Kuchnia
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Kuchnia
Kuchnia - opis wkrótce
Mała Twierdza,
Zawierucha,
Nierusz,
Nigdziebądź,
Lepkie Ręce,
Ostatnio zmieniony przez Aurora Sprout dnia 19.04.22 22:42, w całości zmieniany 2 razy
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
5 listopada 1957 roku
To spotkanie obiecała jeszcze z początkiem września, gdy przyszło jej poznać promienną pannę Sprout. Z początku planowała odwiedzić nową znajomą jeszcze z końcem września, lecz przyspieszony ślub sprawił, iż obowiązki przytłoczyły eteryczną alchemiczkę do tego stopnia, iż nie była w stanie spełnić swoich planów, zaś październik jawił się w zamieszaniu związanym z urlopem, przeprowadzką męża, stabilizacją codziennej rutyny, nadrabianiem zaległości w pracy oraz rozpoczęciem pracy nad nowym, niezwykle pasjonującym projektem naukowym. Wyrzuty sumienia pojawiły się w jej umyśle, dopiero jednak piątego listopada w godzinach popołudniowych znalazła chwilę, by teleportować się do Doliny Godryka. Przez chwilę błądziła między urokliwymi uliczkami doliny, by w końcu odnaleźć podany jej w liście adres. Nim jednak zapukała do drzwi, poprawiła smukłymi placami granatową suknię podkreślającą uroki jej sylwetki oraz jasną etolę, miękko otulającą wątłe ramiona. Dopiero pewna, że prezentuje się odpowiednio elegancko, a jej strój nie posiada żadnych niedoskonałości, delikatnie zapukała do drzwi.
Uśmiech wyrysował się na malinowych ustach, gdy szaroniebieskie tęczówki napotkały na znajomą buzię. W pannie Sprout odnajdywała odbicie swojej niewinności, które wywoływało w niej sympatię względem dziewczyny, nawet jeśli jeszcze nie przyszło im się lepiej poznać.
- Dzień dobry, Auroro! - Przywitała się ciepłymi słowami, wypowiedzianymi delikatnym głosem, by w towarzystwie delikatnego stukotu obcasów przekroczyć próg. Dłonie skryte pod materią jasnych rękawiczek trzymały niewielką doniczkę przewiązaną błękitną wstążką, w której znajdowała się sadzonka męczennicy błękitnej. - Proszę, to taki mały prezent z mojej szklarni. Kwiaty męczennicy mogą być używane jako ingrediencja alchemiczna o naturze plugawej. O innych jej zastosowaniach pewnie wiesz. - Powiedziała ciepło, wyciągając w kierunku jasnowłosego dziewczęcia doniczkę z kwiatkiem. Pamiętała, iż dziewczyna interesowała się roślinami, pozwoliła więc sobie ominąć dokładniejszy wykład tyczący się kwiatu. Nie wiedziała, ile czasu panna Sprout mieszkała w tym domu, żyła jednak w przekonaniu, iż nie powinno się kogoś odwiedzać po raz pierwszy z pustą ręką.- Wybacz mi proszę, że nie przybyłam wcześniej, lecz zamieszanie ze ślubem oraz natłok obowiązków niezwykle mnie przytłoczyły. - Wypowiedziała z przepraszającymi nutami w delikatnym głosie chcąc, aby towarzysząca jej czarownica wiedziała, iż nie została zignorowana z premedytacją - takie zachowania z pewnością nie pasowało do jej eleganckiej fasady oraz całego jej sposobu bycia. Delikatny uśmiech wyrysował się ponownie na malinowych wargach, a szaroniebieskie spojrzenie uważnie powiodło po wnętrzu, z zaciekawieniem chłonąc każdy, nawet najmniejszy szczegół. - Ładnie się urządziłaś. - Skomplementowała wystój, nawet jeśli odrobinę odbiegał od tego, jaki zwykła lubić - nie dało mu się jednak odmówić specyficznego uroku. - Jak minęły Ci ostatnie tygodnie, moja droga? - Spytała jeszcze z wyraźnym zainteresowaniem, wlepiając w nią szaroniebieskie spojrzenie.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Dla czarodziejów zamieszkujących większe miasta, jak Londyn, czy też dwory, czy to jako Lordowie i Damy, czy też jako pomoce — praca w gospodarstwie nie była być może niczym szczególnym. Kojarzyła się raczej z wypoczynkiem na świeżym powietrzu niż z obowiązkiem. Oczywiście nie dla wszystkich tak było, ale kilkoro tych, których spotkała w swoim życiu Aurora, tak właśnie reagowało na wieść o tym, że państwo Sprout posiadali na tyłach swojego domu niewielką hodowlę dyń, a także jabłonny sad. A przecież nie wszystko rosło samo — dopiero z dozą miłości pochodzącej prosto z dłoni, można było wyciągnąć piękne zbiory. Jak to mówią pańskie oko konia tuczy.
Aurora więc pomimo powrotu do kraju i ogólnie pojętego staropanieństwa, nie miała specjalnie możliwości użalać się nad sobą. Właśnie dlatego, nie została w Irlandii. Bezczynność pozostawiała ją zupełnie wolną na przemyślenia. Nie miała zbyt wiele do pracy w tamtym miejscu, więc ulegała smętnemu nastrojowi. Tutaj pomagała rodzicom, więc nie było zbytnio czasu, by rozmyślać nad utratą ukochanego.
Z początku, gdy poznała Frances, a ta obiecała jej rychłe kolejne spotkanie, do którego ostatecznie doszło, uznała, że tak dostojnej czarownicy, nie przypasowało jej proste usposobienie. Aurora nie umiała siadać tak pięknie, we włosach zamiast pięknym ozdób, czasem miała kwiaty. Jej stroje też były raczej proste niż eleganckie. Zdecydowanie bardziej praktyczne. Kilka strojów, które dostała jeszcze od Aresa, miała w szafie, korzystała z nich jednak sporadycznie. Nie znosiła marnotrawstwa, ale jednak ilekroć materiał dotykał jej skóry, to tak jakby on jej dotykał. A to bolało niemal fizycznie.
Ucieszyła się, jednak gdy dzień odwiedzin w końcu nadszedł. Co prawda nie spodziewała się ich tak w zupełności, licząc się z tym, że być może znajoma będzie zmuszona ponownie przełożyć spotkanie, ale gdy do drzwi w Dolinie Godryka ktoś zapukał w sposób zdradzający nienarzucanie się, z miejsca niemal odgadła kto to.
Gdy uchyliła drzwi, musiała powiedzieć, że wyglądała niemal, jakby przeglądała się w zwierciadle, które pokazuje pragnienia.
Chciałaby tak wyglądać — elegancka, piękna. Tymczasem ona stała wewnątrz sieni, gdzie na twarzy wciąż miała lekki rumieniec od listopadowego słońca, co tylko podkreślało piegi na jej jasnej twarzy.
- Frances… Wejdź proszę. - Powiedziała, cofając się, żeby zaraz za nią zamknąć drzwi. Nigdy nie wiadomo, kogo może przynieść jeszcze. - Chodźmy do kuchni. Właśnie skończyłam piec chleb. - Powiedziała, przyjmując przy okazji prezent. Zagapiła się na doniczkę z tak szczerą wdzięcznością, że pomimo tego, że znała ten dom na wylot, to nieomal nie potknęła się o drewniany pień, który robił im za wieszak na płaszcze i kurtki.
- Dziękuje! Dziękuję za prezent. Jest cudowny! - Stwierdziła radośnie, już oczami wyobraźni umieszczając ją w swojej pracowni.
W kuchni pachniało upieczonym chlebem i dyniami, których rozmaitość kształtów i rozmiarów mieniła się niedaleko wejścia do ogrody.
- Napijesz się czegoś? Mam zwykłą herbatę, ale również kilka ziół, które możemy skosztować. - Rzeczywiście, nad trzaskającym ogniem piecem kaflowym wisiał sznur z wiszącymi do góry łodygami roślinami wszelakimi.
- Przyjmij również gratulacje z okazji ślubu. Nie mogłabym się gniewać, że mnie nie odwiedziłaś, gdy w grę wchodzi prawdziwa miłość. - Aurora wskazała na stół, przy którym mogła podjąć gościa. Minę miała nieco rozmarzoną. Czyż miłość i śluby nie są najpiękniejszą rzeczą pod słońcem?
- To mój rodzinny dom. Chyba należy się więc pochwała kobietom z mojej rodziny, że miały dryg do urządzania się. Ja tu tylko “znoszę rośliny”. - Zaśmiała się, nieco naśladując swoją mamę, która będąc z domu Potter, nie do końca rozumiała pasję córki.
- W dzisiejszych czasach nie oddalam się zbyt daleko od domu. Sama rozumiesz… Nadrabiam raczej stare zaległości w znajomościach. Odwiedzam kuzynów i najbliższych przyjaciół, chociaż listopad to czas zbiorów, więc chce jak najwięcej pomóc tutaj. - Poprawiła mosiężny czajnik na jednym z otworów nad piecem. - A jak tobie upłynął czas? Bo muszę powiedzieć, że wyglądasz kwitnąco. Ale to chyba u ciebie normalne, prawda? Ostatnio też zapierałaś dech w piersiach, wszystkim na swej drodze. - Nie było w tym krzty obłudy. Frances była taką damą, jaką niektóre szlachcianki mogłyby jedynie marzyć, żeby takową zostać.
Aurora więc pomimo powrotu do kraju i ogólnie pojętego staropanieństwa, nie miała specjalnie możliwości użalać się nad sobą. Właśnie dlatego, nie została w Irlandii. Bezczynność pozostawiała ją zupełnie wolną na przemyślenia. Nie miała zbyt wiele do pracy w tamtym miejscu, więc ulegała smętnemu nastrojowi. Tutaj pomagała rodzicom, więc nie było zbytnio czasu, by rozmyślać nad utratą ukochanego.
Z początku, gdy poznała Frances, a ta obiecała jej rychłe kolejne spotkanie, do którego ostatecznie doszło, uznała, że tak dostojnej czarownicy, nie przypasowało jej proste usposobienie. Aurora nie umiała siadać tak pięknie, we włosach zamiast pięknym ozdób, czasem miała kwiaty. Jej stroje też były raczej proste niż eleganckie. Zdecydowanie bardziej praktyczne. Kilka strojów, które dostała jeszcze od Aresa, miała w szafie, korzystała z nich jednak sporadycznie. Nie znosiła marnotrawstwa, ale jednak ilekroć materiał dotykał jej skóry, to tak jakby on jej dotykał. A to bolało niemal fizycznie.
Ucieszyła się, jednak gdy dzień odwiedzin w końcu nadszedł. Co prawda nie spodziewała się ich tak w zupełności, licząc się z tym, że być może znajoma będzie zmuszona ponownie przełożyć spotkanie, ale gdy do drzwi w Dolinie Godryka ktoś zapukał w sposób zdradzający nienarzucanie się, z miejsca niemal odgadła kto to.
Gdy uchyliła drzwi, musiała powiedzieć, że wyglądała niemal, jakby przeglądała się w zwierciadle, które pokazuje pragnienia.
Chciałaby tak wyglądać — elegancka, piękna. Tymczasem ona stała wewnątrz sieni, gdzie na twarzy wciąż miała lekki rumieniec od listopadowego słońca, co tylko podkreślało piegi na jej jasnej twarzy.
- Frances… Wejdź proszę. - Powiedziała, cofając się, żeby zaraz za nią zamknąć drzwi. Nigdy nie wiadomo, kogo może przynieść jeszcze. - Chodźmy do kuchni. Właśnie skończyłam piec chleb. - Powiedziała, przyjmując przy okazji prezent. Zagapiła się na doniczkę z tak szczerą wdzięcznością, że pomimo tego, że znała ten dom na wylot, to nieomal nie potknęła się o drewniany pień, który robił im za wieszak na płaszcze i kurtki.
- Dziękuje! Dziękuję za prezent. Jest cudowny! - Stwierdziła radośnie, już oczami wyobraźni umieszczając ją w swojej pracowni.
W kuchni pachniało upieczonym chlebem i dyniami, których rozmaitość kształtów i rozmiarów mieniła się niedaleko wejścia do ogrody.
- Napijesz się czegoś? Mam zwykłą herbatę, ale również kilka ziół, które możemy skosztować. - Rzeczywiście, nad trzaskającym ogniem piecem kaflowym wisiał sznur z wiszącymi do góry łodygami roślinami wszelakimi.
- Przyjmij również gratulacje z okazji ślubu. Nie mogłabym się gniewać, że mnie nie odwiedziłaś, gdy w grę wchodzi prawdziwa miłość. - Aurora wskazała na stół, przy którym mogła podjąć gościa. Minę miała nieco rozmarzoną. Czyż miłość i śluby nie są najpiękniejszą rzeczą pod słońcem?
- To mój rodzinny dom. Chyba należy się więc pochwała kobietom z mojej rodziny, że miały dryg do urządzania się. Ja tu tylko “znoszę rośliny”. - Zaśmiała się, nieco naśladując swoją mamę, która będąc z domu Potter, nie do końca rozumiała pasję córki.
- W dzisiejszych czasach nie oddalam się zbyt daleko od domu. Sama rozumiesz… Nadrabiam raczej stare zaległości w znajomościach. Odwiedzam kuzynów i najbliższych przyjaciół, chociaż listopad to czas zbiorów, więc chce jak najwięcej pomóc tutaj. - Poprawiła mosiężny czajnik na jednym z otworów nad piecem. - A jak tobie upłynął czas? Bo muszę powiedzieć, że wyglądasz kwitnąco. Ale to chyba u ciebie normalne, prawda? Ostatnio też zapierałaś dech w piersiach, wszystkim na swej drodze. - Nie było w tym krzty obłudy. Frances była taką damą, jaką niektóre szlachcianki mogłyby jedynie marzyć, żeby takową zostać.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Eteryczna alchemiczka starała się nie oceniać ludzi po pozorach, mimo iż przywiązywała niezwykle wielką uwagę do tego, jak postrzegali ją inni. Perfekcja oraz odpowiednia prezencja były rzeczami niezwykle mocno zakorzenionymi w jej osobowości, doskonale jednak wiedziała, iż inni nie podzielali podobnych cech. Starała się patrzeć po za pierwszym obrazkiem, a proste usposobienie Aurory wydawało jej się niezwykle urocze; czyste w ten dziecinny sposób, który ciężko było odnaleźć w gronie dorosłych czarodziejów. Sama prostota bywała kojąca, nie raz niezwykle przyjemna dla bystrego umysłu, zmęczonego codziennym analizowaniem podniosłych, skomplikowanych teorii. Smukła dłoń odruchowo poprawiła złote pukle okalające delikatną buzię w swoistym odruchu, by z uśmiechem na ustach przekroczyć próg całkiem przytulnego domku.
- Cieszę się, że Ci się podoba. Nie byłam pewna, czy to odpowiedni okaz. - Odpowiedziała uprzejmie, z uśmiechem wyrysowanym na malinowych ustach. Długo zastanawiała się nad odpowiednim podarkiem dla jasnowłosej czarownicy, w płatkach męczennicy dostrzegając to dziwne coś co przywodziło jej na myśl pannę Sprout. Zapach pieczonego chleba dotarł do jej nosa, a szaroniebieskie spojrzenie z zaciekawieniem powędrowało w kierunku Aurory. Sama pani Wroński z gotowaniem miała wiele wspólnego, nie raz karmiąc przyjaciół bądź męża, nawet gdy jeszcze nie myślała, że kiedykolwiek będzie przedstawiać się jego nazwiskiem. - Pachnie wspaniale, piekłaś chleb z pestkami dyni czy robisz z nią coś innego? - Spytała z zaciekawieniem, w aromacie odnajdując również subtelną woń pomarańczowego warzywa. Sama kiedyś chciała poeksperymentować z przepisami dotyczącymi pieczenia chleba, niestety problemy ze zdobyciem odpowiedniego zaopatrzenia w sklepach znaczenie utrudniały kulinarne eksperymenty.
- Masz może zwykłą, czarną herbatę? - Spytała, z zaciekawieniem unosząc brew ku góry. - Chyba, że posiadasz jakieś zioła na zmęczenie, wtedy chętnie ich spróbuję. Chyba złapało mnie jesienne przesilenie. - Odpowiedziała, to w zmianie pogody oraz pory roku upatrując nadmiaru zmęczenia, jakie jej ostatnio towarzyszyło. Mąż czekający na nią w domu był niezwykle silnym argumentem, odbierającym wszelkie chęci do spędzania dodatkowych godzin w pracy. Wspólne życie wymagało kompromisów, a Frances powoli uczyła się jak balansować życie prywatne z zawodowym, by nie zaniedbać żadnego z elementów.
- Och, dziękuję. - Odpowiedziała na gratulacje, a jasne lico pokryło się delikatnym rumieńcem. Prawdziwa miłość jako określenie jej relacji z bratnią duszą było określeniem nadal zaskakującym oraz niezwykle pięknym, nawet jeśli nadal czasem było ciężko jej uwierzyć, iż jest to prawdą, a rzeczywistość ułożyła się w tak piękny sposób.
- Chociaż szczerze mówiąc, jeśli miałabym ponownie przechodzić takie zamieszanie, jakim była organizacja całego ślubu chyba bym się tego nie podjęła. I chyba nie dałabym się mówić na przeniesienie terminu o kilka tygodni wcześniej. - Odpowiedziała z wyraźnym rozbawieniem w głosie na wspomnienie tego całego zamieszania, jakim było przygotowanie ślubu w tak niewielkim okresie czasu.
Szaroniebieskie spojrzenie ponownie powiodło po otoczeniu, gdy Aurora opowiadała o wystroju swojego niewielkiego domku. Rodzinny dom państwa Sprout prezentował się pięknie oraz ciepło, zupełnie inaczej niż mieszkanie w którym przyszło jej dorastać - niewielkie, pozbawione ciepła lecz przepełnione cichą rozpaczą wynikającą z nadmiaru obowiązków oraz chorobą matki. - Och, dorastanie w takim miejscu musiało być niezwykle przyjemnym. - Wyrwało się z jej ust, gdy szaroniebieskie spojrzenie powróciło do buzi rozmówczyni, a delikatny uśmiech zagościł na jej ustach. - A znoszenie roślin nie jest niczym złym. Powinnaś zobaczyć moje poprzednie mieszkanie, nie było w nim choćby skrawka wolnej póki, na którym nie stałyby doniczki. - Rzuciła, z rozbawieniem odnajdując czynnik, który łączył je ze sobą. Sama również była temu winna, na szczęście odkąd posiadała Szafirowe Wzgórze nie było to aż tak widocznym - ogród mieścił wiele, a szklarnia pomagała ukryć część roślinnego ogromu.
Ciche westchnienie wyrwało się z jej ust, na kolejne słowa jasnowłosej czarownicy.
- Mhm, rozumiem. Cieszy mnie, że na siebie uważasz. - Odpowiedziała, na chwilę uciekając wzrokiem. - Widziałam z drogi jabłonie, hodujecie coś jeszcze? - Spytała z zainteresowaniem, ciekawa jak płynie życie w urokliwej Dolinie Godryka, jednocześnie faktycznie zaciekawiona zbiorami. Ceny rosły, a ona wolałaby swoje pieniądze oddać w znajome ręce.
- Och, onieśmielisz mnie! - Rzuciła z dźwięcznym śmiechem, machając dłonią jakoby wizja jej odbierającej dech innych czarodziejom była aż nazbyt abstrakcyjna. - Zwyczajnie żywię zamiłowanie do perfekcji, elegancji oraz odpowiednich dodatków, to nic wielkiego. A czas... Och, mąż zabrał mnie na tydzień do Paryża w ramach naszej podróży poślubnej i do tej pory nie mogę wyjść z zachwytu nad tym miastem. A po za tym, próbuję jakoś zbalansować pracę, żeby nie zaniedbywać męża, pracuję nad nowym projektem i powoli nadrabiam zaległości. Nie było mnie w pracy tydzień, a mam wrażenie jakbym ominęła pół roku. - Króciutko streściła ostatnie tygodnie, wyłapując z nich najważniejsze szczegóły, przepełnionej normalnością codzinności.
- Cieszę się, że Ci się podoba. Nie byłam pewna, czy to odpowiedni okaz. - Odpowiedziała uprzejmie, z uśmiechem wyrysowanym na malinowych ustach. Długo zastanawiała się nad odpowiednim podarkiem dla jasnowłosej czarownicy, w płatkach męczennicy dostrzegając to dziwne coś co przywodziło jej na myśl pannę Sprout. Zapach pieczonego chleba dotarł do jej nosa, a szaroniebieskie spojrzenie z zaciekawieniem powędrowało w kierunku Aurory. Sama pani Wroński z gotowaniem miała wiele wspólnego, nie raz karmiąc przyjaciół bądź męża, nawet gdy jeszcze nie myślała, że kiedykolwiek będzie przedstawiać się jego nazwiskiem. - Pachnie wspaniale, piekłaś chleb z pestkami dyni czy robisz z nią coś innego? - Spytała z zaciekawieniem, w aromacie odnajdując również subtelną woń pomarańczowego warzywa. Sama kiedyś chciała poeksperymentować z przepisami dotyczącymi pieczenia chleba, niestety problemy ze zdobyciem odpowiedniego zaopatrzenia w sklepach znaczenie utrudniały kulinarne eksperymenty.
- Masz może zwykłą, czarną herbatę? - Spytała, z zaciekawieniem unosząc brew ku góry. - Chyba, że posiadasz jakieś zioła na zmęczenie, wtedy chętnie ich spróbuję. Chyba złapało mnie jesienne przesilenie. - Odpowiedziała, to w zmianie pogody oraz pory roku upatrując nadmiaru zmęczenia, jakie jej ostatnio towarzyszyło. Mąż czekający na nią w domu był niezwykle silnym argumentem, odbierającym wszelkie chęci do spędzania dodatkowych godzin w pracy. Wspólne życie wymagało kompromisów, a Frances powoli uczyła się jak balansować życie prywatne z zawodowym, by nie zaniedbać żadnego z elementów.
- Och, dziękuję. - Odpowiedziała na gratulacje, a jasne lico pokryło się delikatnym rumieńcem. Prawdziwa miłość jako określenie jej relacji z bratnią duszą było określeniem nadal zaskakującym oraz niezwykle pięknym, nawet jeśli nadal czasem było ciężko jej uwierzyć, iż jest to prawdą, a rzeczywistość ułożyła się w tak piękny sposób.
- Chociaż szczerze mówiąc, jeśli miałabym ponownie przechodzić takie zamieszanie, jakim była organizacja całego ślubu chyba bym się tego nie podjęła. I chyba nie dałabym się mówić na przeniesienie terminu o kilka tygodni wcześniej. - Odpowiedziała z wyraźnym rozbawieniem w głosie na wspomnienie tego całego zamieszania, jakim było przygotowanie ślubu w tak niewielkim okresie czasu.
Szaroniebieskie spojrzenie ponownie powiodło po otoczeniu, gdy Aurora opowiadała o wystroju swojego niewielkiego domku. Rodzinny dom państwa Sprout prezentował się pięknie oraz ciepło, zupełnie inaczej niż mieszkanie w którym przyszło jej dorastać - niewielkie, pozbawione ciepła lecz przepełnione cichą rozpaczą wynikającą z nadmiaru obowiązków oraz chorobą matki. - Och, dorastanie w takim miejscu musiało być niezwykle przyjemnym. - Wyrwało się z jej ust, gdy szaroniebieskie spojrzenie powróciło do buzi rozmówczyni, a delikatny uśmiech zagościł na jej ustach. - A znoszenie roślin nie jest niczym złym. Powinnaś zobaczyć moje poprzednie mieszkanie, nie było w nim choćby skrawka wolnej póki, na którym nie stałyby doniczki. - Rzuciła, z rozbawieniem odnajdując czynnik, który łączył je ze sobą. Sama również była temu winna, na szczęście odkąd posiadała Szafirowe Wzgórze nie było to aż tak widocznym - ogród mieścił wiele, a szklarnia pomagała ukryć część roślinnego ogromu.
Ciche westchnienie wyrwało się z jej ust, na kolejne słowa jasnowłosej czarownicy.
- Mhm, rozumiem. Cieszy mnie, że na siebie uważasz. - Odpowiedziała, na chwilę uciekając wzrokiem. - Widziałam z drogi jabłonie, hodujecie coś jeszcze? - Spytała z zainteresowaniem, ciekawa jak płynie życie w urokliwej Dolinie Godryka, jednocześnie faktycznie zaciekawiona zbiorami. Ceny rosły, a ona wolałaby swoje pieniądze oddać w znajome ręce.
- Och, onieśmielisz mnie! - Rzuciła z dźwięcznym śmiechem, machając dłonią jakoby wizja jej odbierającej dech innych czarodziejom była aż nazbyt abstrakcyjna. - Zwyczajnie żywię zamiłowanie do perfekcji, elegancji oraz odpowiednich dodatków, to nic wielkiego. A czas... Och, mąż zabrał mnie na tydzień do Paryża w ramach naszej podróży poślubnej i do tej pory nie mogę wyjść z zachwytu nad tym miastem. A po za tym, próbuję jakoś zbalansować pracę, żeby nie zaniedbywać męża, pracuję nad nowym projektem i powoli nadrabiam zaległości. Nie było mnie w pracy tydzień, a mam wrażenie jakbym ominęła pół roku. - Króciutko streściła ostatnie tygodnie, wyłapując z nich najważniejsze szczegóły, przepełnionej normalnością codzinności.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zachowanie Aurory było rzeczywiście czyste i proste — nie dlatego, że była prostaczką. Wręcz przeciwnie — od zawsze, najmłodszych lat w szkole, otaczali ją ludzie wszelkich klas społecznych, w tym także lordowie. A jej związek z Aresem ogólnie nauczył jej wielu rzeczy. A ona nauczyła go prostych czynności jak zrobienie sobie kanapek, czy odwieszenie płaszcza samodzielnie, bez czekania na kogoś.
Nie, Aurora była prosta w obyciu, bo wybrała być taka. Wiele w zachowaniu tak zwanie dobrze wychowanych czarodziejów widziała obłudy i ukrywania prawdziwych siebie. A ona się nie wstydziła tego, kim była.
Oczywiście — mogła cieszyć się w obecnych czasach względnym spokojem — była czarownicą czystej krwi, a za takimi nie wypędzano pościgów. Przynajmniej nie na razie. Aurora swoim zachowaniem postanowiła więc nieść radość, a nie sprawiać, że ktoś będzie się zastanawiał, kto się naprawdę kryje za wyuczoną fasadą manier.
Nie, żeby uważała Frances za sztuczną! Absolutnie nie. Były różne i prawdziwe w tej wspólnej różności.
Odstawiwszy roślinkę na miejsce, odwróciła się do Frances.
- Może chcesz chleba z domowym masłem i powidłami? - W głowie zaplanowała już, że przynajmniej dwa kawałki ciasta dyniowego da pani Wronski do domu. Teraz mogła zaproponować skromniejszy poczęstunek. - Pestki dyni staram się przerabiać na zdrowszą wersję oleju. Czasem dorzucę do chleba. Zwłaszcza późnym latem, gdy mogę zebrać na polu nieco słoneczników i ziarna dodać do chleba. - Ciężki miedziany czajnik wylądował na obręczach kaflowego pieca, który ogrzewał nie tylko kuchnię, ale i cały dom. Nie było gorąco, ale przyjemne ciepło zdecydowanie potrafiło rozgrzać w tak ponury, listopadowy dzień.
- Co prawda dzisiaj nie dorzuciłam pestek, ale mam ich nieco. Sezon dyń jest w pełni, więc jeśli masz takie życzenie, mogę odłożyć dla ciebie nieco w woreczku. - W prostotę Aurory wpisywała się również wielkoduszność. Nie, żeby sądziła, że Frances czegokolwiek brakowało. Chciała się dzielić tym, co miała z czystej sympatii do drugiej czarownicy. - Bo też pieczesz, prawda? - Ktoś, kto nie miał pojęcia o wypieku chleba, nie wpadłby przecież na ti, żeby już w trakcie trzymania w dochówce można było posypać pieczywo pestkami.
Uśmiechnęła się lekko do Frances.
- Mam herbatę i mogę zmieszać z odpowiednimi ziołami, żeby nieco postawić cię na nogi. - Powiedziała z przekonaniem, sięgając do drewnianej szafki, gdzie stała cała masa kubków różnej wielkości.
Aurora miała taki ulubiony — metalowy z wytartą emalią dwóch ptaków na gałęzi. Ten z miejsca wzięła dla siebie. Dla gościa zaś przyszykowała jedyną w domu, niemal porcelanową filiżankę. Spuściznę po babci Potter, która z kolei dostała ją od swojej babci. Kiedyś był cały komplet, jednak z biegiem lat wytłukły się one. Magią można było je naprawić, więc wszystkie fragmenty czekały na to, żeby ostatni się stłukł. Ale Aurora miała wrażenie, że złożone na nowo nie będą miały w sobie tego czegoś.
A może to tylko przesąd?
W każdym jednak razie niebywale zainteresowała ją kwestia organizacji ślubu. Sama nie była nawet w połowie drogi do zaręczyn, żeby nie wspomnieć o jakiejś ceremonii, więc każdą informację przyjmowała z wyraźnym zaciekawieniem.
- Och doprawdy? A pozwolisz mi na śmiałość i powiesz, czy duże było to wesele? I co było najtrudniejsze twoim zdaniem? - Powiedziała, siadając naprzeciwko niej. Woda musiała się chwile zagotować. Pomiędzy nimi wylądował pokrojony chleb, masło, powidła i cukier.
Kobiety pomimo różnic okazywały się pod wieloma względami takie same. Naprawdę musiała wysilić wyobraźnię, by mieć przed oczami Frances wśród brudnej ziemi, ale nie było to nic niemożliwego ostatecznie.
Odwróciła wzrok od kobiety, by przenieść go za okno. Tam, gdzie rzeczywiście rosły jabłonie. Niestety — w tym roku owoc nie był tak obfity, jak w latach poprzednich. Zupełnie, jakby ziemia wyczuwała zagrożenie wiszące nad światem czarodziejów.
- Nie jest to hodowla. A przynajmniej jeszcze nie. - Powiedziała, uśmiechając się szczerze. Aurora dopiero zmierzała do tego, żeby rodzinne gospodarstwo przekształcić w coś, co mogłoby przynosić rodzinie Sprout dochody.
Słysząc o dalekich wojażach, aż wstrzymała oddech. Zawsze marzyła o tym, żeby zobaczyć coś więcej niż tylko wyspy brytyjskie i ich dawne kolonie. Niestety związek z Aresem sprawił, że osiadła w Irlandii, zamiast podążyć za marzeniami. Chociaż w jakimś sensie, wtedy wydawało jej się, że spełniają się jej marzenia.
- Jaka jest Francja? - Zapytała, bo na rozmowy o pracy jeszcze przyjdzie przecież czas. Teraz, choć przez chwilę, chciałaby posłuchać o świecie, który zdawał się dla niej nieosiągalny.
Nie, Aurora była prosta w obyciu, bo wybrała być taka. Wiele w zachowaniu tak zwanie dobrze wychowanych czarodziejów widziała obłudy i ukrywania prawdziwych siebie. A ona się nie wstydziła tego, kim była.
Oczywiście — mogła cieszyć się w obecnych czasach względnym spokojem — była czarownicą czystej krwi, a za takimi nie wypędzano pościgów. Przynajmniej nie na razie. Aurora swoim zachowaniem postanowiła więc nieść radość, a nie sprawiać, że ktoś będzie się zastanawiał, kto się naprawdę kryje za wyuczoną fasadą manier.
Nie, żeby uważała Frances za sztuczną! Absolutnie nie. Były różne i prawdziwe w tej wspólnej różności.
Odstawiwszy roślinkę na miejsce, odwróciła się do Frances.
- Może chcesz chleba z domowym masłem i powidłami? - W głowie zaplanowała już, że przynajmniej dwa kawałki ciasta dyniowego da pani Wronski do domu. Teraz mogła zaproponować skromniejszy poczęstunek. - Pestki dyni staram się przerabiać na zdrowszą wersję oleju. Czasem dorzucę do chleba. Zwłaszcza późnym latem, gdy mogę zebrać na polu nieco słoneczników i ziarna dodać do chleba. - Ciężki miedziany czajnik wylądował na obręczach kaflowego pieca, który ogrzewał nie tylko kuchnię, ale i cały dom. Nie było gorąco, ale przyjemne ciepło zdecydowanie potrafiło rozgrzać w tak ponury, listopadowy dzień.
- Co prawda dzisiaj nie dorzuciłam pestek, ale mam ich nieco. Sezon dyń jest w pełni, więc jeśli masz takie życzenie, mogę odłożyć dla ciebie nieco w woreczku. - W prostotę Aurory wpisywała się również wielkoduszność. Nie, żeby sądziła, że Frances czegokolwiek brakowało. Chciała się dzielić tym, co miała z czystej sympatii do drugiej czarownicy. - Bo też pieczesz, prawda? - Ktoś, kto nie miał pojęcia o wypieku chleba, nie wpadłby przecież na ti, żeby już w trakcie trzymania w dochówce można było posypać pieczywo pestkami.
Uśmiechnęła się lekko do Frances.
- Mam herbatę i mogę zmieszać z odpowiednimi ziołami, żeby nieco postawić cię na nogi. - Powiedziała z przekonaniem, sięgając do drewnianej szafki, gdzie stała cała masa kubków różnej wielkości.
Aurora miała taki ulubiony — metalowy z wytartą emalią dwóch ptaków na gałęzi. Ten z miejsca wzięła dla siebie. Dla gościa zaś przyszykowała jedyną w domu, niemal porcelanową filiżankę. Spuściznę po babci Potter, która z kolei dostała ją od swojej babci. Kiedyś był cały komplet, jednak z biegiem lat wytłukły się one. Magią można było je naprawić, więc wszystkie fragmenty czekały na to, żeby ostatni się stłukł. Ale Aurora miała wrażenie, że złożone na nowo nie będą miały w sobie tego czegoś.
A może to tylko przesąd?
W każdym jednak razie niebywale zainteresowała ją kwestia organizacji ślubu. Sama nie była nawet w połowie drogi do zaręczyn, żeby nie wspomnieć o jakiejś ceremonii, więc każdą informację przyjmowała z wyraźnym zaciekawieniem.
- Och doprawdy? A pozwolisz mi na śmiałość i powiesz, czy duże było to wesele? I co było najtrudniejsze twoim zdaniem? - Powiedziała, siadając naprzeciwko niej. Woda musiała się chwile zagotować. Pomiędzy nimi wylądował pokrojony chleb, masło, powidła i cukier.
Kobiety pomimo różnic okazywały się pod wieloma względami takie same. Naprawdę musiała wysilić wyobraźnię, by mieć przed oczami Frances wśród brudnej ziemi, ale nie było to nic niemożliwego ostatecznie.
Odwróciła wzrok od kobiety, by przenieść go za okno. Tam, gdzie rzeczywiście rosły jabłonie. Niestety — w tym roku owoc nie był tak obfity, jak w latach poprzednich. Zupełnie, jakby ziemia wyczuwała zagrożenie wiszące nad światem czarodziejów.
- Nie jest to hodowla. A przynajmniej jeszcze nie. - Powiedziała, uśmiechając się szczerze. Aurora dopiero zmierzała do tego, żeby rodzinne gospodarstwo przekształcić w coś, co mogłoby przynosić rodzinie Sprout dochody.
Słysząc o dalekich wojażach, aż wstrzymała oddech. Zawsze marzyła o tym, żeby zobaczyć coś więcej niż tylko wyspy brytyjskie i ich dawne kolonie. Niestety związek z Aresem sprawił, że osiadła w Irlandii, zamiast podążyć za marzeniami. Chociaż w jakimś sensie, wtedy wydawało jej się, że spełniają się jej marzenia.
- Jaka jest Francja? - Zapytała, bo na rozmowy o pracy jeszcze przyjdzie przecież czas. Teraz, choć przez chwilę, chciałaby posłuchać o świecie, który zdawał się dla niej nieosiągalny.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
30 grudnia 1957
sesja Frances i Aurory tymczasowo zawieszona
sesja Frances i Aurory tymczasowo zawieszona
Nietypowa okazja przywiodła na Wrzosowisko również nietypowych gości. Castor od samego rana czuł się nietypowo wręcz poddenerwowany. Nigdy wcześniej nie przychodziło mu goszczenie aż dwóch zacnych panienek we własnym domu — właściwie to dom rodzinny Sproutów w Dolinie Godryka ostatnimi czasy stał niemalże otworem dla każdego, kto zaplątał się w śniegu pokrywającym okoliczne wzgórza. Castor, podobnie jak reszta rodziny, nigdy nie był w stanie odmówić potrzebującemu, choć jednocześnie klął na siebie w myślach, szczególnie skupiając się na sproutowej uprzejmości, która — jeżeli wszystko poszłoby według jego czarnej myśli — będzie pierwszym krokiem do wpędzenia go do grobu.
Nic więc dziwnego, że gdy potrzebowali odnaleźć jakąś większą kuchnię, gdzieś niedaleko, Castor zaoferował się jako pierwszy. Było ich w Dolinie co prawda sporo — był przekonany, że nikt nie odmówi im pomocy, jednak na co było niepokoić i tak niespokojnych mieszkańców? Steff i Bella na przykład mieli swoje rzeczy na głowie, zbliżał się Nowy Rok, nie było potrzeby ich niepokoić!
Niepokoił się zatem za nich wszystkich nie kto inny jak Castor Sprout — dziś w wyjątkowym anturażu, to trzeba było przyznać i zauważyć. Bowiem zobaczyć dorosłego przecież mężczyznę, w tych czasach, w białej koszuli z podwiniętymi rękawami to jeszcze nic wielkiego. Ale jeżeli dodać do tego, że przed zabrudzeniem chronił go żółty fartuch z ręcznie wyszywanymi kwiatkami... Można było uznać, że podszedł do sprawy bardzo poważnie i bezkompromisowo. Miał oczywiście nadzieje, że jego dzisiejsze wizytatorki nie uznają, że porywa się z motyką na słońce, a wręcz przeciwnie — docenią gorące serce do nauki nawet tak przyziemnych czynności, jak pomaganie w gotowaniu i oszczędzą sobie ewentualnych złośliwości. W szczególności nadzieje swe pokładał w Sheili, której chyba będzie musiał specjalnie podkreślić, by ani słowem nie pisnęła swym braciom o tym, co tutaj zobaczy... Nie daliby mu wtedy żyć do końca świata.
Słysząc pukanie do drzwi spiął momentalnie wszystkie mięśnie. W biegu między kuchnią a drzwiami wejściowymi z przodu domu przystanął tylko na moment przed lustrem, poprawiając miodowe loki. W końcu przyjść miała jeszcze Demelza, zapierająca dech w piersiach Demelza, Demelza o tylu epitetach, które wciąż krążyły tylko w jego głowie, bowiem dalej nie mógł zebrać się na odwagę, by powiedzieć jej wszystko, by wreszcie wydusić z siebie to, co siedziało w nim od wielu, wielu lat.
Popełnił błąd. Spojrzał sobie w oczy, odbite w lustrzanej tafli. Co on właściwie robił? Wpaść miała przecież też Finley, którą już nieśmiało nazywał w myślach swoją, trochę nad wyraz i zbyt prędko. O której myślał na obu wigiliach, tej wigilii i właściwej, o której mówił Volansowi w żarcie, że bardzo możliwe, że jego wybranka może nie lubić stania w kuchni i to on będzie musiał zakasać rękawy — jak teraz — oraz zabrać się do kuchennej roboty samemu. A teraz wszystko stawało się nader realne, za drzwiami stukotały jakieś pantofelki, może jedna para, może dwa, a może wszystkie trzy?
Zerknął nerwowo w kierunku drzwi; nie zostało mu wiele czasu. Może wystarczyłoby, gdyby po prostu udawał, że... Że nie stało się nic? Że nie istniały lata, które wpełzły między nich wszystkich — Demelzę, Finley, Sheilę i Castora — od czasu, gdy nosili uczniowskie szaty do dzisiejszego mroźnego dnia?
Otworzył drzwi szeroko, przybierając na usta najszerszy i najbardziej szczery uśmiech, jaki posiadał w swoim arsenale.
— Ach, ileż można na was czekać! Piec już rozgrzany, wszystko czeka na ludzi czynu!
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
do it for the
aesthetic
aesthetic
Wszystko skrzyło. Śnieg ziemię ścielący, miękkim puchem omiatający okolicę niby ciepłą pierzyną, choć otuchy i pokrzepienia nie szło z niego czerpać. Powietrze srogie od mrozu, więżące w sobie pojedyncze białe płatki, wirujące malowniczo podług wiatru tchnienia i wreszcie jej skóra migotliwą się stała, choć nie było to zasługą promiennej cery. Drobiny brokatu osiadły na policzkach niby świetliste konstelacje piegów, sypały się spomiędzy blond kosmyków bladym różem muśniętych, osiadały na czerwieni szalika nasuniętego na usta. Nie szło się ich pozbyć, a przecież próbowała rozpaczliwie, wyczesując je spomiędzy długich pasm, trąc posiniałe od zimna dłonie w lodowatej wodzie, prosząc wszystkie gwiazdy na niebie, by do jutra nie został po nich nawet ślad. Lecz te wciąż były, błyszczącym szlakiem odznaczały się na jasnej skórze, ubraniu, była pewna, że jeśli poły płaszcza odchyli, tak wygrzewający się nieśmiałek pod materiałem również lśnić będzie, co więcej, będzie z tego dumna i wysoko zieloną główkę zadrze, jakby Eilidh nie rozumiała, że ona również ofiarą psikusa padła. Ostatnie przygotowania do Sabatu upływały gorączkowo, niemal chaotycznie, artystyczne temperamenty ścierały się ze sobą niby szalejące fale, cierpliwość technicznej obsady na wyczerpanie wystawiając i sama Finnie podobnej presji ulegała, wnętrze policzka do krwi niemal przygryzając, by nie palnąć żadnym podłym słowem, przesyconym zmęczeniem oraz ogólnym rozdrażnieniem. Nic więc dziwnego, iż podobnym nastrojom uległy dziewczynki, podniebne akrobatki skłonne do figli, uznające, że skoro wybrani nieba będą sięgać jutrzejszej nocy, tak zdecydowanie rozświetlić muszą je całkowicie. Tak też beztrosko sypały nad główną sceną brokatem, niczego niespodziewających się artystów zarzucając swym podarkiem i ze śmiechem umknęły, nim czujny wzrok ich choreografki dopadł je wespół z którymś siłaczem, gotowym zaciągnąć wierzgające dzieciaki prosto przed oblicze opiekunów, lub co gorsza - pana Carringtona. Próba się zakończyła, błyszczący kłopot pozostał, a sama Finley była spóźniona. Znaczy niekoniecznie, nie wyznaczała konkretnej godziny, jednak wiedziała, że mimo to spieszyć się powinna, biorąc pod uwagę, iż pakunki, jakie niosła, miały być wykorzystane na później. Lepiej jest wyglądać jak dziwadło, niż nie pojawić się wcale, pocieszała niezbyt kojąco, przedzierając się przez zasypaną dolinę, dźwigając ciężar na ramieniu oraz w ręce skrytej pod ciepłą, karminową rękawiczką. Na pewno lepiej? Coś złośliwego się w niej odzywa, a blady róż oblewa krańce uszu nie tylko z odczuwanego zimna. Potrząsa głową, a ostry szpon ukrytego zwierzątka zahacza o obojczyk, przypominając, iż żaden gwałtowny ruch nie jest teraz wskazany. Wzdycha, bo nic więcej jej nie pozostało i sztywnieje jakoś tak dziwnie, bo chyba dostrzega poszukiwane wcześniej domostwo. Kroku też zwalnia, ale wreszcie jest na ganku i chyba nie wie, czy powinna zapukać, czy po prostu zostawić to wszystko i zniknąć bez powitania. Tak byłoby lepiej, rozsądniej. Ale Castor jest szybszy, nim blondynka ustali wersję wydarzeń, ten już za drzwi chwyta i otwiera je szeroko, z uśmiechem. Dziewczyna staje w bezruchu, niczym zwierzę spłoszone do ucieczki gotowe, wpatrzone w krzywiznę ust i w iskry pogodne tańczące na tarczy szaro-niebieskich tęczówek. Nie rób tego, syczy, mentalnie się w kostkę kopiąc, ale jest za późno, rozchyla już wargi.
- Mogę się w nim schować? - pyta, ze znużeniem podszytym rozbawieniem raczej mroczniejszego pokroju. Lecz dolne powieki zdążyły być zroszone filetem pocałunków zmęczenia, a mięśnie wolały o moment litości, mogłaby więc zasnąć i nie obudzić się wcale. Brzmiało przyjemnie - Hej - dodaje już normalnie, łagodniej jakoś, bo przypomina sobie, że wcale taka zabawna, to ona nie jest - Dostawa - informuje, pakunki unosząc, czekając spokojnie, aż ten się przesunie i pozwoli jej wejść, dzięki czemu pozbędzie się swego bagażu.
| mam ze sobą: jaja (8 sztuk), masło (0,1 kg), mąka pszenna (2kg), mleko krowie (1 l), drożdże (20g), miód pitny od Nailah wyniesione z błogosławieństwem pana Carringtona. Magiczny gramofon uzyskany od Leanne
[bylobrzydkobedzieladnie]
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Ostatnio zmieniony przez Finley Jones dnia 08.08.21 23:53, w całości zmieniany 1 raz
Gotowanie...uwielbiała zawsze ten czas, spędzany nad garnkami, kiedy to jeszcze babcia dokładnie pilnowała wszystkiego i pokazywała, co i jak. Kierowała się od razu wspomnieniami do ciemnych włosów, które kobieta związywała chustą, podzwaniając przy tym bransoletami, zaraz też zabierając się do pracy i pokazując wszystko, co mogło być potrzebne. Tak obierasz zieminiaki, tak usmażysz cebulę...proste zajęcia, a jednocześnie reklasujące - i co najważniejsze, godne zony którą kiedyś miała się stać. Nic więc dziwnego, że na ofertę gotowania u Castora zgłosiła się pierwsza, bo przecież miała na to czas i chęci. Przydało się w końcu nieco odmienić los i zrobić coś pozytywnego, tak dla odmiany...
Castor. W sumie pamiętała go jeszcze jako młodszego chłopca, a na ile ją w tym momencie pamięć zawodziła? Nie miała pojęcia, ale wydawał jej się dość sympatycznym człowiekiem, pomagającym jej przebrnąć przez pierwsze lata dukania alfabetu i koślawe litery, które stawiała na pergaminie. Wbrew zapewnieniom Jamesa, który to ładował się w kolejne bójki i kolejne problemy, prefekt wydwał się jej całkiem miły i wcale nie nagabywał jej ani nie odejmował niesłusznie punktów. Teraz kierowała się do Doliny Godryka, chyba całkiem spokojna, że przynajmniej jedna osoba mieszkala w bezpieczniejszym miejscu.
Zabrała ze sobą plaster miodu, wiedząc, że przyda się do robienia słodkiego, zaś resztę jej "bagażu" stanowiły alkohole. Dwie butelki czarnego ale, jedna magicznego laudanum...wolała zostawić to u Castora, aby potem nie nosić się z tym w jedną to w drugą. Do Wrzosowiska trafiła bez problemu, uśmiechając się tak jakby miała właśnie odnaleźć drogę w nieznane i ciekawe miejsce, a przecież zabawne, bo ono w końcu zawsze tu było. Zerknęła na to małe zgromadzenie pod drzwiami, uśmiechając się do obecnych.
- Hej...mam nadzieję, że się nie spóźniłam? - spojrzała to na Finnie, to na Castora, gotowa w razie czego od razu odłożyć wszystko co przyniosła. Ciekawa była, co jeszcze uda im się dzisiaj przygotować i co będą mogli potem wypróbować. Poza tym jednym dniem u Jaydena nie miała możliwości poszaleć w kuchni, działając bardziej na tym, co udalo jej się zdobyć.
Castor. W sumie pamiętała go jeszcze jako młodszego chłopca, a na ile ją w tym momencie pamięć zawodziła? Nie miała pojęcia, ale wydawał jej się dość sympatycznym człowiekiem, pomagającym jej przebrnąć przez pierwsze lata dukania alfabetu i koślawe litery, które stawiała na pergaminie. Wbrew zapewnieniom Jamesa, który to ładował się w kolejne bójki i kolejne problemy, prefekt wydwał się jej całkiem miły i wcale nie nagabywał jej ani nie odejmował niesłusznie punktów. Teraz kierowała się do Doliny Godryka, chyba całkiem spokojna, że przynajmniej jedna osoba mieszkala w bezpieczniejszym miejscu.
Zabrała ze sobą plaster miodu, wiedząc, że przyda się do robienia słodkiego, zaś resztę jej "bagażu" stanowiły alkohole. Dwie butelki czarnego ale, jedna magicznego laudanum...wolała zostawić to u Castora, aby potem nie nosić się z tym w jedną to w drugą. Do Wrzosowiska trafiła bez problemu, uśmiechając się tak jakby miała właśnie odnaleźć drogę w nieznane i ciekawe miejsce, a przecież zabawne, bo ono w końcu zawsze tu było. Zerknęła na to małe zgromadzenie pod drzwiami, uśmiechając się do obecnych.
- Hej...mam nadzieję, że się nie spóźniłam? - spojrzała to na Finnie, to na Castora, gotowa w razie czego od razu odłożyć wszystko co przyniosła. Ciekawa była, co jeszcze uda im się dzisiaj przygotować i co będą mogli potem wypróbować. Poza tym jednym dniem u Jaydena nie miała możliwości poszaleć w kuchni, działając bardziej na tym, co udalo jej się zdobyć.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Przygotowania do nadchodzącej ostatniej nocy roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego siódmego całkowicie Demelzę pochłonęły. Nie mogła się wręcz doczekać. Towarzyszyło jej uczucie podekscytowania i niecierpliwości, jakiego dawno wręcz nie czuła. Niesamowite, że wymigała się od sylwestrowego występu w Piórku Feniksa... Nie sądziła, że lord Bulstrode będzie skłonny wyrazić na to zgodę, lecz ostatecznie się udało. Występy burleskowe nie były zresztą kluczowym punktem programu. Klub miał w tę noc dawać radość i zapewniać zabawę większej ilości gości, niż samym czarodziejom spragnionym widoku kobiecych ciał. Dla niej to lepiej. Przez ostatnie dni roku mogła złapać oddech, skoro przygotowania w Piórku do tej wyjątkowej nocy właściwie jej nie dotyczyły.
Zająć się tym, co dla niej istotne. Plany wszak były ekscytujące. Musieli jednak dobrze przygotować się na tę noc, aby nie zaskoczyło ich nikt i nic, a wspólnie spędzony czas okazał się więcej, niż przyjemny. Fancourt wzięła więc na siebie odpowiedzialność za to, by każdy miał gdzie położyć nad ranem głowę do poduszki i porządnie się wyspać. Wracanie po nocy do domu nie było bezpieczne. Zwłaszcza, jeśli nie mieli zamiaru sobie żałować napojów wysokoprocentowych... Demelza przygotowała więc sporo kocy, kołder i poduszek. Zabrała ze swojego własnego domu tyle, ile mogła. Poprosiła też kilka znajomych, aby pożyczyli jej własne - byli zdziwieni, ale podarowali jej materiały. Użyła też zaklęcia, które po prostu rozmnożyło koce i poduszki. Później wszystko pomniejszyła innymi czarami z dziedziny transmutacji, nielicznymi jakie szły Demi naprawdę dobrze, po czym zapakowała do wiklinowego kosza.
Szykując się do wizyty w Dolinie Godryka przygotowała także drugi - tym razem z jedzeniem. Od kilku dni krążyła po handlarzach i straganach starając się dostać więcej, niż zazwyczaj żywności i to nie byle jakiej. Czuła się taka szczęśliwa, że udało jej się kupić całego zająca. Mogła być spokojna o ich pełne żołądki w sylwestrową noc.
Tak przygotowana teleportowała się z Brighton pod dom Sproutów, w którym nie była od tak dawna. Uświadomiła sobie jednocześnie jak wiele czasu minęło od jej ostatniego spotkania z Castorem i poczuła się winna. Tęskniła za nim, za jego obecnością i rozmową - przyjaźnili się od lat.
- Och, chyba przyszłam ostatnia, przepraszam za spóźnienie... - bąknęła zarumieniona Demelza, kiedy Sprout wpuścił ją do środka. Zdjęła z ramion karmelowy płaszczyk, odsłaniając brzoskwiniową sukienkę, podkreślającą wąską talię. Ciemne włosy spięła w koczek wysoko nad karkiem, na twarzy nie miała grama makijażu. - Jest już Sheila? - spytała z ciekawością, kiedy Sprout prowadził ją do kuchni.
Kosz z kocami i poduszkami zostawiła w przedpokoju, miał zostać przeniesiony później do właściwego miejsca; kosz z jedzeniem wzięła zaś ze sobą do kuchni.
Przynoszę ze sobą: łół (100 g), żelatyna (100 g), migdały (300 g), śliwki suszone (100 g), pieprz (100 g), sałata masłowa (1 główka), ziemniaki (2 kg), cebula (0,2 kg), przyprawy ziołowe (100 g), mandarynki (0,5 kg), zając, kasztany jadalne (200g)
Zająć się tym, co dla niej istotne. Plany wszak były ekscytujące. Musieli jednak dobrze przygotować się na tę noc, aby nie zaskoczyło ich nikt i nic, a wspólnie spędzony czas okazał się więcej, niż przyjemny. Fancourt wzięła więc na siebie odpowiedzialność za to, by każdy miał gdzie położyć nad ranem głowę do poduszki i porządnie się wyspać. Wracanie po nocy do domu nie było bezpieczne. Zwłaszcza, jeśli nie mieli zamiaru sobie żałować napojów wysokoprocentowych... Demelza przygotowała więc sporo kocy, kołder i poduszek. Zabrała ze swojego własnego domu tyle, ile mogła. Poprosiła też kilka znajomych, aby pożyczyli jej własne - byli zdziwieni, ale podarowali jej materiały. Użyła też zaklęcia, które po prostu rozmnożyło koce i poduszki. Później wszystko pomniejszyła innymi czarami z dziedziny transmutacji, nielicznymi jakie szły Demi naprawdę dobrze, po czym zapakowała do wiklinowego kosza.
Szykując się do wizyty w Dolinie Godryka przygotowała także drugi - tym razem z jedzeniem. Od kilku dni krążyła po handlarzach i straganach starając się dostać więcej, niż zazwyczaj żywności i to nie byle jakiej. Czuła się taka szczęśliwa, że udało jej się kupić całego zająca. Mogła być spokojna o ich pełne żołądki w sylwestrową noc.
Tak przygotowana teleportowała się z Brighton pod dom Sproutów, w którym nie była od tak dawna. Uświadomiła sobie jednocześnie jak wiele czasu minęło od jej ostatniego spotkania z Castorem i poczuła się winna. Tęskniła za nim, za jego obecnością i rozmową - przyjaźnili się od lat.
- Och, chyba przyszłam ostatnia, przepraszam za spóźnienie... - bąknęła zarumieniona Demelza, kiedy Sprout wpuścił ją do środka. Zdjęła z ramion karmelowy płaszczyk, odsłaniając brzoskwiniową sukienkę, podkreślającą wąską talię. Ciemne włosy spięła w koczek wysoko nad karkiem, na twarzy nie miała grama makijażu. - Jest już Sheila? - spytała z ciekawością, kiedy Sprout prowadził ją do kuchni.
Kosz z kocami i poduszkami zostawiła w przedpokoju, miał zostać przeniesiony później do właściwego miejsca; kosz z jedzeniem wzięła zaś ze sobą do kuchni.
Przynoszę ze sobą: łół (100 g), żelatyna (100 g), migdały (300 g), śliwki suszone (100 g), pieprz (100 g), sałata masłowa (1 główka), ziemniaki (2 kg), cebula (0,2 kg), przyprawy ziołowe (100 g), mandarynki (0,5 kg), zając, kasztany jadalne (200g)
Let me see you
Stripped down to the bone
Demelza Fancourt
Zawód : tancerka w Piórku Feniksa, wschodząca gwiazdka burleski
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I have to believe that sin
can make a better man
can make a better man
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zanim w ogóle udałam się do miejsca o którym mówiłam mi She wzięłam i wstąpiłam jeszcze na chwilke kilka do Warsztatu. Wujek pewnie żyć by mi nie dał, jakby się dowiedział że obok byłam, a nie weszłam na wymienieni chociaż kilku słów. Więc weszłam i wymieniłam a potem wyszłam szukać tego miejsca w którym wiedziałam tylko na pewno, że She będzie. Ale co mi więcej wiedzieć trzeba było, jak z nią nic już inne straszne być nie mogło, prawda? Prawda? Ja tak sądziłam przynajmniej. Dlatego zmierzałam w stronę Wrzosowiska - piękna nazwa, to jedno musiałam oddać. Trochę szkoda, że zima była, mogłabym o trochę wrzosów do zasuszenia poprosić, a tak musiałam się ich zapachem obejść. W końcu stanęłam przed drzwiami, które musiały być tymi odpowiednimi. Nadzieję taką miałam. Zapukałam oddech wstrzymując i w oczekiwaniu bojając się kilka razy na piętach w przód i w tył. A kiedy w końcu drzwi się otworzyły moje brwi się uniosły a wargi w uśmiechu wykrzywiły.
- Na wszystkich znawców wielkiej magii, dobrze trafiłam, powiedz? - chciałam wiedzieć spoglądając jeszcze za swoje ramię, jakby tam odpowiedź miała być zaraz. - Sheila mówiła, żeby Wrzosowiska szukać. - wypowiedziałam nadal przejęta trochę z policzkami zaróżowionymi od mrozu, który na zewnątrz szalał. - Oh, ulga wielka. - wypowiedziałam, kiedy jednak miejsce odpowiednim się okazało. Zsunęłam płaszcz i przeszłam za nim, tam, gdzie była już Sheila i osoby jeszcze mi nie znane.
- Neala jestem. - przedstawiłam się od razu, bo zwlekać nie było co i zajęłam się podwijaniem rękawów koszuli z motywem kwiatów, którą wciśnięta w musztardową spódnicę miałam. - Co powiecie to zrobię. Trochę umiem, ale tak bez... - zatrzymałam się na chwilę bo wzrok mój padł na jednostkę, której właściwie spotkać się nie spodziewałam. - Świat mały chyba rzeczywiście jest w istocie. - stwierdziłam, jedną z dłoni na biodrze układając. Bo kto by się spodziewał, że właśnie tutaj znów przyjdzie spotkać się mnie i lustrzanej pannie.
- Na wszystkich znawców wielkiej magii, dobrze trafiłam, powiedz? - chciałam wiedzieć spoglądając jeszcze za swoje ramię, jakby tam odpowiedź miała być zaraz. - Sheila mówiła, żeby Wrzosowiska szukać. - wypowiedziałam nadal przejęta trochę z policzkami zaróżowionymi od mrozu, który na zewnątrz szalał. - Oh, ulga wielka. - wypowiedziałam, kiedy jednak miejsce odpowiednim się okazało. Zsunęłam płaszcz i przeszłam za nim, tam, gdzie była już Sheila i osoby jeszcze mi nie znane.
- Neala jestem. - przedstawiłam się od razu, bo zwlekać nie było co i zajęłam się podwijaniem rękawów koszuli z motywem kwiatów, którą wciśnięta w musztardową spódnicę miałam. - Co powiecie to zrobię. Trochę umiem, ale tak bez... - zatrzymałam się na chwilę bo wzrok mój padł na jednostkę, której właściwie spotkać się nie spodziewałam. - Świat mały chyba rzeczywiście jest w istocie. - stwierdziłam, jedną z dłoni na biodrze układając. Bo kto by się spodziewał, że właśnie tutaj znów przyjdzie spotkać się mnie i lustrzanej pannie.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wyczulony na dźwięk pantofelków — w końcu miało być ich dzisiaj sporo! — znalazł się Castor przy drzwiach za każdym razem, gdy tylko je posłyszał. Pierwsza okazała się być Finley i to w wydaniu nie byle jakim. Brokat, który wplątał się w jej włosy przyciągnął momentalnie całą uwagę Sprouta, który pozwolił sobie na szeroki uśmiech, bo mimo trudu pozbycia się go spomiędzy kolejnych loków pasował do niej idealnie.
Ale czy było coś, co tak pięknej damie mogłoby nie pasować?
Przesunął się w drzwiach, szerokim ruchem ręki zapraszając ją do środka, lecz zamarł w połowie gestu, słysząc jej słowa o schowaniu się w piecu. Szaroniebieskie tęczówki zamarły na moment na postaci dziewczęcia, on sam pobladł nagle i zastygł z głupią, przepełnioną szczerą troską miną, by wreszcie zamrugać intensywnie — raz, drugi, trzeci.
— Na rany Morgany, Finnie... — jęknął żałośnie, kuląc się jakoś w sobie. Zupełnie tak, jakby brzuch go nagle rozbolał i dla chwilowej ulgi musiał po prostu zgiąć się nieco w pół. Chwilę później wypuścił jednak świszczący wydech spomiędzy lekko zaróżowionych warg, uniósł spojrzenie raz jeszcze na błyszczące dziewczę i wyprostował się wreszcie. — Nawet tak nie mów... I hej, dobrze cię widzieć.
Uśmiechnął się wreszcie, jakby stary Castor powrócił do normy, choć czerń żartu chyba jeszcze trochę będzie wisieć nad jego głową i humorem.
A może nie?
— Sheila! — radosny ton Sprouta rozległ się chyba po całym domu, bowiem dawno nie widział najmłodszej z rodzeństwa Doe. Właściwie ostatni raz widział ją jako jeszcze małą dziewczynkę, która ledwo co dukała alfabet przy jego pomocy, a teraz... Teraz była już prawie dorosłą panną, odpowiedzialną, to usłyszał i wyczytał od Tomka lub jego listów. Jej pomoc będzie dziś nieceniona. — Nie, nie, jesteś w samą porę.
Gdy przeszły przez próg, zamknął drzwi, coby nie nawpuszczać za dużo zimnego powietrza.
— Pomogę — dodał jeszcze, odbierając pakunki, żeby to je najpierw odstawić do przygotowanej na przybycie kucharek kuchni. Dopiero wtedy przystanął obok Finnie, bijąc się przez moment myślami. Mogła ona zauważyć, że na parapecie stała niewielka, żółta doniczka ze znaną jej sadzonką skrzydłokwiatu. Castor nie zdążył jednak odpowiedzieć na jej list, ferwor świątecznych przygotowań i poświątecznych wyzwań pochłonął go bez reszty. Ale hej, miał jeszcze czas, prawda?
Pomógł obu dziewczętom ściągnąć z siebie płaszczyk, pomny wcześniejszych uwag Isabelli o dobrym wychowaniu. Mimo wszystko spojrzał raz jeszcze na Finley, gestem prosząc ją, by poszła za nim raz jeszcze do przedpokoju. Nie czuł się zupełnie swobodnie, wypowiadając podziękowania w obecności Sheili, która również mogłaby się krępować.
— Bardzo dziękuję za prezent, Finnie — szepnął gdzieś nad jej uchem, by chwilę później złożyć na jej lewym policzku krótkiego całusa. Może powiedziałby coś więcej, gdyby nie dźwięk kolejnych bucików. Biedna Jones musiała zostać przegoniona ponownie do kuchni, bo Castor nie zamierzał wystawiać jej raz jeszcze na zimno i ryzykować przeziębienia...
I musiał zrobić dobrze, bo gdy otworzył drzwi, serce niemal od razu podskoczyło mu do gardła. Demelza zawsze cechowała się zapierającą dech w piersiach urodą, która broniła się dzielnie nawet bez użycia makijażu. I trwał chyba w kolejnej ze swoich głupich min przez kilka ciągnących się w nieskończoność sekund, zanim nie spojrzał najpierw w dół, na deski ganku, a potem znów na Demelzę, zza opuszczonych nieco okularów.
— Niestety nie możesz odebrać zaszczytu bycia ostatnią, Demi — miał nadzieję, że lekkie spąsowienie policzków to wynik wyłącznie skakania między temperaturami, ewentualnie od buziaka, który złożył na policzku Finley, a nie od tego, że ciało bardzo dobrze pamiętało, jak zachowywało się w obecności Demelzy przez te wszystkie lata. — Czekamy na jeszcze jednego ważnego gościa. Ale wchodź czym prędzej, jeszcze się zaziębisz...
Kolejna dama przepuszczona w drzwiach otrzymała asystę przy zdjęciu płaszcza oraz przenoszeniu smakołyków, które na Wrzosowisko dotarły razem z nimi. Kosz z pościelą przywitał Castor uniesieniem brwi, jednak po chwili przemyśleń uznał, że był to bardzo dobry pomysł, skoro mogli spędzić sylwestra w jednym miejscu, bez konieczności podróżowania w tak specjalną noc.
— Proszę bardzo, oto Sheila. Finnie, to moja przyjaciółka Demelza, Demelza to moja... — zatrzymał się wpół zdania łapiąc się na tym, że właściwie znali się już miesiąc, a jeszcze nie potrafili dokładnie określić kim dla siebie byli. Przełknął więc ślinę, nerwowo skacząc spojrzeniem między każdą ze zgromadzonych w kuchni pań, po czym kontynuował: — Randka w ciemno, Finnie. Ech, głupio będzie, jak się znacie i robię z siebie teraz pajaca, ale o tym nie mówimy!
Uniósł ręce do góry w wyrazie poddania się ich osądowi i woli, aż wreszcie nadszedł czas na owego bardzo ważnego gościa. Zostawił więc towarzystwo z lekką ulgą w kuchni, by przebiec niemal dystans między kuchnią a drzwiami wejściowymi, za którymi znalazł...
Młodą, rudowłosą czarownicę.
To lady Weasley?
— Tak, to Wrzosowisko, trafiłaś pod dobry adres — skinął jeszcze energicznie głową dla potwierdzenia własnych słów, a zrobił to tak dynamicznie, że nie tylko napuścił kilka blond loków na swe oczy, a jeszcze niemal strącił okulary z nosa. Prędko je poprawił, nie chcąc ryzykować ich uszkodzenia, po czym po prostu przyglądał się Neali, jej musztardowej spódnicy i koszuli z kwiatami, nie do końca wiedząc, jak powinien się zachować. Zauważył oczywiście od razu różnicę między nią a lady Livią, choć w obecnej sytuacji nie wiedział, które szlacheckie podejście preferował. Oba były idealne na okazje, w których pojawiała się konieczność zaangażowania szlachetnie urodzonych dam do jakiegoś zadania.
Ostatecznie uznał, że przywitanie się nie będzie wcale takim złym pomysłem.
— Castor. Sprout — powiedział więc prędko, ryglując najpierw drzwi, by potem przeprowadzić Nealę do kuchni, gdzie znaleźli się już w komplecie. — Podoba mi się twoje podejście — szepnął rozbawiony, jednak na tyle cicho, by tylko Neala mogła posłyszeć jego słowa. Niedługo później klasnął dwukrotnie w dłonie, jakby chciał zmotywować nie tylko siebie, ale i dziewczęta do działania. — Dobra, słyszałyście Nealę. Jako że zawsze słucham mądrzejszych od siebie, powtórzę: co powiecie, to zrobię. Ale ostrzegam, że więcej nie umiem, niż umiem, także miejcie litość. Co najpierw? Tort? Czegoś będzie trzeba? Jakichś przyborów kuchennych? A fartuchy? Macie, czy pożyczyć? Mama ma ich sporo, więc nie krępujcie się...
Ale czy było coś, co tak pięknej damie mogłoby nie pasować?
Przesunął się w drzwiach, szerokim ruchem ręki zapraszając ją do środka, lecz zamarł w połowie gestu, słysząc jej słowa o schowaniu się w piecu. Szaroniebieskie tęczówki zamarły na moment na postaci dziewczęcia, on sam pobladł nagle i zastygł z głupią, przepełnioną szczerą troską miną, by wreszcie zamrugać intensywnie — raz, drugi, trzeci.
— Na rany Morgany, Finnie... — jęknął żałośnie, kuląc się jakoś w sobie. Zupełnie tak, jakby brzuch go nagle rozbolał i dla chwilowej ulgi musiał po prostu zgiąć się nieco w pół. Chwilę później wypuścił jednak świszczący wydech spomiędzy lekko zaróżowionych warg, uniósł spojrzenie raz jeszcze na błyszczące dziewczę i wyprostował się wreszcie. — Nawet tak nie mów... I hej, dobrze cię widzieć.
Uśmiechnął się wreszcie, jakby stary Castor powrócił do normy, choć czerń żartu chyba jeszcze trochę będzie wisieć nad jego głową i humorem.
A może nie?
— Sheila! — radosny ton Sprouta rozległ się chyba po całym domu, bowiem dawno nie widział najmłodszej z rodzeństwa Doe. Właściwie ostatni raz widział ją jako jeszcze małą dziewczynkę, która ledwo co dukała alfabet przy jego pomocy, a teraz... Teraz była już prawie dorosłą panną, odpowiedzialną, to usłyszał i wyczytał od Tomka lub jego listów. Jej pomoc będzie dziś nieceniona. — Nie, nie, jesteś w samą porę.
Gdy przeszły przez próg, zamknął drzwi, coby nie nawpuszczać za dużo zimnego powietrza.
— Pomogę — dodał jeszcze, odbierając pakunki, żeby to je najpierw odstawić do przygotowanej na przybycie kucharek kuchni. Dopiero wtedy przystanął obok Finnie, bijąc się przez moment myślami. Mogła ona zauważyć, że na parapecie stała niewielka, żółta doniczka ze znaną jej sadzonką skrzydłokwiatu. Castor nie zdążył jednak odpowiedzieć na jej list, ferwor świątecznych przygotowań i poświątecznych wyzwań pochłonął go bez reszty. Ale hej, miał jeszcze czas, prawda?
Pomógł obu dziewczętom ściągnąć z siebie płaszczyk, pomny wcześniejszych uwag Isabelli o dobrym wychowaniu. Mimo wszystko spojrzał raz jeszcze na Finley, gestem prosząc ją, by poszła za nim raz jeszcze do przedpokoju. Nie czuł się zupełnie swobodnie, wypowiadając podziękowania w obecności Sheili, która również mogłaby się krępować.
— Bardzo dziękuję za prezent, Finnie — szepnął gdzieś nad jej uchem, by chwilę później złożyć na jej lewym policzku krótkiego całusa. Może powiedziałby coś więcej, gdyby nie dźwięk kolejnych bucików. Biedna Jones musiała zostać przegoniona ponownie do kuchni, bo Castor nie zamierzał wystawiać jej raz jeszcze na zimno i ryzykować przeziębienia...
I musiał zrobić dobrze, bo gdy otworzył drzwi, serce niemal od razu podskoczyło mu do gardła. Demelza zawsze cechowała się zapierającą dech w piersiach urodą, która broniła się dzielnie nawet bez użycia makijażu. I trwał chyba w kolejnej ze swoich głupich min przez kilka ciągnących się w nieskończoność sekund, zanim nie spojrzał najpierw w dół, na deski ganku, a potem znów na Demelzę, zza opuszczonych nieco okularów.
— Niestety nie możesz odebrać zaszczytu bycia ostatnią, Demi — miał nadzieję, że lekkie spąsowienie policzków to wynik wyłącznie skakania między temperaturami, ewentualnie od buziaka, który złożył na policzku Finley, a nie od tego, że ciało bardzo dobrze pamiętało, jak zachowywało się w obecności Demelzy przez te wszystkie lata. — Czekamy na jeszcze jednego ważnego gościa. Ale wchodź czym prędzej, jeszcze się zaziębisz...
Kolejna dama przepuszczona w drzwiach otrzymała asystę przy zdjęciu płaszcza oraz przenoszeniu smakołyków, które na Wrzosowisko dotarły razem z nimi. Kosz z pościelą przywitał Castor uniesieniem brwi, jednak po chwili przemyśleń uznał, że był to bardzo dobry pomysł, skoro mogli spędzić sylwestra w jednym miejscu, bez konieczności podróżowania w tak specjalną noc.
— Proszę bardzo, oto Sheila. Finnie, to moja przyjaciółka Demelza, Demelza to moja... — zatrzymał się wpół zdania łapiąc się na tym, że właściwie znali się już miesiąc, a jeszcze nie potrafili dokładnie określić kim dla siebie byli. Przełknął więc ślinę, nerwowo skacząc spojrzeniem między każdą ze zgromadzonych w kuchni pań, po czym kontynuował: — Randka w ciemno, Finnie. Ech, głupio będzie, jak się znacie i robię z siebie teraz pajaca, ale o tym nie mówimy!
Uniósł ręce do góry w wyrazie poddania się ich osądowi i woli, aż wreszcie nadszedł czas na owego bardzo ważnego gościa. Zostawił więc towarzystwo z lekką ulgą w kuchni, by przebiec niemal dystans między kuchnią a drzwiami wejściowymi, za którymi znalazł...
Młodą, rudowłosą czarownicę.
To lady Weasley?
— Tak, to Wrzosowisko, trafiłaś pod dobry adres — skinął jeszcze energicznie głową dla potwierdzenia własnych słów, a zrobił to tak dynamicznie, że nie tylko napuścił kilka blond loków na swe oczy, a jeszcze niemal strącił okulary z nosa. Prędko je poprawił, nie chcąc ryzykować ich uszkodzenia, po czym po prostu przyglądał się Neali, jej musztardowej spódnicy i koszuli z kwiatami, nie do końca wiedząc, jak powinien się zachować. Zauważył oczywiście od razu różnicę między nią a lady Livią, choć w obecnej sytuacji nie wiedział, które szlacheckie podejście preferował. Oba były idealne na okazje, w których pojawiała się konieczność zaangażowania szlachetnie urodzonych dam do jakiegoś zadania.
Ostatecznie uznał, że przywitanie się nie będzie wcale takim złym pomysłem.
— Castor. Sprout — powiedział więc prędko, ryglując najpierw drzwi, by potem przeprowadzić Nealę do kuchni, gdzie znaleźli się już w komplecie. — Podoba mi się twoje podejście — szepnął rozbawiony, jednak na tyle cicho, by tylko Neala mogła posłyszeć jego słowa. Niedługo później klasnął dwukrotnie w dłonie, jakby chciał zmotywować nie tylko siebie, ale i dziewczęta do działania. — Dobra, słyszałyście Nealę. Jako że zawsze słucham mądrzejszych od siebie, powtórzę: co powiecie, to zrobię. Ale ostrzegam, że więcej nie umiem, niż umiem, także miejcie litość. Co najpierw? Tort? Czegoś będzie trzeba? Jakichś przyborów kuchennych? A fartuchy? Macie, czy pożyczyć? Mama ma ich sporo, więc nie krępujcie się...
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Na widok Castora, kóry otworzył jej drzwi, uśmiechnęła się szeroko. Lekko zarumienione policzki młodzieńca rzeczywiście zrzuciła na karb zimowej pogody. Robiło się coraz mroźniej, nadeszła zima stulecia, nawet dziś wiało okrutnie i mimo że spędziła na zewnątrz zaledwie kilka minut, to zdążyła przemarznąć i sama była zarumieniona.
- Wcale nie chciałam być ostatnia - żachnęła się Demelza. W przeciwieństwie do niektórych tancerek Piórka Feniksa mających się już teraz za divy i gwiazdy nie uważała, aby spóźnienie było czymś eleganckim. Wprost przeciwnie. Ściągnąwszy płaszcz stanęła na palcach, aby ucalować Castora w policzek na przywitanie, mimo że miała trzewiki z obcasem na nogac, to dzieliło ich ponad dwadzieścia pięć centymetrów różnicy wzrostu.- Na kogo jeszcze czekamy? - spytała z ciekawością Demi, przechodząc do kuchni, gdzie ujrzała jedną znajomą twarz, drugą zaś chyba kojarzyła. - Znamy się z Sheilą przecież, cześć, skarbie - oznajmiłą wesoło, podchodząc do dziewczyny, aby uścisnąć ją serdecznie. Zaraz po tym zerknęła na ładną, zgrabną dziewczynę, którą przedstawił jako Finley. - Miło mi cię poznać, Finley. Mam wrażenie, że chyba cię już widziałam. Chyba na występie w cyrku, czyż nie? - zastanowiła się Demelza, w zamyśleniu marszcząc brwi; wydawało jej się, ze spotkała dziewczynę przy odwiedzinach Marceliusa w cyrku Carringtonów albo kiedy zasiadała na widowni, aby obejrzeć jego występ. Podeszła do niej, aby wyciągnąć w kierunku dziewczyny dłoń z uśmiechem - nie była pewna, czy życzy sobie uścisków.
Wiklinowy kosz z jedzeniem, jakie przyniosła ze sobą, postawiła na stole. Castor w tym czasie znów powędrował do korytarza i po chwili przyprowadził ze sobą ładną, rudowłosą dziewczynę, która była Demelzie całkiem obca. Przedstawił ją jako Nealę.
- Dzień dobry, Nealo, miło mi cię poznać, jestem Demelza - odezwała się, do niej również pochodząc i wyciągając ku dziewczynie dłoń. - Ależ wy jesteście młodziutkie, chyba czuję się teraz jak seniorka... - zaśmiała się brunetka. Wydawało jej się, że wszystkie - Sheila, Finnie, Neala wciąż nie mają dwudziestu lat. Czy aby na pewno była dla nich odpowiednim towarzystwem? Spojrzała przeciągle na Castora, który zaoferował swoją pomoc - a raczej robienie tego, co mu każą.
- Nie mam fartucha, gdybyś był tak miły i użyczył mi tego swojej mamy, byłabym niezwykle wdzięczna - odparła na jego propozycję, posyłając Sproutowi promienny uśmiech. Zaczęła powoli wypakowywać rzeczy z kosza. - Dla ciebie i Neali na pewno znajdziemy zajęcia, prawda Sheilo? Musimy tylko ustalić co mamy i co możemy z tego zrobić. Udało mi się kupić całego zająca, wiecie? - spytała podekscytowana, wyciągając całą tuszę drobiu z kosza. - Pomyślałam, że możemy go upiec w ziołach na kolację. Do tego pieczone ziemniaki, mam je również. Nie wiem ile dokładnie nas będzie, ale zając jest spory, chyba dla każdego wystarczy - zastanowiła się. - Co z ciastem? Mam też trochę żelatyny, migdałów i suszone śliwki... Co o tym myślisz, Sheila?
- Wcale nie chciałam być ostatnia - żachnęła się Demelza. W przeciwieństwie do niektórych tancerek Piórka Feniksa mających się już teraz za divy i gwiazdy nie uważała, aby spóźnienie było czymś eleganckim. Wprost przeciwnie. Ściągnąwszy płaszcz stanęła na palcach, aby ucalować Castora w policzek na przywitanie, mimo że miała trzewiki z obcasem na nogac, to dzieliło ich ponad dwadzieścia pięć centymetrów różnicy wzrostu.- Na kogo jeszcze czekamy? - spytała z ciekawością Demi, przechodząc do kuchni, gdzie ujrzała jedną znajomą twarz, drugą zaś chyba kojarzyła. - Znamy się z Sheilą przecież, cześć, skarbie - oznajmiłą wesoło, podchodząc do dziewczyny, aby uścisnąć ją serdecznie. Zaraz po tym zerknęła na ładną, zgrabną dziewczynę, którą przedstawił jako Finley. - Miło mi cię poznać, Finley. Mam wrażenie, że chyba cię już widziałam. Chyba na występie w cyrku, czyż nie? - zastanowiła się Demelza, w zamyśleniu marszcząc brwi; wydawało jej się, ze spotkała dziewczynę przy odwiedzinach Marceliusa w cyrku Carringtonów albo kiedy zasiadała na widowni, aby obejrzeć jego występ. Podeszła do niej, aby wyciągnąć w kierunku dziewczyny dłoń z uśmiechem - nie była pewna, czy życzy sobie uścisków.
Wiklinowy kosz z jedzeniem, jakie przyniosła ze sobą, postawiła na stole. Castor w tym czasie znów powędrował do korytarza i po chwili przyprowadził ze sobą ładną, rudowłosą dziewczynę, która była Demelzie całkiem obca. Przedstawił ją jako Nealę.
- Dzień dobry, Nealo, miło mi cię poznać, jestem Demelza - odezwała się, do niej również pochodząc i wyciągając ku dziewczynie dłoń. - Ależ wy jesteście młodziutkie, chyba czuję się teraz jak seniorka... - zaśmiała się brunetka. Wydawało jej się, że wszystkie - Sheila, Finnie, Neala wciąż nie mają dwudziestu lat. Czy aby na pewno była dla nich odpowiednim towarzystwem? Spojrzała przeciągle na Castora, który zaoferował swoją pomoc - a raczej robienie tego, co mu każą.
- Nie mam fartucha, gdybyś był tak miły i użyczył mi tego swojej mamy, byłabym niezwykle wdzięczna - odparła na jego propozycję, posyłając Sproutowi promienny uśmiech. Zaczęła powoli wypakowywać rzeczy z kosza. - Dla ciebie i Neali na pewno znajdziemy zajęcia, prawda Sheilo? Musimy tylko ustalić co mamy i co możemy z tego zrobić. Udało mi się kupić całego zająca, wiecie? - spytała podekscytowana, wyciągając całą tuszę drobiu z kosza. - Pomyślałam, że możemy go upiec w ziołach na kolację. Do tego pieczone ziemniaki, mam je również. Nie wiem ile dokładnie nas będzie, ale zając jest spory, chyba dla każdego wystarczy - zastanowiła się. - Co z ciastem? Mam też trochę żelatyny, migdałów i suszone śliwki... Co o tym myślisz, Sheila?
Let me see you
Stripped down to the bone
Demelza Fancourt
Zawód : tancerka w Piórku Feniksa, wschodząca gwiazdka burleski
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I have to believe that sin
can make a better man
can make a better man
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Gdzie ręce podziać, a kiedy wzrok odwrócić, gdy ten za długi się wydaje, tak osiadając na młodzieńczej sylwetce, ślizgając po odsłoniętej bladej skórze przedramion i podwiniętym rękawom białej koszuli. Tego nie wie, więc mocniej dłonie na pakunkach przy piersi niesionych zaciska, popielate spojrzenie na moment odrywając, gdy wargi drgają nieznacznie, będąc reakcją na absolutnie uroczy żółty fartuch z wyszywanymi kwiatkami. Nacisk na tył głowy zdaje się lżejszy, nie jest już ciasno, roztańczone stopy nie chcą się odwrócić na pięcie w zgrabnym obrocie i pomknąć przed siebie, byle dalej. I dobrze, spisek zamarzniętych kałuż nadal miał zapewne miejsce i te tylko czekały podstępnie, aż stanie się ich ofiarą. Tylko głowę przekręca w zdziwieniu, kiedy ten jakoś tak blednie prędko. Marszczy lekko drzwi, a następnie oczami przewraca. Naprawdę Castorze? Przecież to nie było na poważnie, przejął się tym?
- Przynajmniej byłoby ciepło - stwierdza, a potem chyba chciała westchnąć cichutko, ale widząc, jak się zgina, jakoś na westchnienia i śmiechy chęci nie miała, miast tego zbliżyła się w zatroskaniu o krok - To tylko drobny żart, myślałam, że Thomas cię ostrzegał? - słowa brzmią bardziej, jak pytanie, trzepocąc rzęsami prędko w całkowitym niezrozumieniu - Oby - niemal szepce, gryząc wnętrze lewego policzka i odsuwając się lekko, bo nie są sami i jakaś nieznajoma, niziutka brunetka dołącza do nich. Uśmiecha się delikatnie na powitanie, acz nie wydaje z siebie dźwięku, grzecznie wślizgując się do wnętrza. Zaciekawienie iskierkami tańczy wokół czerni źrenic, gdy rozgląda się po przedpokoju, pomruk podziękowań również wymyka się spomiędzy ust, gdy blondyn odbiera od niej pakunki. Pomniejszony magicznie gramofon nie ważył na szczęście zbyt wiele, więc Sprout nie powinien mieć kłopotu, zwłaszcza że ku swoim wyrzutom sumienia więcej przynieść nie mogła. W bezruch wprawiła ją doniczka ze skrzydłokwiatem i coś ciepłego załaskotało w środku, może duma, że sadzonka przetrwała te wszystkie wichry i mrozy. Musi zdecydowanie zdobyć przysmak dla sowy Nailah, bo spisała się bardzo dzielnie. Pozbywszy się wierzchniego okrycia z niewielką pomocą - jak dziwnie - mogła rozejrzeć się po kuchni, zanim zawołana gestem ich gospodarza, przepraszająco mogła pomachać ręką Sheili, czując się nader niezręcznie w tym momencie. Ach, prezent. Mruga trochę głupio, bo w zasadzie nie spodziewała się podziękowań, ni tym bardziej jakichkolwiek buziaków w policzek. To nie było nic wielkiego, drobny gest kogoś, co nic nie ma. I tak było jej nieco przykro, że dać mogła tylko tyle. Może następnym razem...następnym? Miał być jakiś następny raz?
- Och. Um. Proszę bardzo. Mam nadzieję, że trochę ci posłuży, nawet jeśli ma tylko cieszyć oko - odpowiada, uśmiechając się beztrosko, zagłuszając tym samym zarówno swój brak wiedzy odnośnie zielarstwa, jak i całkowite zawstydzenie. Wygoniona na nowo do kuchni, chyba nie była nawet świadoma, jak spomiędzy jasnych kosmyków na prawym ramieniu, wynurza się mała zielona główka, a świdrujące czarne oczy mrużą się, patrząc podejrzliwie na Castora. Miejmy to za sobą, postanawia, zbliżając się do swoich pakunków i ostrożnie wyciągnęła gramofon, sprawdzając, czy aby chłód oraz sama podróż nie uszkodziły go w żaden sposób. Kroki kolejnej osoby odwracają uwagę od pilnej inspekcji i żołądek zaciska się mocniej, nieprzyjemniej. Spycha to wrażenie na bok, tak samo jak wszystko inne, przylepiając miły uśmiech do buzi, starając się nijak nie reagować na to dziwne określenie samej siebie. Randka w ciemno. Wystarczyłoby samo Finnie. Szczęśliwie to nie czas na to, a na normalne zachowanie.
- Wzajemnie, was również - odpowiada, ściśnięciem ręki witając Demi. Chyba faktycznie musiała o niej słyszeć, skoro zwróciła się do niej pełnym imieniem, nie zaś zdrobnieniem użytym przez czarodzieja - Możliwe, nie rzucam się tam bardzo w oczy - dodaje, bo to ogień miał głównie wzrok przyciągać i tego wolała się trzymać, ignorując drobiny brokatu oraz ostre pazurki zwierzątka, w zaciekawieniu przyglądającemu się zgromadzeniu. Na widok Neali trochę się rozjaśnia, a psota zamigotała w szarych tęczówkach, a przecież nie powinna.
- Rzeczywiście, nadal za prawdą gonisz? - pyta, mając nadzieję, że spotkanie z lustrem nie zapisało się aż tak źle w jej pamięci. To tylko głupia rzecz, nie powinno się jej słuchać zbyt pilnie. Dziewczęta jednak zaczęły snuć poważne plany i był to wyraźny znak, iż Jones była zbędna. Znikomą pomocą by była, a nieznajome, które stały się właśnie znajome miały większe doświadczenie w tańcu w garnkami, te przynajmniej nie wyglądały tak, jakby się miały na nie rzucić. Nie polecała podobnej przygody, chyba do teraz wzdrygała się na gwałtowny ruch jakiejkolwiek patelni. Niech Moe i jego zdradzieckie pułapki zostaną czymś kopnięte.
- Och, przyniosłam trochę mąki, mleka, jajek i drożdży, mam nadzieję, że wam się przydadzą - odzywa się, wskazując machnięciem na swój tobołek - Odczaruję tylko gramofon i znikam, nie będę przeszkadzać - wyjaśnia, na dłuższą chwilę wzrok zatrzymując na jedynym chłopcu pośród tylu niewiast - Pożyczyłam od znajomej, która zagroziła, że jeśli zostanie w jakikolwiek sposób zniszczony, to zamieni mnie we fretkę i nakarmi myszami. A one zdecydowanie nie należą do części mojej diety. Pokażesz mi tylko, gdzie mogę go bezpiecznie zostawić? - pyta, jednocześnie ściągając z ramienia nieśmiałka na stół. Zwierzę mruga, wpierw jednym okiem, następnie drugim, gdy wzrok właścicielki się nań skupia - Zostań. Nie waż się ruszyć - poucza ją po gaelicku, nawet jeśli odpowiada jej ponownie pozbawione synchronizacji mrugnięcie. A potem dramatyczna ucieczka z uniesionymi przednimi łapkami, kiedy tylko tancerka odwróci się do niej plecami. Ale to nic, Eilidh znajdzie jakąś roślinkę i tam naburmuszona stworzy swoją bazę, gdzie będzie mogła oceniać dosłownie każdego, kto tylko się doń zbliży.
- Przynajmniej byłoby ciepło - stwierdza, a potem chyba chciała westchnąć cichutko, ale widząc, jak się zgina, jakoś na westchnienia i śmiechy chęci nie miała, miast tego zbliżyła się w zatroskaniu o krok - To tylko drobny żart, myślałam, że Thomas cię ostrzegał? - słowa brzmią bardziej, jak pytanie, trzepocąc rzęsami prędko w całkowitym niezrozumieniu - Oby - niemal szepce, gryząc wnętrze lewego policzka i odsuwając się lekko, bo nie są sami i jakaś nieznajoma, niziutka brunetka dołącza do nich. Uśmiecha się delikatnie na powitanie, acz nie wydaje z siebie dźwięku, grzecznie wślizgując się do wnętrza. Zaciekawienie iskierkami tańczy wokół czerni źrenic, gdy rozgląda się po przedpokoju, pomruk podziękowań również wymyka się spomiędzy ust, gdy blondyn odbiera od niej pakunki. Pomniejszony magicznie gramofon nie ważył na szczęście zbyt wiele, więc Sprout nie powinien mieć kłopotu, zwłaszcza że ku swoim wyrzutom sumienia więcej przynieść nie mogła. W bezruch wprawiła ją doniczka ze skrzydłokwiatem i coś ciepłego załaskotało w środku, może duma, że sadzonka przetrwała te wszystkie wichry i mrozy. Musi zdecydowanie zdobyć przysmak dla sowy Nailah, bo spisała się bardzo dzielnie. Pozbywszy się wierzchniego okrycia z niewielką pomocą - jak dziwnie - mogła rozejrzeć się po kuchni, zanim zawołana gestem ich gospodarza, przepraszająco mogła pomachać ręką Sheili, czując się nader niezręcznie w tym momencie. Ach, prezent. Mruga trochę głupio, bo w zasadzie nie spodziewała się podziękowań, ni tym bardziej jakichkolwiek buziaków w policzek. To nie było nic wielkiego, drobny gest kogoś, co nic nie ma. I tak było jej nieco przykro, że dać mogła tylko tyle. Może następnym razem...następnym? Miał być jakiś następny raz?
- Och. Um. Proszę bardzo. Mam nadzieję, że trochę ci posłuży, nawet jeśli ma tylko cieszyć oko - odpowiada, uśmiechając się beztrosko, zagłuszając tym samym zarówno swój brak wiedzy odnośnie zielarstwa, jak i całkowite zawstydzenie. Wygoniona na nowo do kuchni, chyba nie była nawet świadoma, jak spomiędzy jasnych kosmyków na prawym ramieniu, wynurza się mała zielona główka, a świdrujące czarne oczy mrużą się, patrząc podejrzliwie na Castora. Miejmy to za sobą, postanawia, zbliżając się do swoich pakunków i ostrożnie wyciągnęła gramofon, sprawdzając, czy aby chłód oraz sama podróż nie uszkodziły go w żaden sposób. Kroki kolejnej osoby odwracają uwagę od pilnej inspekcji i żołądek zaciska się mocniej, nieprzyjemniej. Spycha to wrażenie na bok, tak samo jak wszystko inne, przylepiając miły uśmiech do buzi, starając się nijak nie reagować na to dziwne określenie samej siebie. Randka w ciemno. Wystarczyłoby samo Finnie. Szczęśliwie to nie czas na to, a na normalne zachowanie.
- Wzajemnie, was również - odpowiada, ściśnięciem ręki witając Demi. Chyba faktycznie musiała o niej słyszeć, skoro zwróciła się do niej pełnym imieniem, nie zaś zdrobnieniem użytym przez czarodzieja - Możliwe, nie rzucam się tam bardzo w oczy - dodaje, bo to ogień miał głównie wzrok przyciągać i tego wolała się trzymać, ignorując drobiny brokatu oraz ostre pazurki zwierzątka, w zaciekawieniu przyglądającemu się zgromadzeniu. Na widok Neali trochę się rozjaśnia, a psota zamigotała w szarych tęczówkach, a przecież nie powinna.
- Rzeczywiście, nadal za prawdą gonisz? - pyta, mając nadzieję, że spotkanie z lustrem nie zapisało się aż tak źle w jej pamięci. To tylko głupia rzecz, nie powinno się jej słuchać zbyt pilnie. Dziewczęta jednak zaczęły snuć poważne plany i był to wyraźny znak, iż Jones była zbędna. Znikomą pomocą by była, a nieznajome, które stały się właśnie znajome miały większe doświadczenie w tańcu w garnkami, te przynajmniej nie wyglądały tak, jakby się miały na nie rzucić. Nie polecała podobnej przygody, chyba do teraz wzdrygała się na gwałtowny ruch jakiejkolwiek patelni. Niech Moe i jego zdradzieckie pułapki zostaną czymś kopnięte.
