Szklarnia na tyłach
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Cave Inimicum,
Mała Twierdza,
Zawierucha,
Nierusz,
Szklarnia na tyłach
Na tyłach domu znajduje się stara szklarnia, która wciąż służy rodzinie Sprout. Znajdują się tam nasiona różnych roślin, przywiezionych zarówno przez domowników, jak i odwiedzających ich gości i innych członków rodziny. Oprócz tego w samym rogu znajduje się biurko ze szkicownikami należącymi do Aurory oraz fotel, gdzie mogą spocząć nielicznie goście. Wewnątrz unosi się przyjemny (przynajmniej dla niektórych) zapach wilgotnej ziemi.
Wysokie rośliny służące za części składowe do eliksirów mają się tutaj świetnie, bo szklane ściany i dach zapewniają im stały dostęp do promieni słonecznych.
Wysokie rośliny służące za części składowe do eliksirów mają się tutaj świetnie, bo szklane ściany i dach zapewniają im stały dostęp do promieni słonecznych.
Mała Twierdza,
Zawierucha,
Nierusz,
Ostatnio zmieniony przez Aurora Sprout dnia 19.04.22 22:37, w całości zmieniany 2 razy
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pokręciła głową na znak, że nie będzie to najmniejszym problemem. Najpewniej powinna być o wiele bardziej rozważna, jeśli chodzi o częstowanie wszystkich jedzeniem i napojami, ale z drugiej jednak strony, sama uzyskała je za darmo, od Aresa, więc nie widziała innej możliwości, jak tylko podać je dalej. Zawsze wierzyła w kiedyś usłyszane słowa, że dobro wraca, więc kto wie, kiedy taka karma może przydać się właśnie jej?
Można było jednak zauważyć westchnienie ulgi na jej twarzy, gdy wspomniał, że nie oczekiwano od niej cudów. Bała się, że być może będą wysnute wobec niej oczekiwania, którym nie będzie w stanie sprostać, a przez to również samą siebie wystawi na pośmiewisko.
- Muszę przyznać, że trochę mi ulżyło. - Stwierdziła szczerze. Chociaż Aurora była więcej niż chętna do nauki, to mimo wszystko, mimo całego wysiłku, nie potrafiła z całą skutecznością wykonać powierzonych jej zadań, nawet jeśli instrukcje w książce były całkiem przejrzyste.
Wiedziała, że szklarnia Sproutów zawsze wzbudzała lekki zachwyt — pracowano nad nią od pokoleń, sukcesywnie gromadząc przeróżne gatunki lecznicze, ale również kolekcjonerskie. Wiele z nich było jedynymi egzemplarzami w kraju i mogli się pochwalić nimi w chwilach, gdy potrzebny był trudny do zrobienia eliksir. Może dlatego Aurora chciała otworzyć własną aptekę? Choroby nie wybierają, więc każdy powinien mieć dostęp do pomocy. Miała już nawet na oku pewien lokal w Dolinie i miała nadzieję, że uda jej się załatwić wszystkie formalności przed końcem tego roku.
Machnięcie różdżką zwiastowało tyle, że gdzieś w domu czajnik przeskoczył na palenisko, a za chwilę zjawi się tu w akompaniamencie filiżanek i obiecanego marcepanu. Zaraz też podążyła wzrokiem za jego dłonią, która wskazywała poniszczone okładki starych książek.
- Nie chciałam wyjść na zupełną ignorantkę, a mam tendencję do chomikowania rzeczy. Może jednak to nie taka wada, jak wszyscy powtarzają? - Stwierdziła, zakładając jasny kosmyk włosów za ucho. - A co pamiętam? Zamienianie widelca w patyczaka, ale nie umiałabym tego najpewniej powtórzyć. I wiem, że było takie zaklęcia, zmieniające włosy w wełnę, bo kiedyś dziewczyny je na mnie rzuciły… - Dodała. Kiedyś ją to bolało, ale w zasadzie to było tak dawno, że przeszła nad tym do porządku dziennego. - Nie wiem, czy to coś pomocnego, ale przy przeglądaniu ksiąg, niektóre zaklęcia brzmiały znajomo. Z tym że bałabym się ich rzucać bez wprawy. - Wyznała, a jednocześnie, w tym momencie, do szklarni wleciał imbryk, dwie filiżanki na spodeczkach oraz mały talerzyk z czterema kawałkami marcepanu. - Proszę się częstować. - Zachęciła go, przechwytując swoją herbatę. - Od czego powinniśmy zacząć, jak pan sądzi? - Zapytała, upiwszy łyk i czując, jak przyjemne ciepło rozlewa się po jej ciele.
Można było jednak zauważyć westchnienie ulgi na jej twarzy, gdy wspomniał, że nie oczekiwano od niej cudów. Bała się, że być może będą wysnute wobec niej oczekiwania, którym nie będzie w stanie sprostać, a przez to również samą siebie wystawi na pośmiewisko.
- Muszę przyznać, że trochę mi ulżyło. - Stwierdziła szczerze. Chociaż Aurora była więcej niż chętna do nauki, to mimo wszystko, mimo całego wysiłku, nie potrafiła z całą skutecznością wykonać powierzonych jej zadań, nawet jeśli instrukcje w książce były całkiem przejrzyste.
Wiedziała, że szklarnia Sproutów zawsze wzbudzała lekki zachwyt — pracowano nad nią od pokoleń, sukcesywnie gromadząc przeróżne gatunki lecznicze, ale również kolekcjonerskie. Wiele z nich było jedynymi egzemplarzami w kraju i mogli się pochwalić nimi w chwilach, gdy potrzebny był trudny do zrobienia eliksir. Może dlatego Aurora chciała otworzyć własną aptekę? Choroby nie wybierają, więc każdy powinien mieć dostęp do pomocy. Miała już nawet na oku pewien lokal w Dolinie i miała nadzieję, że uda jej się załatwić wszystkie formalności przed końcem tego roku.
Machnięcie różdżką zwiastowało tyle, że gdzieś w domu czajnik przeskoczył na palenisko, a za chwilę zjawi się tu w akompaniamencie filiżanek i obiecanego marcepanu. Zaraz też podążyła wzrokiem za jego dłonią, która wskazywała poniszczone okładki starych książek.
- Nie chciałam wyjść na zupełną ignorantkę, a mam tendencję do chomikowania rzeczy. Może jednak to nie taka wada, jak wszyscy powtarzają? - Stwierdziła, zakładając jasny kosmyk włosów za ucho. - A co pamiętam? Zamienianie widelca w patyczaka, ale nie umiałabym tego najpewniej powtórzyć. I wiem, że było takie zaklęcia, zmieniające włosy w wełnę, bo kiedyś dziewczyny je na mnie rzuciły… - Dodała. Kiedyś ją to bolało, ale w zasadzie to było tak dawno, że przeszła nad tym do porządku dziennego. - Nie wiem, czy to coś pomocnego, ale przy przeglądaniu ksiąg, niektóre zaklęcia brzmiały znajomo. Z tym że bałabym się ich rzucać bez wprawy. - Wyznała, a jednocześnie, w tym momencie, do szklarni wleciał imbryk, dwie filiżanki na spodeczkach oraz mały talerzyk z czterema kawałkami marcepanu. - Proszę się częstować. - Zachęciła go, przechwytując swoją herbatę. - Od czego powinniśmy zacząć, jak pan sądzi? - Zapytała, upiwszy łyk i czując, jak przyjemne ciepło rozlewa się po jej ciele.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uśmiechnął się uspokajająco po raz kolejny. Nie był chyba tak straszny jak nauczyciele z Hogwartu? On do dziś pamiętał swojego własnego profesora, większość klasy miała koszmary związane z jego osobą. Duncan jednak, jako że całkiem nieźle sobie radził, miał u wykładowcy trochę łatwiej. Nauczyciel był z resztą prywatnie osobą bardzo miłą i dowcipną. W klasie zmieniał się jednak w prawdziwego demona.
