krzycząc głośne cudotwórca, prawdziwy znachor, przyciągając uwagę innych. Uleczyłem powierzchowne rany, lecz okazało się, że posiadał inne, poważniejsze, genetyczne schorzenie. Podobno zapobiegłem nawrotom, powstrzymałem napływ choroby, lecz czy aby na pewno? Ludzie stojący tuż obok, pragnęli tego samego, okrążyli mnie, chcieli wiedzieć jak tego dokonałem. Od tamtej pory moje cyrkowe usługi rozszerzyły się o kolejną sztukę. W zaciszu osobistej przyczepy uprawiałem medycynę alternatywną podsyconą kłamliwymi wibracjami. Mówili, że posiadam lecznicze ręce, kupowali mieszanki ziół, kadzidła, energetycznych kamieni i amuletów, którymi wypierałem działania najniebezpieczniejszych, magicznych chorób, na które nie wynaleziono lekarstwa. Likantropia, sinica, domniemane przekleństwa nie były dla mnie wyzwaniem; moja energia prosto z wielkiego wszechświata była w stanie pokonać każde wyzwanie. Stosowali się do moich wymyślnych instrukcji. Zyskiwałem na popularności, choć wcale tego nie pragnąłem.

Wielka Wojna przeniosła się na macierzyste tereny Anglii. W magicznym świecie robiło się coraz bardziej niespokojnie, lecz my pozostawaliśmy neutralni. Nie obchodziły nas ministerialne rozporządzenia, nie zwracaliśmy uwagi na czystość krwi; każdy był sobie równy dopóki uczciwie korzystał z naszych usług płacąc należyte pieniądze. Ojciec z powodów zdrowotnych, powoli odchodził na  zasłużony odpoczynek, mając dość codziennych, cyrkowych rewelacji. Postanawia przekazać Arenę Carringtonów mnie i Theofiliusowi każąc podzielić się głównymi obowiązkami oraz złagodzić nasz odwieczny konflikt. Mieliśmy zostać wspólnikami. Sprawa nie należała do najłatwiejszych, brat był zdecydowanie zbyt ambitny, chciał przejąć całość prosperującego biznesu, zbierając największe korzyści. Nie ufał mi patrząc na moje szemrane poczynania. Finalnie stał się głównym decydentem odpowiedzialnym za finanse, zapotrzebowanie, planowanie występów oraz część promocji. Ja natomiast zająłem się naszymi zasobami ludzki, rekrutacją i doglądaniem nowych pracowników, pilnowaniem niezbędnej dokumentacji, o której często zapominał. Miałem ich pod kontrolą, ufali mi, czuli respekt i poszanowanie. To dzięki mnie młody i utalentowany chłopak, Marcelius zasilił nasze szeregi zapominając o okrutnej i niesprawiedliwej przeszłości, przyjmując nasze wspólne nazwisko, nasze zasady. Moje dzieci, bo tak miałem w zwyczaju ich nazywać szkoliły się pod moim okiem wyrastając na prawdziwe gwiazdy. Przychodziły z ulicy, potrzebowały wsparcia, rozmowy, natychmiastowego ratunku. Ja natomiast praktycznie utraciłem kontakt ze swoją rodziną. Z Reginą żyliśmy w separacji; papiery rozwodowe leżały wciśnięte w małą, nieuczęszczaną półkę, a ja bałem się podjąć ostatecznego korku. Obawiałem się zerwania ostatecznej więzi. Orpheus, po skończeniu szkoły zniknął, odszedł od matki nie dając znaku życia. Czułem się naprawdę winny. Moja nieposkromiona nadzieja, jak i liczne, wróżbiarskie rytuały przepowiadały, iż kiedyś powróci do mojego życia. A ja przywitam go z otwartymi ramionami. Nastały mroczne i niebezpieczne czasy dla całego, czarodziejskiego półświatka. Z trudem udało nam się przetrwać rozszalałe anomalie. Z ciężkim sercem obserwowałem to, co dzieje się w kraju; musiałem stawić czoło nowym wyzwaniom, bez względu na konsekwencje. Bez względu na trud.

S U T O N
twilight; the approach of death or the end of something

Patronus: Nie potrafi wyczarować. Z różdżki wydobywa się wątła, srebrna mgiełka.


Statystyki i biegłości
StatystykaWartośćBonus
OPCM: 3 Brak
Uroki: 0 Brak
Czarna magia: 11 1 (różdżka)
Magia lecznicza: 15 4 (różdżka)
Transmutacja: 0 Brak
Eliksiry: 5 Brak
Sprawność: 5 Brak
Zwinność: 5 Brak
JęzykWartośćWydane punkty
Język ojczysty: angielski II0
Język romskiI1
Język rosyjskiI1
Biegłości podstawoweWartośćWydane punkty
AnatomiaII10
Historia MagiiI2
KłamstwoII10
PerswazjaII10
NumerologiaII10
ZielarstwoII10
Biegłości specjalneWartośćWydane punkty
EkonomiaI2
Odporność magicznaI5
Biegłości fabularneWartośćWydane punkty
Rozpoznawalność I0
Sztuka i rzemiosłoWartośćWydane punkty
Muzyka (gra na gitarze)I½
Muzyka (śpiew)I½
WróżbiarstwoII7
AktywnośćWartośćWydane punkty
JeździectwoI½
Latanie na miotleI½
Taniec współczesnyI½
GenetykaWartośćWydane punkty
Brak-0
Reszta: 0,5


[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Alphonse Carrington dnia 28.05.21 1:08, w całości zmieniany 26 razy
Gość
Anonymous
Gość
Re: Alphonse Carrington [odnośnik]30.05.21 10:43

Witamy wśród Morsów

Twoja karta została zaakceptowana

INFORMACJE
Przed rozpoczęciem rozgrywki prosimy o uzupełnienie obowiązkowych pól w profilu. Zachęcamy także do przeczytania przewodnika, który znajduje się w twojej skrzynce pocztowej, szczególnie zwracając uwagę na opis lat 50., w których osadzona jest fabuła, charakterystykę świata magicznego, mechanikę rozgrywek, a także regulamin forum. Powyższe opisy pomogą Ci odnaleźć się na forum, jednakże w razie jakichkolwiek pytań, wątpliwości, a także propozycji nie obawiaj się wysłać nam PW lub skorzystać z działu przeznaczonego dla użytkownika. Jeszcze raz witamy na forum Morsmordre i mamy nadzieję, że zostaniesz z nami na dłużej!
 STAN ZDROWIA
Fizyczne
Pełnia zdrowia.
Psychiczne
Pełnia zdrowia.
UMIEJĘTNOŚCI
Brak

Kartę sprawdzał: Ramsey
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Alphonse Carrington  Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Alphonse Carrington [odnośnik]30.05.21 10:44


KOMPONENTYkwiat paproci, rtęć

[12.08.21] Październik/grudzień

BIEGŁOŚCIbiegłości

HISTORIA ROZWOJU[24.05.21] Rozwój początkowy, sowa, kot: -60 PD

Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Alphonse Carrington  Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Alphonse Carrington
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach