Wydarzenia


Ekipa forum
Leśna droga
AutorWiadomość
Leśna droga [odnośnik]28.02.21 23:30
First topic message reminder :

Leśna droga

Tam gdzie kończy się asfalt, a zaczyna las. To tutaj udają się wszyscy mieszkańcy Doliny Godryka, gdy na drzewach żółknieją liście. Las, do którego prowadzi droga jest zawsze bardzo oblegany przez czarodziejów trudzących się w zbieractwie i łowiectwie. Miejsce to kryje wiele niezwykłych gatunków roślin, jest też domem dla wielu dziko żyjących zwierząt. Czarodzieje mieszkający na skraju tego lasu z niepocieszeniem patrzą jak kolejne tłumy ludzi wędruje przez ich las. Mieszkańcy centralnej części Doliny Godryka nazywają tych ze skraju lasu odludkami i często przestrzegają przyjezdnych przed ich nieprzewidywalnymi zachowaniami.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Leśna droga - Page 8 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Leśna droga [odnośnik]21.02.23 19:42
Jeszcze chwilę.
Wiedział, że nie miał już wiele czasu. Wbrew temu, co mówił Rosier, wbrew jego groźbom i obietnicom, czuł – wraz z każdym poszarpanym oddechem coraz silniej – że te, które jeszcze mu pozostały, mógłby policzyć na palcach jednej ręki. Jego świat składał się z bólu, z nieprzerwanego cierpienia, z rdzawego zapachu krwi i z kotłującego się we wnętrznościach strachu, ale przecież nie musiał wytrzymać już długo; jeszcze parę sekund, i kłębiąca się na krawędziach pola widzenia czerń pożre go całego, a ciężka od zawrotów głowa opadnie w dół, on sam się osunie, w sen, w nicość; już teraz przestał zresztą walczyć, zawisając bezwładnie na ramionach, przytrzymywany w pionie wyłącznie przez czarne, utkane z cienia macki.
Następne pytania, miasto, Justine Tonks, kim jest reszta? Podniósł na Śmierciożercę mętny wzrok, ledwie już dostrzegając go przed sobą, nie będąc w stanie skupić spojrzenia w jednym punkcie; czy gdyby teraz zaczął mówić, oszczędziłby go? Czy miał wciąż szansę – przeżyć, dotrwać do wieczora, zobaczyć raz jeszcze Hannah? Oddech mu przyspieszył, krótkotrwała, zrodzona z desperacji nadzieja rozpaliła się w jego wnętrznościach i zgasła, nie; patrzył mu już przecież w oczy i nie widział tam nic poza okrucieństwem. To, czy coś powie, nigdy nie miało znaczenia – jego los został przesądzony już w chwili, kiedy czarnoksiężnik zmaterializował się na zakurzonej drodze, wtedy jeszcze po prostu tego nie wiedział. Dlaczego – dlaczego nie posłuchał Teda?
Jeszcze chwila.
Mógł milczeć jeszcze przez moment, musiał – nawet jeśli każde uderzenie obijającego się o klatkę piersiową serca wydawało się odliczać nie sekundy, a długie godziny; paradoksalnie – bo kiedy w końcu dostrzegł skierowaną w swoją stronę różdżkę, poczuł, że oddałby wszystko za jeszcze parę chwil. Za to, żeby ostatni raz usłyszeć śmiech Amelii, pożartować z Lydią, przeprosić Teda za to, że zachował się jak idiota, pocałować Hannah; wsiąść na miotłę, odbić się stopami od ziemi i lecieć, lecieć w górę, aż oślepi go światło słońca, aż wszystko na dole zmaleje do niewyraźnych, niemożliwych do rozróżnienia plam brązu i zieleni. Może on też by wtedy zniknął – on, i ta droga, i Rosier, krew wsiąkająca w ziemię, ból rozlewający się po ciele..?
Nie zamknął oczu, gdy zamiast słonecznych promieni oślepił go blask zaklęcia – plama czerwieni i fioletu, w połowie drogi kształtująca się w szerokie ostrze, którego nie był w stanie uniknąć, powstrzymać, nim bez trudu przebiło się przez materiał koszuli, skórę, mięśnie. Zacisnął zęby, przygotowany na kolejną falę bólu – ale tym razem nie poczuł nic, oprócz zalewającego go gorąca, a później zimna, przenikliwego, okropnego, promieniującego gdzieś ze środka. Nie!, czy to on krzyknął? Zostaw mnie!, głos brzmiał tak, jakby należał do Rosiera, ale przecież to nie miało sensu – musiał majaczyć, słuch płatał mu figle, zresztą – być może głoski zniekształciło echo, rozlegały się przecież gdzieś daleko, nie obok niego, a setki mil dalej. Powieki mu opadły, ciężkie jak ołów, natychmiast sklejając się ze sobą, połączone lepką, sączącą się z twarzy krwią. Nie widział wewnętrznych zmagań Śmierciożercy, nie wychwycił momentu, w którym zniknął, zagłębiając się coraz mocniej i mocniej w pustkę; spadając – jak wtedy, w starym Azkabanie. Czy jego również miał spotkać taki los, jak tamte dusze? Czy gdy skończy mu się czas, zwyczajnie zgaśnie – przestanie istnieć, rozpraszając się w świetle dnia?
Wydawało mu się to jakieś niesprawiedliwe – ale nie zdążył się o tym przekonać, przytrzymujące go macki rozproszyły się, znikając razem z ich twórcą, a on upadł bezwładnie na ziemię, nie czując już nic, nie bojąc się już niczego.

| dziękuję :pwease: :pwease: :pwease:
i zt, odpływam w niebyt...

obrażenia Billa (-69/330):

- 80 - rana cięta I stopnia - skóra zdarta z lewej części twarzy przy pomocy zaklęcia corio (rozległa, głęboka rana otwarta, z której sączy się obfity krwotok);
- 110 - rana cięta II stopnia - głęboka, rozległa rana brzucha po zaklęciu vulnerario, z której sączy się obfity krwotok, rana musi być szyta;
- 84 - rana tłuczona I stopnia - kości lewej dłoni wyłamane ze stawu łączącego, pęknięte;
- po zaklęciu costacrescio - krwotok wywołany przebiciem klatki piersiowej przez rozrośnięte żebra, aktualnie 22 + 18 = 40; krwotok odbiera 4k8 punktów życia co turę, po zatamowaniu 2k8, przerwanie jest możliwe dopiero po usunięciu kości;
- 85 - psychiczne, w tym rana I stopnia po crucio

[bylobrzydkobedzieladnie]




I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?



Ostatnio zmieniony przez William Moore dnia 23.05.23 19:29, w całości zmieniany 1 raz
William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Leśna droga [odnośnik]23.02.23 0:02
Choć w samej Dolinie bywała często, a teraz jeszcze częściej ze względu na Celine, tak Lecznicę odwiedzała sporadycznie. Wiele razy odsyłała tu tych, którzy wymagali nieco dłuższej opieki, sama brała udział w transportowaniu tu niektórych rannych i chorych chcąc osobiście ich doglądnąć, a i jeśli w Somerset działo się coś poważniejszego, choćby wydarzenia ze stycznia, to starała się swoich przyjaciół po fachu, nieco odciążyć. Wracała właśnie stamtąd do Doliny z Henrym i Jude. Ojcem i córką. U żony Henrego doszło do niedodmy na wskutek nieleczonego i przewlekłego zapalenia oskrzeli, które ciągło się jeszcze od zimy. W tym stanie zabieg był jedynym rozwiązaniem, więc za namową blondynki, w końcu kobieta zdecydowała się na leczenie. Biorąc pod uwagę, że wszystko się powiodło i ona niedługo wróci do domu. Nagle ich rozmowa jednak zamarła, a cała trójka zatrzymała się w miejscu. - Co... - Ona, jak i mężczyzna obok od razu sięgając po swoje różdżki. Na ścieżce przed nimi leżało ciało. Oboje rozglądali się wzdłuż linii drzew szukając jakiegokolwiek zagrożenia, ale to najwidoczniej już zniknęło. - Nikogo nie ma. - Teraz. Plugawa magia wciąż jednak zdawała się wisieć w powietrzu, a najlepszym dowodem na to, że nic dobrego nie miało tu miejsca było ciało przed nimi. Nikogo prócz nich jednak tu nie było, idąc tu też niczego nie słyszeli. Zrzuciła torbę z ramienia i z wciąż zaciśniętą w dłoni różdżką podeszła bliżej, z każdym stawianym krokiem czując coraz mocniej bijące serce. To co przed sobą zobaczyła było nie do opisania.
Natychmiast uklękła obok pierwsze co sprawdzając to tętno mężczyzny, gdyż przez to co się działo na jego klatce piersiowej nie mogła nawet jasno stwierdzić czy ta się faktycznie porusza. Stojąc dalej nie dostrzegła czym było coś wbite w jego klatką piersiową. Z bliska jednak widziała wszystko... - Na miłość Merlina. Żyje? - Zapytał towarzyszący jej brunet, na co skinęła głową, bo choć mężczyzna leżący na ziemi był nieprzytomny, oddech miał płytki, a tętno słabo wyczuwalne, to wciąż trzymał się życia. Wciąż walczył.
Wstała i zdeterminowana podeszła do młodej dziewczyny, która niepewnie stała kilka metrów dalej, jakby bojąc się podejść bliżej.- Jen, wróć do lecznicy. - Zwróciła się w stronę nastolatki łapiąc ją za ramiona, tym samym zasłaniając jej widok, aby patrzyła tylko na nią. - Biegnij po pomoc, rozumiesz? Jak najszybciej potrafisz. Wróćcie z noszami. Powiedz, że jest bardzo źle i że potrzebuję zabrać go stąd natychmiast. - Dziewczyna gorliwie pokiwała głową, po czym odwracając się napięcie i rzuciła się w bieg po leśnej ścieżce w kierunku, z którego niedawno wracali.
Sama nie czekając ani sekundy dłużej uklękła ponownie przy rannym próbując się odnaleźć w tym co widziała przed sobą, a była ta głównie czerwień. Krew była wszędzie. Na jego twarzy, ubraniach, na ziemi. Zawahała się na moment nie będąc pewną za co powinna zabrać się najpierw. - Torba. Mam tam gazy i bandaże. - Zwróciła się do stojącego nad nią Henrego. Pierwsze co musiała zrobić to opanować krwotok. Bandaże i gazy będą niewystarczające, ale krwawiących ran było więcej niż jedna, a nie była fizycznie w stanie zająć się nimi na raz. Z klatki piersiowej zjechała wzrokiem niżej zauważając plamę krwi u dołu koszuli i to jak ta ściekając po bokach mężczyzny trafiała na ziemię, która zaczęła nią przesiąkać. Podwinęła materiał do góry przeklinając w duchu. Rana była głęboka i rozległa. Wciąż krwawiła, a to zdawało się jej być aktualnie największym problemem. - Fosilio. - Skierowała w jej stronę różdżkę wypowiadając inkarnację i sprawiając, że krwotok ustał. Rana wciąż była otwarta i wymagała natychmiastowego leczenia, ale zanim miała do tego dojść musiała wpierw zająć się innymi ranami. Nic mu nie pomoże jeśli się wykrwawi.
W międzyczasie Henry wrócił do niej z torbą wyjmując z niej gazy i bandaże, o które prosiła. Niepewnie uklęknął naprzeciwko niej nie wiedząc co ze sobą zrobić. - Tutaj. Uciskaj. - Wzięła dłonie Henrego w swoje kładąc je w odpowiedniej pozycji na lewej części twarzy nieprzytomnego mężczyzny, aby choć częściowo zatamować sączącą się z rany krew. Henry zacisnął zęby niechętnie zerkając na rozbite ciało przed sobą.- Czy on... - Nie dokończył, a ona nie odpowiedziała. Był nieprzytomny, stracił dużo krwi, a na dodatek to co działo się na jego piersi... Nigdy czegoś takiego nie widziała. Materiał koszuli był w tym miejscu rozerwany, a skóra przebita przez jego własne żebra. One też nie wyglądały normalnie. Były dużo większe niż powinny, tak jakby wyrosła na nich narośl, ale niczym nieróżniąca się od zwykłej kości. Pracowała na oddziale pozaklęciowym, ale nawet tam nie miała do czynienia z czymś takim. Nie wyobrażała sobie jaki musiało przynieść mu to ból. To nie była próba morderstwa, czy nawet tortura. To było bestialstwo. Żaden człowiek nie mógłby zrobić czegoś takiego drugiemu.
- Fosilio. - Rzuciła kolejny raz zaklęcie tamujące krwotok, tym razem różdżkę wskazując na otwartą przez żebra ranę na piersi mężczyzny. Krwawienie z niej było równie obfite jak to z brzucha, ale to nie miało tak łatwo ustać. - Curatio vulnera maxima. - Rzuciła kolejną inkarnację obserwując jak skóra wokół rany nieco się zasklepia powstrzymując część krwotoku. Tak długo jednak jak pozostawało ono otwarte krwawienie miało się nie skończyć. - Musimy go stąd zabrać. Tu mogę mu pomóc tylko doraźnie. - Będzie musiała pozbyć się wystających kości. Tylko wtedy będzie w stanie zaleczyć ranę. Nie miała tu jednak na to sprzętu, ani warunków. Wytrzymaj jeszcze chwilę.

| różdżka, runa kojącego szeptu (+13 do rzutów k100 na zaklęcia lecznicze)

Według opisu zaklęcia zaleczam ranę po Costacrescio wyłącznie zmniejszając krwawienie (krwotok odbiera aktualnie 2k8 co turę). Nie leczę zaklęciem żadnych obrażeń.
PŻ: -81/330 (w tym krwotok: 40+12=52)


You can't choose what stays
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t9187-yvette-baudelaire#278366 https://www.morsmordre.net/t9245-antares#281195 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f350-walia-llyn-trawsfynydd-syrenia-laguna https://www.morsmordre.net/t9249-skrytka-bankowa-nr-2149 https://www.morsmordre.net/t9254-yvette-baudelaire#281466
Re: Leśna droga [odnośnik]25.02.23 1:57
Z niepokojem patrzyła jak z pomiędzy wystających kości wciąż sączy się krew. Nie było jej tyle co przed rzuconymi przez nią zaklęciami, ale każda uroniona kropla coraz mniej dzieliła mężczyznę od wykrwawienia się. Był jednak silny. Wytrzymał tak wiele i wciąż walczył o swoje własne życie. Jedyne co mogła zrobić to go w tej walce wspomóc. - Nie powinniśmy go ocucić? - Zapytał Henry, który podążając jej instrukcją wciąż przyciskał gazy do rany zatrzymując tym samym krwawienie. - Lepiej dla niego, że jest nieprzytomny. - Ciężko było stwierdzić dlaczego stracił przytomność - na wskutek bólu, czy utraconej krwi. Bez względu na odpowiedź liczyło się to, że nie czuł teraz nic. - Zabierz dłonie. - Gdy tak właśnie zrobił, odsłaniając pokaleczoną, zakrwawioną twarz skierowała różdżkę w kierunku rany. - Fosilio. - Teraz mogła już tylko martwić o utratę krwi z rany na piersi.
- Weź czyste bandaże i przyłóż je tak samo jak wcześniej w miejscu krwawienia. - Ponownie nakierowała dłonie Henrego kładąc je przy odsłoniętych żebrach. Przez nie nie był w stanie skutecznie uciskać na ranę, ale lepsze to niż nic. - Bardzo dobrze. - Radził sobie świetnie. Zobaczenie czegoś takiego musiało być szokujące, a co dopiero zostanie wciągniętym w czynną pomoc.
Przemieściła się nieco niżej, aby znów mieć jak najlepszy dostęp do rany na brzuchu. - Nie możesz... - Zaczął Henry patrząc to na wystające kości, to na nią. - Tu nic z tym nie zrobię, ale zajmę się raną na brzuchu. - I ona ją niepokoiła. Cięcie było na pewno bolesne, ale czyste. Jego umiejscowienie również było fortunne. - Purus. - Wskazując różdżką na brzuch wypowiedziała inkarnację w pierwszej kolejności decydując się na oczyszczenie rany. Odetchnęła głęboko marszcząc brwi w skupieniu wiedząc, że nie może sobie pozwolić na ominięcie czegokolwiek. - Curatio vulnera horribilis. - Kolejne zaklęcie wybrzmiało z jej ust. Skoncentrowała swą magię na tkankach chcąc najskuteczniej spoić ranę. Pracowała starannie, czując wiszące nad nimi widmo braku czasu, ale zdając sobie bardzo dobrze sprawę po tylu latach pracy, że niektórych rzeczy nie dało się przyspieszyć. Zaklęcie udało się, ale tak jak przewidywała, rana była na tyle obszerna, że nie było w stanie całkowicie jej zamknąć. Na razie musiało to jednak wystarczyć. Zacisnęła mocniej różdżkę w dłoni chcąc przejść dalej, ale nie miała już ku temu okazji.- Są. - Uniosła głowę zerkając na Henrego, który patrzył jej za ramię. Odwróciła się zauważając w oddali Jen oraz towarzyszącego jej mężczyznę w kilcie. Był młody. Zapewne zaledwie kilka lat starszy od towarzyszącej jej dziewczyny. Z tego co pamiętała był zaledwie na pierwszym roku kursu, gdy wojna na dobre ogarnęła Anglię. Nie odezwał się nic wzrokiem starając się wyłącznie ogarnąć sytuację. Ułożył nosze na ziemi nerwowo przegryzając wnętrze policzka, po czym przykucnął przy głowie leżącego mężczyzny przyglądając mu się przez dłuższą chwilę. Yvette w tym czasie ułożyła obie jego dłonie na brzuchu, tą lewą ze szczególną starannością. Zajmie się nią dopiero jak uda im się ustabilizować jego stan. - Pierś? - Zapytał młody uzdrowiciel pozycjonując głowę ich "pacjenta". - Nie mogę powstrzymać krwawienia. Pomożesz nam go przenieść? - Pytanie skierowała do stojącego obok córki Henrego, który od razu przytaknął. - Ostrożnie. - Wraz z jej pomocą oboje przenieśli mężczyznę na nosze upewniając się, że znajduję się on na nich w bezpiecznej pozycji. Zarzuciła torbę na ramię zauważając na ziemi drewnianą różdżkę, którą podniosła i schowała do kieszeni wybrudzonej sukienki, po czym ruszyła przyspieszonym krokiem za mężczyznami już zmierzającymi w stronę lecznicy.

PŻ: -26/330 [w tym krwotok: 52+12=64; rana cięta II stopnia: 110 - 67 (15+26x2) = 43]

przechodzimy do lecznicy


You can't choose what stays
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t9187-yvette-baudelaire#278366 https://www.morsmordre.net/t9245-antares#281195 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f350-walia-llyn-trawsfynydd-syrenia-laguna https://www.morsmordre.net/t9249-skrytka-bankowa-nr-2149 https://www.morsmordre.net/t9254-yvette-baudelaire#281466
Re: Leśna droga [odnośnik]21.08.23 18:34
7.08

Nie wyspał się, ale nie pamiętał kiedy ostatnio się wyspał. Liczył chyba, że jeśli rzuci się w wir pracy, to zmęczy się tak bardzo, że zaśnie spokojnie - bez snów, bez koszmarów. Tak, jakby życie toczyło się dalej, bo wszyscy doradzali mu, że powinno toczyć się dalej.
Tyle, że sny nie kłamały.
Czasem śniła mu się wśród wszystkich niebezpieczeństw i tragedii, o których starał się nie myśleć za dnia. Zupełnie sama i zagubiona w Londynie, stojąc na drodze zielonego promienia, w miejscu, w którym umarł Bertie. Wśród burzy w Oazie - wciąż nie mógł zapomnieć o tym, jak piorun na jego oczach uderzył Lucindę, ale w snach to jej młodsza kuzynka zajmowała jej miejsce. Na miejscu lorda Archibalda, z nienawistnymi i pustymi oczyma, przeklęta okrutnie przez Morganę, albo porwana, albo w ogrodzie krwistych róż, albo…
…budził się wtedy z mdlącymi wyrzutami sumienia i dojmującym poczuciem bezsilności. Czy powinien wtedy rzucić wszystko i gnać na statek do Francji? Nie zrobił tego, nie wiedział gdzie jej szukać, z niedowierzaniem rzucił Hexa Revelio na pożegnalny list, ale przecież istniały klątwy, które wymykały się albo jego umiejętnościom albo logice. Może powinien przetrząsnąć całą Anglię, ale pozostał rozdarty między niepokojem i pracą i Zakonem (tak, jak w pierwszych miesiącach małżeństwa, gdy nie spędzał w domu tyle czasu ile by chciał, udając, że nie dostrzega lęku w jej oczach gdy wracał późno, zboczywszy gdzieś po drodze aby pomóc Zakonnikom reagować na piętrzące się w kraju kryzysy), a teraz było już za późno aby złapać jakiś trop i pozostały mu tylko koszmary. Wzbudzały w nim huśtawkę nastrojów, o które siebie nie podejrzewał. Dopóki nie poznał wojennej rzeczywistości i nie zobaczył prawdziwie złych ludzi, nie czuł nigdy prawdziwego gniewu, ślepej wściekłości. Czuł ją wobec Rycerzy Walpurgii, okrutnego Ministra, czarnoksiężników, ale nawet wtedy nie był w stanie złościć się na ludzi prawdziwie mu bliskich. Nie miał zresztą do tego powodu, w całym jego krótkim życiu nikt nie wyrządził mu prawdziwej przykrości.
Po koszmarach przypominał sobie jednak, jak niebezpiecznym miejscem jest Anglia - i Francja (bo wierzył, że to tam pojechała Bella) pewnie też - dla samotnej kobiety i najpierw ogarniał go lęk, a potem złość tak intensywna, że się o nią nie podejrzewał. Czasem gniewał się na nią - co ona sobie wyobrażała?, a czasem na siebie - jak mógł ją stracić? - ale potem złość mijała i przeważnie był po prostu smutny.
Były też inne sny. Sny, w których raz jeszcze widział ją w zimowym ogrodzie, piękną i uśmiechniętą, w białej sukni. Sny, w których byli szczęśliwi. Wspomnienia, które zdołali zbudować splatały się w nich z marzeniami o podróżach i domu i rodzinie i pokoju.
Te sny były jeszcze gorsze niż koszmary, bo po przebudzeniu musiał sobie przypominać, że Belli nie ma obok i rozpoczynał kolejny dzień ze smutnym rozczarowaniem, skonfliktowany i zagubiony. Miał przecież zapomnieć, miał nie myśleć - dlaczego mu się nie udawało?
Znajdzie sobie więcej obowiązków, więcej zajęć, więcej towarzystwa. Najgorzej czuł się wieczorami w pustym łóżku, czasem zmieniał się w szczura tylko po to żeby móc popiszczeć trochę z Pimpusiem (ale nie pomagało, inne szczury nie znają konceptu złamanego serca) - i wtedy może się uda. Jeśli nie zapomnieć, to chociaż żyć dalej.
Z okazji Festiwalu Lata, w Dolinie pojawiło się kilkoro nowych straganów obwoźnych handlarzy. Dzień targowy był gwarny, a choć nie widział na nim znajomych twarzy, to mógł się łudzić, że to jakieś towarzystwo. Przygnały go tu obowiązki, albo zmyślone obowiązki. Ostatnio ciężko było o surowce potrzebne do nakładania zabezpieczeń, a znajomy znajomego znajomego znał kogoś, kto miał tutaj przywieźć kwarc i labradoryt i to w przystępnej cenie. Kupi je, kiedyś na pewno się przydadzą, Billy planował nałożyć więcej zabezpieczeń na Oazę (Oaza, był w Oazie, gdy Bella zniknęła - zamrugał, skupił wzrok gdzieś indziej) i w ogóle…
Rozglądał się w poszukiwaniu handlarza szlachetnymi kamieniami, ale nie nazbyt nachalnie, bo podobno handlarze wyczuwają desperację - i wtedy zobaczył w oddali jej jasne loki.
Westchnął w duchu, bo to już się zdarzało, zwłaszcza na początku. Ilekroć widział jakąś odwróconą tyłem blondynkę, zwłaszcza z daleka, tylekroć łudził się, że to ona. Że zdoła ją dogonić i pociągnąć za ramię, a ona się odwróci i uśmiechnie. Kilka razy nawet tak zrobił, a nieznajome blondynki spoglądały wtedy na niego albo z przestrachem albo jak na idiotę.
Odwrócił wzrok i ruszył dalej, nie będzie patrzył w jej stronę.
Po całej sekundzie znów zerknął w jej stronę - a wtedy była już odwrócona profilem, znajomym profilem o niewielkim, lekko zadartym nosku i pełnych ustach i szlachetnych (bo godnych szlachcianki) kościach policzkowych.
Zatrzymał się tak raptownie, że ktoś potrącił go od tyłu. Usłyszał jakieś inwektywy o nie-blokowaniu wąskiego przejścia, ale słowa dotarły do niego jak przez mgłę.
Zamrugał znowu i przytknął palce do oczu, tłumacząc sobie, że jest bardzo, bardzo, bardzo niewyspany.
Otworzył oczy, licząc, że znajomy profil zmieni się teraz w inną twarz, o dłuższym nosie i innym podbródku, okoloną innym odcieniem blondu - ale Isabella, jego Isabella, już-nie-jego Isabella, nadal uparcie tańczyła mu przed oczyma. W dodatku teraz była uśmiechnięta, co zakłuło go jakoś nieprzyjemnie. Nie wiedział do kogo się uśmiechała, a racjonalne wyjaśnienie, że pewnie do innego handlarza jakoś mu umknęło w nagłej fali przykrości i zazdrości.
Przyśpieszył kroku, próbując iść dalej, w jej stronę, ale nie wiedział jak wyminąć kolejkę do stoiska z domowym bimbrem (spróbował i ktoś gniewnie na niego syknął), a Isabella nagle się odwróciła, jakby chciała odejść.
O, nie, nie, nie.
Był zbyt blisko, żeby…
…żeby tak po prostu się poddać.
I zbyt daleko, by ją zawołać (chyba zresztą trochę się bał, że wtedy odejdzie stąd jeszcze prędzej).
Rozejrzał się jak błędny i dostrzegł zaułek ze śmietnikami. Mógł schylić się pod jednym ze stoisk i tam przebiec, co od razu zrobił, wykorzystując zbiegowisko. Skulił się za śmietnikiem, upewniając się, że nikt na niego nie patrzy i po chwili gnał już na drugi kraniec placu w szczurzej postaci, zwinnie wymijając cudze nogi.
Dopiero gdy był już niecały metr od spódnicy Belli, uświadomił sobie, że nie ma dalszego planu.
Nie przemieni się przecież tutaj z powrotem, nie na oczach wszystkich.
Będzie musiał biec za nią, ale nie w jakiś dziwny, nieprzyzwoity sposób, tylko… w taki normalny, zatroskany sposób.
Zresztą, nie musiał sobie znajdować powodów, wciąż był jej mężem - pomyślał ze złością.
Skręciła w leśną ścieżkę, więc pobiegł dalej, prędzej, by ją wyprzedzić - i biegł dopóki nie znalazł większych krzaków. Miał więcej szczęścia niż rozumu, że nikogo innego tu nie było, bo nawet się nie rozglądał. Przemienił się znowu, zakręciło mu się w głowie, bo może i był diabelnie zdolnym animagiem, ale istniały jakieś logiczne limity prędkości i częstości przemian i robienie tego co pięć minut nie było dobrym pomysłem. Zwłaszcza po szaleńczym sprincie.
Wziął głęboki wdech i wyszedł zza krzaków, wygładzając z lekkim wstydem marynarkę i koszulę (odkąd był sam, stracił jakoś zapał do prasowania). Co prawda to wcale nie poprawiło wyglądu jego koszuli, ale to i tak było jego najmniejszym problemem, bo z nerwów zapomniał o przewróconej gałęzi, którą wymijał przed chwilą jako szczur.
Potknął się i poleciał jak długi, prosto na żwir, prosto na drogę nieświadomej niczego chyba-Belli, prosto pod jej nogi. Zabolały go kolana, mocno, ale poczuje to dopiero gdy minie fala adrenaliny.
Podniósł najpierw głowę i jeden rzut oka - ludzkich oczu - wystarczył, by przekonał się, że to nie chyba-Bella tylko naprawdę-Bella.
Zaniemówił, ale prędko przypomniał sobie, że powinien powiedzieć… coś… coś inteligentnego i w żadnym wypadku nie sugerującego, że gnał za nią przez kilkadziesiąt (kilkaset?) metrów w postaci szczura (czyli powinien zdradzić zaskoczenie) i brzmiącego godnie (czyli nie powinien zdradzić, że miał złamane serce?), zwłaszcza z pozycji półleżącej.
-Oooo, cześć! - wypalił pierwsze, co przyszło mu do głowy.


intellectual, journalist
little spy

Steffen Cattermole
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7358-steffen-cattermole https://www.morsmordre.net/t7438-szczury-nie-potrzebuja-sow#203253 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f127-dolina-godryka-szczurza-jama https://www.morsmordre.net/t7471-skrytka-bankowa-nr-1777#204954 https://www.morsmordre.net/t7439-steffen-cattermole?highlight=steffen
Re: Leśna droga [odnośnik]21.08.23 18:56
Nigdy jeszcze nie byłam tak bardzo sama. I tak bardzo przerażona. Nim to się stało, trzynaście nocy koszmary spijały łzy z moich rzęs. Niewidzialne płomyki owijały się wokół mnie, młodej żony, wyrywając beztroską duszę z bezpiecznej jamy. Mówiły gnaj, mówiły znajdź, mówiły płoń. W środku czułam, że gdzieś daleko stąd jest ogień, który nie zgasł. Serce, które nie umarło. Oczy, które wciąż patrzyły. Byłam smutna, byłam zła, byłam wściekła i beznadziejnie udręczona. To okazało się trudniejsze od ucieczki z domu i porzucenia różanego pierścienia. Bałam się jeszcze bardziej. Pozwalałam, by te gorzkie deszcze gasiły mój uśmiech, choć przecież tak nie powinno być. Rozpłynął się wreszcie uporządkowany świat, popękało kochane gniazdo miłego męża. A przecież pewna byłam, że teraz już zawsze będzie dobrze! Przecież dbaliśmy o siebie, przecież tu nie mogły nas sięgnąć wstrętne ramiona mroków. Wypatrywałam słońca, żarliwych promieni, wiosennych kwiatów. Widziałam tylko cienie, ponure niebo i wciąż zachodzące słońce, po którym nie nadchodziła ta dobra wieść. Czekanie spopielało moją duszę. Umiałam promienieć, kiedy w środku zatruwała mnie melancholia, umiałam zachwycać się, gdy za kurtyną pogodnych oczu czaiła się pustka. Łatwo zdejmowałam i zakładałam maski. Czy nie tego uczono mnie przez całe życie?
Où es-tu Alexander?
Nie potrafiłam tkwić spokojnie w jednym miejscu, tak po prostu zaciągać się ziołowym zapachem gorącego wywaru, nie umiałam zapanować nad emocjami nawet podczas leczenia biednych, skrzywdzonych okrutną wojną ludzi. Nie umiałam być dobrą żoną, być radością i nadzieją, której Steffen potrzebował i na którą zasługiwał. A przecież obiecałam! Tysiące myśli jak deszcz napastliwych iskier łaskotało mnie pod spojrzeniem coraz bardziej bledszym, wilgotnym, niepoprawnym. Ależ to niedobre! Ależ to rozczarowujące! Dlaczego nic nie mogłam zrobić? Uczucie utraty szczerzyło kły, powstawały niewidzialne zadrapania, których nie dało się uleczyć. Tamte dni były mgliste, bolesne. Nie lubiłam do nich wracać. Tamte dni pchały mnie coraz bardziej i bardziej w stronę odważnych (a może głupich?) czynów, na które wcale nie byłam gotowa. Nigdy nie powinnam była odejść. A już na pewno nie sama! Zawsze ktoś przecież był obok, a ja nie zostałam stworzona do samotnych tułaczek po obcych światach i obcych twarzach. W głębi duszy, paliła mnie wciąż ta jedna, ciepła myśl. Że mi się uda, że będę umiała odtworzyć jego drogę, że znajdę odpowiedni ślad, że odkryję pożar, który wygnał go gdzieś daleko. Przecież musiałam coś zrobić! Co jednak mogłam? W więzieniu wojny, w wieczorach bez wieści i ponad sowami bez listów byłam jak usychająca roślina. Jakby ktoś wyrwał ze mnie cząstkę i wyrzucił ją gdzieś w nieznane. Wciąż ją czułam, ale nie potrafiłam znaleźć i umieścić w bezpiecznej przystani. Gdziekolwiek trafił, jakkolwiek się czuł, nie mógł tak po prostu odejść i o nas zapomnieć. Byłam tego pewna! Aż wreszcie przestałam krzątać się nerwowo po kątach, przestałam psuć wywary i przestałam skazywać Steffena na taką mnie. Tak zwiędłą, tak zasmuconą i nieodpowiednią, nie tą, którą pokochał. Któregoś dnia, nim wiosenny świt, rozświetlił migocząco jabłonki, wydostałam się ze szczurzego domostwa, ledwie drobnym liścikiem znacząc swe intencje. To miało być tylko kilka wschodów i zachodów, ledwie krótka przeprawa. Jakże naiwnie, jakże głęboko wierzyłam, że właśnie tak będzie. Dotrzeć miałam do kilku miejsc, które przychodziły mi na myśl. Zamierzałam sprawdzić, posłuchać serca, które tak dobrze znało drogę, jaką sobie wyznaczył. O czym myślał? Za czym gonił? Wierzyłam w pomyślność absurdalnej misji, że wydostanę się z krain zatrutych wojenną grozą i odnajdę mój żar. Chciałam tylko upewnić się, że on gdzieś tam jest i że nic złego się nie przytrafiło. Nie musiał wracać. Wyobrażałam sobie, jakże podły i niewybaczający ciężar nosił na swoich barkach każdego dnia. Tak młody, odważny, wspaniały! Mój bohater. Jeden z moich dwóch bohaterów. Tylko ta droga, tylko ta gorączkowa próba mogłaby uchronić mnie przed krzywdą wobec tego drugiego. Steffenie, mój słodki, mój miły. Mój książę. Wrócę, obiecuję. Przysięgałam przy różanym krzaczku, w tym samym ogrodzie, gdzie ślubowałam trwać, kochać i opiekować się na wieki i bez względu na wszystko. Przysięgi nigdy mnie nie opuściły, ale jeżeli miałam wypełniać je dalej, musiałam spróbować. Upewnić się, znaleźć odpowiedzi, wysłuchać napastliwych, żarzących się błagań i iść za ich drogowskazem.

***
W środku gwarnego targowiska zatrzymałam się zachwycona zapachem pięknych peonii. Tych samych peonii, które towarzyszyły mi w dniu ślubu. Utuliłam przy sercu śliczny bukiet, pocieszając się nim jak upragnionym skarbem. To była woń Doliny. Przyjemne słońce zaczepiało rumiane policzki i rzucało wyzwanie przerażonym oczom. Z ogromnym przejęciem stawiałam każdy krok, znów się tak bojąc i jednocześnie w myśli składając tysiące dobrych i złych scenariuszy. Byłam tak bardzo zmęczona. Z ulgą przywitałam bramy bezpieczne i znajome, budowane z cegieł czułych wspomnień i nieskończonych uśmiechów. Ja powracałam malowana bladymi kolorami, bez bagażu pomyślności, bez najmniejszej kojącej wiadomości. W sieci okrzyków i pośpiechów, między wciąż tak ubogimi straganami znikałam, zbyt mała i dziwnie cicha, lecz przede wszystkim spłoszona. Co czekało mnie tam, między znajomymi domkami? Co czekało tam, w naszej chatce? Wciąż naszej? Składałam uśmiechy nieznajomym, omijałam stoiska i tak bardzo marzyłam o tym, by wreszcie pchnąć skrzypiącą mała furtkę, minąć grządkę tak podobną do tej w Kurniku i potem popatrzeć w brązowe jak leśne, nieskończone pnie drzew oczy mojego Steffena. Czy wciąż mojego?
Tak właściwie – sama siebie pchałam, samą siebie wołałam o odwagę i prędkie kroki. A jednak zatrzymywałam się wciąż, jakbym zatraciła nadzieję, że mam dokąd wracać. Skubnęłam rąbek bladej, różowej sukienki i opuściłam na chwilę głowę. To tylko kilka uliczek. Zaledwie! Bo przecież jeszcze niedawno dzieliły nas setki kilometrów, a ja gotowa byłam pognać jeszcze dalej, gdybym tylko otrzymała jedną, malutką iskierkę. O nie, Isabello, przestań, przestań się już bać. To tutaj jest twoja miłość, to tutaj chcesz się schować i raz jeszcze spróbować złapać mocno szczęście. Czy po tym wszystkim mogłabyś poczuć go choć odrobinę? Przecież ono zawsze gdzieś tam dreptało ci po piętach, kiedy zdawało się, że powinnaś brodzić po kolana w śmiesznej beznadziei. Naprawdę nie mogłam się teraz wahać. Wyruszyłam więc pewniej, dzielniej, nieco płynniej stawiając niewielkie kroki. Pamiętałam dokładnie, gdzie jest mój dom i z pewnością pamiętałam, jak wyglądał i jak się uśmiechał mój ukochany. A co jeżeli postanowił znaleźć nową panią Cattermole? Ścisnęłam zębami usta niezadowolona z myśli, jaka nagle zakradła się do mojej wyobraźni, wyrysowując dramatyczne sceny. Nie będę bohaterką tragedii! Był zatem jeszcze jeden głęboki wdech, po nim sto pięć kolejnych i wreszcie…
Pod nogami ujrzałam niezdarną postać. Kurz wzbił się w powietrze, ciało potarło się o niewybaczalnie szorstkie podłoże. Moje serce zamarło. Gdybym tylko nie była uzdrowicielką, pomyślałabym, że ktoś ścisnął je i zmusił, by wstrzymało swoje rytmiczne bicie. Coś jednak się zatrzymało. On, ten chłopiec, potargana postać tuż przy czubkach moich startych pantofelków. Różowy wodospad piwonii spłynął nagle między nami. Kilka płatków zanurkowało w brązowej czuprynie. C-cześć? Rozchyliłam lekko usta, ale nie umiałam… nie umiałam nawet złapać wdechu. Zamiast tego opuściłam ciało w dół i przykucnęłam przy Steffenie Cattermole’u. Moim mężu. Lezącym z powykręcanymi kończynami tuż przy mnie, w opustoszałej uliczce. – Jeszcze wąs – wyszeptałam czule i trochę sekretnie, bo przecież nikt nie powinien wiedzieć za wiele o jego szczurzych wycieczkach. W tej samej chwili pachnący palec zbliżył się do gryzoniowatego wąsa, który zgubił się gdzieś w pędzie animagicznej sztuczki. Nacisnęłam lekko na niego, a potem delikatnie musnęłam jego policzek. Cześć.
Isabella Cattermole
Isabella Cattermole
Zawód : Stażystka w lecznicy
Wiek : 22
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zamężna
Najmilszy sercu jest prawdziwy w nim pożar.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15+3
UZDRAWIANIE : 15+5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Leśna droga - Page 8 A8172ec5839139146051f7b54e49c5d0
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7405-isabella-selwyn https://www.morsmordre.net/t7416-iskierka https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f84-boreham-palac-beaulieu https://www.morsmordre.net/t7417-skrytka-bankowa-nr-1810#202799 https://www.morsmordre.net/t7415-isabella-selwyn
Re: Leśna droga [odnośnik]21.08.23 18:58
Wąs? Nie zapuszczał wąsów. Tylko trochę zapominał o goleniu się w dni wolne od pracy. Poczuł ukłucie wstydu – czy chciała mu wypomnieć, że się nie golił? Zanim zdążył to przemyśleć, poczuł jej dłoń na policzku. Bliskość obok siebie, zapach weselnych kwiatów, jasne loki łaskoczące nos. I coś jeszcze – kłujące, pod nosem, jakby…
…faktycznie, chodziło o wąs, ale szczurzy. Najpierw zaczerwieniły się uszy, potem gorąco wpełzło na policzki. To w jakiś sposób było jeszcze gorsze.
Nie chciała mnie dotknąć, tylko ochronić. – przemknęło mu z goryczą przez myśl, gdy ze wstydem cofnął lekko głowę i samemu musnął dłonią felerne miejsce. Był zły na siebie za samą nadzieję. Podniósł się na łokciach, teraz siedział na ścieżce. Dłonią sięgnął po różdżkę aby naprawić pomyłkę. Nikt nie powinien tego widzieć, nie zdradzał się z animagią nawet w Dolinie Godryka. Kucnęła przy mnie, bo chce mnie ochronić, bo ma dobre serce, zawsze miała. Dla wszystkich. Nie tylko dla mnie, nie jestem dla niej wyjątkowy. Już nie. – pomyślał, gdy na oczach Belli szczurzy wąs się skurczył i zupełnie zniknął.
On sam uparcie nie patrzył jej w oczy, jakby bał się, że jedno spojrzenie spłoszy ją albo całkowicie zgruchocze jego. Już zgruchotało.
Wciąż była oszałamiająco piękna. Wciąż miała w sobie lekkość ruchów i klasę, której zawsze mu brakowało. Z wrażenia nie zauważył podniszczonych pantofelków ani tego, że róż sukni nieco wyblakł. Widział tylko – kątem oka - jej jasne włosy i pełne usta i wyprostowaną sylwetkę. Nawet te kwiaty, ich ślubne kwiaty, zdawały się jakieś szykowne w dzień powszedni. Kupiła je dla siebie? Czy dostała? Od kogo? Nie poznawał własnych myśli ani podejrzliwości, ale bez szczurzego wąsa poczuł się jeszcze mniejszy niż w postaci gryzonia. Teraz reprezentował już sobą nawet śladu po własnej wyjątkowości, trudnej sztuce animagii. Teraz był tylko zwykłym chłopcem, który nie umiał nawet patrzeć pod nogi przy najpiękniejszej kobiecie jaką w życiu poznał.
Chłopcem, który bardzo krótko łudził się, że będzie mógł nazywać ją żoną i zapewnić jej szczęście. Nie zapewnił. Wiedział o tym jeszcze zanim odeszła, ale uparcie odganiał od siebie tą myśl. Może będzie lepiej. Wyczerpał wszystkie sposoby szukania Alexa o jakich pomyślał, a posyłane wciąż patronusy wracały bez słowa, więc – nie mogąc działać, sensownie działać, bo nie mógł porzucić całego Zakonu w Anglii bez żadnego tropu prowadzącego do Alexa - chciał pocieszyć chociaż ją. Myślał, że może kwiaty pomogą. Albo nowa pułapka w domu, żeby poczuła się bezpieczniej. Albo sukienka z Londynu. Albo przytulenie. Albo głupi żart. Ale mijały kolejne tygodnie, a ona nie śmiała się z jego żartów. Wydawało mu się, że sztywniała lekko gdy ją przytulał, a całować już nawet nie próbował. Nie, gdy miała szkliste lub nieobecne spojrzenie. W końcu przestał nawet ją przytulać, nawet żartować. Dalej przynosił kwiaty i wziął dodatkowe zmiany w „Czarownicy” żeby zarobić na śliczne trzewiki z Londynu, ale nie wiedział, co jeszcze zrobić. Z kim porozmawiać, do kogo się zwrócić. Wstydził się i nie chciał jej zawstydzać. Nie chciał brać jej pod pomnik poległych w Oazie, pod nazwisko Bertiego (chodzenie tam czasem mu pomagało, choć bardzo długo nie mógł się do tego zmusić), bo to tak, jakby pogodzić się z tym, że Alex nie żyje, a przecież zaginął. Zaczął się zresztą powoli domyślać, że chyba nie chodzi tylko o Alexa, że coś jeszcze albo wszystko na raz jest dla niej ciężkie – ale co?
Mógłby przecież wyliczać i spekulować długo: Wojna? Utrata całej rodziny? Małżeństwo, co jeśli było zbyt szybkie i nieprzemyślane z jej strony? Zdecydował się dać jej przestrzeń, łudząc się, że czas leczy rany. Ale gdy zniknęła, gdy czytał chaotyczną prośbę, w której chyba chodziło o to, by ułożył sobie życie na nowo (nie wiedział, że nie miała tego na myśli, że słowa, które wziął za zerwanie, miały być tylko miłosierdziem i zaplątaniem się wśród kakofonii emocji - może powinien pokazać ten list jakiejś kobiecie, zdolnej zrozumieć inną kobietę, ale tego nie zrobił) – zrozumiał, że czas nie uleczy ran, miłość nie uleczy problemów, a on nie rozwiązał żadnego z jej problemów, on nie dał jej zupełnie nic. W ostatnim tygodniu maja nie dał jej chyba nawet kwiatów. Chłopiec, nie mąż, nie mężczyzna.
Czasem żałował, że nie poszedł na tamtą akcję z Alexem (nie mógłby, tam byli aurorzy, ale mógł się łudzić) – i dopadały go myśli, że może gdyby on nie wrócił, ale jej kuzyn tak, to może byłaby szczęśliwsza. Przynajmniej miałaby przy sobie kogoś, kogo znała przez całe życie i kto potrafił być dla niej rodziną.
Cisza była równie ciężka, jak jego myśli. Nie słyszał w tej ciszy niewypowiedzianej nadziei ani śpiewnego cześć, słyszał raczej, że nie odpowiedziała na jego powitanie. Może chciała już iść. Albo coś.
-…dzięki, śpieszyłem się. – wymamrotał, żeby przerwać tą ciszę. Znowu źle. Śpieszyłem się do ciebie, narzucałem się tobie, chciałem cię dogonić. Może nie chciała tego wiedzieć…? Może nie chciała go widzieć…? Przystanęła – ba, kucnęła, dotknęła jego twarzy, ale… ale może chodziło o ten głupi wąs. Znów nie mógł znieść ciszy, choć tym razem potrwała tylko sekundę – sekundę, w której wyczuł napięcie i niewypowiedziane pytanie, choć nie patrzył nawet na Bellę. Nie wiedział, czy w pauzie ciszy pytała dokąd się śpieszył czy dlaczego się śpieszył.
-Nie chciałem cię… zgubić.- wyjaśnił zanim jakiekolwiek pytanie zdążyło wybrzmieć, nie podnosząc oczu. - bo nie spodziewałem się. Ciebie. W Dolinie. Dzisiaj. – uściślił, zwracając się do kostki brukowej. Policzki mu płonęły, powieki też go piekły. Zamrugał kilka razy, żeby pozbyć się tego wrażenia z oczu, bo Bella była wrażliwa i przecież nie chciał jej tego utrudniać rozklejeniem się. Może dlatego zostawiła list zamiast z nim porozmawiać, bo myślała, że będzie utrudniał?
Inaczej wyobrażał sobie ich spotkanie w czerwcu, gdy łudził się, że wróci. Inaczej wyglądało w jego snach. Czasem brał ją w ramiona, bez wahania, a ona się śmiała – radośnie, jak wtedy, w styczniu, zanim przygasła. A czasem był na nią zezłoszczony i wylewał na nią ten cały smutek, żal, rozgoryczenie i wszystkie pretensje. Jeśli nie byłaś pewna, jeśli nie byłaś ze mną szczęśliwa, to dlaczego mieszałaś mi w głowie? Pretensje własne i cudze: nasłuchał się o kobietach od tych, którzy wcale nie znali Belli, ale chcieli go niezgrabnie pocieszyć i wydawało im się, że wiedzą cokolwiek o płci żeńskiej albo o szlachciankach albo o byłych szlachciankach, które uciekły już nie tylko z pałacu, ale i z domu.
W tych snach i wyobrażeniach zawsze czuł się lepiej gdy wypowiedział do niej wszystkie pretensje, ale teraz wiedział już, że wcale nie poczuje się dzięki temu lepiej. Może dlatego, że miał czas, by to sobie ułożyć, by spróbować się z tym pogodzić. Może nabrał dystansu i chciał uszanować jej wolę. Może liczyło się tylko to, że jest cała i zdrowa.
A może – chyba, prawdopodobnie, na pewno - po prostu nadal ją kochał. Inaczej i zarazem tak samo jak wcześniej. Nie tak radośnie i pewnie jak wtedy, gdy wierzył, że jest jego; ale jak wtedy na Białym Moście, gdy była zaręczona z innym i gdy pogodził się z tym, że nigdy nie będzie jego, ale wciąż pragnął jej szczęścia i bezpieczeństwa.
Może to wtedy i tylko wtedy umiał ją kochać, jak ktoś grzejący dłonie przy ogniu. Bo potem włożył ręce w ten ogień i spłonął jak ćma, w dodatku gasząc płomień.
Może w miłości był zbyt zachłanny i niecierpliwy, jak we wszystkim innym. Mama mówiła mu w dzieciństwie, że jest zbyt niecierpliwy i że odbije się to na jego nauce, ale się nie odbiło (no, nie na tym, co ważne), więc przestał uważać na jej rady, ale może miała rację.
-Jesteś… cała i zdrowa? – upewnił się szeptem, zamiast spojrzeniem, bo wciąż nie był w stanie na nią spojrzeć. Już wystarczył jeden rzut oka by jego serce najpierw stanęło, a potem zaczęło bić zbyt szybko i zbyt boleśnie. Udręczony wzrok błądził po ścieżce i po własnych spodniach i rdzawoczerwonych plamach powoli przebijających się przez nogawki w miejscu kolan i po rozrzuconych kwiatach. Kwiatach. Upuściła przez niego kwiaty. Kwiaty od kogoś. Chciał to jakoś naprawić, ale zarazem chciał je rozdeptać, spalić, albo wyśledzić darczyńcę po zapachu (szczury nie umiały takich rzeczy, ale lubił się łudzić) i zmienić rywala w karalucha.
-Spadły ci przeze mnie? Przepraszam. – przepraszał chyba nie tylko za to. Wciąż trzymał w dłoni różdżkę, której musiał użyć by pozbyć się wąsa. -Orchideus. – spróbował pomyśleć o tych kwiatach, które straciła, ale z jego różdżki wystrzelił przedziwny i bardzo nieproporcjonalny bukiet złożony z ogromnych żółtych róż (w kolorze zazdrości, podobnych do tych, które podarował jej na Białym Moście i w których mogła ukryć twarz po jego wyznaniu uczucia) zmieszanych z maleńkimi stokrotkami (takimi, które zakwitły pod ich stopami gdy znalazł ją w Kurniku po miesiącach rozłąki). Rumieniec, jeśli to możliwe, stał się jeszcze głębszy… ale może Isabella po prostu uzna bukiet za nieładny i nie poświęci już temu głębszej myśli, może ona nie pielęgnowała tamtych wspomnień równie uparcie jak on? -Och. Przepraszam. – nigdy nie przepraszał dziewczyny za bukiet, bo nigdy nie dawał kwiatów od serca innej dziewczynie niż Bella, ale teraz poczuł się zobowiązany – bo ten bukiet miał być obietnicą wielkich peonii, a okazał się niedoskonały i śmieszny i nieodpowiedni, zupełnie jak szczur dla pięknej damy.


intellectual, journalist
little spy

Steffen Cattermole
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7358-steffen-cattermole https://www.morsmordre.net/t7438-szczury-nie-potrzebuja-sow#203253 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f127-dolina-godryka-szczurza-jama https://www.morsmordre.net/t7471-skrytka-bankowa-nr-1777#204954 https://www.morsmordre.net/t7439-steffen-cattermole?highlight=steffen
Re: Leśna droga [odnośnik]21.08.23 19:01


- Tak lepiej – szepnęłam pocieszająco, z pewną ulgą. Nikt nie powinien ujrzeć nawet wśród przyjacielskich krain i miłych nam pagórków, że postać ślicznego młodzieńca lubi przeobrażać się w stworzenie znacznie, znacznie mniejsze od człowieka. Potem tylko ostrożny uśmiech pchnął w górę kąciki moich ust. Kołysały się lekko krańce sukienki, zdradzając, że chociaż tkwiłam przy nim w zupełnie niegroźnej, dość pogodnej pozie, wewnątrz wcale nie doświadczałam upragnionej harmonii.  
Myślałam, och, jakże dużo! Mnóstwo! Za rozpogodzonymi wargami czaiły się smutki i przykrości dobijające na tyle, bym nie była w stanie przez wiele dni zawrócić i jeszcze raz w jego ramionach poszukać ciepła i bezpieczeństwa. Czy teraz w ogóle było mi dane? Czy mogłam o tym śnić? Czy powinnam? Serce rwało pierś pod gorsetem, z którego wciąż nie umiałam zrezygnować, nawet jeżeli proste życie w Dolinie Godryka nie wymagało, by ściskać piersi w morderczym więzieniu.  Urocze peonie opadły wokół nas, obejmując nas wonnym, rozkosznym kręgiem, lecz nawet one marną były pociechą w obliczu płomieni wyrywających się ze mnie, kiedy oto znów przyszło mi stanąć u jego boku. A właściwie to kucać, bo kolanka zgięte pozwoliły mi obejrzeć z bliska tę wytarganą czuprynę, nieco zmęczone oczy, choć wciąż ze znajomymi iskierkami, które tak bardzo lubiłam. Czy to możliwe? Czy to możliwe, że obydwoje przeżyliśmy w ostatnich tygodniach prawdziwy kataklizm? Przeczuwałam: że nie mam do Steffena już żadnego prawa, że spaliłam naszą miłość, po której zostały tylko te zwęglone resztki, że raz rozłączone ścieżki nie miały się nigdy więcej połączyć, a jednak… jednak był tu, spoglądał na mnie bez jadu, bez gniewu. A może szok sprawił, że pozostawał przez pierwsze spojrzenia tak bardzo łagodny i niepewny? Rozbiegane serce, duszone ciasnotą materiałów, zamarło na moment, wpatrując się w chłopca z niepodobną ostrożnością, z nienaturalną dla mnie wstrzemięźliwością.
Tym razem nie wiedziałam i naprawdę obawiałam się, że zgadywanie jego myśli jest zbyt wielką śmiałością i może nawet krzywdą dla nas obydwojga. Brakowało mi magicznej zdolności, ale mimo to wydawało mi się, że od naszego pierwszego spotkania dane mi było zaglądać do głębi jego rozważań. Że zawsze wiedziałam. Tymczasem tkwiłam przy ziemi zupełnie zgubiona, jak stworzenie, które zapomniało drogi i niespodziewanie znów powróciło do… stada. Brakowało mi słów, więc milczałam, obserwując go może zbyt napastliwie, ale czy pozostało mi cokolwiek innego? Walczyłam, by oczy nie zeszkliły się, wypalałam te łzy, zanim mógł dostrzec, że coś jest nie tak. A może jednak jego spostrzegawcza natura zdołała rozszyfrować niewidzialne smutki pod powiekami?
- Ja… nigdzie nie idę – odezwałam się wreszcie, krótko po jego wyznaniu. Biegł za mną. Biegł w szczurzym futerku, ażeby tylko mnie…. Już nie zgubić! Na wszystkie pożary tego świata, więc to prawda? Więc wciąż pamiętał? Wciąż mnie… Chyba że byś chciał. Bym poszła z tobą. Nie pozwoliłam jednak, by słowa te wybrzmiały. Zamiast tego pojawiło się tylko cichutkie: - Też się nie spodziewałam – kłamstwo, kłamstwo, bo przecież wiedziałam dobrze od kilku dni, że nie zniosę już więcej rozłąki, że tęsknię. I że tylko on pozostał już w moim świecie. On – ostatnia ostoja, mój mąż. Jego nigdy przenigdy nie powinnam porzucać. Opuściłam lekko głowę, sięgając na moment do kamyka porzuconego na ścieżce. W piasku narysowałam znak. Runa Gebo, albo nic nieznaczący X pośród wydeptanych drobin. Przełknęłam nerwowo ślinę, Chyba się bałam, chyba bardzo, bardzo nie wiedziałam, co dalej powinnam zrobić.
Gdy chwilę później zapytał, zaprzeczyłam kiwnięciem głowy. Kilka loków zrobiło świst w powietrzu, a potem popatrzyłam na niego przygaszona. – To znaczy, jestem, nic mi nie jest, nic – poprawiłam się prędko, by przecież pytał o moje ciało. Nie pytał o pokaleczoną duszę. Ją naprawiało się trudniej, bez gwarancji, że kiedykolwiek się powiedzie. Zamknęłam oczy na moment i w myśli policzyłam do trzech. – Ale ty, och, Steffenie, jesteś przecież ranny! – wyrzuciłam przestraszona i nerwowo popatrzyłam na czerwone plamy wokół rozdartego materiału na kolanach. – Musiałeś upaść bardzo boleśnie. Pokaż, proszę.– Wyciągnęłam natychmiast dłoń w stronę tej rany, ale opuściłam ją w połowie drogi, bo przecież nie wiedziałam, czy mogę. Nic teraz nie było jak dawniej, nasze dwie sprężone ze sobą dusze dziś być może znajdowały się w zupełnie sprzecznych kątach świata – nawet jeżeli staliśmy przez tę chwilę przy sobie. – To nic. Pomyślałam, że w domu bardzo ładnie by wyglądały. Lubię je. Myślę, że nic im nie będzie, są bardzo dzielne – wyjawiłam, próbując na koniec rozpogodzić przestraszone oczy. Jego i moje. Od środka zagryzłam lekko usta, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Czy naprawdę znaleźliśmy się po dwóch stronach przepaści? To nieważne, bo przecież umiałam skakać przez ogień. A co jeśli przepaść wypełniała się wodą? O nienienienie! Nim ten dramat zawładnął mną w pełni, Steffen wyczarował bukiet. Dla mnie.
Róże o barwie słońca i wdzięczne stokrotki zaczęły wyrastać z jego dłoni, bujne i wdzięczne, może nawet zbyt bujne, ale to nic. To były najpiękniejsze kwiaty, jakie kiedykolwiek otrzymałam. Zaraz po tych na Białym Moście. Widziałam, jak wonne płatki mienią się w ciepłych promieniach. – Ćśś, przecież są piękne, najwspanialsze. Już je pokochałam! – oświadczyłam z większą siłą w głowie i przyjęłam je od niego, by natychmiast utulić czule przy piersi. Były od Steffena i tylko to się liczyło. – Nie chcę żadnych innych – dopowiedziałam jeszcze, zgodnie z prawdą. Ani nie chcę żadnego innego chłopca, mężczyzny, męża. Ale byłam wciąż niegotowa na te słowa – tak przynajmniej mi się wydawało. Przeczuwałam, że są nieodpowiednie w tych okolicznościach, w tym miejscu, w tej niewiadomej i tej udręce, która tak bardzo mnie teraz pętała. Znów się dusiłam. Potem tylko opuściłam głowę i nos zanurzyłam w pięknych pąkach, jakby ich zapach mógłby mnie uratować.
Ściśnięte w zakręconej kolejce myśli słowa chciały wreszcie się wydostać, ale nie mogły. Zamiast nich było niepewne spojrzenie, i ostrożnie rozchylające się usta, które szukały lekarstwa. Marzyłam, by mnie przytulił i obiecał, że już będzie dobrze, że nie zostałam na tym okrutnym świecie całkiem sama. Że jest moim przyjacielem. Że jest moim mężem.
- A może, gdy snom zaufam, to spełnią się pewnego dnia i świt nie przerwie moich marzeń, a potem się okaże, że dobry mój sen wiecznie trwa zaśpiewałam cichutko, tylko dla niego, tylko dla jego uszu. - Episkey maxima – wypowiedziałam nagle, wysuwając ze skrytki w spódnicy końcówkę różdżki i kierując ją prostu w pierwsze kolano.
Uleczę twoje rany.


Ostatnio zmieniony przez Isabella Cattermole dnia 21.08.23 19:15, w całości zmieniany 1 raz
Isabella Cattermole
Isabella Cattermole
Zawód : Stażystka w lecznicy
Wiek : 22
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zamężna
Najmilszy sercu jest prawdziwy w nim pożar.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15+3
UZDRAWIANIE : 15+5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Leśna droga - Page 8 A8172ec5839139146051f7b54e49c5d0
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7405-isabella-selwyn https://www.morsmordre.net/t7416-iskierka https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f84-boreham-palac-beaulieu https://www.morsmordre.net/t7417-skrytka-bankowa-nr-1810#202799 https://www.morsmordre.net/t7415-isabella-selwyn
Re: Leśna droga [odnośnik]21.08.23 19:04
Jej słowa były miłe i ostrożne, a jej uśmiech z pewnością był uprzejmy. Nie zrobiłaby mu w końcu przykrości, bo była damą. Zawsze myślał, że kryzys koniec związku wygląda inaczej: że są krzyki i kłótnie i płacz, że sygnały ostrzegawcze wyglądają inaczej niż cisza i smutek. Myślał nawet, że Isabella przed nim ucieknie, że na jego widok przyśpieszy kroku, że jawnie okaże mu swoją niechęć. Chyba dlatego biegł za nią tak panicznie, nie chcąc stracić jej z oczu i potykając się o własne nogi. Mylił się, tak bardzo się mylił. Bella nie była zwykłą dziewczyną, była zbyt dobrze wychowana, aby być teraz niegrzeczną.
Nie widział tego, że jej uśmiech jest szczery i ciepły, bo nie podniósł wzroku. Patrzył w żwir i w piasek i kątem oka widział jak drżał rąbek sukienki Isabelli. Czy drżała i ona? Ze stresu, z niepewności jak sobie iść? Znał ją na tyle, by rozpoznać po tym szczególe jej zdenerwowanie, ale nie na tyle, by zrozumieć jej motywacje. Ostatnio wydawało mu się przecież, że nie znał jej wcale.
Niespodziewanie zniżyła się do ziemi, do jego poziomu. Zamrugał, z zaskoczeniem. Nie powinnaś, Bella, to nie skończyło się dobrze. Ani ostatnio, ani teraz. Zabrudzi sobie sukienkę i będzie jej niewygodnie w gorsecie. Nadal go nosiła. Nadal nie umiałby go rozwiązać, ale nie powinien o tym myśleć – to już od dawna nie było jego problemem.
-Nigdzie…? – powtórzył słabo, bojąc się podnieść wzrok. Nie rozumiał, ale bał się spytać, bo bał się robić sobie nadzieję. To bolało. Myślał, że jej zniknięcie było bolało jak nic innego – inaczej od śmierci Bertiego, bo tamta pozostawiła po sobie zamknięty smutek, a nie bezgraniczną pustkę – ale najwyraźniej znowu się mylił. Jakimś cudem jej bliskość bolała bardziej, rozdrapując rany i nadzieje, o których musiał przecież zapomnieć.
Dwie linie w piasku. Tyle wystarczyło, by wbrew własnym postanowieniom poderwał głowę i spojrzał na Bellę oniemiały. Tyle wystarczyło, by najpierw przestało boleć, by zalała go fala wzruszenia tak mocna, by zaszklić mu oczy i zatkać gardło. Runa Gebo, runa miłości – czy pamiętała, jak jej o niej opowiadał, czy pamiętała tą runę z dnia ich ślubu? Czy pisała ją teraz dla niego?
Co, jeśli to nie Gebo, tylko dwie linie w piasku? Bella mogła nawet nie znać lub nie pamiętać ich znaczenia. Głupi, głupi Steffen, widzący runy w przypadkowych krzyżykach, widzący miłość w uprzejmości (a może desperacji? Co, jeśli wyszła za niego z desperacji, sama i zagubiona?), widzący możliwość szczęśliwych zakończeń wśród wojennych tragedii. Otwierał przecież oczy – widział okrutne artykuły w „Czarownicy”, podłych klientów w banku, jego rówieśników sięgających po czarną magię, i śmierć, tyle śmierci wkoło. Widział świat, w którym nie było szczęśliwych zakończeń dla naiwnych chłopców, półszlam. Świat, w którym Gebo używano do okrutnych klątw, a nie do wyznań miłoś-… nieważne czego. Powinien otworzyć oczy już dawno, dlaczego zatem kurczowo chwytał się strzępków nadziei, choć dobrze wiedział, że tylko go to skrzywdzi?
Nie odpowiedział sobie na to pytanie. Naiwny, jak zwykle, dorysował dwie linie na krańcu krzyżyka, zmieniając górę „X” w romb. Dopisał do Gebo, do miłości, nowe, dodatkowe znaczenie – Othala. Teraz runa symbolizowała rodzinę i dom, chroniła rodzinę i dom. Wciąż miał rodzinę i dom, ale bez Belli były puste i niepełne. To ona była prawdziwie jego rodziną, a bez niej Szczurza Jama była tylko pustymi, zimnymi murami – bezużytecznymi kątami po poprzednich właścicielach, domem, którego nie miał energii sprzątać ani utrzymać i z którego planował wyprowadzić się przed zimą. Bez sensu go w ogóle ogrzewać dla jednej osoby. Domowe ognisko zgasło, bezpowrotnie.
To Bella zawsze była ogniem. Bez niej nie potrafił go rozpalić.
Podniósł wzrok, czy potrafiła rozpoznać, co chciał narysować? A ona mówiła, mówiła jakby nigdy nic, jej złote loki były za blisko, a ona wydawała się przygaszona. Powiedział… narysował… coś źle? Nie nadążał za rozmową, dopiero teraz – niechętnie – spojrzał na swoje nogi, na krew na spodniach. Zawstydził się.
- Nic mi nie jest. – zaprotestował, uniesiony męską i niepodobną do niego dumą. Tuż po ślubie chętnie pokazywał jej nawet najmniejsze skaleczenia, wiedząc, że Bella lubi ćwiczyć magię leczniczą. Po zniknięciu Alexa zaczął się wahać, nie chcąc żeby o niego też się martwiła. Dopiero po jej zniknięciu musiał i zaczął radzić sobie sam, co w praktyce oznaczało ignorowanie tak błahych obrażeń. Fizyczny ból odciągał zresztą uwagę od bólu duszy, więc w lipcu Steff nieodpowiedzialnie chodził prawie dwa tygodnie ze złamanym żebrem, zanim obca uzdrowicielka w jego łazience nie zdiagnozowała tego całkiem przypadkowo. Zastanawiał się, jak bardziej dyplomatycznie zakomunikować Belli, że nie chce i nie potrzebuje jej pomocy, ale wtem jego świat runął od nowa, a runa Othala stała się bolesną kpiną.
Miał ochotę zetrzeć runę z piasku, ale nawet nie drgnął, bo gdyby się poruszył to chyba by wybuchł. Nawet zaczerpnięcie tchu i wykrzesanie z siebie paru sylab graniczyło z cudem. -Domu…? – niosła te kwiaty, ich ślubne peonii, do domu. Do czyjegoś domu. -Masz nowy dom…? – dlaczego pytał, dlaczego to sobie robił? Może dlatego, że dopiero co przeprosił za zniszczenie jej kwiatów, a skupienie się na słowach pomogło mu powstrzymać chęć zerwania się na równe nogi i zdeptania ich w pył. Nie mógł tego zrobić, nie jej, bo była taka uprzejma i była damą, ale on był tylko bardzo zazdrosnym i zranionym chłopakiem. Zacisnął usta i wziął bardzo głęboki oddech, zastanawiając się, co w takiej sytuacji powiedziałby jakiś lord albo dżentelmen.
-Mam nadzieję, że są tam odpowiednie pułapki i zabezpieczenia. To ważne. – wybrał ostrożnie, cedząc każde słowo z dystansem. To ważne w tych niebezpiecznych czasach. Może powinna zostać we Francji, martwiłby się mniej i bolałoby go mniej. Tak to będzie wyglądać? Ona będzie roztkliwiać się nad jego kolanem, a on opowiadać o najbanalniejszej pułapce w jej nowym domu? A potem – potem weźmie tą parodię bukietu i te peonie i postawi je w domu kogoś innego? Zagryzł mocno dolną wargę, gdy zachwycała się bukietem – to brzmiało tak szczerze, że aż bolało. Nie musisz udawać, Bella. – chciał powiedzieć, ale nie potrafił, bo wtedy Bella sobie pójdzie, a nie chciał żeby sobie szła. Chyba dlatego nie opierał się, gdy wyjęła różdżkę i zaczęła śpiewać i ból ustał i przez moment było tak błogo, aż…
-Przestań, Bella. – wyszeptał słabo i cofnął drugie kolano, zaciskając powieki. Piosenka, jej tekst, to było za dużo. -Nie musisz być dla mnie miła, nic mi nie jest, pójdę do lecznicy. – teraz, gdy słowa już popłynęły, wiedział, że ich nie powstrzyma. Nie był zresztą zły, był zrezygnowany i próbował powstrzymać coś innego. -Nie wiem o czym śnisz, ale ja śnię o tobie, cały czas o tobie, bałem się, że nie żyjesz i tak się cieszę że jesteś cała i jesteś tutaj, ale nie musisz udawać, że podoba ci się ten bukiet, a te kolana to naprawdę nic takiego, bo to boli mniej niż to, że cię kocham – i zawiódł spektakularnie, bo nie powstrzymał ani tych dwóch konkretnych słów, ani łamiącego się głosu, ani łez, które spływały po jego policzkach i których miała nigdy nie zobaczyć. Nic dziwnego, że znalazła albo znajdzie jakiegoś mężczyznę, a nie chłopca, który płakał. -Przepraszam, nie powinnaś tego słuchać ani widzieć. Radzę sobie – skłamał dzielnie, próbując nie myśleć o problemach w pracy i zabałaganionym domu -i poradzę sobie, ale nie przy naszych piosenkach i naszych peoniach. – wszystko na jednym wydechu, zanim zdążyła zareagować.