Widząc kątem oka, że oto od strony domu nadlatuje jeszcze parująca herbata oraz spodeczek z kilkoma łakociami, Duncan odchylił się lekko, aby zrobić naczyniom miejsce i przypadkiem nie poparzyć się od naparu. Pachniał bardzo przyjemnie, łagodnie, nawet jeśli nieco inaczej niż ten, do którego przywykł Moore. No i ten marcepan! Mężczyzna uznał, że skoro przyjmują go tu niemal po królewsku, to musi zrobić wszystko by pomóc pannie Sprout w nauce.
- Myślę, że obecnie lepiej trochę pochomikować, dziś wszystko może się przydać. - odpowiedział, bez wchodzenia w szczegóły, ale dobrze wiedziała o czym mówił. Wojna mogła uderzyć z niespodziewanej strony. Nawet stare podręczniki mogły znaleźć dziś zastosowanie. - Cóż, nie jest to wiele, ale to nic nie szkodzi - podsumował jej zakres wiedzy. Ujął swoją filiżankę i po krótkiej delektacji aromatem napoju, także upił mały łyk.
- Od teorii - odpowiedział wprost. Przeglądanie książek i zapamiętywanie zaklęć mogło wydawać się dobrym sposobem na naukę. Niemniej transmutacja była dużo trudniejsza, niż ot, choćby zaklęcia ofensywne, z jednego prostego powodu. Polegał na manipulowaniu już istniejącą rzeczą w taki sposób, by osiągnąć pożądane właściwości. - Transmutacja to nie tylko poprawne wypowiedzenie zaklęcia czy odpowiedni ruch ręką. W przypadku tej dziedziny dodatkowo potrzebne są dwie rzeczy. Wiedza oraz wyobraźnia. A także cierpliwość... czyli w sumie wychodzi trzy. - uśmiechnął się pocieszająco, bo wiedział, że mogło to brzmieć nieco strasznie na sam początek. - Widzisz, łatwiej jest transmutować rzeczy, które są do siebie podobne. Jak choćby wspomniane przez ciebie włosy w wełnę. Bo i jedno to włos, i drugie też pewnego rodzaju włos, prawda? No i najłatwiej transmutuje się przedmioty, które są ci znane - wiesz, z jakiego są materiału, jaki mają kształt, a także do czego służą. - mówiąc to, wyciągnął z kieszeni własną różdżkę. Skierował ją na swoją laskę, opartą teraz o blat biurka. Szepnął kilka słów, a Lucy zmieniła się w pogrzebacz do kominka. W następnej chwili wróciła jednak do swojego pierwotnego kształtu - Później jest już łatwiej, także z mniej znajomymi rzeczami. O to właśnie chodzi we wspomnianej wcześniej "wiedzy". To wbrew pozorom łatwiejsze niż myślisz. Trudniejsze może być wyobrażenie sobie tego. Szczególnie jeśli jakiś przedmiot jest ci obcy. A musisz być bardzo dokładna, inaczej nie osiągniesz w pełni zamierzonego celu. I w tym momencie łatwo się zniechęcić, ale pamiętaj o ostatniej rzeczy. O cierpliwości. Rozumiesz?
Widząc kątem oka, że oto od strony domu nadlatuje jeszcze parująca herbata oraz spodeczek z kilkoma łakociami, Duncan odchylił się lekko, aby zrobić naczyniom miejsce i przypadkiem nie poparzyć się od naparu. Pachniał bardzo przyjemnie, łagodnie, nawet jeśli nieco inaczej niż ten, do którego przywykł Moore. No i ten marcepan! Mężczyzna uznał, że skoro przyjmują go tu niemal po królewsku, to musi zrobić wszystko by pomóc pannie Sprout w nauce.
- Myślę, że obecnie lepiej trochę pochomikować, dziś wszystko może się przydać. - odpowiedział, bez wchodzenia w szczegóły, ale dobrze wiedziała o czym mówił. Wojna mogła uderzyć z niespodziewanej strony. Nawet stare podręczniki mogły znaleźć dziś zastosowanie. - Cóż, nie jest to wiele, ale to nic nie szkodzi - podsumował jej zakres wiedzy. Ujął swoją filiżankę i po krótkiej delektacji aromatem napoju, także upił mały łyk.
- Od teorii - odpowiedział wprost. Przeglądanie książek i zapamiętywanie zaklęć mogło wydawać się dobrym sposobem na naukę. Niemniej transmutacja była dużo trudniejsza, niż ot, choćby zaklęcia ofensywne, z jednego prostego powodu. Polegał na manipulowaniu już istniejącą rzeczą w taki sposób, by osiągnąć pożądane właściwości. - Transmutacja to nie tylko poprawne wypowiedzenie zaklęcia czy odpowiedni ruch ręką. W przypadku tej dziedziny dodatkowo potrzebne są dwie rzeczy. Wiedza oraz wyobraźnia. A także cierpliwość... czyli w sumie wychodzi trzy. - uśmiechnął się pocieszająco, bo wiedział, że mogło to brzmieć nieco strasznie na sam początek. - Widzisz, łatwiej jest transmutować rzeczy, które są do siebie podobne. Jak choćby wspomniane przez ciebie włosy w wełnę. Bo i jedno to włos, i drugie też pewnego rodzaju włos, prawda? No i najłatwiej transmutuje się przedmioty, które są ci znane - wiesz, z jakiego są materiału, jaki mają kształt, a także do czego służą. - mówiąc to, wyciągnął z kieszeni własną różdżkę. Skierował ją na swoją laskę, opartą teraz o blat biurka. Szepnął kilka słów, a Lucy zmieniła się w pogrzebacz do kominka. W następnej chwili wróciła jednak do swojego pierwotnego kształtu - Później jest już łatwiej, także z mniej znajomymi rzeczami. O to właśnie chodzi we wspomnianej wcześniej "wiedzy". To wbrew pozorom łatwiejsze niż myślisz. Trudniejsze może być wyobrażenie sobie tego. Szczególnie jeśli jakiś przedmiot jest ci obcy. A musisz być bardzo dokładna, inaczej nie osiągniesz w pełni zamierzonego celu. I w tym momencie łatwo się zniechęcić, ale pamiętaj o ostatniej rzeczy. O cierpliwości. Rozumiesz?
You’ve got a warm heart
You’ve got a beautiful brain
Duncan Moore
Zawód : Prywatny uzdrowiciel i magipsychiatra
Wiek : 53
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Rzeczywiście daleko mu było do wszystkich strasznych nauczycieli, z jakimi miała do czynienia jeszcze w trakcie szkoły. Wyglądał nieco bardziej… sympatycznie o ile można to tak określić. Nie, żeby wszyscy wykładający w Hogwarcie z miejsca mogli aspirować do jakiegoś domu z horrorów, ale niemniej jednak być może ku temu składał się fakt, że nie była już taka młoda i sama mogłaby być dorosłą nauczycielką, gdyby zdecydowała się na odpowiednie kursy? W każdym jednak razie nie stresowała się tak bardzo, jak wtedy gdy była gryfonką. Można nawet powiedzieć, że pan Moore był na tyle czarujący, że Aurora prędzej by się zawstydziła nim jako mężczyzną, niż jako nauczycielem.
- To prawda… Czasem zastanawiam się, ileż rzeczy można by było wykorzystać w dzisiejszych czasach, gdyby wojnę dawało się przewidzieć. Ma pan czasem takie przemyślenia? - Ile jedzenia nie traktowało się z namaszczeniem, podczas gdy teraz każde warzywo było niemal na wagę złota. Nie, żeby wyrzucało się je bezmyślnie, ale z pewnością pewna standardy musiały ulec zmianie, by móc wszystkich wykarmić. Czteroosobowa rodzina jednak miała swoje potrzeby. Aurora wiedziała, że największą opieką powinna być otoczona jej mama, która od kilku miesięcy zmagała się z tajemniczą chorobą.
Skinęła głową, gdy stwierdził, że teoria będzie najlepszym wyjściem. Ona co prawda nie wiedziała, czy wszystko pojmie, ale ze swoją niebywałą pamięcią z pewnością większość z tematów zapamięta — taka przypadłość.
- Cierpliwość i wyobraźnię mam… - Stwierdziła z pewnością siebie. Zwłaszcza to drugie towarzyszyło jej całe życie, kiedy to w gorszych momentach życia uciekała w świat fantazji. Tam czuła się bezpieczna. Pytanie tylko, czy to na pewno była ta wyobraźnia, o której chodziło panu Duncanowi?
Spijała słowa z jego ust, nawet w pewnym momencie biorąc w dłoń pióro i na luźnym fragmencie pergaminu nakreśliła krótkie zdanie - “przedmioty podobne. Obce trudniej”.
- Rozumiem… I chyba rozumiem nawet więcej, niż rozumiałam w szkole. - Stwierdziła, spoglądając na niego. - A co jeśli się pomylę? Czy istnieją jakieś skutki uboczne dla przedmiotów, jeśli źle je transmutuje? Weźmy igłę i włos. Czy jeśli za pierwszym razem zepsuje zaklęcie i będę miała po prostu gibką igłę, to czy jeśli za którymś razem rzucę zaklęcie poprawne, to będzie działać normalne? - Nie wiedziała, czy transmutacja zostawia trwały ślad lub, czy może uszkadzać przedmioty. Wolała dopytać, zanim w cokolwiek wyceluje różdżką.
- To prawda… Czasem zastanawiam się, ileż rzeczy można by było wykorzystać w dzisiejszych czasach, gdyby wojnę dawało się przewidzieć. Ma pan czasem takie przemyślenia? - Ile jedzenia nie traktowało się z namaszczeniem, podczas gdy teraz każde warzywo było niemal na wagę złota. Nie, żeby wyrzucało się je bezmyślnie, ale z pewnością pewna standardy musiały ulec zmianie, by móc wszystkich wykarmić. Czteroosobowa rodzina jednak miała swoje potrzeby. Aurora wiedziała, że największą opieką powinna być otoczona jej mama, która od kilku miesięcy zmagała się z tajemniczą chorobą.
Skinęła głową, gdy stwierdził, że teoria będzie najlepszym wyjściem. Ona co prawda nie wiedziała, czy wszystko pojmie, ale ze swoją niebywałą pamięcią z pewnością większość z tematów zapamięta — taka przypadłość.
- Cierpliwość i wyobraźnię mam… - Stwierdziła z pewnością siebie. Zwłaszcza to drugie towarzyszyło jej całe życie, kiedy to w gorszych momentach życia uciekała w świat fantazji. Tam czuła się bezpieczna. Pytanie tylko, czy to na pewno była ta wyobraźnia, o której chodziło panu Duncanowi?
Spijała słowa z jego ust, nawet w pewnym momencie biorąc w dłoń pióro i na luźnym fragmencie pergaminu nakreśliła krótkie zdanie - “przedmioty podobne. Obce trudniej”.
- Rozumiem… I chyba rozumiem nawet więcej, niż rozumiałam w szkole. - Stwierdziła, spoglądając na niego. - A co jeśli się pomylę? Czy istnieją jakieś skutki uboczne dla przedmiotów, jeśli źle je transmutuje? Weźmy igłę i włos. Czy jeśli za pierwszym razem zepsuje zaklęcie i będę miała po prostu gibką igłę, to czy jeśli za którymś razem rzucę zaklęcie poprawne, to będzie działać normalne? - Nie wiedziała, czy transmutacja zostawia trwały ślad lub, czy może uszkadzać przedmioty. Wolała dopytać, zanim w cokolwiek wyceluje różdżką.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdyby faktycznie przerażał swoich rozmówców, nie świadczyłoby to o nim dobrze. Terapeuta czy magipsychiatra musi bowiem jednocześnie wyglądać profesjonalnie, ale także wzbudzać zaufanie. Nikt nie otworzyłby się przed swoim największym koszmarem, nie przyznał do lęków i wątpliwości, do swoich złych uczynków, do żalu który targał jego sercem. A rolą Duncana było przecież wyciągnięcie tego wszystkiego na wierzch - w sposób jak najdelikatniejszy - i pomoc pacjentowi w zmierzeniu się z tym wszystkim. Na nauczyciela też się więc chyba nadawał.
- Dosyć często - odpowiedział dość krótko, wyraźnie niestety przy tym pochmurniejąca. Prawda była bowiem taka, że Duncan naoglądał się już w życiu wojen. Widział zarówno wojnę mugolską, czarodziejską, a teraz kolejną już - wojnę domową w jego własnym kraju. Naprawdę, byłby najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi nie musząc po raz kolejny oglądać jak świat pogrąża się w chaosie, a jedni ludzie bez żadnych skrupułów zabijają drugich z jakichś błahych powodów. Powód tej waśni nigdy nie był na tyle ważny, aby mordować przy tym niewinnych. Bo o co właściwie szło tym razem? O krew. O to, czy krew krążąca w jego żyłach była wymieszana z tą mugolską czy też nie. Doprawdy, niezwykle istotna sprawa.
Wyobraźnia, którą Duncan miał na myśli, odnosiła się głównie do umiejętności wizualizacji sobie danego przedmiotu w głowie. Najlepiej z jak najdokładniejszymi szczegółami. Różniło się to nieco od fantazji, jednakże ta również mogła okazać się bardzo pomocna, szczególnie w podbramkowych sytuacjach. Bo to przecież pomysłowość pozwalała czasem wygrzebać się z prawdziwych tarapatów. Trzeba było mieć pomysł w co można transmutować leżący przed tobą przedmiot, a także do czego go wykorzystać.
- Transmutacja nie działa zero-jedynkowo - odpowiedział, podążając za jej przykładem. - Gibką igłę zawsze możesz spróbować nadal transmutować. Jest to jednak zwykle bardzo trudne, trudniejsze nawet niż pierwotna próba zmiany jednego przedmiotu w drugi. Dlatego tego nie będę cię uczył. Istnieje znacznie łatwiejszy sposób w postaci zaklęcia Reparifarge. Ono cofa skutki transmutacji, zarówno tej przeprowadzonej prawidłowo, jak i błędnej, a to pozwala ci zacząć od nowa. - poinstruował ją. - To co, może spróbujemy czegoś łatwego? Listek w pióro, igła w łodyżkę? Spróbuj znaleźć jakąś parę z którą będziesz czuła się pewnie. Użyjemy do tego inkantacji Acus. - poinstruował ją.
- Dosyć często - odpowiedział dość krótko, wyraźnie niestety przy tym pochmurniejąca. Prawda była bowiem taka, że Duncan naoglądał się już w życiu wojen. Widział zarówno wojnę mugolską, czarodziejską, a teraz kolejną już - wojnę domową w jego własnym kraju. Naprawdę, byłby najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi nie musząc po raz kolejny oglądać jak świat pogrąża się w chaosie, a jedni ludzie bez żadnych skrupułów zabijają drugich z jakichś błahych powodów. Powód tej waśni nigdy nie był na tyle ważny, aby mordować przy tym niewinnych. Bo o co właściwie szło tym razem? O krew. O to, czy krew krążąca w jego żyłach była wymieszana z tą mugolską czy też nie. Doprawdy, niezwykle istotna sprawa.
Wyobraźnia, którą Duncan miał na myśli, odnosiła się głównie do umiejętności wizualizacji sobie danego przedmiotu w głowie. Najlepiej z jak najdokładniejszymi szczegółami. Różniło się to nieco od fantazji, jednakże ta również mogła okazać się bardzo pomocna, szczególnie w podbramkowych sytuacjach. Bo to przecież pomysłowość pozwalała czasem wygrzebać się z prawdziwych tarapatów. Trzeba było mieć pomysł w co można transmutować leżący przed tobą przedmiot, a także do czego go wykorzystać.
- Transmutacja nie działa zero-jedynkowo - odpowiedział, podążając za jej przykładem. - Gibką igłę zawsze możesz spróbować nadal transmutować. Jest to jednak zwykle bardzo trudne, trudniejsze nawet niż pierwotna próba zmiany jednego przedmiotu w drugi. Dlatego tego nie będę cię uczył. Istnieje znacznie łatwiejszy sposób w postaci zaklęcia Reparifarge. Ono cofa skutki transmutacji, zarówno tej przeprowadzonej prawidłowo, jak i błędnej, a to pozwala ci zacząć od nowa. - poinstruował ją. - To co, może spróbujemy czegoś łatwego? Listek w pióro, igła w łodyżkę? Spróbuj znaleźć jakąś parę z którą będziesz czuła się pewnie. Użyjemy do tego inkantacji Acus. - poinstruował ją.
You’ve got a warm heart
You’ve got a beautiful brain
Duncan Moore
Zawód : Prywatny uzdrowiciel i magipsychiatra
Wiek : 53
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zauważyła, że poruszony temat, niestety nie wpłynął dobrze na nastrój jej rozmówcy. Trudno się dziwić — wojna nie była przyjemnością, a wbrew temu, co czasem dało się słyszeć w rzewnych piosenkach bywała w ogromnej przewadze czasu okrutna i w dodatku nie oszczędzała nikogo. Czy gdyby rzeczywiście jednak wojnie dało się zapobiec, to czy nie lepiej by było przeznaczyć ten dar jasnowidzenia na to, żeby wynieść z tego wszystkiego jakieś lekcje, nauczki na przyszłość?
- Przepraszam. - Powiedziała szczerze, bo przecież nie chciała, żeby jej gość i nauczyciel zarazem poczuł się w jej obecności nieswojo. Fakt, że nie umiała najlepiej radzić sobie w społecznych sytuacjach, właśnie udowodniła kolejny już raz. Czy nie lepiej było bowiem dla niej skupić się na celu tego wszystkiego, zamiast prowadzić dyskusje?
Wszak tyle razy już słyszała o tym, że kobiety, a już zwłaszcza te nieszlachetnie urodzone nie powinny interesować się polityką.
W każdym razie na pewno teraz nie był to dobry moment. Transmutacja była zbyt skomplikowana sama w sobie, żeby dodatkowo sobie utrudniać życie i dokładać wszystkiego.
- Co to znaczy zero-jedynkowo? - Aurora nigdy nie uczestniczyła w lekcji matematyki. Nie miała pojęcia o tym, jak działa ta dziedzina nauki, więc była przekonana, że właśnie była to kolejna rzecz, której mogła się nauczyć.
Fakt, że sama miała wybrać przedmiot do transmutacji, w pierwszym momencie nieco kobietę zestresował, bo często słyszała, że wyobraźnie to ona ma akurat zbyt bujną i tam, gdzie ona w chmurach widziała słonia, inni widzieli zupełne nic. Co, jeśli wybrane przez nią rzeczy okażą się zbyt dalekie od siebie? Ale ostatecznie miała się przecież liczyć wyobraźnia nie?
- Mam tu całkiem sporo opadłych liści. To może spróbowałabym z tym piórkiem? - Dopytała się, ale skoro sam to zaproponował, to nie powinien mieć nic przeciwko. Niech się tylko ośmieli, to zawsze będzie mogła bardziej się popisać. Ujęła więc złoty, nieco opadły liść, sięgnęła po swoją różdżkę i wycelowała. - Acus - Mruknęła, starając się w myślach skupić na tym, żeby z liścia stało się piórko.
- Przepraszam. - Powiedziała szczerze, bo przecież nie chciała, żeby jej gość i nauczyciel zarazem poczuł się w jej obecności nieswojo. Fakt, że nie umiała najlepiej radzić sobie w społecznych sytuacjach, właśnie udowodniła kolejny już raz. Czy nie lepiej było bowiem dla niej skupić się na celu tego wszystkiego, zamiast prowadzić dyskusje?
Wszak tyle razy już słyszała o tym, że kobiety, a już zwłaszcza te nieszlachetnie urodzone nie powinny interesować się polityką.
W każdym razie na pewno teraz nie był to dobry moment. Transmutacja była zbyt skomplikowana sama w sobie, żeby dodatkowo sobie utrudniać życie i dokładać wszystkiego.
- Co to znaczy zero-jedynkowo? - Aurora nigdy nie uczestniczyła w lekcji matematyki. Nie miała pojęcia o tym, jak działa ta dziedzina nauki, więc była przekonana, że właśnie była to kolejna rzecz, której mogła się nauczyć.
Fakt, że sama miała wybrać przedmiot do transmutacji, w pierwszym momencie nieco kobietę zestresował, bo często słyszała, że wyobraźnie to ona ma akurat zbyt bujną i tam, gdzie ona w chmurach widziała słonia, inni widzieli zupełne nic. Co, jeśli wybrane przez nią rzeczy okażą się zbyt dalekie od siebie? Ale ostatecznie miała się przecież liczyć wyobraźnia nie?
- Mam tu całkiem sporo opadłych liści. To może spróbowałabym z tym piórkiem? - Dopytała się, ale skoro sam to zaproponował, to nie powinien mieć nic przeciwko. Niech się tylko ośmieli, to zawsze będzie mogła bardziej się popisać. Ujęła więc złoty, nieco opadły liść, sięgnęła po swoją różdżkę i wycelowała. - Acus - Mruknęła, starając się w myślach skupić na tym, żeby z liścia stało się piórko.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Aurora Sprout' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 42
'k100' : 42
Wojna dotknęła Duncana osobiście na wielu płaszczyznach. Nawet na ciele nosił jej skutki, i chociaż bardzo lubił i cenił swoją Lucy, nie zawahałby się ani chwili, gdyby dane mu było poruszać się bez niej. Nie było ani jednej dobrej rzeczy w czymś takim jak wojna - niestety, ludzie byli tak durnym gatunkiem, że nie potrafili się tego nauczyć raz, a dobrze. Niby władcy świata, a tak naprawdę durne, kłótliwe i niszczycielskie mróweczki. Gdyby Duncan miał dość sił, może zaangażowałby się w cały ten konflikt. Niestety, pole walki nie było odpowiednim miejscem dla staruszka takiego jak on. Miał tylko nadzieję, że Aurora także się tam nie pchała, nie potrafiłby wyobrazić jej sobie występującej przeciwko tym paskudnym szlachciurom.
- Nic się nie stało, moja droga. To dość naturalnie nasuwający się temat - ciężko było od niego uciec nawet w rozmowie. Dziś jednak powinni skupić się na czymś innym. Przede wszystkim na nauce. Nie spieszył się co prawda nigdzie, nie znaczyło to jednak, że chciał tu siedzieć cały dzień. Zarówno on miał jeszcze inne zadania i, jak domyślał się, panna Sprout także nie narzekała na brak zajęć. Z resztą, przedłużająca się wizyta byłaby zwyczajnie niegrzeczna.
- To znaczy, że mówimy o skrajnościach. - akurat to powiedzenie nie wywodziło się z dziedziny matematyki, nie zawsze było jednak ściśle z nią związane, a przynajmniej nie w tym przypadku - Na przykład czarne i białe. Bez szarości. Ale gdy transmutujesz przedmiot, przechodzi on transformację - właśnie jakby przechodził przez wszystkie odcienie szarego. To dlatego łatwo o pomyłkę. Łatwo wtedy stworzyć giętką igłę albo - tutaj sięgnął po liść, który Aurora próbowała zaczarować, a który jednak nie zmienił swojej postaci w sposób pożądany przez kobietę - pióroliść - puścił jej oko. Opadły liść, który próbowała transmutować zmienił kolor na biały, pokrył się też delikatnym puszkiem przy ogonku - zupełnie jak gęsie pióro z porządnej, ciepłej pierzyny. Nadal jednak ewidentnie był liściem, z wszystkimi cechami charakteryzującymi liść. - Jak na pierwszą próbę wcale nie poszło tak źle - pokrzepił ją. Wcale nie oczekiwał, że dziewczyna zacznie nagle w mgnieniu oka wszystko transmutować. To nie była prosta sztuka, jak to z resztą już zdążyli przedyskutować. Duncan sięgnął ponownie po swoją różdżkę i cofnąć liść do pierwotnej postaci, używając inkantacji, którą wcześniej wspomniał. Ćwiczenie kazał powtórzyć Aurorze jeszcze kilka razy - końcowy efekt trudno było nazwać całkowitym sukcesem, było jednak zdecydowanie bliżej niż dalej. Gdy Duncan uznał, że już wystarczy, zadał dziewczynie zadanie domowe - miała robić dokładnie to samo, przynajmniej raz dziennie przez kilka minut. Każdą swoją próbę miała jednak odłożyć na bok, mężczyzna chciał później zobaczyć jej postępy. Następnie podziękował jej pięknie za herbatę oraz poczęstunek, a na sam koniec pięknie pożegnał się, znikając na zaśnieżonej dróżce wiodącej do miasteczka. Aurora miała potencjał, wiedział to, jednakże czekało ją naprawdę wiele pracy. Ale nikt nie mówił, że będzie łatwo, prawda?
zt x2
- Nic się nie stało, moja droga. To dość naturalnie nasuwający się temat - ciężko było od niego uciec nawet w rozmowie. Dziś jednak powinni skupić się na czymś innym. Przede wszystkim na nauce. Nie spieszył się co prawda nigdzie, nie znaczyło to jednak, że chciał tu siedzieć cały dzień. Zarówno on miał jeszcze inne zadania i, jak domyślał się, panna Sprout także nie narzekała na brak zajęć. Z resztą, przedłużająca się wizyta byłaby zwyczajnie niegrzeczna.
