Pracownia eliksirów
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Pracownia eliksirów
Podwójny, trud i kłopot,
ogień płonie, kocioł bulgocze,
podwójny, podwójny trud i kłopot,
coś podłego tak powstaje znów!
Oko traszki, palec żabi,
Wełna nietoperza, język psi,
Kolce żmii i świetlika żądło,
Noga jaszczurki, sówki skrzydło
ogień płonie, kocioł bulgocze,
podwójny, podwójny trud i kłopot,
coś podłego tak powstaje znów!
Oko traszki, palec żabi,
Wełna nietoperza, język psi,
Kolce żmii i świetlika żądło,
Noga jaszczurki, sówki skrzydło
Mała Twierdza,
Zawierucha,
Nierusz,
Nigdziebądź,
Lepkie Ręce,
Ostatnio zmieniony przez Aurora Sprout dnia 19.04.22 23:05, w całości zmieniany 2 razy
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
1 grudnia 1957 r.
Warzelnictwo miało swoje święte zasady. Przynajmniej kilka nienaruszalnych konstrukcji, fundamentów, korzeni, bez których roślina nie mogła piąć się do słońca, bez których żaden wywar nie mógł objawić prawidłowych właściwości. Isabella, kiedy stawiała dziesięć lat temu pierwsze kroki, kiedy tłukła pierwsze fiolki, trzymała się ich jak rodowych tradycji. Już sama myśl o podważeniu ich sprawiała, że sieć kąsających dreszczy owijała się wokół piersi, utrudniając oddychanie. Szybko jednak pojęła, że nie wszystko było dane na zawsze. Nawet notatki alchemików sprzed wieków można było ominąć, choć lekceważenie ich było aktem pogardy. Rozkwitała jednak nauka o bulgoczących kotłach i długo dojrzewających maściach. Odkrywano nowe rośliny i nieopisane wcześniej właściwości. Praktyk więc mogło być co najmniej kilka. Isabella była jak ten dziki pęd wyrastający w dziwacznym miejscu, na przekór wszystkiemu, odważny, dumny i beztroski, lubiący się z ogniem, próbujący zbyt często testować świat po swojemu. Musiało minąć jednak wiele czasu, setki przygotowanych mikstur i szerokie półki pełne fantastycznych słojów, aby wypracowała swoje własne metody, aby zdobyła się na śmiałość, by doceniła wartość własnej próby. Czymże byłaby nauka bez osobistego ryzyka? Zachęcona możliwościami i potrzebami, które zaistniały na tej nowej ścieżce życia, dzieliła świat między opatrywanie rannych w leśnej lecznicy i niekończące się próby nad złotym kociołkiem. Ten błyszczący garnuszek z charakterystycznym motywem płomienia i salamandry to coś, co okazało się ważniejsze od kilku dodatkowych sukien, kiedy ostatni raz opuszczała pałac Beaulieu. Jej szczęśliwy, jej wyjątkowy kocioł, który przenigdy jeszcze nie zawiódł. Którego jeszcze nigdy nie ujrzał Castor Sprout.
Ledwie kilka uliczek. Właściwie prawie po sąsiedzku! Isabella nie zdążyła nawet porządnie zmarznąć, chociaż pora była niewdzięczna i nos robił się czerwony już przy krótkim spacerze. Owinięta w pelerynkę nie dawała się wiatrom, a zawieszony na ramieniu pakunek co drugi krok brzdękał charakterystycznie, pobudzając fantazję pojedynczych czarodziejów. Wewnątrz oczywiście ten złoty, okrągły przedmiot, bo każdy alchemik zawsze warzył w swoim, a wokół niego garść rozmaitych ingrediencji. Nawet Sprout mógł przecież miewać kłopot z dostępem do niektórych odczynników, kiedy czasy był tak szare i gorzkie, kiedy smak czekolady pozostawał jedynie marzeniem. Wzięła więc to, co miała, pieszcząc każdy zielony kawałek spojrzeniem, nim ulokował się wygodnie w błyszczącym dnie. Ciągnął się za nią ziołowy zapach, wirował jak ta chusta owinięta wokół szyi, kryjąca arystokratyczny urok. Krok był lekki, miękki, jakby płynęła z wiosennym prądem, a przecież stawiała opór smutnej jesieni. Nie lubiła tej pory, tak sennej i ogołoconej z kwitnącej zieleni. Na szczęście w ogrodzie, za drewutnią kryła się wspaniała cieplarnia, maleńka, ale dzięki magii parująca i przesączona zapachem lekko wilgotnych liści. To tam Isabella lubiła się kryć, to tam najchętniej przygotowywała maści i kadzidła.
Tym razem jednak miała czynić to wszystko nie sama, a w pogodnym towarzystwie. Utalentowany zielarz dzielił z nią kilka pasji i równie ciepły, letni kolor włosów. Czy i podobną radość w głębi serca? Natchniona zatrzymała się przy furtce i zacisnęła na jej brzegu palce owinięte w grubszą rękawiczkę. Popatrzyła na domek, popatrzyła na ogród, szerokie, uśpione morze ogołocone z wielobarwnych płatków. Zamiast nich resztki złotych i czerwonych liści. Domek w tej leśnej gęstwinie zdał się Isabelli nieco tajemniczy. Mimo to weszła głębiej i pociągnęła bardziej nosem, wyobrażając sobie, w coraz mniej hamowanym podekscytowaniu, jakie niesamowite roztwory przyjdzie im wspólnie przygotować. To wystarczyło, by kosmyki przy samych końcach zapłonęły, by w oczach rozpaliło się charakterystyczne światło.
– Castorze Sprout! – zawołała pogodnie, gdy pantofelki nacisnęły na drewniane deski werandy, a coś u jej boku zamigotało. Czy to ozdoba czy może uparcie podglądające ich oko słońca? Kaptur opadł, odsłaniając dwa francuskie warkocze i nieco rumianą buzię. Dłoń ułożyła się na drewnianych drzwiach, ale kosteczki wcale nie zapukały. Zamiast tego Isabella zsunęła rękawiczkę i delikatnie poprowadziła palce między szczeliny w starej desce. Przez chwilę przyglądała się im z prawdziwym zafascynowaniem. Był w środku, czy pałętał się gdzieś po ogrodzie? Nie zastanawiała się nad tym, myśli skręciły w zupełnie niemożliwym kierunku. Rozmarzona przestała czuć ciężar swojego pakunku. Głębiej, poprowadź mnie głębiej. Niech drzewa odsłonią swoje tajemnice, szeptała w myślach.
Dzisiejszy dzień od samego początku jawił się wyjątkowo. Jakże bowiem inaczej określić mógł Castor odwiedziny nikogo innego jak panny Isabelli w skromnych progach Wrzosowiska? Zgoda na wspólne spędzenie czasu została przez Castora przyjęta z olbrzymią wręcz dumą — znali się od wielu lat, ziarno ich znajomości padło na wyjątkowo żyzny grunt szkolnej szklarni, zaś dwoje uzdolnionych alchemików (Sprout nie miał trudności w uznaniu talentów alchemicznych złotowłosej, uważał nawet, że w jego powinności jako kolegi po fachu było odpowiednie do okazji zachęcanie do dalszych eksperymentów) dało radę uchronić plon od zadeptania pod ciężkim butem braku czasu, wzajemnych niesnasek czy jakichkolwiek innych przykrości, o które nie śmiał oskarżać damy, czyniąc zatem wszystko w swej mocy, by zapobiec takowym ze swojej strony.
Ponadto, dzisiejsza wizyta nie rozkwitła z pierwszego lepszego powodu. Po powrocie z Londynu jednym z priorytetów Castora stało się dalsze szkolenie umiejętności z zakresu talizmanotwórstwa — warsztat, który zdobył pod czujnym okiem pana Blythe, dawał mu całkiem dobrą pozycję, zwłaszcza w zakresie zdobnictwa. Robił to Sprout jednak wyłącznie przy pomocy własnej intuicji, w obliczu braku obycia ze sztukami wyższymi stawiając przede wszystkim na praktyczność. Nie oznaczało to jednak, że pozbawiony był poczucia estetyki; żyło ono w jego ciele jak kolejny z organów, splątane nierozłącznie z jego osobą, zupełnie własne. Nieoszlifowany nauką i obyciem diament, szansa na bycie jeszcze lepszym.
Bo do tego przecież dążyli, czyż nie?
Poranek spędził na szykowanie pracowni do przyjęcia kolejnego gościa. Na początku jesieni przeniósł się ze swoimi narzędziami do starej szopy, którą przejął we władanie od swego ojca. Wraz z nadejściem coraz to zimniejszych wiatrów doszedł jednak do wniosku, że ponowna relokacja będzie nieunikniona — zastałe z zimna ręce nie były pożądane w jego fachu, stanowiły kolejny element ryzyka zawodowego, a nieogrzewanie szopy w połączeniu z jego przesiadywaniem tam przez większość dnia przynieść mu mogło nie tyle nowe, zapierające dech w piersiach projekty i próbki, a co najwyżej potężne przeziębienie.
Cofnął się o kilka kroków, przyglądając się swemu dziełu. Blat pracowni był czysty, pozbawiony wszelkich resztek pozostałych po ostatnich godzinach spędzonych w tym miejscu. Ingrediencje na półkach ułożone alfabetycznie w opisanych wyraźnie słojach, słoiczkach, fiolkach i butelkach. Ciepłe światło płynące z góry wspomagało zimniejsze promienie wpuszczane przez okno za jego plecami. Osobiście napalił w kominku, by zadbać o odpowiednią temperaturę. Ułożył dłonie na własnych biodrach, po czym uśmiechnął się — szeroko i dumnie — choć ledwo na moment. Przypomniał sobie bowiem, że upychając niepotrzebne przedmioty za drzwiczkami drewnianych szafek upchał tam swój własny kociołek (inny, niż Isabella mogłaby pamiętać z czasów szkolnych, kupił go sobie Castor na początku roku, za pierwszą wypłatę otrzymaną od Blythe'a) wraz z moździerzem i tłuczkiem. Złota waga na całe szczęście zamknięta była za szklaną witryną, więc wydobycie jej nie stanowiło żadnego wyzwania. Po krótkiej chwili przeplatanej znajomymi brzdęknięciami kociołka, wszelkie potrzebne im dziś narzędzia umieszczone zostały na blacie. Ich pierwotne rozłożenie nie spodobało się jednak gospodarzowi, który mruknął coś niezrozumiale do siebie pod nosem i ustawił je na jednej połowie stołu w ten sposób, że kociołek umieścił w miejscu centralnym, wagę postawił bliżej ściany, w linii prostej od kociołka, zaś moździerz i tłuczek znalazły swe miejsce na trzeciej od kociołka.
Idealnie.
Wtedy też do jego uszu doleciał dźwięk własnego imienia i nazwiska. Jak zawsze punktualnie, zauważył w myślach, poświęcając jeszcze jedną, drobną chwilę na przeczesanie jasnych loków własnymi dłońmi (nie zamierzał przecież wyglądać jak byle jaki obdartus w towarzystwie damy), poprawienie okularów na prostym nosie, po czym ruszył w kierunku wyjścia, ściągając ciemnobrązowy płaszcz z wieszaka znajdującego się zaraz przy drzwiach.
Narzucił go sobie na ramiona, nie fatygując się nawet o jego zapięcie. Nie miał długiej drogi do pokonania, a zrobił to głównie po to, by uniknąć oskarżeń matki, że celowo wystawia się na jakieś choróbsko. Sylwetka Isabelli prędko znalazła się w zasięgu jego wzroku i przyznać musiał, że wyglądała całkowicie uroczo; jak to możliwe, że jedna osoba potrafiła zamknąć w sobie prawdopodobnie całą grację przypadającą na tę część Doliny Godryka, jeżeli nie całego Somerset? Nie dowie się chyba nigdy.
— Witam w naszych skromnych progach, panno Presley — szeroki uśmiech i grzeczny ukłon, noszący w sobie dalej ślady sklepowego manieryzmu stanowiły popisowe przywitanie Sprouta w przykrótkich spodniach. Gdyby Isabella zechciała przyjrzeć się swojemu towarzyszowi, zauważyłaby pewnie parę grubych, wełnianych skarpet znikających pod materiałem ciemnych spodni w kratkę dopiero 2 cale powyżej kostki.
Nie zważając jednak na garderobiane dolegliwości, Castor wyprostował się wreszcie, wskazując dłonią kierunek, w którym powinni się udać. Zerknął jeszcze, może nieco niekulturalnie, na pakunek noszony przez młodą kobietę, chwilę później pytając:
— Może mógłbym pomóc? — to dotarła już do Wrzosowiska o własnych siłach, nie oznaczało, że będzie w konieczności dalszego przemęczania się, nawet jeżeli pozostała przed nią droga była śmiesznie krótka, a pakunek niezbyt ciężki. — Ach, gdyby nie to, że jesteśmy w moim domu i nie zapowiada się na duże opady śniegu, pomyślałbym, że znów spacerujemy po dziedzińcu, by przemknąć do szklarni...
Szaro—niebieskie spojrzenie poderwało się natychmiast w górę, wprost do podobnie szaro—niebieskiego nieba. Łapał się na takiej rzewności już jakiś czas, lecz nasilenie wspominkowego humoru zawsze przypadało mu na jesień. Czas refleksji, pożegnań i przygotowań na trudne czasy.
Gdy stanęli wreszcie przed drzwiami pracowni, otworzył je szeroko i przepuścił Isabellę w drzwiach.
— Czuj się jak u siebie. Płaszczyk możesz odwiesić, zaraz za drzwiami jest wieszak.
Ponadto, dzisiejsza wizyta nie rozkwitła z pierwszego lepszego powodu. Po powrocie z Londynu jednym z priorytetów Castora stało się dalsze szkolenie umiejętności z zakresu talizmanotwórstwa — warsztat, który zdobył pod czujnym okiem pana Blythe, dawał mu całkiem dobrą pozycję, zwłaszcza w zakresie zdobnictwa. Robił to Sprout jednak wyłącznie przy pomocy własnej intuicji, w obliczu braku obycia ze sztukami wyższymi stawiając przede wszystkim na praktyczność. Nie oznaczało to jednak, że pozbawiony był poczucia estetyki; żyło ono w jego ciele jak kolejny z organów, splątane nierozłącznie z jego osobą, zupełnie własne. Nieoszlifowany nauką i obyciem diament, szansa na bycie jeszcze lepszym.
Bo do tego przecież dążyli, czyż nie?
Poranek spędził na szykowanie pracowni do przyjęcia kolejnego gościa. Na początku jesieni przeniósł się ze swoimi narzędziami do starej szopy, którą przejął we władanie od swego ojca. Wraz z nadejściem coraz to zimniejszych wiatrów doszedł jednak do wniosku, że ponowna relokacja będzie nieunikniona — zastałe z zimna ręce nie były pożądane w jego fachu, stanowiły kolejny element ryzyka zawodowego, a nieogrzewanie szopy w połączeniu z jego przesiadywaniem tam przez większość dnia przynieść mu mogło nie tyle nowe, zapierające dech w piersiach projekty i próbki, a co najwyżej potężne przeziębienie.
Cofnął się o kilka kroków, przyglądając się swemu dziełu. Blat pracowni był czysty, pozbawiony wszelkich resztek pozostałych po ostatnich godzinach spędzonych w tym miejscu. Ingrediencje na półkach ułożone alfabetycznie w opisanych wyraźnie słojach, słoiczkach, fiolkach i butelkach. Ciepłe światło płynące z góry wspomagało zimniejsze promienie wpuszczane przez okno za jego plecami. Osobiście napalił w kominku, by zadbać o odpowiednią temperaturę. Ułożył dłonie na własnych biodrach, po czym uśmiechnął się — szeroko i dumnie — choć ledwo na moment. Przypomniał sobie bowiem, że upychając niepotrzebne przedmioty za drzwiczkami drewnianych szafek upchał tam swój własny kociołek (inny, niż Isabella mogłaby pamiętać z czasów szkolnych, kupił go sobie Castor na początku roku, za pierwszą wypłatę otrzymaną od Blythe'a) wraz z moździerzem i tłuczkiem. Złota waga na całe szczęście zamknięta była za szklaną witryną, więc wydobycie jej nie stanowiło żadnego wyzwania. Po krótkiej chwili przeplatanej znajomymi brzdęknięciami kociołka, wszelkie potrzebne im dziś narzędzia umieszczone zostały na blacie. Ich pierwotne rozłożenie nie spodobało się jednak gospodarzowi, który mruknął coś niezrozumiale do siebie pod nosem i ustawił je na jednej połowie stołu w ten sposób, że kociołek umieścił w miejscu centralnym, wagę postawił bliżej ściany, w linii prostej od kociołka, zaś moździerz i tłuczek znalazły swe miejsce na trzeciej od kociołka.
Idealnie.
Wtedy też do jego uszu doleciał dźwięk własnego imienia i nazwiska. Jak zawsze punktualnie, zauważył w myślach, poświęcając jeszcze jedną, drobną chwilę na przeczesanie jasnych loków własnymi dłońmi (nie zamierzał przecież wyglądać jak byle jaki obdartus w towarzystwie damy), poprawienie okularów na prostym nosie, po czym ruszył w kierunku wyjścia, ściągając ciemnobrązowy płaszcz z wieszaka znajdującego się zaraz przy drzwiach.
Narzucił go sobie na ramiona, nie fatygując się nawet o jego zapięcie. Nie miał długiej drogi do pokonania, a zrobił to głównie po to, by uniknąć oskarżeń matki, że celowo wystawia się na jakieś choróbsko. Sylwetka Isabelli prędko znalazła się w zasięgu jego wzroku i przyznać musiał, że wyglądała całkowicie uroczo; jak to możliwe, że jedna osoba potrafiła zamknąć w sobie prawdopodobnie całą grację przypadającą na tę część Doliny Godryka, jeżeli nie całego Somerset? Nie dowie się chyba nigdy.
— Witam w naszych skromnych progach, panno Presley — szeroki uśmiech i grzeczny ukłon, noszący w sobie dalej ślady sklepowego manieryzmu stanowiły popisowe przywitanie Sprouta w przykrótkich spodniach. Gdyby Isabella zechciała przyjrzeć się swojemu towarzyszowi, zauważyłaby pewnie parę grubych, wełnianych skarpet znikających pod materiałem ciemnych spodni w kratkę dopiero 2 cale powyżej kostki.
Nie zważając jednak na garderobiane dolegliwości, Castor wyprostował się wreszcie, wskazując dłonią kierunek, w którym powinni się udać. Zerknął jeszcze, może nieco niekulturalnie, na pakunek noszony przez młodą kobietę, chwilę później pytając:
— Może mógłbym pomóc? — to dotarła już do Wrzosowiska o własnych siłach, nie oznaczało, że będzie w konieczności dalszego przemęczania się, nawet jeżeli pozostała przed nią droga była śmiesznie krótka, a pakunek niezbyt ciężki. — Ach, gdyby nie to, że jesteśmy w moim domu i nie zapowiada się na duże opady śniegu, pomyślałbym, że znów spacerujemy po dziedzińcu, by przemknąć do szklarni...
Szaro—niebieskie spojrzenie poderwało się natychmiast w górę, wprost do podobnie szaro—niebieskiego nieba. Łapał się na takiej rzewności już jakiś czas, lecz nasilenie wspominkowego humoru zawsze przypadało mu na jesień. Czas refleksji, pożegnań i przygotowań na trudne czasy.
Gdy stanęli wreszcie przed drzwiami pracowni, otworzył je szeroko i przepuścił Isabellę w drzwiach.
— Czuj się jak u siebie. Płaszczyk możesz odwiesić, zaraz za drzwiami jest wieszak.
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Nieprawda, że zawsze była na czas. Jako córka lorda i lady nie mogła pozwolić sobie na spóźnienie, ale jako Bella, po prostu Bella, bywała niestabilna i kapryśna jak płomienie. Czy można było przewidzieć każdy zryw serca? Czy dało się pozostać w pozie tak idealnej, pełnej wiecznej ogłady? Zawsze kryła w sobie o wiele więcej emocji, niż wypadało jej jako damie objawić. Rozprawiała się z nimi czasem w pędzie kroku, a innym razem realizując dziwaczne pomysły, które niebezpiecznie blisko zbliżały się do nałożonych wokół młodej arystokratki granic. Niekiedy naprawdę marzyła o tym, by się spóźnić, by pewne spotkania i rytuały opuścić, by spędzić czas zupełnie inaczej, a innym razem... po prostu kochała to życie, te pozłacane komnaty i dumne bankiety, wielki teatr i demonstrowany przepych. Przecież urodziła się jako jedna z nich, przecież pielęgnowano ją w określony sposób. Dlatego teraz Castor Sprout zanotował obecność o idealnej porze, zanotował grację i płynne, zwiewne kroki. Wciąż poruszała się jak dama, choć wplotła w te ścieżki nieco więcej życia i radości. Nie musiała jednak dociskać do pięknie upudrowanych policzków tych masek, choć niektóre z nich uczepiły się delikatnej twarzy wyjątkowo mocno. Nie ustępowały nawet po kilku miesiącach oswajania się z nowym nazwiskiem, z nowym życiem. Czarowała energią, roztaczała wokół siebie miłą aurę, ale wciąż jeszcze zmagała się z piętnem dawnego losu. Czy dało się to ujrzeć? Błysnęły bowiem zielone, duże oczy, kiedy tylko wyszedł jej naprzeciw i na powitanie rozłożył przed nią serdeczny uśmiech.
– Niesamowite! Och, niesamowite, że przyszło nam spotkać się właśnie tak. Właśnie tu. Czy ktokolwiek zgadł? Castorze, czy zdarza ci się głęboko zawierzyć w proroctwa jasnowidzów? Jakże byłabym pogubiona, gdyby ktokolwiek wywróżył mi właśnie taki los. Choć z drugiej strony… Czy ta magia nie jest fascynująca? – zadumana jeszcze w progu zalała go ciekawostką i rozwijaną zbyt pospiesznie myślą. Chętnie podążyła za nim, domyślając się, że owych skromnych progów wcale nie opuści tak szybciutko. Gdy dzieliła obowiązki uzdrowicielki, alchemiczki i mieszkanki Kurnika, a także i narzeczonej(!), terminarz bywał tak bardzo napięty. Tym razem jednak nie chodziło jedynie o pracę, ale i o zgłębianie pasji i odpoczynek. Alchemia wymagała ogromnej precyzji, ale Isabella czuła, że relaksuje ją mieszanie w kociołku i rozdłubywanie ingrediencji. Zerknęła na młodego towarzysza. Czy mógłby podpisać się pod jej słówkiem? Zawsze przypominał jej jakieś letnie wspomnienie, maźnięty słońcem, rześki, trochę tajemniczy i taki zdolny. Łączyła ich pasja, wspólna nauka i obietnica stworzenia czegoś niemożliwego przy pomocy tych czterech rąk. Rozumiał coś, czego nie mogły pojąć jej ślizgońskie koleżanki. Że do czegoś dążyła, o coś wołała, za czymś się rozglądała i najpewniej nie był to jedynie pierścień, który pewnego dnia miał rozbłysnąć na jej szczupłym palcu. To też była ciepła, przyjazna fantazja, w której potrafiła zatonąć na dłużej, ale zupełnie inna. Kłócąca się nieco z ciekawską, chłonną naturą. Tylu rzeczy nie wolno jej było robić, o tylu nie śmiała nawet marzyć. – Ależ proszę, miły Castorze – odpowiedziała serdecznie, kiedy tylko sięgnął po jej pakunek. O wiele lżej jej było bez tego ciężaru, ale i nie należało odmawiać, kiedy panicz okazywał uprzejmość. Kątem oka przyłapała te zbyt krótkie nogawki. Czy urósł tak nagle? A może brakowało mu materiałów? Mogłaby zapoznać go z Trixie, była taką wspaniałą krawcową. Na pewno mogłaby coś na to zaradzić. Niemniej nie chciała sprawiać Castorowi przykrości, więc zasznurowała usta, nim wydostało się z nich coś kąśliwego. – Muszę ci zdradzić… Już wcale nie pamiętam tego. To takie mgliste wspomnienia. Od tego czasu tak wiele się wydarzyło. Z chęcią odtworzyłabym tamten zapach. Naszej szklarni – zakończyła z nostalgią i lekko westchnęła. Poruszający się nos poszukał wspomnianej woni, ale to wszystko na nic. Czar prysł. Czy jasnowłosy chłopak znał sposób, by jeszcze raz go przywołać?
Do pracowni weszła odważnym krokiem, zachwyt przemknął po jej nieco rumianej twarzy. Obróciła się z energią w stronę Sprouta. Pociągnęła za sznurek przy płaszczu, materiał rozszerzył się i odsłonił sukienkę. Nie wspomógł jej i tak samodzielnie zdjęła okrycie, ale była chyba zbyt przejęta perspektywą wspólnego warzenia, by na dłużej skupić na tym myśl. Zawieszony na haku materiał zakołysał się, a Bella przystanęła przy alchemicznym stole i rozpakowała wszystkie swoje rzeczy. – Całkiem ładny ten twój kącik, miłe domostwo. Cała dolina jest taka piękna! To miejsce nawet o tej porze roku wydaje się takie magiczne. Nie musisz długo namawiać. Och, już czuję, że to mój drugi dom. Albo trzeci. Drugim jest chyba Szczurza Jama. Chociaż pałac… Ojej, jakże łatwo się w tym pogubić. Niemniej – urwała głośno i popatrzyła mu w oczu. – Aż się palę do kotła, drogi panie Sprout. Czy i ty to czujesz? Pragnę zacząć odważnie – zdecydowała, czule obejmując swój złoty kocioł. Błysk owinął się wokół jej drobnych placów. – Zrobię eliksir ochrony. Co sądzisz? – podpytała, gdy płomyk załaskotał ustawione na podwyższeniu dno salamandrowego kotła. Swoje własne tomiszcze również wysunęła z torby. Opasły wolumin, oprawiony w skórzaną okładkę, pachniał ziołami. Już pierwsze przekartkowanie pozwoliło dostrzec, że między stronicami czaiły się zasuszone łodyżki. Isabella odnalazła właściwą recepturę. Księga zawsze musiała być otwarta podczas warzenia. Rozpoczęła od serca eliksiru, idealnie sproszkowanego rogu dwurożca. Umieściła sypką część stworzenia w lekko parującej już wodzie. Następnie w całości, bez szatkowania, wrzuciła dwie małe gałązki wierzby. Powinny się wkrótce rozpuścić. Wierzba była jedynym akcentem roślinnym w tej formule. Brunatne szkiełko, które znalazło się wkrótce w jej dłoni, kryło krople krwi byka. Odmierzyła dokładnie dziewięć kropli. Mikstura naturalnie zaczęła barwić się na czerwono. Później dodała do wywaru żółć pancernika i natychmiast przemieszała substancje. Cztery razy w prawo i raz w lewo. Szybkie spojrzenie skontrolowało miksturę na tym etapie. Pozostały jeszcze tylko łuski kameleona. W garści trzymała dokładnie trzy okazałe łuski. Otworzyła dłoń i wypuściła je nad złotym kotłem. Złączyły się z resztą.
Eliksir ochrony, st 70
Wymagane: jedna ingrediencja roślinna, cztery zwierzęce.
R: gałązki wierzby
Z: sproszkowany róg dwurożca, krew byka, żółć pancernika, łuski kamelona
– Niesamowite! Och, niesamowite, że przyszło nam spotkać się właśnie tak. Właśnie tu. Czy ktokolwiek zgadł? Castorze, czy zdarza ci się głęboko zawierzyć w proroctwa jasnowidzów? Jakże byłabym pogubiona, gdyby ktokolwiek wywróżył mi właśnie taki los. Choć z drugiej strony… Czy ta magia nie jest fascynująca? – zadumana jeszcze w progu zalała go ciekawostką i rozwijaną zbyt pospiesznie myślą. Chętnie podążyła za nim, domyślając się, że owych skromnych progów wcale nie opuści tak szybciutko. Gdy dzieliła obowiązki uzdrowicielki, alchemiczki i mieszkanki Kurnika, a także i narzeczonej(!), terminarz bywał tak bardzo napięty. Tym razem jednak nie chodziło jedynie o pracę, ale i o zgłębianie pasji i odpoczynek. Alchemia wymagała ogromnej precyzji, ale Isabella czuła, że relaksuje ją mieszanie w kociołku i rozdłubywanie ingrediencji. Zerknęła na młodego towarzysza. Czy mógłby podpisać się pod jej słówkiem? Zawsze przypominał jej jakieś letnie wspomnienie, maźnięty słońcem, rześki, trochę tajemniczy i taki zdolny. Łączyła ich pasja, wspólna nauka i obietnica stworzenia czegoś niemożliwego przy pomocy tych czterech rąk. Rozumiał coś, czego nie mogły pojąć jej ślizgońskie koleżanki. Że do czegoś dążyła, o coś wołała, za czymś się rozglądała i najpewniej nie był to jedynie pierścień, który pewnego dnia miał rozbłysnąć na jej szczupłym palcu. To też była ciepła, przyjazna fantazja, w której potrafiła zatonąć na dłużej, ale zupełnie inna. Kłócąca się nieco z ciekawską, chłonną naturą. Tylu rzeczy nie wolno jej było robić, o tylu nie śmiała nawet marzyć. – Ależ proszę, miły Castorze – odpowiedziała serdecznie, kiedy tylko sięgnął po jej pakunek. O wiele lżej jej było bez tego ciężaru, ale i nie należało odmawiać, kiedy panicz okazywał uprzejmość. Kątem oka przyłapała te zbyt krótkie nogawki. Czy urósł tak nagle? A może brakowało mu materiałów? Mogłaby zapoznać go z Trixie, była taką wspaniałą krawcową. Na pewno mogłaby coś na to zaradzić. Niemniej nie chciała sprawiać Castorowi przykrości, więc zasznurowała usta, nim wydostało się z nich coś kąśliwego. – Muszę ci zdradzić… Już wcale nie pamiętam tego. To takie mgliste wspomnienia. Od tego czasu tak wiele się wydarzyło. Z chęcią odtworzyłabym tamten zapach. Naszej szklarni – zakończyła z nostalgią i lekko westchnęła. Poruszający się nos poszukał wspomnianej woni, ale to wszystko na nic. Czar prysł. Czy jasnowłosy chłopak znał sposób, by jeszcze raz go przywołać?
Do pracowni weszła odważnym krokiem, zachwyt przemknął po jej nieco rumianej twarzy. Obróciła się z energią w stronę Sprouta. Pociągnęła za sznurek przy płaszczu, materiał rozszerzył się i odsłonił sukienkę. Nie wspomógł jej i tak samodzielnie zdjęła okrycie, ale była chyba zbyt przejęta perspektywą wspólnego warzenia, by na dłużej skupić na tym myśl. Zawieszony na haku materiał zakołysał się, a Bella przystanęła przy alchemicznym stole i rozpakowała wszystkie swoje rzeczy. – Całkiem ładny ten twój kącik, miłe domostwo. Cała dolina jest taka piękna! To miejsce nawet o tej porze roku wydaje się takie magiczne. Nie musisz długo namawiać. Och, już czuję, że to mój drugi dom. Albo trzeci. Drugim jest chyba Szczurza Jama. Chociaż pałac… Ojej, jakże łatwo się w tym pogubić. Niemniej – urwała głośno i popatrzyła mu w oczu. – Aż się palę do kotła, drogi panie Sprout. Czy i ty to czujesz? Pragnę zacząć odważnie – zdecydowała, czule obejmując swój złoty kocioł. Błysk owinął się wokół jej drobnych placów. – Zrobię eliksir ochrony. Co sądzisz? – podpytała, gdy płomyk załaskotał ustawione na podwyższeniu dno salamandrowego kotła. Swoje własne tomiszcze również wysunęła z torby. Opasły wolumin, oprawiony w skórzaną okładkę, pachniał ziołami. Już pierwsze przekartkowanie pozwoliło dostrzec, że między stronicami czaiły się zasuszone łodyżki. Isabella odnalazła właściwą recepturę. Księga zawsze musiała być otwarta podczas warzenia. Rozpoczęła od serca eliksiru, idealnie sproszkowanego rogu dwurożca. Umieściła sypką część stworzenia w lekko parującej już wodzie. Następnie w całości, bez szatkowania, wrzuciła dwie małe gałązki wierzby. Powinny się wkrótce rozpuścić. Wierzba była jedynym akcentem roślinnym w tej formule. Brunatne szkiełko, które znalazło się wkrótce w jej dłoni, kryło krople krwi byka. Odmierzyła dokładnie dziewięć kropli. Mikstura naturalnie zaczęła barwić się na czerwono. Później dodała do wywaru żółć pancernika i natychmiast przemieszała substancje. Cztery razy w prawo i raz w lewo. Szybkie spojrzenie skontrolowało miksturę na tym etapie. Pozostały jeszcze tylko łuski kameleona. W garści trzymała dokładnie trzy okazałe łuski. Otworzyła dłoń i wypuściła je nad złotym kotłem. Złączyły się z resztą.
Eliksir ochrony, st 70
Wymagane: jedna ingrediencja roślinna, cztery zwierzęce.
R: gałązki wierzby
Z: sproszkowany róg dwurożca, krew byka, żółć pancernika, łuski kamelona
The member 'Isabella Presley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 34
'k100' : 34
Porywy serca nie oszczędzały młodego pokolenia. Ale czy mogły? Czy było to właściwie możliwe? Raczej nie. Jakże przecież odmawiać ludziom ich pokroju wolności, zwłaszcza tej, której zaznali ich rodzice i dziadkowie? Nie chcieli przecież dużo; a przynajmniej dużo od życia nie chciał Castor, pozostawiając marzenia o miłosnych uniesieniach, codziennej normalności oraz własnej przyszłości na bliżej nieokreślone lepsze czasy. Niektóre z marzeń zostały wypchnięte daleko poza margines możliwości spełnienia jeszcze na początku jesieni, inne wciąż pozostawały na horyzoncie.
Wszystkie ginęły, gdy przestępował granice Londynu. Budziły się do życia, gdy strzępki lat minionych wracały do jego świadomości przy pomocy tych, którzy złączyli z nim swe ścieżki przed laty.
I ta właśnie dziwna, marzycielska lekkość rozpostarła się nad jego miodowymi lokami, gdy w dłoni poczuł ciężar pakunku Isabelli. Trwał jeszcze przez moment w ciszy, jakby namyślając się nad odpowiedzią. Wszystkie szlachetnie urodzone panny, które tylko poznał, łączyła bardzo przyjemna maniera mówienia. Nie potrafił nazwać uroku, który płynął z ich ust wraz z miękkimi głoskami, lecz padał jego ofiarą za każdym razem. Nie wydawało się także, by w najbliższym czasie osiągnął na niego odporność.
— Jeżeli miałbym być zupełnie szczery, nigdy nie spodziewałem się, że uczynisz mi taką radość, jak gdy przyjęłaś moje zaproszenie. Ale mam nadzieję, nie będzie to twoja ostatnia wizyta, w końcu w Dolinie lubię najbardziej to, jak wszyscy dbają o siebie i pomagają — nie wiedział, czy wśród szlachty panowały podobne obyczaje, czy to tylko ci, którzy byli przyzwyczajeni do bycia pod butem, lgnęli do tego rodzaju solidarności. Chciał wierzyć, że postawy takie kwitły w duszach czystych i sercach gorących niezależnie od urodzenia. — Musisz wiedzieć, że już w szkole do wróżbiarstwa odnosiłem się raczej sceptycznie... Ale teraz? Każda sposobność, by odnaleźć pewność przyszłych losów, jest na wagę złota.
Na sam koniec pokiwał jeszcze głową, zgadzając się z ostatnim stwierdzeniem Isabelli. Choć wróżbiarstwo nie należało do jego ulubionych dziedzin, pochylał głowę przed autorytetami. Nieostrożnie było bowiem wypowiadać się co do materii (szczególnie krytycznie!), o których nie miał pojęcia. Spotkanie z Norą przypomniało mu o tej smutnej prawdziwe, toteż nie zamierzał odrzucać nauk w niepamięć tak prędko od ostatniego upomnienia.
Poprowadził więc Isabellę do środka, zupełnie pomijając kwestię pomocy z płaszczykiem. Brak obeznania z savoir-vivre potrafił kłuć w oczy, ale gdyby tylko panna Presley zwróciłaby mu uwagę, gotowy był do kajania się przed nią z tego powodu, a nawet gorących próśb o wybaczenie. Na całe szczęście dla niego okazało się, że narzeczona szkolnego kolegi była damą wyrozumiałą dla prostoty ducha Sprouta i oszczędziła blondynowi rozproszenia nad kwestiami, które nie dotyczyły ich pracy zawodowej.
— Ależ to nic złego! Pamięć ludzka bywa zawodna, stąd powstały przecież wszystkie księgi i pergaminy, którymi się posługujemy... To przekleństwo być tak nieznośnie sentymentalnym jak ja — Stanął na drugim krańcu stołu, opierając się bokiem o jedną z przylegających szafek. Jeden lok opadł mu na czoło, chuchnął więc w niego, aż ten uniósł się w górę i opadł obok pozostałych kosmyków. Po wszystkim wysłuchał kolejnych słów młodej kobiety.
Obawiam się, że nic nie jest w stanie wystarczająco przekonująco imitować tamtej atmosfery... zapachów...
I wydawało mu się nawet, w samym środku zamyślenia, że powiedział tę myśl na głos. Dopiero gdy usłyszał komplement na temat pracowni, właściwie to i całego domu, trzeci dom Isabelli?, pozwolił sobie na zaskoczone westchnienie.
— Jesteś zdecydowanie zbyt łaskawa, Isabello! — szaro—błękitne tęczówki Castora rozbłysły w słabo ukrywanym zachwycie. Nie chciał wyjść na człowieka prostego do ucieszenia, ale jakże mógłby stawać okoniem naprzeciw urokowi Belli?
— Odważny wybór jak na pierwsze ważenie w nowych okolicznościach — przyznał szczerze, choć uśmiech rozchylający mu wargi po raz kolejny wskazywał na szczery podziw. Przyglądał się jej w milczeniu, rozumiejąc, jak dużą rolę w warzelnictwie odgrywa skupienie. Wszystkie ruchy panny Presley krzyczały o alchemicznym doświadczeniu i stanowiły miłą odmianę do pracy w samotności. Chyba od czasu ukończenia kursu alchemicznego nie przyszło mu obserwować drugiego specjalisty w akcji. — Masz swoją ulubioną recepturę? Bo widzę, że nie muszę się martwić o twe zaopatrzenie.
Delikatne poczucie ulgi rozlało się po jego ramionach, pozwalając na przyjemne rozluźnienie. Myśl, że przynajmniej jakaś część jego znajomych żyła względnie spokojnie była balsamem na jego serce.
— Eliksiry są o tyle przyjemniejsze od talizmanów, że całkiem szybko można stwierdzić, czy do czegoś się nadają... Natomiast talizmany nie dość, że muszą przestygnąć, to jeszcze są wyjątkowo kapryśne. Nie przebaczają nawet najprostszych błędów — westchnął wreszcie, unikając zaglądania do kociołka Isabelli. Nie dość, że było to raczej niegrzeczne, to mógł przecież poczekać cierpliwie do czasu ogłoszenia sukcesu czy porażki. W międzyczasie odbił się wreszcie od szafki, by sięgnąć po ułożone na blacie notatki.
Poprawił przy tym ułożenie własnych okularów, które jak zawsze zsunęły mu się z nosa.
— Ale to nic. Dziś zajmiemy się runą kojącego szeptu. To idealny talizman dla tego, kto ukochał sobie magię leczniczą — uniósł wzrok ponad notatki, by wychwycić zieleń spojrzenia młodej kobiety. Gdy tylko usłyszał potwierdzenie, przesunął wzrokiem po blacie. Cholera, nie wyciągnął przecież form! Ale to dobrze, to dobrze, nie był przecież nawet pewien, jakiego rodzaju talizman preferowała Bella, a to dobry moment na spytanie!
— Panna Presley raczy powiedzieć skromnemu twórcy talizmanów, jaka jego forma byłaby dla panny najbardziej praktyczna? — pytanie okraszone nieco zaczepnym uśmiechem oraz wyjątkowo profesjonalnym tonem, pozostałością po doświadczeniu w sprzedaży zostało zadane w akompaniamencie stukotu kociołka Sprouta, który został nastawiony do nagrzania. Jego odpowiednia temperatura była jedną z części zapewniających sukces oraz to, że wszystkie składniki talizmanu zachowają swoje magiczne właściwości.
— Nie tak dawno jak kilka tygodni temu tworzyłem talizman w formie pierścienia. Ale bransoletki czy wisiory są równie praktyczne, można nawet stworzyć guzik—talizman! Ale wtedy istnieje ryzyko, że będzie panna musiała albo chodzić z guzikiem w kieszeni, albo w tej samej szacie... Bo widzi panna, taka już natura podobnych tworów, że działają w bliskim kontakcie z czarodziejem.
Ten nagły słowotok zdawał się zaskoczyć nawet cierpliwie budującego go Castora. Talizmany od jakiegoś czasu znajdowały się w centrum jego zainteresowań życiowych, jednak do rzadkości należały sytuacje, w których faktycznie mógł komuś poopowiadać o swoich zamiarach, o samych zasadach rzemiosła i bał się szczerze, że może tym zanudzić.
— Do tej konkretnej runy potrzebne nam będzie srebro i halit. Tak się przyjemnie składa, że posiadam oba — choć ostatnimi czasy nauczyłem się do srebra podchodzić z należnym szacunkiem. Chwilę zajęło mu przeanalizowanie wcześniejszych słów i doszedł do wniosku, że biedna Bella mogła odnieść wrażenie, jakby posiadał wyłącznie dwa główne składniki talizmanów, toteż dodał prędko: — i nie tylko je, resztę składników również, więc nie musimy się martwić. Zechciałabyś, może spojrzeć na recepturę? Spisywałem je własnoręcznie na terminie w sklepie jubilerskim, ale mam nadzieję, że się rozczytasz.
Dłoń trzymająca papiery wyciągnęła się w kierunku złotowłosej, zaś druga po omacku szukała termometru. Czyżby przełożył go nieopatrznie na inne miejsce, gdy przenosił się między pokojami?
Wszystkie ginęły, gdy przestępował granice Londynu. Budziły się do życia, gdy strzępki lat minionych wracały do jego świadomości przy pomocy tych, którzy złączyli z nim swe ścieżki przed laty.
I ta właśnie dziwna, marzycielska lekkość rozpostarła się nad jego miodowymi lokami, gdy w dłoni poczuł ciężar pakunku Isabelli. Trwał jeszcze przez moment w ciszy, jakby namyślając się nad odpowiedzią. Wszystkie szlachetnie urodzone panny, które tylko poznał, łączyła bardzo przyjemna maniera mówienia. Nie potrafił nazwać uroku, który płynął z ich ust wraz z miękkimi głoskami, lecz padał jego ofiarą za każdym razem. Nie wydawało się także, by w najbliższym czasie osiągnął na niego odporność.
— Jeżeli miałbym być zupełnie szczery, nigdy nie spodziewałem się, że uczynisz mi taką radość, jak gdy przyjęłaś moje zaproszenie. Ale mam nadzieję, nie będzie to twoja ostatnia wizyta, w końcu w Dolinie lubię najbardziej to, jak wszyscy dbają o siebie i pomagają — nie wiedział, czy wśród szlachty panowały podobne obyczaje, czy to tylko ci, którzy byli przyzwyczajeni do bycia pod butem, lgnęli do tego rodzaju solidarności. Chciał wierzyć, że postawy takie kwitły w duszach czystych i sercach gorących niezależnie od urodzenia. — Musisz wiedzieć, że już w szkole do wróżbiarstwa odnosiłem się raczej sceptycznie... Ale teraz? Każda sposobność, by odnaleźć pewność przyszłych losów, jest na wagę złota.
Na sam koniec pokiwał jeszcze głową, zgadzając się z ostatnim stwierdzeniem Isabelli. Choć wróżbiarstwo nie należało do jego ulubionych dziedzin, pochylał głowę przed autorytetami. Nieostrożnie było bowiem wypowiadać się co do materii (szczególnie krytycznie!), o których nie miał pojęcia. Spotkanie z Norą przypomniało mu o tej smutnej prawdziwe, toteż nie zamierzał odrzucać nauk w niepamięć tak prędko od ostatniego upomnienia.
Poprowadził więc Isabellę do środka, zupełnie pomijając kwestię pomocy z płaszczykiem. Brak obeznania z savoir-vivre potrafił kłuć w oczy, ale gdyby tylko panna Presley zwróciłaby mu uwagę, gotowy był do kajania się przed nią z tego powodu, a nawet gorących próśb o wybaczenie. Na całe szczęście dla niego okazało się, że narzeczona szkolnego kolegi była damą wyrozumiałą dla prostoty ducha Sprouta i oszczędziła blondynowi rozproszenia nad kwestiami, które nie dotyczyły ich pracy zawodowej.
— Ależ to nic złego! Pamięć ludzka bywa zawodna, stąd powstały przecież wszystkie księgi i pergaminy, którymi się posługujemy... To przekleństwo być tak nieznośnie sentymentalnym jak ja — Stanął na drugim krańcu stołu, opierając się bokiem o jedną z przylegających szafek. Jeden lok opadł mu na czoło, chuchnął więc w niego, aż ten uniósł się w górę i opadł obok pozostałych kosmyków. Po wszystkim wysłuchał kolejnych słów młodej kobiety.
Obawiam się, że nic nie jest w stanie wystarczająco przekonująco imitować tamtej atmosfery... zapachów...
I wydawało mu się nawet, w samym środku zamyślenia, że powiedział tę myśl na głos. Dopiero gdy usłyszał komplement na temat pracowni, właściwie to i całego domu, trzeci dom Isabelli?, pozwolił sobie na zaskoczone westchnienie.
— Jesteś zdecydowanie zbyt łaskawa, Isabello! — szaro—błękitne tęczówki Castora rozbłysły w słabo ukrywanym zachwycie. Nie chciał wyjść na człowieka prostego do ucieszenia, ale jakże mógłby stawać okoniem naprzeciw urokowi Belli?
— Odważny wybór jak na pierwsze ważenie w nowych okolicznościach — przyznał szczerze, choć uśmiech rozchylający mu wargi po raz kolejny wskazywał na szczery podziw. Przyglądał się jej w milczeniu, rozumiejąc, jak dużą rolę w warzelnictwie odgrywa skupienie. Wszystkie ruchy panny Presley krzyczały o alchemicznym doświadczeniu i stanowiły miłą odmianę do pracy w samotności. Chyba od czasu ukończenia kursu alchemicznego nie przyszło mu obserwować drugiego specjalisty w akcji. — Masz swoją ulubioną recepturę? Bo widzę, że nie muszę się martwić o twe zaopatrzenie.
Delikatne poczucie ulgi rozlało się po jego ramionach, pozwalając na przyjemne rozluźnienie. Myśl, że przynajmniej jakaś część jego znajomych żyła względnie spokojnie była balsamem na jego serce.
— Eliksiry są o tyle przyjemniejsze od talizmanów, że całkiem szybko można stwierdzić, czy do czegoś się nadają... Natomiast talizmany nie dość, że muszą przestygnąć, to jeszcze są wyjątkowo kapryśne. Nie przebaczają nawet najprostszych błędów — westchnął wreszcie, unikając zaglądania do kociołka Isabelli. Nie dość, że było to raczej niegrzeczne, to mógł przecież poczekać cierpliwie do czasu ogłoszenia sukcesu czy porażki. W międzyczasie odbił się wreszcie od szafki, by sięgnąć po ułożone na blacie notatki.
Poprawił przy tym ułożenie własnych okularów, które jak zawsze zsunęły mu się z nosa.
— Ale to nic. Dziś zajmiemy się runą kojącego szeptu. To idealny talizman dla tego, kto ukochał sobie magię leczniczą — uniósł wzrok ponad notatki, by wychwycić zieleń spojrzenia młodej kobiety. Gdy tylko usłyszał potwierdzenie, przesunął wzrokiem po blacie. Cholera, nie wyciągnął przecież form! Ale to dobrze, to dobrze, nie był przecież nawet pewien, jakiego rodzaju talizman preferowała Bella, a to dobry moment na spytanie!
— Panna Presley raczy powiedzieć skromnemu twórcy talizmanów, jaka jego forma byłaby dla panny najbardziej praktyczna? — pytanie okraszone nieco zaczepnym uśmiechem oraz wyjątkowo profesjonalnym tonem, pozostałością po doświadczeniu w sprzedaży zostało zadane w akompaniamencie stukotu kociołka Sprouta, który został nastawiony do nagrzania. Jego odpowiednia temperatura była jedną z części zapewniających sukces oraz to, że wszystkie składniki talizmanu zachowają swoje magiczne właściwości.
— Nie tak dawno jak kilka tygodni temu tworzyłem talizman w formie pierścienia. Ale bransoletki czy wisiory są równie praktyczne, można nawet stworzyć guzik—talizman! Ale wtedy istnieje ryzyko, że będzie panna musiała albo chodzić z guzikiem w kieszeni, albo w tej samej szacie... Bo widzi panna, taka już natura podobnych tworów, że działają w bliskim kontakcie z czarodziejem.
Ten nagły słowotok zdawał się zaskoczyć nawet cierpliwie budującego go Castora. Talizmany od jakiegoś czasu znajdowały się w centrum jego zainteresowań życiowych, jednak do rzadkości należały sytuacje, w których faktycznie mógł komuś poopowiadać o swoich zamiarach, o samych zasadach rzemiosła i bał się szczerze, że może tym zanudzić.
— Do tej konkretnej runy potrzebne nam będzie srebro i halit. Tak się przyjemnie składa, że posiadam oba — choć ostatnimi czasy nauczyłem się do srebra podchodzić z należnym szacunkiem. Chwilę zajęło mu przeanalizowanie wcześniejszych słów i doszedł do wniosku, że biedna Bella mogła odnieść wrażenie, jakby posiadał wyłącznie dwa główne składniki talizmanów, toteż dodał prędko: — i nie tylko je, resztę składników również, więc nie musimy się martwić. Zechciałabyś, może spojrzeć na recepturę? Spisywałem je własnoręcznie na terminie w sklepie jubilerskim, ale mam nadzieję, że się rozczytasz.
Dłoń trzymająca papiery wyciągnęła się w kierunku złotowłosej, zaś druga po omacku szukała termometru. Czyżby przełożył go nieopatrznie na inne miejsce, gdy przenosił się między pokojami?
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Czasem nie dało się jej wyciszyć. Po prostu plotła i plotła coraz dłuższe warkocze ze słów, myśli i fantazji i spojrzeń. Była jak falujące w burzy morze. Wznosiła się szybko, by jeszcze szybciej opaść, a potem znów otwierała usta i zaczynała mówić. Zawsze łatwo łapała kontakt. To salonowy atut, to konieczność, kiedy dojrzało się pośród wprawionych w intrydze i sprytnym dialogu salamander. Nie mogła im ustępować, nie mogła się peszyć jak drżące debiutantki. Musiała objawić siłę, swój wewnętrzny płomień. Cisza zamykała drogi do sojuszu i przyjaźni – przynajmniej pośród balowych sal i lordowskich gabinetów. Ten urok, ta sympatia i czar były głęboko zaklęte w jej krwi. Do tego ją przygotowano, to potrafiła najbardziej. Jako kobieta, dama, jako nadzieja rodu. Teraz już jednak pozbawiona złotych komnat i szlachetnych tytułów. Wciąż jednak pozostawała po prostu Isabellą. Płomieniem. – Dlaczego nie? Och, naprawdę zrodziła się w tobie taka obawa? Miły Castorze, mieszkamy tak blisko, wspieramy jedną sprawę, nasze serca związane są z tą samą sztuką. Nie od dziś, ale od lat. Pamiętamy o sobie mimo burzy, przepaści i niedawno jeszcze tak żywej groźby wiecznej rozłąki. Jestem tu i zamierzam wpadać częściej. A może i nawet zdołam przekonać cię, byś wsparł moją pracę w lecznicy swym kociołkiem? Kto wie… – nuciła lekko, melodyjnie, a jej głos wydawał się zupełnie miły, malowany szczerą radością. Naprawdę drogie jej było jego towarzystwo i wcale nie zamierzała tego ukrywać. Nie istniały powody, by odmówiła zaproszeniu. – Teraz tym bardziej jesteśmy jak rodzina. I tym bardziej musimy się wspierać – zauważyła nieco zamyślona, choć dziewczęcy głos wyraził odrobinę powagi. Nie można było bowiem być całkiem wolnym od udręki w samym środku wojny. – Obyśmy się tylko nie pogubili w tych wróżebnych obietnicach. Obyśmy nie utracili czujnego spojrzenia. – Przemowy jasnowidzów dawały namiastkę… wiedzy o przyszłości, ale Bella znała i takich, którzy tym słowom oddawali swój los. I przestawali walczyć. Nie była do końca pewna, jak działa ta magia, ale chyba nie chodziło o to, by po prostu usiąść i całkowicie uwierzyć.
Przekleństwo czy atut? Bella nie miała wątpliwości i zdecydowanie pod jasnymi pasmami krążyły myśli sprzeczne z jego samosądem. Dlatego nawet lekko potrząsnęła głową, kiedy zaczął karcić swoje pamiętliwe podejście, nostalgię i zapewne jakąś formę odległego zadumania. I jej się to zdarzało, ale teraz miała na głowie zbyt wiele spraw. Wspomnienia z czasów szkolnych stawały się nieco przykurzoną księgą. Dawna lady jednak charakter miała na tyle zaskakujący, zdolny nagle wytrysnąć źródłem nowej energii, zdolny obudzić to, co wydawało się uśpione. Nikt nie powiedział bowiem, że nie mogli do tego powrócić.
Cieszyła się, że Castor naprawdę sprawiał wrażenie tak pogodnego i zadowolonego z jej obecności. Dwie głowy i dwa kotły to jeszcze więcej naukowych przemyśleń i cały deszcz ognia, wielkie, płomienne burze, alchemiczne obserwacje i dzieła. Układ gwiazd tego dnia wydawał się pomocny, wyczuwała, że sprzyjał plugawym substancjom. Chociaż żadne z nich zdawało się w nich nie specjalizować, to jednak… – Castorze, choć wydaje się, że najbardziej zgodne z mą naturą są wywary lecznicze, to… powinieneś wiedzieć, że w Beaulieu tworzyłam bardzo wiele trucizn. Jest w nich coś naprawdę fascynującego. Nie boję się żadnej receptury, jestem ciekawa i chłonę wszystkie. Nie z potrzeby krzywdzenia, a naukowego doświadczenia. Nie chcę być alchemikiem, który uwarzy wywar wzmacniający, zmiesza maść z wodnej gwiazdy i na tym ukończy swą próbę. Jestem… jestem ciekawa, potrzebuję różnych pozycji. Czy i ty tak masz? Zdradź mi! – powiedziała ponad kociołkiem, w którym prędko zaczęły się łączyć wszystkie składniki. Wiedziała, że na pewno rzuci okiem, ale nie czuła tremy. Wierzyła w swoje naturalne szczęście. – Oczywiście, że mam, mam wiele, chociaż… darzę największą sympatią wywar ze srebra i dyptamu oraz eliksir żywego ognia – wyjawiła, świetnie zdając sobie sprawę, że ta mieszanka reprezentowała dwa przeciwne żywioły. Również w skutkach. – Twoja kolej – zdążyła jeszcze dopowiedzieć podczas mieszania parującej mikstury. Co takiego odnalazło szczególne miejsce w jego sercu?
Gdy zajrzała do głębi skąpanej w ramionach płomyków substancji, uśmiech rozmysł się, a powieki na moment mocno zacisnęły. – Niestety – wydawała więc werdykt i prędko, nim zdążyła przejść do lamentu, usunęła zawartość złotego kociołka tym jednym machnięciem różdżki. Może to nie był dobry dzień dla tego eliksiru.