- Och, przyniosłam trochę mąki, mleka, jajek i drożdży, mam nadzieję, że wam się przydadzą - odzywa się, wskazując machnięciem na swój tobołek - Odczaruję tylko gramofon i znikam, nie będę przeszkadzać - wyjaśnia, na dłuższą chwilę wzrok zatrzymując na jedynym chłopcu pośród tylu niewiast - Pożyczyłam od znajomej, która zagroziła, że jeśli zostanie w jakikolwiek sposób zniszczony, to zamieni mnie we fretkę i nakarmi myszami. A one zdecydowanie nie należą do części mojej diety. Pokażesz mi tylko, gdzie mogę go bezpiecznie zostawić? - pyta, jednocześnie ściągając z ramienia nieśmiałka na stół. Zwierzę mruga, wpierw jednym okiem, następnie drugim, gdy wzrok właścicielki się nań skupia - Zostań. Nie waż się ruszyć - poucza ją po gaelicku, nawet jeśli odpowiada jej ponownie pozbawione synchronizacji mrugnięcie. A potem dramatyczna ucieczka z uniesionymi przednimi łapkami, kiedy tylko tancerka odwróci się do niej plecami. Ale to nic, Eilidh znajdzie jakąś roślinkę i tam naburmuszona stworzy swoją bazę, gdzie będzie mogła oceniać dosłownie każdego, kto tylko się doń zbliży.
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
- Castor! - zaśmiała się lekko, spoglądając na niego, stawiając jeszcze krok do tyłu. Nie wiedziała, czy to on wyrósł, ona wcale, czy może jednak tak naprawdę wszyscy już wyrośli, tylko perspektywa się zmieniła i nie zerkała już z poziomu pasa starszego z Puchonów. Wydawało się, że powodzi się jakoś Sproutowi, chociaż nie mogła nie zauważyć nawet pomimo całej odzieży, że był nieco wychudły jak na obecne warunki.* Zrzuciła jednak to na krab działań wojennych i całej tej zawieruchy, bo wiele osób w tych czasach pracowało bez wytchnienia, aby jednak móc żyć na tym przyzwoitym poziomie. Miała jednak nadzieję, że Cass odpoczywa regularnie i nie bierze na siebie więcej niż by mógł.
Weszła do środka, spoglądając nie tylko na wszystkich obecnych, ale również na produkty które przynieśli. Umysł jej wszedł na najwyższe obroty rozmyślania, a w momencie, kiedy spojrzała resztę panien, uśmiechnęła się mocno i starała się spojrzeć jednak na towarzystwo. W końcu gotować zaczną zaraz! Uniosła również dłoń, uśmiechając się lekko kiedy Finely została porwana na chwilę, zerkając też na Demelzę która weszła.
- Demi! Dobrze cię widzieć! - Oczywiście, że ucieszyła się, że dziś będą tu siedzieć razem i gotować. Wrzosowisko wydawało się spokojną okolicą i po prawdzie, tego trochę Sheili brakowało. W Londynie człowiek ciągle oglądał się przez ramię, pilnując się, czy właśnie nie chciano go zaskoczyć. To nie oznaczało, że Dolina była całkowicie bezpiecznym miejscem, w którym można było zapomnieć o wojnie, człowiek jednak nie zmieniał się w paranoika.
- Z Demelzą się znamy! O Finley tylko słyszałam, dobrze móc cię poznać! - Nie była pewna, czy powinna wystawiać dłonie na powitanie, nie z powodu obecności którejkolwiek z dam, ale przez fakt, że zaczęła się powoli wycofywać z kontaktu fizycznego, przez ostatnie miesiące bardziej stawiając na dystansowe pozdrowienia. Może jednak dni spędzone z przyjaciółmi pozwolą jej nieco zapomnieć o tej skorupie którą tworzyła, rozluźnić się, cieszyć towarzystwem i nie rozmyślać o bardziej ponurych kwestiach.
Pojawienie się Neali znów przywołało na jej usta uśmiech, teraz jeszcze tylko była kwestia samych przygotowań. Rozkładając wszystkie produkty, przyjrzała się im uważnie, zaraz też stukając się w policzek w zamyśleniu.
- Mamy całkiem sporo rzeczy. Skoro zając będzie naszym daniem głównym, możemy go upiec w ziołach i wykorzystać do tego ziemniaki, zgodnie z sugestią twoją, Demi. Do tego sałatka z pieczonymi kasztanami. Mamy drożdże, możemy jednak nie używać ich do tortu, bo wtedy musielibyśmy zrobić nie tort a ciasto drożdżowe, ale zamiast tego możemy przygotować małe drożdżowe bułeczki z suszonymi śliwkami. Do tortu zaś użyć migdałów, a z żelatyny i mandarynek zrobić taką frużelinę do wypełnienia. Co wy na to? W takim razie moglibyśmy zamarynować zająca i go odstawić, bo pieczenie można zostawić na dzień przed, potem zająć się część z nas ciastem, cześć bułeczkami.
Weszła do środka, spoglądając nie tylko na wszystkich obecnych, ale również na produkty które przynieśli. Umysł jej wszedł na najwyższe obroty rozmyślania, a w momencie, kiedy spojrzała resztę panien, uśmiechnęła się mocno i starała się spojrzeć jednak na towarzystwo. W końcu gotować zaczną zaraz! Uniosła również dłoń, uśmiechając się lekko kiedy Finely została porwana na chwilę, zerkając też na Demelzę która weszła.
- Demi! Dobrze cię widzieć! - Oczywiście, że ucieszyła się, że dziś będą tu siedzieć razem i gotować. Wrzosowisko wydawało się spokojną okolicą i po prawdzie, tego trochę Sheili brakowało. W Londynie człowiek ciągle oglądał się przez ramię, pilnując się, czy właśnie nie chciano go zaskoczyć. To nie oznaczało, że Dolina była całkowicie bezpiecznym miejscem, w którym można było zapomnieć o wojnie, człowiek jednak nie zmieniał się w paranoika.
- Z Demelzą się znamy! O Finley tylko słyszałam, dobrze móc cię poznać! - Nie była pewna, czy powinna wystawiać dłonie na powitanie, nie z powodu obecności którejkolwiek z dam, ale przez fakt, że zaczęła się powoli wycofywać z kontaktu fizycznego, przez ostatnie miesiące bardziej stawiając na dystansowe pozdrowienia. Może jednak dni spędzone z przyjaciółmi pozwolą jej nieco zapomnieć o tej skorupie którą tworzyła, rozluźnić się, cieszyć towarzystwem i nie rozmyślać o bardziej ponurych kwestiach.
Pojawienie się Neali znów przywołało na jej usta uśmiech, teraz jeszcze tylko była kwestia samych przygotowań. Rozkładając wszystkie produkty, przyjrzała się im uważnie, zaraz też stukając się w policzek w zamyśleniu.
- Mamy całkiem sporo rzeczy. Skoro zając będzie naszym daniem głównym, możemy go upiec w ziołach i wykorzystać do tego ziemniaki, zgodnie z sugestią twoją, Demi. Do tego sałatka z pieczonymi kasztanami. Mamy drożdże, możemy jednak nie używać ich do tortu, bo wtedy musielibyśmy zrobić nie tort a ciasto drożdżowe, ale zamiast tego możemy przygotować małe drożdżowe bułeczki z suszonymi śliwkami. Do tortu zaś użyć migdałów, a z żelatyny i mandarynek zrobić taką frużelinę do wypełnienia. Co wy na to? W takim razie moglibyśmy zamarynować zająca i go odstawić, bo pieczenie można zostawić na dzień przed, potem zająć się część z nas ciastem, cześć bułeczkami.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
- Wyśmienicie. - ucieszyłam się kiedy młody mężczyzna w drzwiach potwierdził, że tak i owszem w odpowiednim miejscu jestem. No i dobrze, że byłam, bo właśnie do niego szłam, czując lekkie podekscytowanie tym wszystkim, co dookoła się działo. Znaczy na co się zapowiadało. Ale ten weszłam więc do środka rozglądając się zrzuciłam z ramion płaszcz i znalazłam jakiś haczyk, na którym go zawiesiłam.
Przedstawiłam się krótko, imieniem tylko walcząc nadal z tym, że nazwisko mimowolnie samo z ust chciało się wziąć i wydostać na zewnątrz. Ale wolałam jednak mniej go mówić, w sensie, no nie sądziłam, że tu ktoś nie taki będzie, ale o przezorności własnych czynów i słów Brendan mnie przestrzegał nie raz, a ja mówić dużo mówiłam, czasem szybciej niż o skutkach zdążyło mi się pomyśleć.
- Dziękuję. - wypowiedziałam, wyrzucając nogą w tył i dygając skinąwszy lekko głową. Uśmiechnęłam się do Demelzy która się ze mną przywitała a kiedy kolejne słowa padły z jej ust przeszłam kilka kroków, żeby znaleźć się przed nią i wypowiedzieć słowa. - Młodość nie w liczbach ponoć się liczy, a stanie serca. Niezależnie od ilości wiosen, wiedz, że w moich oczach jesteś piękna. No… i z pewnością mądrzejsza. - dodałam po chwili w której widocznie się nad tym zastanawiałam.
- Zawsze. - potwierdziłam krótkim skinieniem głowy w odpowiedzi do słów Finley. - Tak jak ty nadal jak wróżka z krainy nimf żywcem wyjęta. - dodałam jeszcze, unosząc rękę, żeby palcem trącić kosmyk jej włosów.
- Ja bym chciała. Fartuch w sensie. - zwróciłam się do Castora, oglądając się na niego na krótką chwilę, żeby zaraz wrócić spojrzeniem do stołu po którym przesunęłam spojrzeniem i podejść do Sheili w kilku krokach, którą zgarnęłam w ramiona. - Tęskniłam jak zawsze. - szepnęłam jej do ucha, zaraz cofając się o kroków kilka. - Oh, hm. - odezwałam się, kiedy Demelza zabrała głos o tych zajęciach. - Ja skomplikowane bardziej mogę. Gotowałam bratu przez lat kilka, to coś zrobić umiem. Ale no wiedza jeszcze nie jest wielka. - wytłumaczyłam, splatając dłonie przed sobą. - Ale nic to przecież. - mówiłam dalej, uśmiechając się, przenosząc ciężar ciała z pięt na palce i z powrotem kilka razy. - Bo dziś też się czegoś nauczę, a to sprawia, że ekscytacja mnie zalewa. - podzieliłam się ze wszystkimi w kuchni.
- Zostań proszę. - zareagowałam, kiedy wróżka o wyjściu coś mówiła. - Gotowanie to nie tylko czynność, ale czasem pretekst, który zbliża wiesz? - zapytałam zerkając w kierunku Sheili. - Okazja będzie, żeby porozmawiać i trochę podumać. Jak na przykład… - zaczęłam zawiązując za plecami otrzymany fartuch. - Nie sądzisz, że to byłaby nawet ciekawa perspektywa tej fretki? No, nie licząc rzecz jasna karmienia myszami. - zastanowiłam się na głos opuszczając dłonie i wygładzający materiał z przodu na brzuchu.
Przedstawiłam się krótko, imieniem tylko walcząc nadal z tym, że nazwisko mimowolnie samo z ust chciało się wziąć i wydostać na zewnątrz. Ale wolałam jednak mniej go mówić, w sensie, no nie sądziłam, że tu ktoś nie taki będzie, ale o przezorności własnych czynów i słów Brendan mnie przestrzegał nie raz, a ja mówić dużo mówiłam, czasem szybciej niż o skutkach zdążyło mi się pomyśleć.
- Dziękuję. - wypowiedziałam, wyrzucając nogą w tył i dygając skinąwszy lekko głową. Uśmiechnęłam się do Demelzy która się ze mną przywitała a kiedy kolejne słowa padły z jej ust przeszłam kilka kroków, żeby znaleźć się przed nią i wypowiedzieć słowa. - Młodość nie w liczbach ponoć się liczy, a stanie serca. Niezależnie od ilości wiosen, wiedz, że w moich oczach jesteś piękna. No… i z pewnością mądrzejsza. - dodałam po chwili w której widocznie się nad tym zastanawiałam.
- Zawsze. - potwierdziłam krótkim skinieniem głowy w odpowiedzi do słów Finley. - Tak jak ty nadal jak wróżka z krainy nimf żywcem wyjęta. - dodałam jeszcze, unosząc rękę, żeby palcem trącić kosmyk jej włosów.
- Ja bym chciała. Fartuch w sensie. - zwróciłam się do Castora, oglądając się na niego na krótką chwilę, żeby zaraz wrócić spojrzeniem do stołu po którym przesunęłam spojrzeniem i podejść do Sheili w kilku krokach, którą zgarnęłam w ramiona. - Tęskniłam jak zawsze. - szepnęłam jej do ucha, zaraz cofając się o kroków kilka. - Oh, hm. - odezwałam się, kiedy Demelza zabrała głos o tych zajęciach. - Ja skomplikowane bardziej mogę. Gotowałam bratu przez lat kilka, to coś zrobić umiem. Ale no wiedza jeszcze nie jest wielka. - wytłumaczyłam, splatając dłonie przed sobą. - Ale nic to przecież. - mówiłam dalej, uśmiechając się, przenosząc ciężar ciała z pięt na palce i z powrotem kilka razy. - Bo dziś też się czegoś nauczę, a to sprawia, że ekscytacja mnie zalewa. - podzieliłam się ze wszystkimi w kuchni.
- Zostań proszę. - zareagowałam, kiedy wróżka o wyjściu coś mówiła. - Gotowanie to nie tylko czynność, ale czasem pretekst, który zbliża wiesz? - zapytałam zerkając w kierunku Sheili. - Okazja będzie, żeby porozmawiać i trochę podumać. Jak na przykład… - zaczęłam zawiązując za plecami otrzymany fartuch. - Nie sądzisz, że to byłaby nawet ciekawa perspektywa tej fretki? No, nie licząc rzecz jasna karmienia myszami. - zastanowiłam się na głos opuszczając dłonie i wygładzający materiał z przodu na brzuchu.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 1 z 2 • 1, 2
Kuchnia
Szybka odpowiedź