- To znaczy, że mówimy o skrajnościach. - akurat to powiedzenie nie wywodziło się z dziedziny matematyki, nie zawsze było jednak ściśle z nią związane, a przynajmniej nie w tym przypadku - Na przykład czarne i białe. Bez szarości. Ale gdy transmutujesz przedmiot, przechodzi on transformację - właśnie jakby przechodził przez wszystkie odcienie szarego. To dlatego łatwo o pomyłkę. Łatwo wtedy stworzyć giętką igłę albo - tutaj sięgnął po liść, który Aurora próbowała zaczarować, a który jednak nie zmienił swojej postaci w sposób pożądany przez kobietę - pióroliść - puścił jej oko. Opadły liść, który próbowała transmutować zmienił kolor na biały, pokrył się też delikatnym puszkiem przy ogonku - zupełnie jak gęsie pióro z porządnej, ciepłej pierzyny. Nadal jednak ewidentnie był liściem, z wszystkimi cechami charakteryzującymi liść. - Jak na pierwszą próbę wcale nie poszło tak źle - pokrzepił ją. Wcale nie oczekiwał, że dziewczyna zacznie nagle w mgnieniu oka wszystko transmutować. To nie była prosta sztuka, jak to z resztą już zdążyli przedyskutować. Duncan sięgnął ponownie po swoją różdżkę i cofnąć liść do pierwotnej postaci, używając inkantacji, którą wcześniej wspomniał. Ćwiczenie kazał powtórzyć Aurorze jeszcze kilka razy - końcowy efekt trudno było nazwać całkowitym sukcesem, było jednak zdecydowanie bliżej niż dalej. Gdy Duncan uznał, że już wystarczy, zadał dziewczynie zadanie domowe - miała robić dokładnie to samo, przynajmniej raz dziennie przez kilka minut. Każdą swoją próbę miała jednak odłożyć na bok, mężczyzna chciał później zobaczyć jej postępy. Następnie podziękował jej pięknie za herbatę oraz poczęstunek, a na sam koniec pięknie pożegnał się, znikając na zaśnieżonej dróżce wiodącej do miasteczka. Aurora miała potencjał, wiedział to, jednakże czekało ją naprawdę wiele pracy. Ale nikt nie mówił, że będzie łatwo, prawda?
zt x2
You’ve got a warm heart
You’ve got a beautiful brain
Duncan Moore
Zawód : Prywatny uzdrowiciel i magipsychiatra
Wiek : 53
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Adrenalina pulsująca w rozgrzanych żyłach, wypierała paniczny stres rozciągnięty po całej płaszczyźnie przemęczonego ciała. Nierealne działania stawały się dostępne, możliwe do wykonania nawet w najtrudniejszych warunkach. W tej jednej, kuriozalnej chwili zapomniał o hebanowej ciemności, której gęsta kotara rozpostarła się ponad wojowniczymi głowami. Zapomniał o przenikliwym, wilgotnym zimnie wnikającym we włókna przepuszczalnego materiału. Pozbył się niewygodnego odczucia rozdzierającego osłabioną klatkę piersiową. Wyzbył panicznego przerażenia, paraliżu, strachu przed najgorszym, atakującym w alternatywnym momencie. Cienie. Słyszał jedynie urwane krzyki, ciężkość oddechu, zmieszaną z urwanym pomrukiem ratowanego. Widział w jak krytycznym stanie znajduje się dzisiejszy współtowarzysz. Głębokie rany, przezroczysta bladość, brak świadomej reakcji na hałaśliwe bodźce krwawego otoczenia. Zacisnął zęby; nadzieja, która trzymała go w pewnym i kontrolowanym pionie, zwyciężyła nie jedno zagrożenie. A tych przeżył już przecież nie lada… – Dasz radę… – szepnął chrapliwie, gdy z niezwykle skupioną miną analizował najdogodniejsze ułożenie ciała mężczyzny. Ostatkiem sił woli oraz palących mięśni, kobiecym zapewnieniem, przeciągnął Smokologa na chybotliwy środek transportu. Ruch ten był niezgrabny, niedbały, narażający na dodatkowy ból, czy pojedyncze nadwyrężenie, jednakże nie miał na to czasu. Wierzył, że wykwalifikowani medycy przywrócą sprawność oraz wszelkie walory życiowe. Pokasłując krótko, dopiero za trzecim razem odbił się od ziemi, wzbijając w niebiosa zabarwione czernią i siekającą kroplą deszczu w górnej partii chmur. Nie był wykwalifikowanym lotnikiem. Popełniał błędy, wlatywał na dodatkowe niebezpieczeństwo. Prawe ramię kurczowo zaciskało się na materiale obcego płaszcza. Zdrętwiała dłoń ściskała długie palce, zapominając o dyskomforcie i kolejnych trudnościach. Nieprzytomny Zakonnik nie ułatwiał sprawy: głowa opadała na przeciwległe ramię, ciało chciało wyślizgnąć się z pomiędzy objęć, opadając w grafitową gęstwinę. Lecieli bardzo powoli. Rineheart zdecydował się obniżyć wysokość, aby nie ryzykować. Wystawieni na widoczność, mogli stać się łatwym celem przeciwnika. To wszystko nie miało teraz żadnego znaczenia. Kaprys pogody chłostał zarośniętą twarz, wiatr wyciskał pojedyncze łzy. Podświadomość podsyłała niewyraźne obrazy, gdy kilka miesięcy temu, w podobny sposób ocalił dzielną wojowniczkę z samego krańca ognistego piekła. Ciemnowłosy marszczył i odkręcał twarz, aby uniknąć ostrych kropel. Pamiętał miejsce, o którym wspomniała mu blondynka. Był tam, kilka tygodni temu, przywożąc jeden z roślinnych składników potrzebnych do wytworzenia eliksirów. Mieli dziś potworne szczęście. Nie wiedział ile czasu przemieszczali się nad ziemią: godzinę, dwie, a może jeszcze więcej? Był wycieńczony, przemoczony i obolały. Wydawało mu się, że kojarzy te okolicę – spadzistość dachów, układ domów, charakterystyczny dla Doliny Godryka. Zbliżali się. Znajome skrzyżowanie przebudziło świadomość oraz poczucie odległości. Wykonując powolny, kontrolowany łuk, obniżył lot, znajdując się około dziesięciu metrów nad linią czerwonych dachówek. Delikatnie podciągnął gabaryt towarzysza, mając nadzieję, że przetrzyma jeszcze kilkanaście minut ciężkiej przeprawy. Sam rozejrzał się dokładnie, aby nie przeoczyć miejsca docelowego. Po kilku minutach rozpoznał ów lokację. Dla większego zabezpieczenia, postanowił dostać się tam od tyłu. Wiedziony słowem uzdrowicielki, miał nadzieję, iż gospodarz będzie znajdował się na zewnątrz, nieopodal znajomej szklarni. Dlatego też wlatując na wilgotną polanę, krzyczał ile sił w podrażnionym gardle. Z daleka widział ruch, podobny do ludzkiej krzątaniny: – Wiozę rannego! Panie Sprout… – zaczął. Głos nikł w zimnym powietrzu, musiał odchrząknąć: – Dostałem te lokację od Aurory… Mam ze sobą ciężko rannego! – mężczyzna wyszedł na zewnątrz. Machnął ręką dając sygnał, aby lądował. Nie chciał przecież aktywować żadnych, czynnych zabezpieczeń. Bardzo powoli, ostrożnie, obniżał lot w okolicach altany. Miotła chwiała się niemiłosiernie, ramiona drżały od przeciążenia. Nie wytrzymując napierającej siły, opadł z ostatniego metra, jednakże zdążył zaasekurować rannego, który oparł się na ramionach i lewym boku zielarza. Odetchnął ciężko i sam, na krótką chwilę opadł na mokrą trawę. Osłabł. Pozostało czekać na pozostałych z gorejącą nadzieją w piersi, iż zdołali wymknąć się nierealnemu i niezidentyfikowanemu przeciwnikowi, ocalić ludzi, a przede wszystkim siebie samych. Wojna stawała się coraz cięższa i nieprzewidywalna.