– Nie mam wiedzy o runach, ale ufam twym zdolnościom. Domyślam się, że nawet te prostsze amulety mogą przysporzyć wielu trudności. Choć czasem kusi mnie zaznajomienie się z tą sztuką, nie mogłabym zajmować się aż tyloma dziedzinami na raz. Wystarczy mi sztuka uzdrawiania i eliksiry. Choć kadzidła… w ostatnim czasie stają się tak wielką ulgą dla udręczonych zmysłów – skomentowała natchniona, nieco stroskana. Popatrzyła dużymi oczami na swego towarzysza. Oni, alchemicy, twórcy, naukowcy wydobywający silną magię z niesamowitych połączeń dobrze znali wszelki kaprysy magii.
Faktycznie coś się rozpaliło w jej spojrzeniu, kiedy tylko wspomniał o amulecie wspierającym magię leczniczą. Była ciekawa, była zainteresowana i aż na moment porzuciła swoje stanowisko, by przystanąć przy nim i prostu posłuchać. O właściwościach srebra wiedziała dość sporo. Miało wielką moc. – Gdybym miała wybierać, drogi Castorze, poprosiłabym o bransoletę. Pierścień z kamieniem księżycowym, który noszę, jest tym jedynym… – jak i ten, który mi go podarował. – A piękno naszyjnika nie zawsze sprawdza się przy kreacji. Ale bransoleta, ach, delikatna, srebrna. Tylko nie mogłaby przeszkadzać w pracy medyka… nie, jednak to nie może być bransoleta. Wiec może broszka? Umocowana przy fartuchu służyłaby dzielnie. Czy tworzysz ten talizman dla uzdrowiciela? Jaką dokładnie ma moc? – zapytała szczerze podekscytowana.
Gdy tylko podał jej recepturę, przyjęła ją i natychmiast zatopiła oczy w nieco pokrzywionych literach. – Na dworze guwernantka skarciłaby cię za kaligrafię! Ale w twórczym szale mało który alchemik dba o nieskazitelność liter. Mnie zdarzało się wielokrotnie przepisywać notatki… - opowiedziała gdzieś na marginesie. – Opowiadaj o wszystkim, co robisz. Chętnie popatrzę.
Przekleństwo czy atut? Bella nie miała wątpliwości i zdecydowanie pod jasnymi pasmami krążyły myśli sprzeczne z jego samosądem. Dlatego nawet lekko potrząsnęła głową, kiedy zaczął karcić swoje pamiętliwe podejście, nostalgię i zapewne jakąś formę odległego zadumania. I jej się to zdarzało, ale teraz miała na głowie zbyt wiele spraw. Wspomnienia z czasów szkolnych stawały się nieco przykurzoną księgą. Dawna lady jednak charakter miała na tyle zaskakujący, zdolny nagle wytrysnąć źródłem nowej energii, zdolny obudzić to, co wydawało się uśpione. Nikt nie powiedział bowiem, że nie mogli do tego powrócić.
Cieszyła się, że Castor naprawdę sprawiał wrażenie tak pogodnego i zadowolonego z jej obecności. Dwie głowy i dwa kotły to jeszcze więcej naukowych przemyśleń i cały deszcz ognia, wielkie, płomienne burze, alchemiczne obserwacje i dzieła. Układ gwiazd tego dnia wydawał się pomocny, wyczuwała, że sprzyjał plugawym substancjom. Chociaż żadne z nich zdawało się w nich nie specjalizować, to jednak… – Castorze, choć wydaje się, że najbardziej zgodne z mą naturą są wywary lecznicze, to… powinieneś wiedzieć, że w Beaulieu tworzyłam bardzo wiele trucizn. Jest w nich coś naprawdę fascynującego. Nie boję się żadnej receptury, jestem ciekawa i chłonę wszystkie. Nie z potrzeby krzywdzenia, a naukowego doświadczenia. Nie chcę być alchemikiem, który uwarzy wywar wzmacniający, zmiesza maść z wodnej gwiazdy i na tym ukończy swą próbę. Jestem… jestem ciekawa, potrzebuję różnych pozycji. Czy i ty tak masz? Zdradź mi! – powiedziała ponad kociołkiem, w którym prędko zaczęły się łączyć wszystkie składniki. Wiedziała, że na pewno rzuci okiem, ale nie czuła tremy. Wierzyła w swoje naturalne szczęście. – Oczywiście, że mam, mam wiele, chociaż… darzę największą sympatią wywar ze srebra i dyptamu oraz eliksir żywego ognia – wyjawiła, świetnie zdając sobie sprawę, że ta mieszanka reprezentowała dwa przeciwne żywioły. Również w skutkach. – Twoja kolej – zdążyła jeszcze dopowiedzieć podczas mieszania parującej mikstury. Co takiego odnalazło szczególne miejsce w jego sercu?
Gdy zajrzała do głębi skąpanej w ramionach płomyków substancji, uśmiech rozmysł się, a powieki na moment mocno zacisnęły. – Niestety – wydawała więc werdykt i prędko, nim zdążyła przejść do lamentu, usunęła zawartość złotego kociołka tym jednym machnięciem różdżki. Może to nie był dobry dzień dla tego eliksiru.
– Nie mam wiedzy o runach, ale ufam twym zdolnościom. Domyślam się, że nawet te prostsze amulety mogą przysporzyć wielu trudności. Choć czasem kusi mnie zaznajomienie się z tą sztuką, nie mogłabym zajmować się aż tyloma dziedzinami na raz. Wystarczy mi sztuka uzdrawiania i eliksiry. Choć kadzidła… w ostatnim czasie stają się tak wielką ulgą dla udręczonych zmysłów – skomentowała natchniona, nieco stroskana. Popatrzyła dużymi oczami na swego towarzysza. Oni, alchemicy, twórcy, naukowcy wydobywający silną magię z niesamowitych połączeń dobrze znali wszelki kaprysy magii.
Faktycznie coś się rozpaliło w jej spojrzeniu, kiedy tylko wspomniał o amulecie wspierającym magię leczniczą. Była ciekawa, była zainteresowana i aż na moment porzuciła swoje stanowisko, by przystanąć przy nim i prostu posłuchać. O właściwościach srebra wiedziała dość sporo. Miało wielką moc. – Gdybym miała wybierać, drogi Castorze, poprosiłabym o bransoletę. Pierścień z kamieniem księżycowym, który noszę, jest tym jedynym… – jak i ten, który mi go podarował. – A piękno naszyjnika nie zawsze sprawdza się przy kreacji. Ale bransoleta, ach, delikatna, srebrna. Tylko nie mogłaby przeszkadzać w pracy medyka… nie, jednak to nie może być bransoleta. Wiec może broszka? Umocowana przy fartuchu służyłaby dzielnie. Czy tworzysz ten talizman dla uzdrowiciela? Jaką dokładnie ma moc? – zapytała szczerze podekscytowana.
Gdy tylko podał jej recepturę, przyjęła ją i natychmiast zatopiła oczy w nieco pokrzywionych literach. – Na dworze guwernantka skarciłaby cię za kaligrafię! Ale w twórczym szale mało który alchemik dba o nieskazitelność liter. Mnie zdarzało się wielokrotnie przepisywać notatki… - opowiedziała gdzieś na marginesie. – Opowiadaj o wszystkim, co robisz. Chętnie popatrzę.
Mógł jej tylko słuchać. Sposobu, w który dobierała słowa, starannie, choć nieco pospiesznie, jakby targana własną dziewczęcością; czuł się nieco, jakby oglądał własną siostrę jeszcze kilka lat temu. Podobny entuzjazm, chęć życia... Choć w odróżnieniu od Aurory, Isabella znajdowała złoty środek między odpoczynkiem na obłokach marzeń a stąpaniem po twardym gruncie rzeczywistości. Lubił tę dualność. Może to wina salonowego wychowania, które zawsze (przynajmniej w wyobrażeniach Castora) stawiało ostrożność na pierwszym miejscu. Prosto było przecież popełnić jakąś gafę; w dodatku taką, która wśród prostaczków pozostałaby pewnie nawet niezauważona, a w sferach wyższych miałaby siłę huraganu. Wewnętrzny ogień Isabelli nie przygasł mimo innego nazwiska. Mogła opuścić Pałac, lecz wciąż pozostawała tą samą, przepełnioną urokiem i wiedzą lady. Rozumiał dokładnie, dlaczego Steffen nie widział poza nią świata.
— Widzisz, Isabello, różne drogi prowadzą nas przez życie. Czytałem kiedyś nawet taki wiersz, może kiedyś słyszałaś. Ostatnia zwrotka w szczególności zapadła mi w pamięć i wracam do niej czasem — krótkie chrząknięcie pozwoliło oczyścić gardło ze wszystkiego, co mogłoby wpłynąć na mniej estetyczny odbiór wiersza. Castor przybrał jeszcze minę dość poważną, choć wejrzenie wciąż miał łagodne, jakby zakryte delikatną mgiełką zamyślenia. — Wiatr wzdłuż i wszerz przebiega skrzypiące akacje, szeleszczą małe liście z księżycowej blachy; a z pustki nieba schodzą ciemne, smutne strachy, niosą rzeczy okropne - i mają świętą rację.
Zamilkł na moment, pogrążony w gęstej melasie własnych wspomnień. Wiersz ten zasłyszał kiedyś od pewnej czarownicy polskiego pochodzenia, jeszcze na początku wojny, gdy wszyscy sądzili, że to przecież tylko chwilowe spięcie i wszystko wróci do normy. Przed oczami stanęły mu znów obrazy, które starał się spychać za granice świadomości, a które uparcie odmawiały takiego traktowania. Zamrugał przy tym kilkukrotnie, chcąc odgonić zjawy pamięci sprzed swych oczu.
— Gdy byłem w Londynie, musiałem nauczyć się przygotowywać do najgorszego ze scenariuszy. Jest to metoda dość brutalna, ale przy dobrym obrocie zdarzeń zapewnia całkiem częste, miłe niespodzianki — zadał sobie trudu, by raz jeszcze ubrać swe wargi w radosny uśmiech. Krótkie ukłucie bólu w okolicy serca pomogło mu dopasować obawę do przyczyny. Spojrzał kontrolnie na Isabellę, obawiając się, że swą czarnomową wpłynie negatywnie na jej nastrój. Nie chciał jej straszyć, mieli spędzić miło czas, oni, młodzi alchemicy; dziś nauka miała być ich cierpliwą towarzyszką, nie zaś nieokreślone strachy o nieokreślonej przyszłości.
Ale prędka zmiana tematu na ulubione mikstury przyniosła rozluźnienie w spiętych ramionach. Tak mocno wsłuchał się w słowa panny Presley, że nawet odruchowo wychylił się nieco w jej stronę, jakby taki zabieg miał pozwolić mu na dokładniejsze posłyszenie każdego z wypowiadanych słów. Wspomnienie trucizn odcisnęło się na jego mimice dość prędko, lecz nie w sposób negatywny. Pokiwał przy tym głową z uznaniem oraz wyrazem zrozumienia. Każdy szanujący się alchemik powinien znać jak najszerszą gamę receptur. Dopiero to, jak je wykorzysta, świadczyło o jego charakterze.
— Przyznam się bez bicia, że początkowo miałem opory względem trucizn. Nie czuję się zbyt pewnie, korzystając z ingrediencji, które mogą potencjalnie doprowadzić do... Ale jest w tym coś fascynującego. Możliwość poznania połączeń, na które sam bym chyba nie wpadł. Albo to, jak niektóre ingrediencje mogą jednocześnie pomóc i zaszkodzić? Kwestia piołunu męczy mnie już od kilku miesięcy, a jakoś nie mogę zabrać się porządnie za jej sprawdzenie... Może dlatego, że akurat kilka tygodni temu skończyły się nam zapasy — nauka potrzebowała poświęceń. Umysłów wielkich, zdolnych do podjęcia koniecznego ryzyka i świadomych tego, że nie zawsze na koniec czeka ich nagroda.
Uśmiechnął się znacznie szerzej, słysząc nazwy ulubionych eliksirów Isabelli. Krótkie skinienie głową zdradzało, że nieco spodziewał się właśnie takiej odpowiedzi. Pasowała do niej jak szyta na miarę rękawiczka.
— No proszę, dzielimy ze sobą jedną z ulubionych receptur! — wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu był tym eliksirem, który w gruncie rzeczy uratował mu życie, a w dalszym ciągu zdarzeń umożliwił w ogóle przeprowadzenie tej rozmowy. Już wcześniej darzył go szacunkiem, lecz mogąc wykorzystać go na własnej skórze, zapałał sympatią jeszcze mocniej. — Ale eliksir żywego ognia zamieniłbym czymś innym... Może wężowe usta? Nigdy nie byłem dobrym kłamcą, a tutaj przynajmniej mogę się łudzić, że nabiorę kiedyś mamę, że naprawdę zjadłem brukselkę...
Po raz kolejny pozwolił sobie na śmiech. Brukselka stanowiła jego piętę achillesową, a mama zdawała się zawsze zauważać, gdy kłamał. Może mamy już tak miały? Ściszył się, dopiero gdy Isabella ponownie zabrała głos, choć znów nie mógł powstrzymać się przed drobnym wtrąceniem.
— Isabello Presley, z całym szacunkiem należnym damie, ale nie jestem w stanie uwierzyć, że Steffen nie przekazał ci przynajmniej części swej wiedzy. Czasami wystarczy, że zjawię się w zasięgu jego wzroku i cała rozmowa kręci się wokół run — nie było w tym nic złego! Uwielbiał, jak bardzo poświęcony swej pasji był Steffen, przez co zakładał, może nieco na wyrost, że przy Isabelli również zdarzały mu się takie malutkie wybuchy entuzjazmu. Myśl, że mogliby mieć inne, ciekawsze tematy do rozmowy, zwłaszcza że zdecydowali się spędzić ze sobą resztę życia, nie pojawiła się w głowie Castora. I stanowiła idealny przykład myśli człowieka, który nigdy nie był w romantycznym związku.
— Hmm... Broszki jeszcze nigdy nie robiłem, ale zaufam twemu gustowi. Jako dama jesteś znacznie bardziej doświadczona. Widziałaś ich pewnie tysiące... Ach, jak wspaniale, że będziesz mi dziś pomagać! Z Twoim gustem na pewno wyjdzie nam dziś coś specjalnego — jedną rzeczą było uczenie się z jubilerskich książek i prowadzenie intensywnej korespondencji z panem Blythe, inną możliwość prędkiego zasięgnięcia opinii w kwestii estetycznej. Miał swoje ambicje, które od początku wykraczały poza granice prostych błyskotek. Marzył o zostaniu specjalistą w swym fachu, o tworzeniu talizmanów wzbudzających zachwyt. Nie tylko swą mocą, ale też wyglądem.
— Tak, dla uzdrowiciela. To tajemniczy prezent, więc nie mogę powiedzieć Ci, dla kogo on jest. Ani od kogo, bo to też zniszczyłoby niespodziankę! Może kiedyś zjawię się z tą osobą w lecznicy, jak czas pozwoli? — przymknął na moment oczy, wyobrażając sobie reakcję Isabelli, gdy odkryje, dla kogoż to tworzyli dzisiejszy talizman. Zaczynał lubić tę grę pozorów, choć wciąż musiał uważać, by nie zdradzić zbyt wiele.
— Och... Na Wrzosowym Dworze nie mieliśmy guwernantki, która mogłaby zająć się moją kaligrafią... — powiedział nieco zmieszany, a głos jego zdawał się rozbrzmiewać z większą trudnością niż wcześniej. Chyba nawet policzki nieco mu spąsowiały, gdy wodził wzrokiem gdzieś w kierunku własnego kociołka, zamiast skupić się na Belli. — Naprawdę jest tak źle?
Niezależnie od odpowiedzi, przeszedł do podgrzewania kociołka.
— Pierwszą częścią tworzenia talizmanu jest przygotowanie miejsca pracy. Kociołek powinien być odpowiednio ciepły, by móc stopić w sobie bazy. Pewnie domyśliłaś się, że to srebro będzie jedną z naszych dzisiejszych baz. Musimy jeszcze dobrać drugą. Talizmany polegają przede wszystkim na odpowiedniej personalizacji. Surowce, moim zdaniem, powinny jak najlepiej korelować z charakterem czarodzieja, który będzie go nosił — podszedł do jednej z półek, z której chwycił kilka odpowiednio zabezpieczonych baz. Ułożył je na stoliku zaraz przy Isabelli, kontynuując. — Kość zwierzęca, szkło, zębina magicznych stworzeń, mangan. Nasza dzisiejsza runa wzmaga przepływ magii leczniczej, zaklęcia z tej dziedziny powinny działać skuteczniej. Zazwyczaj unikam surowców pochodzenia odzwierzęcego, ale mam wrażenie, że dziś kość albo zębina mogłyby zgrać się idealnie z tą dziedziną magii. Szkło wybrałem dlatego, że bardzo ładnie topi się ze srebrem. A mangan... Mangan po prostu bardzo lubię. Któraś z baz wzbudza w tobie szczególnie dobre przeczucie?
Skoro Isabella chciała wglądu w proces powstawania talizmanów, Castor postanowił zapewnić jej nie tylko miejsce w pierwszym rzędzie, ale też realny wpływ na dzisiejszy twór. Oczywiście wcześniej dokonując wstępnej selekcji materiałów.
— Widzisz, Isabello, różne drogi prowadzą nas przez życie. Czytałem kiedyś nawet taki wiersz, może kiedyś słyszałaś. Ostatnia zwrotka w szczególności zapadła mi w pamięć i wracam do niej czasem — krótkie chrząknięcie pozwoliło oczyścić gardło ze wszystkiego, co mogłoby wpłynąć na mniej estetyczny odbiór wiersza. Castor przybrał jeszcze minę dość poważną, choć wejrzenie wciąż miał łagodne, jakby zakryte delikatną mgiełką zamyślenia. — Wiatr wzdłuż i wszerz przebiega skrzypiące akacje, szeleszczą małe liście z księżycowej blachy; a z pustki nieba schodzą ciemne, smutne strachy, niosą rzeczy okropne - i mają świętą rację.
Zamilkł na moment, pogrążony w gęstej melasie własnych wspomnień. Wiersz ten zasłyszał kiedyś od pewnej czarownicy polskiego pochodzenia, jeszcze na początku wojny, gdy wszyscy sądzili, że to przecież tylko chwilowe spięcie i wszystko wróci do normy. Przed oczami stanęły mu znów obrazy, które starał się spychać za granice świadomości, a które uparcie odmawiały takiego traktowania. Zamrugał przy tym kilkukrotnie, chcąc odgonić zjawy pamięci sprzed swych oczu.
— Gdy byłem w Londynie, musiałem nauczyć się przygotowywać do najgorszego ze scenariuszy. Jest to metoda dość brutalna, ale przy dobrym obrocie zdarzeń zapewnia całkiem częste, miłe niespodzianki — zadał sobie trudu, by raz jeszcze ubrać swe wargi w radosny uśmiech. Krótkie ukłucie bólu w okolicy serca pomogło mu dopasować obawę do przyczyny. Spojrzał kontrolnie na Isabellę, obawiając się, że swą czarnomową wpłynie negatywnie na jej nastrój. Nie chciał jej straszyć, mieli spędzić miło czas, oni, młodzi alchemicy; dziś nauka miała być ich cierpliwą towarzyszką, nie zaś nieokreślone strachy o nieokreślonej przyszłości.