Przychodzimy stąd: Senna Dolina
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Pomarszczona dłoń trzymała drewniane okucie bramki, kiedy mężczyzna o zadziwiająco przenikliwym spojrzeniu wpatrywał się w atramentową ciemność przed sobą. Ile tam stał, czekając na córkę? Godzinę, a może minęło ich już kilka, podczas gdy on nie ruszył się ze swojego miejsca, nawet gdy wiatr zaczął zacinać i nieprzyjemnie wdzierać się pod odzienie. Powtarzał sobie, że nic złego nie może się stać, że jego córka wie, co robi i na pewno niedługo wyłoni się z mroku, cała i zdrowa. Jednak nie ruszył się z miejsca. Trwał tam, chociaż czuł, jak drętwieje już od chłodu i trwogi. Nie poruszył się, nawet gdy posłyszał gwałtowny hałas, gdzieś na granicy wzroku i lasu. Drgnął, dopiero gdy usłyszał nawoływanie. Najpierw przytłumione wiatrem i odległością, ale zaraz nabrało ostrości. To nie była jego córka, ale ktoś posłany z jej polecenia. Mężczyzna wiedział, że jego córka miała dziś ważną misję do wykonania, ale nie dopytywał szczegółów. Tak rzekomo miało być bezpieczniej dla nich obojga. Dawało to jednak pewne pole do niebezpieczeństwa. Co, jeśli ktoś siłą wydobył z Aurory informacje o Wrzosowisku i teraz jedynie badał, czy informacje są prawdziwe? Z drugiej zaś strony… Jeśli coś się stało jego córce, to czy naprawdę miał jeszcze po co żyć?
Wyszedł na drogę i uniósł różdżkę, której koniec rozbłysnął w mroku. Wskazywał drogę. Machnął dla pewności ramionami, by przyciągnąć uwagę. Na miotle dwóch mężczyzn i w głowie pana Sprouta z miejsca pojawiła się jednocześnie ulga, jak i przerażenie. Aurora nie została ranna na tyle, by trzeba było ją asekurować do domu. Z drugiej jednak strony, wciąż nie wróciła do domu. Rzucił jeszcze okiem w mrok za nimi, gdy niemal lądowali chybotliwie na ścieżce. Pustka.
- Tędy… tędy… - Powiedział Sprout, zaklęciem unosząc Moore’a z to silnym ramieniem, dźwigając drugiego z mężczyzn. Lata pracy fizycznej pozwoliły mu wyrobić swoją własną siłę — nawet jeśli w ostatnim czasie nie korzystał z pełnego wachlarza jej możliwości, to jednak coś w nim zostało. Musiał dostarczyć mężczyzn w bezpieczne miejsce. Pchnął nogą niedomkniętą bramkę i poprowadził mężczyzn na tyły domu. Szklarnia. Miejsce, gdzie jego córka przechowywała część ziołowych mieszanek.
- Co się wam stało? Gdzie Aurora? - Dopytywał, jednocześnie wiedząc, że może nie od razu otrzymać odpowiedź. Mężczyźni byli wycieńczeni, ranni, a on miał teraz w zasięgu ręki, jedynie kilka roślin, którymi mógł im pomóc. - Zaraz przygotuje dla Moore’a pokój gościnny. Wytrzymasz chwilę synu? - zwrócił się do Vincenta z prawdziwie ojcowską troską. Nawet jeśli nie był pewien, kim on był, teraz gdy uzyskał niemal pewność, że nie było w tym złych zamiarów, to naprawdę poczuł się w obowiązku zadbania o tych mężczyzn, przynajmniej do czasu przybycia Aurory. - Możesz odpocząć tutaj albo pójść ze mną do domu. Tam jest cieplej. - Oznajmił. Sproutowie, w tych przedziwnych czasach nadal nie wyzbyli się tej zdradzieckiej niemal nuty pomocy. Czy mogli na tym ucierpieć? Jak najbardziej. Ale szansa pomocy innym wygrywała. I teraz też niedługo po tym, gdy udało się panu Sproutowi ponownie dźwignąć Volansa zaklęciem, rozległ się donośny trzask i za domem znalazła się Aurora. Chwiejąca się na nogach, z twarzą brudną od błota, z ciemnymi znakami, które symbolem były czarnej magii użytej na uzdrowicielce…
- Tato?! - Krzyknęła, a w odpowiedzi usłyszała, gdzie się znajdują. Wpadła do szklarni i szybkim omiotnięciem oceniła sytuację. - Żyjecie… - Wydusiła z siebie, przeskakując od twarzy do twarzy. - Vincencie… Tak ci dziękuje, że go przyniosłeś. - Wskazała głową na Volansa. - Tato przenieś, proszę, Volansa do sypialni gościnnej. Ja się zajmę najpierw Vincentem. - Wyjaśniła.
Zaczekała, aż mężczyźni wyjdą, nim ruszyła do Rinehearta.
- Podam ci teraz eliksir uspokajający. - Powiedziała, sięgając na półkę, pomiędzy roślinkami w probówkach. - Uspokoi ci i doda sił. - Nazwa bywała myląca. Eliksir ten radził sobie nieźle w innych sytuacjach. Chociażby po to, by kupić nieco więcej czasu na leczenie. Cienie… ona też chciałaby móc o nich nie myśleć. Ale ona w tym wszystkim ucierpiała najmniej, więc sobą zajmie się na końcu. - Pomogę ci bardziej zaklęciem… - Zaczęła, wyciągając w jego stronę fiolkę. - Powiedz mi tylko, co ci jest… - Dodała, wiedząc, że Volansowi pomoże za chwilę. Teraz już nic im nie groziło. Miała nadzieję, że Vincent wie, że nie miała złych zamiarów i jej jedyną intencją było pomóc mu w bólu, jeśli takowy mu dokuczał.
Wyszedł na drogę i uniósł różdżkę, której koniec rozbłysnął w mroku. Wskazywał drogę. Machnął dla pewności ramionami, by przyciągnąć uwagę. Na miotle dwóch mężczyzn i w głowie pana Sprouta z miejsca pojawiła się jednocześnie ulga, jak i przerażenie. Aurora nie została ranna na tyle, by trzeba było ją asekurować do domu. Z drugiej jednak strony, wciąż nie wróciła do domu. Rzucił jeszcze okiem w mrok za nimi, gdy niemal lądowali chybotliwie na ścieżce. Pustka.
- Tędy… tędy… - Powiedział Sprout, zaklęciem unosząc Moore’a z to silnym ramieniem, dźwigając drugiego z mężczyzn. Lata pracy fizycznej pozwoliły mu wyrobić swoją własną siłę — nawet jeśli w ostatnim czasie nie korzystał z pełnego wachlarza jej możliwości, to jednak coś w nim zostało. Musiał dostarczyć mężczyzn w bezpieczne miejsce. Pchnął nogą niedomkniętą bramkę i poprowadził mężczyzn na tyły domu. Szklarnia. Miejsce, gdzie jego córka przechowywała część ziołowych mieszanek.