Ale prędka zmiana tematu na ulubione mikstury przyniosła rozluźnienie w spiętych ramionach. Tak mocno wsłuchał się w słowa panny Presley, że nawet odruchowo wychylił się nieco w jej stronę, jakby taki zabieg miał pozwolić mu na dokładniejsze posłyszenie każdego z wypowiadanych słów. Wspomnienie trucizn odcisnęło się na jego mimice dość prędko, lecz nie w sposób negatywny. Pokiwał przy tym głową z uznaniem oraz wyrazem zrozumienia. Każdy szanujący się alchemik powinien znać jak najszerszą gamę receptur. Dopiero to, jak je wykorzysta, świadczyło o jego charakterze.
— Przyznam się bez bicia, że początkowo miałem opory względem trucizn. Nie czuję się zbyt pewnie, korzystając z ingrediencji, które mogą potencjalnie doprowadzić do... Ale jest w tym coś fascynującego. Możliwość poznania połączeń, na które sam bym chyba nie wpadł. Albo to, jak niektóre ingrediencje mogą jednocześnie pomóc i zaszkodzić? Kwestia piołunu męczy mnie już od kilku miesięcy, a jakoś nie mogę zabrać się porządnie za jej sprawdzenie... Może dlatego, że akurat kilka tygodni temu skończyły się nam zapasy — nauka potrzebowała poświęceń. Umysłów wielkich, zdolnych do podjęcia koniecznego ryzyka i świadomych tego, że nie zawsze na koniec czeka ich nagroda.
Uśmiechnął się znacznie szerzej, słysząc nazwy ulubionych eliksirów Isabelli. Krótkie skinienie głową zdradzało, że nieco spodziewał się właśnie takiej odpowiedzi. Pasowała do niej jak szyta na miarę rękawiczka.
— No proszę, dzielimy ze sobą jedną z ulubionych receptur! — wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu był tym eliksirem, który w gruncie rzeczy uratował mu życie, a w dalszym ciągu zdarzeń umożliwił w ogóle przeprowadzenie tej rozmowy. Już wcześniej darzył go szacunkiem, lecz mogąc wykorzystać go na własnej skórze, zapałał sympatią jeszcze mocniej. — Ale eliksir żywego ognia zamieniłbym czymś innym... Może wężowe usta? Nigdy nie byłem dobrym kłamcą, a tutaj przynajmniej mogę się łudzić, że nabiorę kiedyś mamę, że naprawdę zjadłem brukselkę...
Po raz kolejny pozwolił sobie na śmiech. Brukselka stanowiła jego piętę achillesową, a mama zdawała się zawsze zauważać, gdy kłamał. Może mamy już tak miały? Ściszył się, dopiero gdy Isabella ponownie zabrała głos, choć znów nie mógł powstrzymać się przed drobnym wtrąceniem.
— Isabello Presley, z całym szacunkiem należnym damie, ale nie jestem w stanie uwierzyć, że Steffen nie przekazał ci przynajmniej części swej wiedzy. Czasami wystarczy, że zjawię się w zasięgu jego wzroku i cała rozmowa kręci się wokół run — nie było w tym nic złego! Uwielbiał, jak bardzo poświęcony swej pasji był Steffen, przez co zakładał, może nieco na wyrost, że przy Isabelli również zdarzały mu się takie malutkie wybuchy entuzjazmu. Myśl, że mogliby mieć inne, ciekawsze tematy do rozmowy, zwłaszcza że zdecydowali się spędzić ze sobą resztę życia, nie pojawiła się w głowie Castora. I stanowiła idealny przykład myśli człowieka, który nigdy nie był w romantycznym związku.
— Hmm... Broszki jeszcze nigdy nie robiłem, ale zaufam twemu gustowi. Jako dama jesteś znacznie bardziej doświadczona. Widziałaś ich pewnie tysiące... Ach, jak wspaniale, że będziesz mi dziś pomagać! Z Twoim gustem na pewno wyjdzie nam dziś coś specjalnego — jedną rzeczą było uczenie się z jubilerskich książek i prowadzenie intensywnej korespondencji z panem Blythe, inną możliwość prędkiego zasięgnięcia opinii w kwestii estetycznej. Miał swoje ambicje, które od początku wykraczały poza granice prostych błyskotek. Marzył o zostaniu specjalistą w swym fachu, o tworzeniu talizmanów wzbudzających zachwyt. Nie tylko swą mocą, ale też wyglądem.
— Tak, dla uzdrowiciela. To tajemniczy prezent, więc nie mogę powiedzieć Ci, dla kogo on jest. Ani od kogo, bo to też zniszczyłoby niespodziankę! Może kiedyś zjawię się z tą osobą w lecznicy, jak czas pozwoli? — przymknął na moment oczy, wyobrażając sobie reakcję Isabelli, gdy odkryje, dla kogoż to tworzyli dzisiejszy talizman. Zaczynał lubić tę grę pozorów, choć wciąż musiał uważać, by nie zdradzić zbyt wiele.
— Och... Na Wrzosowym Dworze nie mieliśmy guwernantki, która mogłaby zająć się moją kaligrafią... — powiedział nieco zmieszany, a głos jego zdawał się rozbrzmiewać z większą trudnością niż wcześniej. Chyba nawet policzki nieco mu spąsowiały, gdy wodził wzrokiem gdzieś w kierunku własnego kociołka, zamiast skupić się na Belli. — Naprawdę jest tak źle?
Niezależnie od odpowiedzi, przeszedł do podgrzewania kociołka.
— Pierwszą częścią tworzenia talizmanu jest przygotowanie miejsca pracy. Kociołek powinien być odpowiednio ciepły, by móc stopić w sobie bazy. Pewnie domyśliłaś się, że to srebro będzie jedną z naszych dzisiejszych baz. Musimy jeszcze dobrać drugą. Talizmany polegają przede wszystkim na odpowiedniej personalizacji. Surowce, moim zdaniem, powinny jak najlepiej korelować z charakterem czarodzieja, który będzie go nosił — podszedł do jednej z półek, z której chwycił kilka odpowiednio zabezpieczonych baz. Ułożył je na stoliku zaraz przy Isabelli, kontynuując. — Kość zwierzęca, szkło, zębina magicznych stworzeń, mangan. Nasza dzisiejsza runa wzmaga przepływ magii leczniczej, zaklęcia z tej dziedziny powinny działać skuteczniej. Zazwyczaj unikam surowców pochodzenia odzwierzęcego, ale mam wrażenie, że dziś kość albo zębina mogłyby zgrać się idealnie z tą dziedziną magii. Szkło wybrałem dlatego, że bardzo ładnie topi się ze srebrem. A mangan... Mangan po prostu bardzo lubię. Któraś z baz wzbudza w tobie szczególnie dobre przeczucie?
Skoro Isabella chciała wglądu w proces powstawania talizmanów, Castor postanowił zapewnić jej nie tylko miejsce w pierwszym rzędzie, ale też realny wpływ na dzisiejszy twór. Oczywiście wcześniej dokonując wstępnej selekcji materiałów.
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Natchnione wersy ustały. Głos młodzieńca ucichł, chociaż jeszcze przez chwilę Belli zdawało się, że słyszy szelest potrącanych przez wiatry gałęzi, że zanurza się w kolorach księżyca i zmysłowych tonach. Westchnęła cichuteńko, szanując ciszą, i błyskiem spojrzenia rozpieściła niezwykłość wyrażonych słów. Magię tekstów, czar metafory i synestezji. Jakże łatwo przy tym odpłynąć, odfrunąć daleko, hen, od tej ukochanej doliny. Skomplementowała poezję, niejako trzymając na uwięzi swą ekscytację. Zupełnie jakby bała się, że oddadzą się jej zbyt głęboko i za chwilę zaponą o rozkwitającej w nich alchemii. Innym razem. Innym razem, Castorze. Obiecuję.
Nie chciał straszyć, ale Bella nie potrzebowała, by ktokolwiek osłaniał ponure mary, by uciekał od tematów bólu i niewygody. Od wojny, która stała się faktem i napawała wszystkich wokoło wielką grozą. Los dobrze się bawił, spychając ich do tego ostatniego przylądku nadziei. Na półwysep. Odbierano im wolność, gwałcono wiarę i miłość do drugiego człowieka. Wokoło działy się podłe rzeczy i aż prosiło się o to, by poudawać, że nie istniały… jednak były, wciąż były. To na potrzeby wojny, lecznicy i prowadzonych działań tworzyli eliksiry. W dziwnych czasach przyszło im się rozwijać.
– Castorze, trucizny są fascynujące, nie musisz jednak nikogo krzywdzić. Możesz je tworzyć dla wprawy, nauki, z ciekawości. I, uwierz mi, odnajdują swe przeznaczenie w słusznej sprawie. Po drugiej stronie są mordercy. Bezwzględni i silni. Osłabienie ich… - urwała, czując, że zbytnio się nakręca, a przecież o bitewnych taktykach nie miała pojęcia. – Piołun? Ha, piołun w nadmiarze to najgorsza trucizna. Sam w sobie, poza kotłem. To niesamowite, jak wiele trzeba było go testować, by odkryć tak rozmaite, skrajne właściwości. Piołun mnie czaruje i jednocześnie przeraża. Bo jeśli tylko dodasz szczyptę mniej lub więcej, zmieni się zupełnie właściwość wywaru – mówiła zafascynowana, a jej oczy kilka razy wzniosły się ku sufitom. Mogłaby… pozostawić usta na wieczne otwarcie, na wieczne słowo. Nie nastałaby cisza. – Potrzeba ci czegoś z zapasów? Pamiętaj, że zawsze pomogę i chętnie się wymienię. Również czuję niedostatek zapasów, ale dwa zbiory to dwa razy więcej opcji, Castorze. Z dwóch płomyków powstaje wielki pożar – przyznała i leciutko pokiwała głową.
– Gdyby przyszło ci obracać się kiedyś w środowisku szlachty, kłamstwo brukselkowe byłoby najprostszym zabiegiem. Nie wyobrażasz sobie, jakie intrygi przewijają się przez salony. Selwynowie… Selwynowie mają w żyłach kłamstwo. Bo cóż to za nudne życie, kiedy wszystko idzie zbyt gładko i poprawnie? – nawiązała do swej rodziny, nie zatrzymując się w pędzie tej dyskusji. Słowa jak przedwcześnie dojrzałe owoce wypływały z ust. Kto śmiałby powstrzymywać te myśli? Kto śmiałby ją przestrzec, że nie jest już Selwynem? Pozostanie nim na wieki. Żadne prawo nie mogło jej tego odebrać. Genów. – Castorze? – uniosła wysoko brew, kiedy tylko wyraził to zdziwienie. – Chociaż dostrzegasz w Steffenie i mnie naukowe dusze, mogę cię zapewnić, że nasze romantyczne wzloty naprawdę rzadko haczą o runiczne symbole. Bałabym się nawet, że gdyby tylko zaczął o tym rozprawiać, moje towarzystwo nie byłoby już dla niego tak miłe – wyznała niby w sekrecie. Lekko ściszony głos kreował nastrój tajemnicy. – Myślę, że oszczędza mi tego. Gdyby mógł, to zapaliłby się na pierwszą runiczną wzmiankę. Czasem widzę, jak jego grzywa zaczyna się tlić. Ale on, och, chyba jest dość uważny. Wiem, że przedziwnie to brzmi, kiedy mowa o Steffenie, ale… to prawda. Czy ty pozwoliłbyś, by ukochana nie mogła się opędzić od twych runicznych ciekawostek? – podpytała, sprytnie badając, czy przypadkiem nie zalecał się do którejś z dam.
Różowe usta uniosły się w entuzjazmie, kiedy tylko wyraził pochwałę dla jej gustu i doświadczeń z biżuterią. W pałacu miała całą toaletkę, w podziemnym skarbcu znajdowało się osobne pomieszczenie dedykowane rodowym kosztownościom. Uciekła ledwie z jedną broszą i naszyjnikiem. Symboli Wendeliny Dziwacznej nie mogłaby tak po prostu pozostawić. Zawsze były z nią. – Twoje pióro potrzebuje kilku lekcji. Myślę, że jest wciąż nadzieja. Ona nigdy nie gaśnie – wyraziła króciutko i złożyła obietnicę ewentualnej pomocy w tejże sztuce. Jakże wspaniale byłoby, gdyby potrafił się rozczytać we własnych bohomazach.
– To bardzo podobnie jak w przypadku eliksirów. Receptury nie są stałe? Możesz wymieniać składniki? – zadała pytania, uważnie obserwując wszystkie działania panicza Sprouta. Zapewne nigdy nie odważy się sama spróbować (zbyt mało wiedziała o runach), ale przecież fascynowało ją wszystko, co tylko działo się we wnętrzu parującego kociołka. Czemu więc nie spróbować rzucić światła na kilka ciemnych punktów? – To niesamowite, że można w ten sposób dobierać składniki. Dla osoby, która będzie nosić talizman. Jaki to będzie charakter, Castorze? – Przyjrzała się wszystkim ułożonym na blacie elementom. Trochę odstraszały ją te zębiska. – Szkło jest przejrzyste, ale wydaje się takie kruche, niewinne. Moje oczy przyciąga mangan. Och, tak, zdecydowanie. Mam ochotę chwycić go i zamknąć w dłoni. Czy trzeba wybrać tylko jeden? Czy one wszystkie wezmą udział w procesie? Zawsze prowadzi cię przeczucie? – zapytała zamyślona i lekko skubnęła palcem zębi kawałek. Skupiona na tłumaczeniach jasnowłosego porzuciła na jakiś czas swój własny kociołek.
Nie chciał straszyć, ale Bella nie potrzebowała, by ktokolwiek osłaniał ponure mary, by uciekał od tematów bólu i niewygody. Od wojny, która stała się faktem i napawała wszystkich wokoło wielką grozą. Los dobrze się bawił, spychając ich do tego ostatniego przylądku nadziei. Na półwysep. Odbierano im wolność, gwałcono wiarę i miłość do drugiego człowieka. Wokoło działy się podłe rzeczy i aż prosiło się o to, by poudawać, że nie istniały… jednak były, wciąż były. To na potrzeby wojny, lecznicy i prowadzonych działań tworzyli eliksiry. W dziwnych czasach przyszło im się rozwijać.
– Castorze, trucizny są fascynujące, nie musisz jednak nikogo krzywdzić. Możesz je tworzyć dla wprawy, nauki, z ciekawości. I, uwierz mi, odnajdują swe przeznaczenie w słusznej sprawie. Po drugiej stronie są mordercy. Bezwzględni i silni. Osłabienie ich… - urwała, czując, że zbytnio się nakręca, a przecież o bitewnych taktykach nie miała pojęcia. – Piołun? Ha, piołun w nadmiarze to najgorsza trucizna. Sam w sobie, poza kotłem. To niesamowite, jak wiele trzeba było go testować, by odkryć tak rozmaite, skrajne właściwości. Piołun mnie czaruje i jednocześnie przeraża. Bo jeśli tylko dodasz szczyptę mniej lub więcej, zmieni się zupełnie właściwość wywaru – mówiła zafascynowana, a jej oczy kilka razy wzniosły się ku sufitom. Mogłaby… pozostawić usta na wieczne otwarcie, na wieczne słowo. Nie nastałaby cisza. – Potrzeba ci czegoś z zapasów? Pamiętaj, że zawsze pomogę i chętnie się wymienię. Również czuję niedostatek zapasów, ale dwa zbiory to dwa razy więcej opcji, Castorze. Z dwóch płomyków powstaje wielki pożar – przyznała i leciutko pokiwała głową.
– Gdyby przyszło ci obracać się kiedyś w środowisku szlachty, kłamstwo brukselkowe byłoby najprostszym zabiegiem. Nie wyobrażasz sobie, jakie intrygi przewijają się przez salony. Selwynowie… Selwynowie mają w żyłach kłamstwo. Bo cóż to za nudne życie, kiedy wszystko idzie zbyt gładko i poprawnie? – nawiązała do swej rodziny, nie zatrzymując się w pędzie tej dyskusji. Słowa jak przedwcześnie dojrzałe owoce wypływały z ust. Kto śmiałby powstrzymywać te myśli? Kto śmiałby ją przestrzec, że nie jest już Selwynem? Pozostanie nim na wieki. Żadne prawo nie mogło jej tego odebrać. Genów. – Castorze? – uniosła wysoko brew, kiedy tylko wyraził to zdziwienie. – Chociaż dostrzegasz w Steffenie i mnie naukowe dusze, mogę cię zapewnić, że nasze romantyczne wzloty naprawdę rzadko haczą o runiczne symbole. Bałabym się nawet, że gdyby tylko zaczął o tym rozprawiać, moje towarzystwo nie byłoby już dla niego tak miłe – wyznała niby w sekrecie. Lekko ściszony głos kreował nastrój tajemnicy. – Myślę, że oszczędza mi tego. Gdyby mógł, to zapaliłby się na pierwszą runiczną wzmiankę. Czasem widzę, jak jego grzywa zaczyna się tlić. Ale on, och, chyba jest dość uważny. Wiem, że przedziwnie to brzmi, kiedy mowa o Steffenie, ale… to prawda. Czy ty pozwoliłbyś, by ukochana nie mogła się opędzić od twych runicznych ciekawostek? – podpytała, sprytnie badając, czy przypadkiem nie zalecał się do którejś z dam.
Różowe usta uniosły się w entuzjazmie, kiedy tylko wyraził pochwałę dla jej gustu i doświadczeń z biżuterią. W pałacu miała całą toaletkę, w podziemnym skarbcu znajdowało się osobne pomieszczenie dedykowane rodowym kosztownościom. Uciekła ledwie z jedną broszą i naszyjnikiem. Symboli Wendeliny Dziwacznej nie mogłaby tak po prostu pozostawić. Zawsze były z nią. – Twoje pióro potrzebuje kilku lekcji. Myślę, że jest wciąż nadzieja. Ona nigdy nie gaśnie – wyraziła króciutko i złożyła obietnicę ewentualnej pomocy w tejże sztuce. Jakże wspaniale byłoby, gdyby potrafił się rozczytać we własnych bohomazach.
– To bardzo podobnie jak w przypadku eliksirów. Receptury nie są stałe? Możesz wymieniać składniki? – zadała pytania, uważnie obserwując wszystkie działania panicza Sprouta. Zapewne nigdy nie odważy się sama spróbować (zbyt mało wiedziała o runach), ale przecież fascynowało ją wszystko, co tylko działo się we wnętrzu parującego kociołka. Czemu więc nie spróbować rzucić światła na kilka ciemnych punktów? – To niesamowite, że można w ten sposób dobierać składniki. Dla osoby, która będzie nosić talizman. Jaki to będzie charakter, Castorze? – Przyjrzała się wszystkim ułożonym na blacie elementom. Trochę odstraszały ją te zębiska. – Szkło jest przejrzyste, ale wydaje się takie kruche, niewinne. Moje oczy przyciąga mangan. Och, tak, zdecydowanie. Mam ochotę chwycić go i zamknąć w dłoni. Czy trzeba wybrać tylko jeden? Czy one wszystkie wezmą udział w procesie? Zawsze prowadzi cię przeczucie? – zapytała zamyślona i lekko skubnęła palcem zębi kawałek. Skupiona na tłumaczeniach jasnowłosego porzuciła na jakiś czas swój własny kociołek.