- Co się wam stało? Gdzie Aurora? - Dopytywał, jednocześnie wiedząc, że może nie od razu otrzymać odpowiedź. Mężczyźni byli wycieńczeni, ranni, a on miał teraz w zasięgu ręki, jedynie kilka roślin, którymi mógł im pomóc. - Zaraz przygotuje dla Moore’a pokój gościnny. Wytrzymasz chwilę synu? - zwrócił się do Vincenta z prawdziwie ojcowską troską. Nawet jeśli nie był pewien, kim on był, teraz gdy uzyskał niemal pewność, że nie było w tym złych zamiarów, to naprawdę poczuł się w obowiązku zadbania o tych mężczyzn, przynajmniej do czasu przybycia Aurory. - Możesz odpocząć tutaj albo pójść ze mną do domu. Tam jest cieplej. - Oznajmił. Sproutowie, w tych przedziwnych czasach nadal nie wyzbyli się tej zdradzieckiej niemal nuty pomocy. Czy mogli na tym ucierpieć? Jak najbardziej. Ale szansa pomocy innym wygrywała. I teraz też niedługo po tym, gdy udało się panu Sproutowi ponownie dźwignąć Volansa zaklęciem, rozległ się donośny trzask i za domem znalazła się Aurora. Chwiejąca się na nogach, z twarzą brudną od błota, z ciemnymi znakami, które symbolem były czarnej magii użytej na uzdrowicielce…
- Tato?! - Krzyknęła, a w odpowiedzi usłyszała, gdzie się znajdują. Wpadła do szklarni i szybkim omiotnięciem oceniła sytuację. - Żyjecie… - Wydusiła z siebie, przeskakując od twarzy do twarzy. - Vincencie… Tak ci dziękuje, że go przyniosłeś. - Wskazała głową na Volansa. - Tato przenieś, proszę, Volansa do sypialni gościnnej. Ja się zajmę najpierw Vincentem. - Wyjaśniła.
Zaczekała, aż mężczyźni wyjdą, nim ruszyła do Rinehearta.
- Podam ci teraz eliksir uspokajający. - Powiedziała, sięgając na półkę, pomiędzy roślinkami w probówkach. - Uspokoi ci i doda sił. - Nazwa bywała myląca. Eliksir ten radził sobie nieźle w innych sytuacjach. Chociażby po to, by kupić nieco więcej czasu na leczenie. Cienie… ona też chciałaby móc o nich nie myśleć. Ale ona w tym wszystkim ucierpiała najmniej, więc sobą zajmie się na końcu. - Pomogę ci bardziej zaklęciem… - Zaczęła, wyciągając w jego stronę fiolkę. - Powiedz mi tylko, co ci jest… - Dodała, wiedząc, że Volansowi pomoże za chwilę. Teraz już nic im nie groziło. Miała nadzieję, że Vincent wie, że nie miała złych zamiarów i jej jedyną intencją było pomóc mu w bólu, jeśli takowy mu dokuczał.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Podróż na miotle w jego stanie do komfortowych nie należała i właściwie wolałby nie odbywać jej w taki sposób. Nie podobało mu się wszystko, począwszy od stanowczego i mało delikatnego posadzenia go na miotle po odczuwany silny ból przy każdym, nawet najmniejszym ruchu. Nie był w stanie siedzieć o własnych siłach i niejednokrotnie zsuwał się z miotły, nieświadomie zmuszając przewożącego go czarodzieja do zapewniania mu stabilności. Trwający dla niego wieczność lot wzmógł odczuwany przez niego chłód, wydzierając mu ostatnie skrawki ciepła z organizmu. Za nic świecie nie chciałby spaść z tej miotły wprost na twardą ziemię. Taki upadek niechybnie przypieczętowałby jego i tak już marny los. A w chwili obecnej zależał on od jednego człowieka, który miał go przetransportować do Doliny Godryka, na bezpieczne i dobrze znane mu Wrzosowisko.
Żywił wyraźny sentyment do tego miejsca, związany charakterystyczną dla niego atmosferą, gościnnością i... osobą gospodyni, której powinien podziękować za wszystko. O ile będzie mieć taką możliwość, jeśli dane będzie mu powrócić do żywych. Było to dobre miejsce na to, tak samo jak na rekonwalescencję. O ile los będzie dla niego łaskawy. Zadane mu obrażenia były zbyt poważne, tak samo jak utrata krwi.
Pozostawał nieświadomy bycia przenoszonym za pomocą zaklęcia, choć zrobiło się niejako wygodniej, niż podczas transportu na miotle. Na próżno było spodziewać się po nim głębszej interakcji i udzielania sensownych odpowiedzi. Tym musiał zająć się Vincent. Spoczęcie na miękkim posłaniu w ciepłym pokoju było tym, czego potrzebował chyba najbardziej. Rzecz jasna poza leceniem. Jeśli wszystko pójdzie dobrze to przyjdzie czas na uzupełnieni posiadanej wiedzy o ich misji. I stosowne podziękowania każdej osobie zaangażowanej w ratowanie mu skóry w sytuacji niebywałego zagrożenia. Vincentowi i Aurorze. Każdemu, kto w tym brał udział. Za takimi sojusznikami warto było wskoczyć w ogień.
Żywił wyraźny sentyment do tego miejsca, związany charakterystyczną dla niego atmosferą, gościnnością i... osobą gospodyni, której powinien podziękować za wszystko. O ile będzie mieć taką możliwość, jeśli dane będzie mu powrócić do żywych. Było to dobre miejsce na to, tak samo jak na rekonwalescencję. O ile los będzie dla niego łaskawy. Zadane mu obrażenia były zbyt poważne, tak samo jak utrata krwi.
Pozostawał nieświadomy bycia przenoszonym za pomocą zaklęcia, choć zrobiło się niejako wygodniej, niż podczas transportu na miotle. Na próżno było spodziewać się po nim głębszej interakcji i udzielania sensownych odpowiedzi. Tym musiał zająć się Vincent. Spoczęcie na miękkim posłaniu w ciepłym pokoju było tym, czego potrzebował chyba najbardziej. Rzecz jasna poza leceniem. Jeśli wszystko pójdzie dobrze to przyjdzie czas na uzupełnieni posiadanej wiedzy o ich misji. I stosowne podziękowania każdej osobie zaangażowanej w ratowanie mu skóry w sytuacji niebywałego zagrożenia. Vincentowi i Aurorze. Każdemu, kto w tym brał udział. Za takimi sojusznikami warto było wskoczyć w ogień.
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Porywisty wiatr wzmagał wiosenne ochłodzenie. Pojedyncze podmuchy, przenikały przez cienki materiał wierzchniego odzienia, zatrzymywały się na rozgorączkowanej, przemęczonej twarzy o zmrużonych powiekach i zaciśniętej szczęce. Oddech był urwany, płytki, przepełniony strachem o towarzyszącego druha. Obie dłonie, równocześnie, z ogromną siłą zakleszczały się na dębowym trzonku, wycinku wełnianego płaszcza należącego do nieprzytomnego Zakonnika. Nie miał pojęcia jak długo znajdowali się w skroplonym powietrzu. Skomplikowana podróż dłużyła się niemiłosiernie; rozkołatane serce, drżało w niewypowiedzianym rytmie podszeptując nienawistną formułę: nie zdążysz. Cień pobliskiego miasta, znajome zadaszenie, wprowadziły elementy nieprawdopodobnej ulgi. Mógł obniżyć lot, poprawić pozycję, rozejrzeć się dookoła w poszukiwaniu jedynego, wyczekiwanego domostwa. Rozpoczął nawoływanie: dużo wcześniej, uważając na zabezpieczenia, ostrzegając gospodarza przed nieoczekiwanym przybyciem. Co jeśli, w tej konkretnej chwili nie znajdował się w domu? Wyszedł w głąb krętych uliczek, załatwiając najpotrzebniejsze sprawunki? Przełknął ślinę i zakręcił niewielkie koło. Kątem oka, z oczywistą trudnością, wypatrzył posąg niewielkiej sylwetki. Uniesiona, roziskrzona różdżka, wskazywała drogę pośród mglistego, ciemnego zachmurzenia. Usłyszał. Skierował się w obręb wyznaczonej przestrzeni, obniżając lot do bezpiecznego minimum. Wiedział, że lądowanie sprawi im trudności, dlatego też amortyzował gwałtowny spadek swym własnym ciałem. Poszkodowany, opadając na wilgotną ziemię, zaparł się na korpusie ciemnowłosego zielarza, czując jedynie lekkie, turbulencyjne wstrząsy. Starszy mężczyzna, błyskawicznie znalazł się przy obcych przybyszach. Zaklęcie uniosło bezwładną postać, wspomagające ramię, pozwoliło wyswobodzić zdezorientowanego lotnika. Dopiero w tym konkretnym monecie, poczuł przeszywające fale zimna. Oddech powracał do oczekiwanej normy, lecz na zewnątrz wydobywał się w formie niekontrolowanego zziajania. Ramiona oraz przedramiona drżały od długotrwałego przeciążenia, siedzenia w jednej pozycji. Najbardziej bolała go głowa – intensywnie, pulsująco, jakby tysiące malutkich igiełek, wbijało się pomiędzy miękką tkankę. Skrzywił się i odruchowo przyłożył palce do czoła: – Dzię… Dziękuję. – wysapał próbując dorównać sprężystego kroku wybawcy.