Powtarzał to sobie w myślach wiele razy, ale chciał zrobić to raz jeszcze: mógłby słuchać Isabelli nawet całe dnie i nigdy nie byłby znudzony. Opowiadać mu mogła nawet o najlepszej technice zaplatania włosów do snu, by nie pokruszyły się one na końcówkach, czy o dobrodziejstwach płynących z pogodnego nastroju na stan skóry, a on przytakiwałby jej czasami, podpytywał o detale, ale przede wszystkim chłonął wszelkie informacje, którymi chciała się z nim dzielić. Mogłaby też opowiadać o przepychu Pałacu, pawich piórkach, ogniu, który otaczał ich wszędzie — w krwi, z której się zrodziła, w pasji do alchemii, którą dzielili od lat, w wierze w lepsze jutro. Miała dar do mówienia, szkodą byłoby z niego nie korzystać. Nawet o poezji musiała wiedzieć więcej od niego, skromnego marzyciela, co to tylko pochwycone w biegu fragmenty mógł kolekcjonować w swej duszy, jak ziarna dmuchawca.
Wybrała temat trucizn. I to dzięki niej spięte ramiona Castora rozluźniały się powoli, z twarzy znikało przejęcie, umykała gdzieś niepewność, którą dzielił się z panną Presley przy wypowiadaniu własnych obaw odnośnie tego rodzaju mikstur. Wciąż nie był pewien słuszności podejmowania prób okiełznania we własnym umyśle tej gałęzi eliksirowarstwa, ale... Pogodne usposobienie Isabelli dawało mu pewną nadzieję; że gdy raz zanurzy palce w lepkiej mazi, gdy swego talentu użyje dla czegoś potencjalnie szkodliwego, nie będzie oznaczało to, że nagle jego talent, czy też on sam, stanie się plugawy. Bella taka nie była. Może dla niego też była nadzieja?
— Osłabienie ich będzie działało na naszą korzyść, masz rację — dokończył zdanie za nią, posyłając jej jednocześnie długie, nieco skruszone spojrzenie znad szkieł własnych okularów. Najważniejsze to nie zatracić własnej dobroci. Czasy były takie, a nie inne, wyborów, które musieli podjąć, nie życzył nawet najgorszemu wrogowi.
Lecz gdy myślał o piołunie, raz jeszcze porwany falą słów Isabelli, uśmiechnął się szeroko, prezentując dołeczek w prawym policzku. Ostatnimi czasy taki uśmiech zdarzał mu się bardzo rzadko, lecz dziś okazja była specjalna, taka godna odpowiedniej celebracji. Nie zamierzał zatem powstrzymywać wesołości reakcji, zamiast tego postanowił podzielić się ze swoją rozmówczynią krótką refleksją, która naszła go na sam koniec ich ingrediencyjnych rozważań.
— Alchemicy są właśnie jak piołun, nie sądzisz? Ranią i leczą, koją i drażnią, niszczą i budują. Mamy, masz olbrzymi dar, Bello. Niewielu jest na świecie czarodziei, którzy są w stanie tak oddziaływać na rzeczywistość jak ty czy ja — potrząsnął lekko głową; tym razem nie dla rozwiania myśli, bo te natrętne uległy już czarowi, który naturalnie uciekał z każdego gestu, słowa i spojrzenia dzisiejszego gościa Wrzosowiska. Kilka pukli jasnych loków spadło natomiast na jego czoło, zahaczając o okulary, więc tym gestem chciał pozbyć się ich z pola widzenia. — Jeżeli będzie taka okazja, w której potrzebował będę jakiejś ingrediencji, a akurat nie znajdę jej tutaj, będę wiedział do kogo się zgłosić. Ale tylko pod warunkiem wzajemności.
Obiecujesz? — zawisło dorozumiane w powietrzu, bo przecież wzajemna pomoc od zawsze stanowiła filar, nie tylko ich znajomości, ale także trudnej sztuki alchemii oraz ludzkiej dobroci. Och, jak przyjemnie było mieć świadomość, że można było na kogoś liczyć w tak trudnych czasach.
— Ach, chyba nigdy nie zrozumiem szlachty... — powiedział nieco niepewnie, zaś wyraz jego twarzy mówił już wszystko. Nie znał się na kłamaniu prawie wcale, dopiero od dwóch miesięcy musiał ukrywać pewien wyjątkowo ciężki sekret, a tutaj jeszcze dochodziły rozrywki na miarę arystokratów... Przecież on nawet nie potrafił za dobrze udawać przy grze w karty, co dopiero na salonach!
Lecz zamiast zastanawiać się nad tym dalej, wsłuchał się w jej dalsze słowa o Steffenie. Metaforyczny kamień zsunął się z jego serca, bowiem obraz ich relacji, przekazywany ostrożnie przez przyszłą panią Cattermole był dokładnie takim, jakiego życzył tej parze z całego serca. Jednak ze Steffa mógł wyrosnąć porządny mężczyzna!
— Runicznymi się jeszcze z nią nie dzieliłem... — wymsknęło mu się, zanim zdążył tak naprawdę o tym pomyśleć. Ech, wciąż jeszcze w sercu dzwoniło mu echo spotkań z Finnie, ale przecież to tylko jedna randka! Nie mógł się przecież zakochać nawet w tak urokliwym dziewczęciu od pierwszego wrażenia, prawda? Czy byłby wtedy poważny...? — Ale to nic, bo może nie będę miał już więcej okazji. Thomas Doe umówił mnie na randkę w ciemno, wyobrażasz to sobie?
Chociaż ton jego głosu sugerował, że mógłby uważać tę okoliczność za coś niesamowicie głupiego, tak naprawdę pomysł przyjaciela był zaskakująco trafiony. Ciekaw był jednak, czy Isabella podzieli jego zdanie, a może — podobnie jak z kaligrafią — postanowi dać mu praktyczną wskazówkę na przyszłość?
— Stałe są przede wszystkim trzy punkty. Do powstania talizmanu potrzebujemy bazy, odczynnika i serca — kontynuował, choć pozwolił sobie na kilka kontrolnych zerknięć w stronę panny, by wyłapać ewentualną reakcję na któryś z przedstawionych jej wcześniej składników. W międzyczasie na blacie pojawiła się jeszcze butelka z krwią mandragory. — Odpowiednie związanie bazy, odczynnika, serca oraz przede wszystkim poprawnie nakreślonej runy zaowocuje udanym talizmanem. Większość receptur opiera się na jednej bazie i jednym sercu, reszta stanowi dowolną interpretację twórcy.
I gdy mówił to, pod jego kociołkiem rozpalił się ogień, który odpowiednio nagrzewał ścianki. Kolejny dialog podjął już po tym, jak termometr wskazał odpowiednią dla stopienia srebra temperaturę.
— Łagodnie szlachetny. Z nutą nieprzewidywalności. Na pierwszy rzut oka nieoczywisty, ale bardzo oddany — złote szczypce chwyciły cząstki srebra, by umieścić je na wadze. Po odmierzeniu odpowiedniej ilości metal trafił do kociołka, a Castor sięgnął po wybrany przez Isabellę mangan. — Najlepiej używać jest proporcji dwa — jeden — dwa. Nie próbowałem jeszcze łączyć większej ilości składników, więc nie chciałbym wysadzić pracowni w twojej obecności.
Zaśmiał się krótko, zerkając jednocześnie do kociołka. Srebro zaczynało się już roztapiać, więc był to odpowiedni moment, by dołączyć do niego mangan. Chwilę trwał w milczeniu, opierając dłonie o krawędzie roboczego blatu, aż znów nie został obdarzony pytaniem. Swoją drogą pytaniem bardzo trafnym, bo zazwyczaj nie myślał wiele przy doborze odpowiednich komponentów.
— Najczęściej. Zdarzają się znawcy tematu, którzy wiedzą, czego oczekują od swojego talizmanu. Większość jednak ma tylko ogólny pomysł na to, co powinien robić. Ale gdy przychodzi mi tworzyć coś dla kogoś, kogo choć trochę znam, dobieram komponenty jakoś naturalnie... Właśnie to mnie zainteresowało w całym procesie. Brak bardzo sztywnej listy, możliwość prawie bezpiecznego eksperymentowania. Oho, pora dolać krwi — nagła wstawka o krwi mandragory mogła przerażać, zwłaszcza rzucona równie nonszalancko, ale prędkie chwycenie za buteleczkę stojącą niedaleko krawędzi stołu rozwiało wszelkie wątpliwości. Przywołał jednocześnie gestem Isabellę, by sama mogła zobaczyć, jak odczynnik łączy się z metalami. — Krew mandragory działa jako odczynnik. Pomoże srebru i manganowi związać się z sercem naszego talizmanu. Podasz mi, proszę halit i bursztyn? Są na trzeciej półce od prawej, w kolejności alfabetycznej.
W oczekiwaniu na podanie mu kolejnych składników zaczął bardzo powoli mieszać zawartość kociołka. Gdy tylko zostały mu one dostarczone, skinął głową w podziękowaniu, a później dalej, w milczeniu, po jedenastu mieszaniach w przeciwną stronę do ruchu wskazówek zegara, sięgnął do jednej z szuflad, by wyciągnąć z niej formę. Jej żłobienia przywodziły na myśl cejloński rodzaj szlifu kamieni szlachetnych.
— Teraz ostrożnie. Będziemy przelewać.
Co prawda przelał zawartość kociołka samodzielnie, jednak chciał, by Isabella wiedziała, co właściwie się dzieje. Mieszanka srebra, manganu i krwi mandragory wciąż była jeszcze ciepła, a to stanowiło najlepszy moment na umieszczenie w bazie serc. Złote szczypce ponownie okazały się użyteczne, gdyż dzięki nim tak halit, jak i bursztyn umieszczone zostały we właściwych miejscach.
— I ostatnia rzecz, runa.
Dłoń trzymająca różdżkę nie zadrżała, bo i nie mogła. Miał w pamięci to, dla kogo miał być wykonany ów talizman, także nie mógł sobie pozwolić na nawet najdrobniejszy błąd przy kreśleniu runy. Och, jakież to szczęście, że Steffena jednak przy nich nie było! Podekscytowałby się pewnie, biedaczek, zaczął doradzać Sproutowi i wyszłyby z tego nici. A tak mógł liczyć wyłącznie na swoje umiejętności i trzymać kciuki, że talizman okaże się dla nich łaskawy.
— Teraz zostało już tylko czekać. Gdy talizman ostygnie, zobaczymy, czy się udał.
| tworzę talizman: runa kojącego szeptu; zużywam srebro i halit.
1. rzucam k100 na powodzenie; st 75 +22 z eliksirów
2. rzucam 3k6 na właściwości talizmanu
Wybrała temat trucizn. I to dzięki niej spięte ramiona Castora rozluźniały się powoli, z twarzy znikało przejęcie, umykała gdzieś niepewność, którą dzielił się z panną Presley przy wypowiadaniu własnych obaw odnośnie tego rodzaju mikstur. Wciąż nie był pewien słuszności podejmowania prób okiełznania we własnym umyśle tej gałęzi eliksirowarstwa, ale... Pogodne usposobienie Isabelli dawało mu pewną nadzieję; że gdy raz zanurzy palce w lepkiej mazi, gdy swego talentu użyje dla czegoś potencjalnie szkodliwego, nie będzie oznaczało to, że nagle jego talent, czy też on sam, stanie się plugawy. Bella taka nie była. Może dla niego też była nadzieja?
— Osłabienie ich będzie działało na naszą korzyść, masz rację — dokończył zdanie za nią, posyłając jej jednocześnie długie, nieco skruszone spojrzenie znad szkieł własnych okularów. Najważniejsze to nie zatracić własnej dobroci. Czasy były takie, a nie inne, wyborów, które musieli podjąć, nie życzył nawet najgorszemu wrogowi.
Lecz gdy myślał o piołunie, raz jeszcze porwany falą słów Isabelli, uśmiechnął się szeroko, prezentując dołeczek w prawym policzku. Ostatnimi czasy taki uśmiech zdarzał mu się bardzo rzadko, lecz dziś okazja była specjalna, taka godna odpowiedniej celebracji. Nie zamierzał zatem powstrzymywać wesołości reakcji, zamiast tego postanowił podzielić się ze swoją rozmówczynią krótką refleksją, która naszła go na sam koniec ich ingrediencyjnych rozważań.
— Alchemicy są właśnie jak piołun, nie sądzisz? Ranią i leczą, koją i drażnią, niszczą i budują. Mamy, masz olbrzymi dar, Bello. Niewielu jest na świecie czarodziei, którzy są w stanie tak oddziaływać na rzeczywistość jak ty czy ja — potrząsnął lekko głową; tym razem nie dla rozwiania myśli, bo te natrętne uległy już czarowi, który naturalnie uciekał z każdego gestu, słowa i spojrzenia dzisiejszego gościa Wrzosowiska. Kilka pukli jasnych loków spadło natomiast na jego czoło, zahaczając o okulary, więc tym gestem chciał pozbyć się ich z pola widzenia. — Jeżeli będzie taka okazja, w której potrzebował będę jakiejś ingrediencji, a akurat nie znajdę jej tutaj, będę wiedział do kogo się zgłosić. Ale tylko pod warunkiem wzajemności.
Obiecujesz? — zawisło dorozumiane w powietrzu, bo przecież wzajemna pomoc od zawsze stanowiła filar, nie tylko ich znajomości, ale także trudnej sztuki alchemii oraz ludzkiej dobroci. Och, jak przyjemnie było mieć świadomość, że można było na kogoś liczyć w tak trudnych czasach.
— Ach, chyba nigdy nie zrozumiem szlachty... — powiedział nieco niepewnie, zaś wyraz jego twarzy mówił już wszystko. Nie znał się na kłamaniu prawie wcale, dopiero od dwóch miesięcy musiał ukrywać pewien wyjątkowo ciężki sekret, a tutaj jeszcze dochodziły rozrywki na miarę arystokratów... Przecież on nawet nie potrafił za dobrze udawać przy grze w karty, co dopiero na salonach!
Lecz zamiast zastanawiać się nad tym dalej, wsłuchał się w jej dalsze słowa o Steffenie. Metaforyczny kamień zsunął się z jego serca, bowiem obraz ich relacji, przekazywany ostrożnie przez przyszłą panią Cattermole był dokładnie takim, jakiego życzył tej parze z całego serca. Jednak ze Steffa mógł wyrosnąć porządny mężczyzna!
— Runicznymi się jeszcze z nią nie dzieliłem... — wymsknęło mu się, zanim zdążył tak naprawdę o tym pomyśleć. Ech, wciąż jeszcze w sercu dzwoniło mu echo spotkań z Finnie, ale przecież to tylko jedna randka! Nie mógł się przecież zakochać nawet w tak urokliwym dziewczęciu od pierwszego wrażenia, prawda? Czy byłby wtedy poważny...? — Ale to nic, bo może nie będę miał już więcej okazji. Thomas Doe umówił mnie na randkę w ciemno, wyobrażasz to sobie?
Chociaż ton jego głosu sugerował, że mógłby uważać tę okoliczność za coś niesamowicie głupiego, tak naprawdę pomysł przyjaciela był zaskakująco trafiony. Ciekaw był jednak, czy Isabella podzieli jego zdanie, a może — podobnie jak z kaligrafią — postanowi dać mu praktyczną wskazówkę na przyszłość?
— Stałe są przede wszystkim trzy punkty. Do powstania talizmanu potrzebujemy bazy, odczynnika i serca — kontynuował, choć pozwolił sobie na kilka kontrolnych zerknięć w stronę panny, by wyłapać ewentualną reakcję na któryś z przedstawionych jej wcześniej składników. W międzyczasie na blacie pojawiła się jeszcze butelka z krwią mandragory. — Odpowiednie związanie bazy, odczynnika, serca oraz przede wszystkim poprawnie nakreślonej runy zaowocuje udanym talizmanem. Większość receptur opiera się na jednej bazie i jednym sercu, reszta stanowi dowolną interpretację twórcy.
I gdy mówił to, pod jego kociołkiem rozpalił się ogień, który odpowiednio nagrzewał ścianki. Kolejny dialog podjął już po tym, jak termometr wskazał odpowiednią dla stopienia srebra temperaturę.
— Łagodnie szlachetny. Z nutą nieprzewidywalności. Na pierwszy rzut oka nieoczywisty, ale bardzo oddany — złote szczypce chwyciły cząstki srebra, by umieścić je na wadze. Po odmierzeniu odpowiedniej ilości metal trafił do kociołka, a Castor sięgnął po wybrany przez Isabellę mangan. — Najlepiej używać jest proporcji dwa — jeden — dwa. Nie próbowałem jeszcze łączyć większej ilości składników, więc nie chciałbym wysadzić pracowni w twojej obecności.
Zaśmiał się krótko, zerkając jednocześnie do kociołka. Srebro zaczynało się już roztapiać, więc był to odpowiedni moment, by dołączyć do niego mangan. Chwilę trwał w milczeniu, opierając dłonie o krawędzie roboczego blatu, aż znów nie został obdarzony pytaniem. Swoją drogą pytaniem bardzo trafnym, bo zazwyczaj nie myślał wiele przy doborze odpowiednich komponentów.
— Najczęściej. Zdarzają się znawcy tematu, którzy wiedzą, czego oczekują od swojego talizmanu. Większość jednak ma tylko ogólny pomysł na to, co powinien robić. Ale gdy przychodzi mi tworzyć coś dla kogoś, kogo choć trochę znam, dobieram komponenty jakoś naturalnie... Właśnie to mnie zainteresowało w całym procesie. Brak bardzo sztywnej listy, możliwość prawie bezpiecznego eksperymentowania. Oho, pora dolać krwi — nagła wstawka o krwi mandragory mogła przerażać, zwłaszcza rzucona równie nonszalancko, ale prędkie chwycenie za buteleczkę stojącą niedaleko krawędzi stołu rozwiało wszelkie wątpliwości. Przywołał jednocześnie gestem Isabellę, by sama mogła zobaczyć, jak odczynnik łączy się z metalami. — Krew mandragory działa jako odczynnik. Pomoże srebru i manganowi związać się z sercem naszego talizmanu. Podasz mi, proszę halit i bursztyn? Są na trzeciej półce od prawej, w kolejności alfabetycznej.
W oczekiwaniu na podanie mu kolejnych składników zaczął bardzo powoli mieszać zawartość kociołka. Gdy tylko zostały mu one dostarczone, skinął głową w podziękowaniu, a później dalej, w milczeniu, po jedenastu mieszaniach w przeciwną stronę do ruchu wskazówek zegara, sięgnął do jednej z szuflad, by wyciągnąć z niej formę. Jej żłobienia przywodziły na myśl cejloński rodzaj szlifu kamieni szlachetnych.
— Teraz ostrożnie. Będziemy przelewać.
Co prawda przelał zawartość kociołka samodzielnie, jednak chciał, by Isabella wiedziała, co właściwie się dzieje. Mieszanka srebra, manganu i krwi mandragory wciąż była jeszcze ciepła, a to stanowiło najlepszy moment na umieszczenie w bazie serc. Złote szczypce ponownie okazały się użyteczne, gdyż dzięki nim tak halit, jak i bursztyn umieszczone zostały we właściwych miejscach.
— I ostatnia rzecz, runa.
Dłoń trzymająca różdżkę nie zadrżała, bo i nie mogła. Miał w pamięci to, dla kogo miał być wykonany ów talizman, także nie mógł sobie pozwolić na nawet najdrobniejszy błąd przy kreśleniu runy. Och, jakież to szczęście, że Steffena jednak przy nich nie było! Podekscytowałby się pewnie, biedaczek, zaczął doradzać Sproutowi i wyszłyby z tego nici. A tak mógł liczyć wyłącznie na swoje umiejętności i trzymać kciuki, że talizman okaże się dla nich łaskawy.
— Teraz zostało już tylko czekać. Gdy talizman ostygnie, zobaczymy, czy się udał.
| tworzę talizman: runa kojącego szeptu; zużywam srebro i halit.
1. rzucam k100 na powodzenie; st 75 +22 z eliksirów
2. rzucam 3k6 na właściwości talizmanu
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
The member 'Castor Sprout' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 16
--------------------------------
#2 'k6' : 2, 4, 4
#1 'k100' : 16
--------------------------------
#2 'k6' : 2, 4, 4
– I dlatego nikt nie powinien nas lekceważyć. Alchemików, uzdrowicieli, naukowców – wyjawiła, unosząc lekko dłonie, a potem składając je i przyciskając razem do mostku w dość charakterystycznym geście. Falbany sukni uniosły się, a plecy wydłużyły. Mimo to Bella wciąż pozostawała tak malutka. Obcas nie był żadną pociechą, ale sama panna nie wyglądała na taką, która jakiejkolwiek by w tym względzie potrzebowała. – Jesteśmy nieobliczalni – wymsknęło jej się, gdy ogień rozpostarł się zielonym płomieniem po okręgu jej ocząt. To światło zawsze było zaraźliwe. Wiele osób lekceważyło ludzi ksiąg, znawców, niebitewnych specjalistów. Tymczasem uzdrowiciel potrafił nie tylko zaleczyć organ, ale i go uszkodzić. Uzdrowiciel mógł ranić i mógł wyciągać oddech z płuc. Magia lecznicza i idąca z nią w parze znajomość anatomii bywała naprawdę mordercza. Alchemik swą niewinnością i niepozornością mógł zatruć wszystkich swoich wrogów. Naprawdę mieli moc.
Obiecuję. Bladoróżowe usta ułożyły się w wyraźnym, bezgłośnym słówku. Z tym jasnym lokiem porzuconym niedbale ponad linią okrągłych szkieł wydawał się jeszcze bardziej urodziwy. Aż dziwne, że nie miał żony. Ciekawe czy ktoś do tej pory zdołał jego oblicze uwiecznić na szerokim płótnie. Rysy miał dość wdzięczne, niezbyt surowe, a jednak wyraźne. W zatrzymanym momencie wydawał się całkiem oddany zajęciu, nieco oddalony myślami, choć pilnie odpowiadający na każde jej paplanie. Westchnęła więc cichutko i postanowiła mimo wszystko skupić się na swym zajęciu. – Nie zrozumiesz – przyznała bez owijania w bawełnę. – Musiałbyś się urodzić szlachcicem – wyjawiła ten wielki sekret. Odpowiedź jednak wydawała się dość jasna. Środowisko to było tak skomplikowane i zamknięte, że trudno było prawdziwie je poczuć, przyglądając się jedynie z boku.
– Opowiedz o niej. Czy to jest ta, która poznałeś na… randce w ciemno? Czy mowa o randce, która dopiero nadejdzie? – spytała prędko, wyrażając tym samym pewne zdezorientowanie. – Castorze Sprout, mam nadzieje, że nie adorujesz dwóch dam jednocześnie. To byłoby bardzo niegrzeczne. To byłoby niegodziwe! Och, powinnam dolać ci grzybiej japy do herbatki za tak nierycerskie zachowanie, choć… – zamyśliła się.
Przecież ja, też kiedyś… ja, zaręczona, ja wodząca spojrzeniem w odmiennym kierunku. Zamknęła więc prędziutko usta, bo chyba nie powinna tego tak komentować. Karcić go za coś, czego być może i sama się dopuściła. A jednak czuła się w obowiązku, by bronić tamtych dam. No i Thomas Doe? Ten Thomas? Chyba znała tego gagatka.
Dokładnie pochłaniała kolejne podrzucane jej przez jasnowłosego panicza ciekawostki o wytwórstwie talizmanów. Było to ściśle związane z alchemią, więc bardzo ją interesowało. Nie mogła udawać, nie pytała jedynie przez grzeczność. Zależało jej na pojmowaniu alchemii w pełni, na zbliżeniu się do wszystkich jej zastosowań. Możliwości tej praktyki nieustannie bowiem się rozszerzały. – Przy mnie kociołki nie wybuchają, Castorze. Przenigdy. Urodziłam się pod szczęśliwą gwiazdą – wyjawiła z dumą. Dawno przestała być w tym temacie skromna. Ta cecha charakteru raczej do niej nie pasowała. – Nic się nie wydarzy. Możesz śmiało próbować. Czuwam. Zresztą obydwoje potrafimy okiełznać przecież niebezpieczne bulgotanie w kotle. Czy przy wytwórstwie talizmanów wykorzystujesz moc gwiazd i układy planet? Czy sprzyjają one tej magii? Czy może runy zupełnie tę praktykę dominują? – zadała kilka dodatkowych pytań, uważnie przyglądając się temu, jak obrabiał i przemieszczał poszczególne komponenty. – Krew – wymówiła, jak to dziecię wpatrzone w gablotę z najnowszymi miotłami wyścigowymi. Trudno było teraz oderwać się jej od jego rąk. Śledziła uważnie wszystkie te ruchy i rozproszyło ją dopiero polecenie. – Och, tak, tak, już śpieszę – wymówiła, gdy bańka zafascynowania nagle prysła. – Kreowanie kształtów, form i wybór dodatkowych składników pod osobę, dla której się tworzy brzmi tak... tak głęboko! Jakby talizman był zwierciadłem duszy, która go nosi. Trzecia szuflada… – zanurzyła dłonie we właściwych skrytkach i wydobyła wszelkie składniki. Właściwie to nawet nie miała pewności, które są którymi. Część z nich rozpoznawała, bo były wykorzystywane do warzenia eliksirów, ale te pozostałe wyglądały dość tajemniczo. – Proszę – wyraziła delikatnie, wypuszczając z dłoni potrzebne elementy. Mógł je bezpiecznie chwycić i kontynuować swą pracę.
Obserwowała przelewanie, interpretowała milcząco barwy, dźwięki i błyski łączące te różne składniki. Z wyrywającym się szybko z piersi sercem spoglądała na różdżkę, która wkrótce poprowadzić miała linie runy. Castor był skupiony, precyzyjny, dokładny. Bella niektóre swoje eliksiry potrafiłaby stworzyć z zamkniętymi oczami. Tak przynajmniej sądziła. W przypadku talizmanu zdecydowanie nie było mowy o tak nierozsądnym postępku. Te wymagały bowiem nie tylko mieszania w kotle, ale i tworzenia formy, znaków, bardziej skomplikowanych połączeń, o których wcale nie posiadała wiedzy. Czy jednak nie byłoby wspaniale, gdyby tylko mogła poznać choć podstawy nauki, która odbierała rozum i jednocześnie tak uszczęśliwiała jej ukochanego?
– Jak nazywa się ta runa? Czy się udało? – zapytała pośpiesznie, stając wręcz na palcach, aby tylko lepiej dojrzeć całość.
Obiecuję. Bladoróżowe usta ułożyły się w wyraźnym, bezgłośnym słówku. Z tym jasnym lokiem porzuconym niedbale ponad linią okrągłych szkieł wydawał się jeszcze bardziej urodziwy. Aż dziwne, że nie miał żony. Ciekawe czy ktoś do tej pory zdołał jego oblicze uwiecznić na szerokim płótnie. Rysy miał dość wdzięczne, niezbyt surowe, a jednak wyraźne. W zatrzymanym momencie wydawał się całkiem oddany zajęciu, nieco oddalony myślami, choć pilnie odpowiadający na każde jej paplanie. Westchnęła więc cichutko i postanowiła mimo wszystko skupić się na swym zajęciu. – Nie zrozumiesz – przyznała bez owijania w bawełnę. – Musiałbyś się urodzić szlachcicem – wyjawiła ten wielki sekret. Odpowiedź jednak wydawała się dość jasna. Środowisko to było tak skomplikowane i zamknięte, że trudno było prawdziwie je poczuć, przyglądając się jedynie z boku.
– Opowiedz o niej. Czy to jest ta, która poznałeś na… randce w ciemno? Czy mowa o randce, która dopiero nadejdzie? – spytała prędko, wyrażając tym samym pewne zdezorientowanie. – Castorze Sprout, mam nadzieje, że nie adorujesz dwóch dam jednocześnie. To byłoby bardzo niegrzeczne. To byłoby niegodziwe! Och, powinnam dolać ci grzybiej japy do herbatki za tak nierycerskie zachowanie, choć… – zamyśliła się.
Przecież ja, też kiedyś… ja, zaręczona, ja wodząca spojrzeniem w odmiennym kierunku. Zamknęła więc prędziutko usta, bo chyba nie powinna tego tak komentować. Karcić go za coś, czego być może i sama się dopuściła. A jednak czuła się w obowiązku, by bronić tamtych dam. No i Thomas Doe? Ten Thomas? Chyba znała tego gagatka.
Dokładnie pochłaniała kolejne podrzucane jej przez jasnowłosego panicza ciekawostki o wytwórstwie talizmanów. Było to ściśle związane z alchemią, więc bardzo ją interesowało. Nie mogła udawać, nie pytała jedynie przez grzeczność. Zależało jej na pojmowaniu alchemii w pełni, na zbliżeniu się do wszystkich jej zastosowań. Możliwości tej praktyki nieustannie bowiem się rozszerzały. – Przy mnie kociołki nie wybuchają, Castorze. Przenigdy. Urodziłam się pod szczęśliwą gwiazdą – wyjawiła z dumą. Dawno przestała być w tym temacie skromna. Ta cecha charakteru raczej do niej nie pasowała. – Nic się nie wydarzy. Możesz śmiało próbować. Czuwam. Zresztą obydwoje potrafimy okiełznać przecież niebezpieczne bulgotanie w kotle. Czy przy wytwórstwie talizmanów wykorzystujesz moc gwiazd i układy planet? Czy sprzyjają one tej magii? Czy może runy zupełnie tę praktykę dominują? – zadała kilka dodatkowych pytań, uważnie przyglądając się temu, jak obrabiał i przemieszczał poszczególne komponenty. – Krew – wymówiła, jak to dziecię wpatrzone w gablotę z najnowszymi miotłami wyścigowymi. Trudno było teraz oderwać się jej od jego rąk. Śledziła uważnie wszystkie te ruchy i rozproszyło ją dopiero polecenie. – Och, tak, tak, już śpieszę – wymówiła, gdy bańka zafascynowania nagle prysła. – Kreowanie kształtów, form i wybór dodatkowych składników pod osobę, dla której się tworzy brzmi tak... tak głęboko! Jakby talizman był zwierciadłem duszy, która go nosi. Trzecia szuflada… – zanurzyła dłonie we właściwych skrytkach i wydobyła wszelkie składniki. Właściwie to nawet nie miała pewności, które są którymi. Część z nich rozpoznawała, bo były wykorzystywane do warzenia eliksirów, ale te pozostałe wyglądały dość tajemniczo. – Proszę – wyraziła delikatnie, wypuszczając z dłoni potrzebne elementy. Mógł je bezpiecznie chwycić i kontynuować swą pracę.
Obserwowała przelewanie, interpretowała milcząco barwy, dźwięki i błyski łączące te różne składniki. Z wyrywającym się szybko z piersi sercem spoglądała na różdżkę, która wkrótce poprowadzić miała linie runy. Castor był skupiony, precyzyjny, dokładny. Bella niektóre swoje eliksiry potrafiłaby stworzyć z zamkniętymi oczami. Tak przynajmniej sądziła. W przypadku talizmanu zdecydowanie nie było mowy o tak nierozsądnym postępku. Te wymagały bowiem nie tylko mieszania w kotle, ale i tworzenia formy, znaków, bardziej skomplikowanych połączeń, o których wcale nie posiadała wiedzy. Czy jednak nie byłoby wspaniale, gdyby tylko mogła poznać choć podstawy nauki, która odbierała rozum i jednocześnie tak uszczęśliwiała jej ukochanego?
– Jak nazywa się ta runa? Czy się udało? – zapytała pośpiesznie, stając wręcz na palcach, aby tylko lepiej dojrzeć całość.
Byli siłą cichą. Cichą, lecz nieprzejednaną. Mocą, która mogła powalić nawet największych siłaczy bez wymuszenia na ich czołach — czołach szeroko pojętych ludziach nauki — nawet kropelki potu. Castor uwielbiał naukę właśnie za to, jak nieoczywista była. Nie przekładała się wprost na efekty, które gołym okiem dostrzec mógł byle laik. Nauka wymagała cierpliwości, tępiła pychę jak najgorszą zarazę i robiła to słusznie. Przesadna wiara we własne umiejętności prowadziła niechybnie ku równi pochyłej, a odbicie się od dna nie było znowu takie proste. Wymagało jeszcze więcej determinacji, powiększenia i tak wkładanego trudu, lecz pocałunki tej kochanki bywały wyjątkowo słodkie.
Bo któreż z nich nie cieszyło się z każdego uwarzonego eliksiru, nawet takiego najprostszego? Czy te niewielkie sukcesy, budujące pewność siebie, wzmacniające drogę prowadzącą do kolejnych, jeszcze bardziej ambitnych przedsięwzięć, nie były tego wszystkiego warte? Bo nauka, słodka nauka, była przede wszystkim niebezpieczna. W nieodpowiednich rękach potrafiła pokazać całą swą obezwładniającą moc; w odpowiednich poddawała się cierpliwemu kształtowaniu, przybierając dokładnie taki kształt, którego oczekiwał naukowiec. I Castor widział, że Bella była w stanie osiągnąć zdecydowanie więcej niż to, czym do tej pory dysponowała. Widział w jej oczach zapał, jedną z iskier, które rządziły jej wewnętrznym ogniem. Sam niemal czuł jej ciepło, pragnął, by jej płomień nigdy w pannie Presley nie zgasnął.
— Jesteście ulepieni z innej gliny — przyznał, wypuszczając powietrze nieco głośniej, w wyraźnym rozbawieniu. Nie żartował co prawda o tej glinie; szlachcice zawsze byli dla niego nieco innym rodzajem czarodziejów. Nie lepszym, nie gorszym, ale o innych prawach i obowiązkach, niż chłopcy zamieszkujący szereg domów w Dolinie Godryka. Uczono ich bowiem innych rzeczy, stawiano zgoła odmienne wymagania, taki był po prostu świat. Castor nie zamierzał stawiać go na głowie, nawet mimo swych... politycznych zapędów. Może zastanowiłby się nad tą kwestią nieco mocniej, głębiej, jednakże Isabella prędko podchwyciła temat. Nie dziwił się jej — sam był przecież ciekawy życia emocjonalnego Thomasa, gdy spotkali się w Noc Duchów.
A jednak uszy Castora, same ich czubki dokładniej, poróżowiały nieco. On sam odbił spojrzeniem gdzieś w bok, skupiając intensywność szaro—błękitnych tęczówek na płomieniu, który ogrzewał jego kociołek. Palce jakoś same ruszyły w ruch, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Ostatecznie przycisnął je do koszuli, starając się rozprostować materiał, choć na niewiele się to zdało. Pomimo wyraźnych nerwów, które nawiedziły go nader nagle, w kącikach ust tańczył delikatny uśmiech, który wzmógł się jeszcze, gdy wreszcie odnalazł Sprout na tyle siły, by raz jeszcze unieść spojrzenie na swą rozmówczynię.
— Nie, nie, nie adoruję! Nawet bym nie śmiał! — gorące zapewnienia Castora nie były naznaczone nawet najmniejszym śladem fałszu. Nie musiał bowiem uciekać się do kłamstwa, gdy prawdę miał na wyciągnięcie ręki. W jego sercu tliła się również nadzieja, że Isabella nie brała go za pierwszego lepszego bawidamka; że napomnienie go, nieco na wyrost, było oznaką troski o niewieście serca, dowodem na istnienie tajemniczej kobiecej solidarności. Jakby dla podkreślenia wagi własnych słów przyłożył prawą rękę do swego serca, jakby składał kolejną, niemą obietnicę. — Spotkaliśmy się już. Trochę ponad tydzień temu. I zrobiła na mnie takie wspaniałe wrażenie... Och, Isabello, sama byś powiedziała, że to musi być dobra osoba. Sposób, w jaki trzymała kwiaty... — rozpędził się blondyn w swym marzycielskim tonie, na ładnie skrojone usta wypłynął rozczulony uśmiech, a szarość spojrzenia zaszła chwilowo mgłą wspomnień. Wspomnień, które były żywe tak mocno, jak w dniu pierwszego zapoznania i nie zdawało się, że zamierzały kiedyś rozpocząć blednięcie.
— Myślę, że znalazłybyście wspólny język. Ona też nie bała się wygłaszać swojego zdania. Bardzo to cenię.
I szlacheckie maniery Isabelli mogłyby trafić na dobrego sojusznika w klasycznej delikatności, którą sprezentowała mu Finley. Gdyby miał okazję zastanowić się nad tym jeszcze bardziej, uznałby, że to chyba Isabella byłaby pierwszą osobą z jego bliższego grona, której chciałby przedstawić swą randkę, w razie, gdyby jednak zdecydowali się przerodzić tę relację w coś poważniejszego... Tak, Isabella z pewnością była dobrą osobą do zrobienia odpowiedniego pierwszego wrażenia.