Przechodząc na tył domu, poczuł wymowne spojrzenia, lokowane na jego twarzy. Wiedział, iż doświadczony hodowca nie omieszka poruszyć najbardziej nurtujące aspekty tak trudnej misji. Pokiwał głową przecząco, nie chciał wypowiadać zbyt wiele. Newralgiczne, niekomfortowe informacje na temat zadania oraz istot z którymi nie dali sobie rady, nie chciały wydobyć się z jego ust: – Została. – zaczął przerywając na chwilę, lecz szybko się zreflektował. - Została, aby pomóc w ewakuacji… – wymamrotał i odetchnął ciężko. Nie kłamał. – Nic jej nie jest. Powinna niedługo być… – zapewnił spoglądając przelotnie, zatrzymując się nieopodal intrygującej szklarni. Pokiwał głową w niemej odpowiedzi, a gdy staruszek ruszył w stronę domu, opadł bezwładnie, zasiadając na niewielkim kamieniu, opierając się o stabilną ścianę szklarni. Odetchnął po raz kolejny, łokieć oparł się na kolanie, a otwarta dłoń podtrzymywała bok głowy. Skłębione myśli, niemalże natychmiastowo uderzyły we wrażliwą podświadomość, przypominając niedawne obrazy, niedyspozycyjność, magiczną słabość, którą ukazali w stosunku do nieznanego oponenta. Analizował troskliwą, tak obcą postawę Pana Sprout. Nie wiedział, czy zachowuje się godnie, wystarczająco uprzejmie oraz wdzięcznie. Przez większość swego młodego żywota, nie otrzymywał wsparcia, zaangażowania, zrozumienia od najbliższego rodziciela. Obciążony surowością jedynego wychowanka, zatracił się w ciągłej pretensji, wyrzutach, paraliżującym poczuciu winy. Nie zdążyć przymknąć znużonych powiek, gdy znajomy, kobiecy głos przeciął wstążki powietrza, docierając do zgromadzonych. Przetrwali. Żyjecie. Głowa, podniosła się leniwie, a znajoma twarz znalazła się tak blisko niego: – W porządku. – wymamrotał cicho, starając się uśmiechnąć w swobodnym grymasie. Praktycznie nie zwracał uwagi na drobne pokiereszowania ozdabiające postać blondynki; czy on też wyglądał tak samo? Pokiwał głową, gdy dziewczyna, niemalże od razu ruszyła do pomocy: – Powinnaś odpocząć. – zaczął krótko, spoglądając jak krząta się po szklarni: – Ja, ja dam sobie radę. – odchrząknął. Nie był tu najważniejszy: – Musisz mieć siły, aby wspomóc Volansa… – lecz ta uparcie trwała przy swoim. Westchnął krótko i przyjął malutką buteleczkę. Okręcił ją między palcami i jednym, płynnym ruchem opróżnił do końca. Niemalże natychmiastowo poczuł jak mięśnie rozluźniają się w przyjemnej formie, odpędzają drżenie i przeciążenie. Umysł otworzył się na bodźce. Ciecz poprawiła też widoczność. Było zdecydowanie lepiej: – Głowa. – wymamrotał, wpatrując się w nią intensywnie. – Trochę boli mnie głowa… - bardzo boli mnie głowa, lecz nie powinnaś się przejmować. Nie chciał kłopotać jej swą osobą. Potrzebował jedynie dłuższej chwili wytchnienia, aby złagodzić objawy. Nie wiedział jeszcze, że spotkanie z cieniami, odbije surowe piętno na osłabionej psychice. Koszmary powrócą w jeszcze bardziej intensywnej formie. – Dziękuję. – wyszeptał na koniec. Był jej naprawdę wdzięczny.
Przechodząc na tył domu, poczuł wymowne spojrzenia, lokowane na jego twarzy. Wiedział, iż doświadczony hodowca nie omieszka poruszyć najbardziej nurtujące aspekty tak trudnej misji. Pokiwał głową przecząco, nie chciał wypowiadać zbyt wiele. Newralgiczne, niekomfortowe informacje na temat zadania oraz istot z którymi nie dali sobie rady, nie chciały wydobyć się z jego ust: – Została. – zaczął przerywając na chwilę, lecz szybko się zreflektował. - Została, aby pomóc w ewakuacji… – wymamrotał i odetchnął ciężko. Nie kłamał. – Nic jej nie jest. Powinna niedługo być… – zapewnił spoglądając przelotnie, zatrzymując się nieopodal intrygującej szklarni. Pokiwał głową w niemej odpowiedzi, a gdy staruszek ruszył w stronę domu, opadł bezwładnie, zasiadając na niewielkim kamieniu, opierając się o stabilną ścianę szklarni. Odetchnął po raz kolejny, łokieć oparł się na kolanie, a otwarta dłoń podtrzymywała bok głowy. Skłębione myśli, niemalże natychmiastowo uderzyły we wrażliwą podświadomość, przypominając niedawne obrazy, niedyspozycyjność, magiczną słabość, którą ukazali w stosunku do nieznanego oponenta. Analizował troskliwą, tak obcą postawę Pana Sprout. Nie wiedział, czy zachowuje się godnie, wystarczająco uprzejmie oraz wdzięcznie. Przez większość swego młodego żywota, nie otrzymywał wsparcia, zaangażowania, zrozumienia od najbliższego rodziciela. Obciążony surowością jedynego wychowanka, zatracił się w ciągłej pretensji, wyrzutach, paraliżującym poczuciu winy. Nie zdążyć przymknąć znużonych powiek, gdy znajomy, kobiecy głos przeciął wstążki powietrza, docierając do zgromadzonych. Przetrwali. Żyjecie. Głowa, podniosła się leniwie, a znajoma twarz znalazła się tak blisko niego: – W porządku. – wymamrotał cicho, starając się uśmiechnąć w swobodnym grymasie. Praktycznie nie zwracał uwagi na drobne pokiereszowania ozdabiające postać blondynki; czy on też wyglądał tak samo? Pokiwał głową, gdy dziewczyna, niemalże od razu ruszyła do pomocy: – Powinnaś odpocząć. – zaczął krótko, spoglądając jak krząta się po szklarni: – Ja, ja dam sobie radę. – odchrząknął. Nie był tu najważniejszy: – Musisz mieć siły, aby wspomóc Volansa… – lecz ta uparcie trwała przy swoim. Westchnął krótko i przyjął malutką buteleczkę. Okręcił ją między palcami i jednym, płynnym ruchem opróżnił do końca. Niemalże natychmiastowo poczuł jak mięśnie rozluźniają się w przyjemnej formie, odpędzają drżenie i przeciążenie. Umysł otworzył się na bodźce. Ciecz poprawiła też widoczność. Było zdecydowanie lepiej: – Głowa. – wymamrotał, wpatrując się w nią intensywnie. – Trochę boli mnie głowa… - bardzo boli mnie głowa, lecz nie powinnaś się przejmować. Nie chciał kłopotać jej swą osobą. Potrzebował jedynie dłuższej chwili wytchnienia, aby złagodzić objawy. Nie wiedział jeszcze, że spotkanie z cieniami, odbije surowe piętno na osłabionej psychice. Koszmary powrócą w jeszcze bardziej intensywnej formie. – Dziękuję. – wyszeptał na koniec. Był jej naprawdę wdzięczny.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Szklarnia na tyłach
Szybka odpowiedź