Mądra, łagodna i jeszcze urodzona pod szczęśliwą gwiazdą! Nie mógł chyba trafić na lepszą osobę do asystowania mu przy talizmanie. Uśmiechał się niemal przez cały czas tworzenia, choć kilkukrotne ściągnięcie brwi wskazywało również na skupienie, które krążyło po wszystkich jego członkach podobnie do krwi. Był niezmiernie wdzięczny za pomoc, jakiej mu udzieliła, do tego stopnia, że w jego głowie powstał też pewien pomysł na podziękowania listowne. Może przyłożyłby się wtedy do pierwszych prób poprawiania kroju liter wychodzących spod jego dłoni? Och, był łasy na komplementy, a jednocześnie nie za bardzo potrafił wykreować sytuacje, które komplementy uzasadniały. Cóż za życie...
— Dziękuję — odpowiedział, przejmując surowce. Na moment oderwał wzrok od swego dzieła, by jeszcze raz spojrzeć na Bellę. — Jesteś nieoceniona.
Tak właśnie myślał; docenianie każdego pozytywnego wkładu, nawet tak niewielkiego, było bowiem szczególnie dlań ważne. Od małych kroków rozpoczynały się spacery, które przechodziły w życiowe wędrówki. Poza tym sama możliwość przebywania w towarzystwie Isabelli była jakoś dziwnie kojąca. Jej nastrój udzielał się mu dość prędko, więc nawet gdy wiedział już, jaka odpowiedź padnie na jej pytanie o udanie talizmanu, nie wydawał się być szczególnie smutny.
W samotności porażka bolałaby znacznie mocniej.
— Nie udało się. Ale poczekaj chwilę — powiedział, ostrożnie przewracając formę tak, by mogli przyjrzeć się jej kształtowi z drugiej strony. Szlif cejloński bardzo prędko stał się jego ulubionym, a już teraz mogli zaobserwować świeżo kreśloną runę, która przebijała się także przez zimną formę. — O. Teraz lepiej widać. To runa kojącego szeptu. Ściśle związana z magią leczniczą, stąd jej zastosowanie w naszym dzisiejszym talizmanie. To jeden z trudniejszych talizmanów do stworzenia, bo i runa, która go reprezentuje, jest potężniejsza. Talizmany nieco inaczej łączą się z astronomią niż eliksiry. Głównie księżyc, a raczej czas jego wędrówki wpływa na siłę, którą amulet przekazuje noszącemu go czarodziejowi... Ale myślę, że najlepiej będzie pokazać to na działającym talizmanie. Co powiesz na to, żebym odwiedził cię, gdy będzie już zrobiony? Jakbyś mogła też ocenić, tak kobiecym okiem, jak wypadnie jego estetyczność... byłbym bardzo wdzięczny!
| z/t x2
Bo któreż z nich nie cieszyło się z każdego uwarzonego eliksiru, nawet takiego najprostszego? Czy te niewielkie sukcesy, budujące pewność siebie, wzmacniające drogę prowadzącą do kolejnych, jeszcze bardziej ambitnych przedsięwzięć, nie były tego wszystkiego warte? Bo nauka, słodka nauka, była przede wszystkim niebezpieczna. W nieodpowiednich rękach potrafiła pokazać całą swą obezwładniającą moc; w odpowiednich poddawała się cierpliwemu kształtowaniu, przybierając dokładnie taki kształt, którego oczekiwał naukowiec. I Castor widział, że Bella była w stanie osiągnąć zdecydowanie więcej niż to, czym do tej pory dysponowała. Widział w jej oczach zapał, jedną z iskier, które rządziły jej wewnętrznym ogniem. Sam niemal czuł jej ciepło, pragnął, by jej płomień nigdy w pannie Presley nie zgasnął.
— Jesteście ulepieni z innej gliny — przyznał, wypuszczając powietrze nieco głośniej, w wyraźnym rozbawieniu. Nie żartował co prawda o tej glinie; szlachcice zawsze byli dla niego nieco innym rodzajem czarodziejów. Nie lepszym, nie gorszym, ale o innych prawach i obowiązkach, niż chłopcy zamieszkujący szereg domów w Dolinie Godryka. Uczono ich bowiem innych rzeczy, stawiano zgoła odmienne wymagania, taki był po prostu świat. Castor nie zamierzał stawiać go na głowie, nawet mimo swych... politycznych zapędów. Może zastanowiłby się nad tą kwestią nieco mocniej, głębiej, jednakże Isabella prędko podchwyciła temat. Nie dziwił się jej — sam był przecież ciekawy życia emocjonalnego Thomasa, gdy spotkali się w Noc Duchów.
A jednak uszy Castora, same ich czubki dokładniej, poróżowiały nieco. On sam odbił spojrzeniem gdzieś w bok, skupiając intensywność szaro—błękitnych tęczówek na płomieniu, który ogrzewał jego kociołek. Palce jakoś same ruszyły w ruch, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Ostatecznie przycisnął je do koszuli, starając się rozprostować materiał, choć na niewiele się to zdało. Pomimo wyraźnych nerwów, które nawiedziły go nader nagle, w kącikach ust tańczył delikatny uśmiech, który wzmógł się jeszcze, gdy wreszcie odnalazł Sprout na tyle siły, by raz jeszcze unieść spojrzenie na swą rozmówczynię.
— Nie, nie, nie adoruję! Nawet bym nie śmiał! — gorące zapewnienia Castora nie były naznaczone nawet najmniejszym śladem fałszu. Nie musiał bowiem uciekać się do kłamstwa, gdy prawdę miał na wyciągnięcie ręki. W jego sercu tliła się również nadzieja, że Isabella nie brała go za pierwszego lepszego bawidamka; że napomnienie go, nieco na wyrost, było oznaką troski o niewieście serca, dowodem na istnienie tajemniczej kobiecej solidarności. Jakby dla podkreślenia wagi własnych słów przyłożył prawą rękę do swego serca, jakby składał kolejną, niemą obietnicę. — Spotkaliśmy się już. Trochę ponad tydzień temu. I zrobiła na mnie takie wspaniałe wrażenie... Och, Isabello, sama byś powiedziała, że to musi być dobra osoba. Sposób, w jaki trzymała kwiaty... — rozpędził się blondyn w swym marzycielskim tonie, na ładnie skrojone usta wypłynął rozczulony uśmiech, a szarość spojrzenia zaszła chwilowo mgłą wspomnień. Wspomnień, które były żywe tak mocno, jak w dniu pierwszego zapoznania i nie zdawało się, że zamierzały kiedyś rozpocząć blednięcie.
— Myślę, że znalazłybyście wspólny język. Ona też nie bała się wygłaszać swojego zdania. Bardzo to cenię.
I szlacheckie maniery Isabelli mogłyby trafić na dobrego sojusznika w klasycznej delikatności, którą sprezentowała mu Finley. Gdyby miał okazję zastanowić się nad tym jeszcze bardziej, uznałby, że to chyba Isabella byłaby pierwszą osobą z jego bliższego grona, której chciałby przedstawić swą randkę, w razie, gdyby jednak zdecydowali się przerodzić tę relację w coś poważniejszego... Tak, Isabella z pewnością była dobrą osobą do zrobienia odpowiedniego pierwszego wrażenia.
Mądra, łagodna i jeszcze urodzona pod szczęśliwą gwiazdą! Nie mógł chyba trafić na lepszą osobę do asystowania mu przy talizmanie. Uśmiechał się niemal przez cały czas tworzenia, choć kilkukrotne ściągnięcie brwi wskazywało również na skupienie, które krążyło po wszystkich jego członkach podobnie do krwi. Był niezmiernie wdzięczny za pomoc, jakiej mu udzieliła, do tego stopnia, że w jego głowie powstał też pewien pomysł na podziękowania listowne. Może przyłożyłby się wtedy do pierwszych prób poprawiania kroju liter wychodzących spod jego dłoni? Och, był łasy na komplementy, a jednocześnie nie za bardzo potrafił wykreować sytuacje, które komplementy uzasadniały. Cóż za życie...
— Dziękuję — odpowiedział, przejmując surowce. Na moment oderwał wzrok od swego dzieła, by jeszcze raz spojrzeć na Bellę. — Jesteś nieoceniona.
Tak właśnie myślał; docenianie każdego pozytywnego wkładu, nawet tak niewielkiego, było bowiem szczególnie dlań ważne. Od małych kroków rozpoczynały się spacery, które przechodziły w życiowe wędrówki. Poza tym sama możliwość przebywania w towarzystwie Isabelli była jakoś dziwnie kojąca. Jej nastrój udzielał się mu dość prędko, więc nawet gdy wiedział już, jaka odpowiedź padnie na jej pytanie o udanie talizmanu, nie wydawał się być szczególnie smutny.
W samotności porażka bolałaby znacznie mocniej.
— Nie udało się. Ale poczekaj chwilę — powiedział, ostrożnie przewracając formę tak, by mogli przyjrzeć się jej kształtowi z drugiej strony. Szlif cejloński bardzo prędko stał się jego ulubionym, a już teraz mogli zaobserwować świeżo kreśloną runę, która przebijała się także przez zimną formę. — O. Teraz lepiej widać. To runa kojącego szeptu. Ściśle związana z magią leczniczą, stąd jej zastosowanie w naszym dzisiejszym talizmanie. To jeden z trudniejszych talizmanów do stworzenia, bo i runa, która go reprezentuje, jest potężniejsza. Talizmany nieco inaczej łączą się z astronomią niż eliksiry. Głównie księżyc, a raczej czas jego wędrówki wpływa na siłę, którą amulet przekazuje noszącemu go czarodziejowi... Ale myślę, że najlepiej będzie pokazać to na działającym talizmanie. Co powiesz na to, żebym odwiedził cię, gdy będzie już zrobiony? Jakbyś mogła też ocenić, tak kobiecym okiem, jak wypadnie jego estetyczność... byłbym bardzo wdzięczny!
| z/t x2
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
9 stycznia 1958
Vance Villan & Aurora Sprout
Bielusieńkie płatki prószyły w dysharmonii z pędem wiatru, przykrywając Somerset rosnącą warstwą śniegu; ta mroźna pogoda zwiastowała nadejście zapowiadanej na luty najsroższej zimy stulecia. Mieszkańców Doliny Godryka na ulicach było pełno. Całe rodziny korzystały z uroków ujemnych temperatur, tworząc z nadmiaru zimowego puchu wielkie bałwany, przy domach widniały konstrukcje przypominające eskimoskie igloo, dzieci bawiły się w sielance na świeżym powietrzu. Profesor Villan podróżował na swej miotle w kierunku Wrzosowiska, mijając w zadumie idylliczny obraz społeczeństwa niedotkniętego okrutnym obliczem czarodziejskiej wojny. Oczywiście, bieda dotykała prawie każdego i odcięty od reszty świata Półwysep Kornwalijski nie radził sobie najlepiej z kryzysem gospodarczym, ale przebywając tu, można było odnieść przyjemne wrażenie bezpieczeństwa. Miasta i wioski były zaludnione, niemagiczni żyli w ładzie z czarodziejami, którzy roztoczyli wokół nich protekcjonalne skrzydła, wzrok Voldemorta jak gdyby tutaj nie sięgał... niestety wiele osób nie zdawało sobie sprawy, jak bliski destabilizacji jest ten obszar, gdy po zaledwie roku od zamachu stanu Rycerze Walpurgii kontrolowali nieomal całą Wielką Brytanię.
Niektórzy byli przezorni i zabezpieczali swoje posesje magią, by kupić choć trochę czasu na ucieczkę swym rodzinom, gdy wróg zawita w progu. Jedną z takich lokacji zamierzał dziś odwiedzić Vance, świadom znajdujących się tam pułapek, albowiem sam zakładał je we współpracy ze swoim podopiecznym. Zapowiedział się na godzinę, by gospodyni domu na Wrzosowisku przywitała go przed progiem i bezpiecznie wprowadziła do środka.
- Auroro, niezmiernie się cieszę na Twój widok. Jak dziś czuje się Pani Sprout? - zagaił, świadom choroby starszej przedstawicielki rodziny i troski, którą dziewczę nad nią roztaczało. - Tak mi głupio prosić Cię o tę przysługę, niemniej... oboje na niej skorzystamy. Przyniosłem ze sobą coś specjalnego. - a czymś specjalnym było nic innego, jak... - Cortinula. - złoty kociołek, który zmaterializował się przed ich oczami. Ten niezwykle rzadki i drogi wynalazek miał stanowić prezent dla jego córki Roxanne, ale okoliczności jej zaginięcia nadal nie zostały wyjaśnione. Choć profesor nie tracił nadziei na jej odnalezienie, nie widział niczego złego w wypożyczeniu Sproutównie swojego sprzętu, wszakże miała uczyć go alchemii - niechaj robi to w bezpiecznych warunkach.
- Mam też kilka ingrediencji, które mogą Ci się przydać. - składniki alchemiczne umiejscowił we wskazanym miejscu na stole alchemicznym, posyłając jej uśmiech w gotowości do nauki eliksirów, w których kobieta brylowała lepiej niż on.
przekazuję Aurorze włosie buchorożca, pnącze diabelskiego sidła, korzeń ciemiernika x2
Ostatnio zmieniony przez Vance Villan dnia 09.09.21 4:18, w całości zmieniany 2 razy
Vance Villan
Zawód : łamacz klątw, prywatny instruktor OPCM
Wiek : 49
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Wdowiec
Błękit był zaproszeniem wtedy, dzisiaj czerń jest rozkazem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Rzeczywiście, Dolina Godryka, chociaż miała mnóstwo wad, to mimo wszystko stanowiła swoistą ostoją spokoju. Każdy, kto mógł, w jakiś sposób starał się jakoś przystosować do panujących warunków. Czy to pomagając innym znajdować schronienie, czy też dostarczając leków, a w miarę możliwości i żywności. Aurora w ostatnim czasie próbowała również poszerzyć swojej siły w transmutacji, nie wiedząc na dobrą sprawę, co i gdzie mogło jej się przydać. Należy również dodać, że nieco zwątpiła ostatnimi czasy w swoje zdolności uzdrowiciela — musiała czym prędzej nadrobić pewne rzeczy, a między innymi było to warzenie eliksirów. Jej cynowy kociołek był jednak w nie najlepszym stanie i wiedziała, że niedługo powinna go wymienić. Głowiła się właśnie nad rozwiązaniem tego problemu, gdy otrzymała sowę od profesora Vance’a, który chciał skorzystać z ich pracowni. Aurora pomyślała więc, że nadarzyła się oto idealna okazja, żeby móc nieco podciągnąć się w eliksirach, a równocześnie porozmawiać z profesorem. Wyczekiwała więc zapowiedzianej godziny z niecierpliwością i ostatecznie i tak skończyła, czekając przed bramą jakiś kwadrans wcześniej.
- Dzień dobry profesorze! - Powiedziała szczerze podekscytowana Aurora, która z jakiegoś powodu ledwo potrafiła utrzymać nerwy na wodzy. Styczeń nie był najgorszym miesiącem w jej życiu, wciąż nie doszły do niej echa skazania krewniaka, gdzieś dalej w Anglii, więc całkiem nieświadoma patrzyła z radością na nadchodzący czas. Jednak świadomość choroby mamy była jedną z tych rzeczy, które ją nieznacznie przygnębiały. Próbowała już wielu sposobów na wyleczenie jej, ale nic nie pomagało na dłuższą metę. - Mama pomacha z pewnością z okna. Nie wychodzi teraz, ale za to wciąż popija sobie likier, który profesor przyniósł na sylwestra. Mówi, że to dla kurażu. - - Zaśmiała się Aurora i poprowadziła profesora do środka domu. - Napije się pan czegoś? - Spytała i w zależności od odpowiedzi zaczęła albo przygotowywać ciepły napój lub z miejsca ruszyli do pracowni eliksirów.
Dopiero tam pan Vance’a ukazał swój sekret, na którego widok Aurorze zaświeciły się oczy. Złoty kociołek. Zawsze marzyła, żeby móc na takim pracować.
- Och! Panie profesorze! A właśnie dziś myślałam, że mojemu przydałoby się odświeżenie lub zakup nowego. Będę mogła przynajmniej porównać, czy tak wiele tracę. - Patrzyła, jak jej gość wyciąga kolejne składniki i po chwili wskazała na swoje. - Jeśli panu czegoś brakuje, to również służę swoimi, ale teraz to chyba zacznę od eliksiru ochrony. - Stwierdziła i do moździerza wrzuciła z miejsca róg dwurożca, żeby móc go sproszkować. - Poda mi pan płetwę błotoryja? - Spytała, zanim zaczęła dodawać kolejno pozostałe składniki.
_________________________________
Próbuje zrobić: Eliksir ochrony ST 70, korzystając z wypożyczonego złotego kociołka. Używam czterech ingrediencji zwierzęcych: sproszkowany róg dwurożca, pióra sroki, ikrę jesiotra oraz błonę z płetwy błotoryja; oraz jednej zwierzęcej: algi
- Dzień dobry profesorze! - Powiedziała szczerze podekscytowana Aurora, która z jakiegoś powodu ledwo potrafiła utrzymać nerwy na wodzy. Styczeń nie był najgorszym miesiącem w jej życiu, wciąż nie doszły do niej echa skazania krewniaka, gdzieś dalej w Anglii, więc całkiem nieświadoma patrzyła z radością na nadchodzący czas. Jednak świadomość choroby mamy była jedną z tych rzeczy, które ją nieznacznie przygnębiały. Próbowała już wielu sposobów na wyleczenie jej, ale nic nie pomagało na dłuższą metę. - Mama pomacha z pewnością z okna. Nie wychodzi teraz, ale za to wciąż popija sobie likier, który profesor przyniósł na sylwestra. Mówi, że to dla kurażu. - - Zaśmiała się Aurora i poprowadziła profesora do środka domu. - Napije się pan czegoś? - Spytała i w zależności od odpowiedzi zaczęła albo przygotowywać ciepły napój lub z miejsca ruszyli do pracowni eliksirów.
Dopiero tam pan Vance’a ukazał swój sekret, na którego widok Aurorze zaświeciły się oczy. Złoty kociołek. Zawsze marzyła, żeby móc na takim pracować.
- Och! Panie profesorze! A właśnie dziś myślałam, że mojemu przydałoby się odświeżenie lub zakup nowego. Będę mogła przynajmniej porównać, czy tak wiele tracę. - Patrzyła, jak jej gość wyciąga kolejne składniki i po chwili wskazała na swoje. - Jeśli panu czegoś brakuje, to również służę swoimi, ale teraz to chyba zacznę od eliksiru ochrony. - Stwierdziła i do moździerza wrzuciła z miejsca róg dwurożca, żeby móc go sproszkować. - Poda mi pan płetwę błotoryja? - Spytała, zanim zaczęła dodawać kolejno pozostałe składniki.
_________________________________
Próbuje zrobić: Eliksir ochrony ST 70, korzystając z wypożyczonego złotego kociołka. Używam czterech ingrediencji zwierzęcych: sproszkowany róg dwurożca, pióra sroki, ikrę jesiotra oraz błonę z płetwy błotoryja; oraz jednej zwierzęcej: algi
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Pracownia eliksirów
Szybka odpowiedź