intellectual, journalist
little spy

Steffen Cattermole
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7358-steffen-cattermole https://www.morsmordre.net/t7438-szczury-nie-potrzebuja-sow#203253 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f127-dolina-godryka-szczurza-jama https://www.morsmordre.net/t7471-skrytka-bankowa-nr-1777#204954 https://www.morsmordre.net/t7439-steffen-cattermole?highlight=steffen
Re: Leśna droga [odnośnik]21.08.23 19:05
Słowa ugrzęzły w gardle, usta piekły nieprzyjaznym ogniem, oczy były takie spragnione i jednocześnie spętane, próbowały opowiedzieć o tym, co nie potrafiło głośno wybrzmieć. Pułapka w pułapkę, miliony iskier wytrąconych z wiecznego ognia. Tyle rzeczy chciałam teraz zrobić – właściwie to potrzebowałam tych najprostszych, zupełnie naturalnych dla żony stęsknionej za mężem i całkiem nienależnych tej żonie, która wymknęła się mężowi. Nie pierwszy raz uciekałam w życiu, ale chyba pierwszy raz wracałam, czując, że tamta wędrówka nie mogła trwać już dłużej. Że jeszcze chwila i stałaby się moim największym kataklizmem. Jakże pragnęłam wsunąć dłoń w jego potargane włosy, zabrać spomiędzy kosmyków to drobne, zielone pasmo, które być może było tylko imaginacją, a potem…
- Nie! – wydusiłam żarliwie, robiąc może zbyt gwałtowny ruch w jego stronę. Byłam wzburzona i dopiero dwie sekundy później potrafiłam zejść na ziemię i przyjąć należny mi chłód jako początek sprawiedliwej udręki. Tylko że tak bardzo, bardzo nie umiałam zaakceptować tego dziwnego… czegoś, co wyglądało jak kamienny mur. Szkoda, że nie umiałam wyczarować zaklęcia zdolnego powstrzymać smutek z wolna oplatający się od łydek po dudniące w piersi serce. – Chciałam… - wypowiedziałam ostrożnie, biorąc po tym marnym wstępie dwa teatralne głębokie wdechy. – Chciałabym wrócić do domu – powiedziałam wreszcie zupełnie skołowana tym wszystkim. Głowa opadła, oczy wbiły się w ścieżkę i czubki naszych zmarnowanych butów. Kurtyna jasnych fal osłoniła mnie przed światem. I przed Steffenem. Tak bardzo tęskniłam, podczas gdy palce wykonywały gdzieś w materiale sukienki skomplikowane machinacje, byleby tylko nie poszukać jego dłoni. O Wendelino, jeżeli możesz podarować mi płomień odwagi, to niech stanie to teraz, nim fala moich własnych łez zgasi mnie na wieki.
Wyciskane w piaszczystym podłożu znaki rozrysowały się ponad naszymi umykającymi spojrzeniami. Dopiero po chwili ośmieliłam się zerknąć, ośmieliłam się sprawdzić, czy nie zmazał mojego głupiutkiego znaku. Nie umiałam rozszyfrować nowego kształtu, ale natychmiast pomyślałam, że to jakaś zła wróżba. Oczywiście! Przecież, przecież raz utracone szczęście nie mogło przytrafić się dwa razy, przecież raz wyrzucone serce nie mogło na nowo wypełnić się ciepłem, przecież dwie rozłączone ścieżki nie miała prawa się skrzyżować. Jakże niemądre! Czułam, że patrzy, ale zamiast tego przygasłym spojrzeniem topiłam się w symbolu pozostawionym w ziemi. Umiałam powstrzymać wilgoć pod powiekami, prawda? Umiałam zatamować potok emocji? Nie, wcale nie umiałam.
- Jest… coś tobie jest – odpowiedziałam hardo, próbując wydostać się z dziwnego stanu i próbując przejrzeć jego paskudne kłamstwo. Bo przecież całą sobą czułam, że coś mu było, że krzywda na więcej niż jeden sposób zraniła go. W lawirujących prędko myślach kolana przez chwilę zeszły na daleki plan, a ja wreszcie obejmowałam go przenikliwym spojrzeniem, walcząc z mrokiem czającym się tuż za rogiem. Nie mogliśmy pozwolić, by wygrał! – I nawet nie próbuj zaprzeczać, panie Cattermole – dodałam wciąż oburzona, bo przecież byłam pewna, że odsłonię każdy jego sekret. I naiwnie teraz wierzyłam, że wciąż każde jego drzwi potrafiły się dla mnie otworzyć. Czy wciąż tego pragnął? Nerwowo pociągnęłam nosem, czując się niemiłosiernie niekomfortowo w kłębowisku tak ciężkich odczuć.
- Och, oczywiście, że nie mam! – przemówiłam tak, jakby to była najbardziej oczywista rzecz pod słońcem. – Myślałam, tylko pomyślałam, właściwie to nie myślałam, bo nie powinnam była, ale… - słowa splątane w stresie, a właściwie panice, układały się w chaotycznym bezsensie i tak naprawdę nic, zupełnie nic z nich nie wynikało. Nie umiałam dokończyć, bałam się dokończyć. Czy mogłabym może skryć się pod tamtą zieloną jabłonką? Wydawało się, że jedna taka ładna gdzieś tutaj była, ale… o Merlinie, czy zdołałam już zapomnieć o pięknych drzewach w Dolinie?
Był rozczarowany, nienawidził mnie, nie chciał mnie, gardził mną. Znów pociągnęłam nosem, czując, jak bardzo żałosny jest ten mój występ, że oto właśnie ofiarowałam mu… nic. Miał prawo rzucić na mnie wstrętną klątwę, powinna nakłuwać moje serce trującą igłą za każdym razem, kiedy tylko o nim pomyślę. Dlaczego tak bardzo trzęsły mi się dłonie, dlaczego tak bardzo nie wiedziałam, jak się zachować? Mówiłam, a potem w śpiewie odnalazłam szansę, cichutką, pachnącą peoniami i zapachem jego swetra, podobną do uśmiechu, jaki potrafił podarować mi o poranku i smakującą jak…
Zdeptał słowa piosenki, udusił skromne marzenie, ostatnie tchnienie i błysk czający się w moim spojrzeniu. Nie chciał tego wszystkiego, już nie chciał nas. Powinnam wrócić do opustoszałego Kurnika i skryć się w kącie pokoiku na poddaszu. Albo schować się w sypialni Alexandra i szukać zwietrzałego śladu po ostatniej marnej iskierce. Nic nie było już dobrze. Żadne zaklęcie nie potrafiło posklejać tych prawdziwych, niewidzialnych ran.
- Ależ to nie tak, to naprawdę nie tak, ja tylko… chciałam… - znów zawstydzające dukanie, znów ta paskudna nieumiejętność odnalezienia dobrych słów w ponurej chwili. Nie lubiłam być nieszczęśliwa, nie lubiłam się smucić. Chciałam znów mieć go w swoich ramionach i tulić się we wspólnym płomieniu. – Steffenie, przepraszam, pragnę uleczyć cię, uleczyć nas. Pozwól mi, proszę, pozwól opowiedzieć. Posłuchaj, obiecuję, już ani jednej ponurej nuty. Chciałabym móc dawać ci już tylko słońce. Tylko że ja już nie mam tego słońca. Chciałabym, wtedy myślałam, że wyruszysz razem ze mną, że pomożesz mi go poszukać. Tak bardzo boję się, że coś mu się stało. Nie umiem spać, nie umiem już śnić, kiedy jestem tak bardzo samotna bez niego i… bez ciebie. Podoba mi się wszystko, co związane jest z tobą, choć wolałabym ujrzeć promienne spojrzenie, uwierzyć, że wciąż mnie, że ty i ja… naprawdę wciąż mnie kochasz? – urwałam, spoglądając na niego z tym błyskiem zdziwienia i zarazem ogromnej nadziei. – I dalej… chcesz mnie? – wydusiłam, czując, jak moje serce przestaje bić, pełne oczekiwania, wstrzymane oddechem i każdą skomplikowaną myślą. Były tylko te wilgotne pasma ściekające po policzkach. Oto nagle czas się zatrzymał. – Wróciłam do ciebie. Pozwolisz mi? Gdzieś w tym wszystkim okropnie się zgubiłam i już nie wiem, czy jestem tamtą Bellą czy może jakąś inną, czy w ogóle jestem... trochę wciąż mi smutno, właściwie to okropnie mi smutno, ale kocham cię. I skoro los tak okrutnie postanowił ze mną igrać… ja sobie nie radzę. Nie radzę bez Alexandra i nie radzę bez ciebie. Mogę wyrzec się śpiewu, mogę zdeptać te peonie, ale nie mogę o tobie zapomnieć i nie mogę cię już nigdy przenigdy porzucać – a wszystko to, przysięgam, wypowiadałam w pędzie, ciągiem, w nieporządku i z wielkim lękiem, bo już naprawdę nie wiedziałam, jak mogę uratować to, co spłonęło. – Chciałabym, żebyś zabrał mnie do domu – wyszeptałam, opuszczając znów głowę i kołysząc się w niepokoju. Kulminacja chłodnych dreszczy przemknęła przez calutkie ciało jak okropna czarnomagiczna tortura. Co prawda nigdy żadnej nie poczułam, ale tak właśnie sobie je wyobrażałam.
Isabella Cattermole
Isabella Cattermole
Zawód : Stażystka w lecznicy
Wiek : 22
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zamężna
Najmilszy sercu jest prawdziwy w nim pożar.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15+3
UZDRAWIANIE : 15+5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Leśna droga - Page 8 A8172ec5839139146051f7b54e49c5d0
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7405-isabella-selwyn https://www.morsmordre.net/t7416-iskierka https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f84-boreham-palac-beaulieu https://www.morsmordre.net/t7417-skrytka-bankowa-nr-1810#202799 https://www.morsmordre.net/t7415-isabella-selwyn
Re: Leśna droga [odnośnik]21.08.23 19:06
Nie rozumiał, a Bella nie pomagała mu zrozumieć—nie, gdy jej bliskość paliła żywym ogniem, ściskając gardło i wypalając zeń wszystkie słowa, które przez te miesiące pragnął jej powiedzieć. Nie, gdy pachniała ich ślubnymi peoniami, które rozsypały się dookoła w smutnej karykaturze bukietu. Chciał je odtworzyć, ale nie był w stanie, w zamian przywołując tylko wielkie żółte róże i malutkie stokrotki. Dwie sprzeczne, niezdolne do współistnienia emocje, zazdrość i nadzieję. Ich znajomość też była pełna sprzeczności. Gryfon i Ślizgonka, szczur i dama. Zawsze wierzył, że mogą się uzupełniać, ale może się mylił? Może byli razem równie niedopasowani i karykaturalni jak zestawienie róż i stokrotek?
Smutek budował między nimi mur. Teraz i wtedy, gdy zniknięcie Alexa zmroziło ich zimę i początek wiosny, gdy chłód ciągnął się aż do czerwca. Tego też nie rozumiał. Poznał Bellę, gdy była zawstydzona i przestraszona. Po pierwszym pocałunku żegnała go smutna, wiedząc o tym, że posmakowali zakazanego na zawsze owocu. Miał złamane serce i chciało mu się płakać, gdy rozmawiał z nią na Białym Moście i wyznał jej miłość, wiedząc, że nigdy nie będzie jego. Ona też przyjęła jego wyznanie ze smutkiem, bo miała dobre serce i niespełnione uczucie rówieśnika poruszyło struny jej wrażliwości. Gdy uciekła z domu i wyrzekła się całej rodziny poza Alexem i Lucindą, też musiała być przecież smutna. A śmierć Bertiego i obezwładniający, najcięższy w życiu smutek przetrwał tylko dlatego, że Bella była obok. Ale, pomimo tamtych smutków i przeżyć, ich miłość wcale nie zahartowała się w ogniu. Po zniknięciu Alexa Bellę otoczył nowy rodzaj smutku, mniej gwałtowny i oczywisty, ale za to groźniejszy. Pożerający jego żonę i ich porozumienie powoli, dzień po dniu, aż do niedawna oczywiste gesty stały się trudne i niemalże niemożliwe, aż niepewność zaczęła być chłodna, a wszystkie sygnały sprzeczne, aż wszystko zaczęło stygnąć i pozostały tylko popioły. Wspomnienia i list. Może wcześniej byli zbyt młodzi, by prawdziwie doświadczyć takiego smutku. Nie wiedział jeszcze, że ten rodzaj smutku udzielił się i jemu, że teraz to Bella zderzała się z kamiennym murem, że jego żal i niepewność i uprzejme słowa wypowiadane przez ściśnięte gardło mogą tak dezorientować. Nie robił tego przecież świadomie, nie miałby nawet siły. I tak ledwo trzymał się w ryzach, bojąc się, że jeśli nie powstrzyma potoku emocji i słów to zepsuje już zupełnie wszystko.
-Ja… - jakiego domu, Bella? – chciał spytać, ale słowa nie przeszły mu przez gardło, bo nie chciał znać odpowiedzi. Do Kurnika? Do domu kogoś innego? Co… co jeśli chodziło o ich dom? Czy ich dom jeszcze istniał? Pierwszy raz w życiu został w nim całkowicie sam i od tej pory to były tylko zimne ściany, nie dom. -…uhm. – tylko tyle był w stanie z siebie wykrzesać, wciąż nieświadom, że Bella naprawdę pyta o powrót do Szczurzej Ramy. Chyba odgrodził się przed tym żałosną tarczą, bo bał się, że jeśli uwierzy i się pomyli – to po kolejnym rozczarowaniu już się nie pozbiera.
Łatwiej niż mówić, było rysować runy. Spojrzał wreszcie na Bellę, znajdując odwagę by poszukać jej spojrzenia. Rozumiesz? – pytały jego ciemne oczy, ale nie mógł odnaleźć jej tęczówek. Wzrok zderzył się z czubkiem głowy, którą Bella opuściła nisko, odgradzając się od niego kurtyną jasnych loków, chroniąc szkliste oczy kurtyną rzęs. Zawstydzony, wbił wzrok w piasek.
-Mam trochę rozbite kolana, to nic takiego. – znajoma hardość jej tonu —ta dociekająca Bella była przecież jego Bellą— poluzowała na moment ściśnięte gardło, pozwalając mu odpowiedzieć zanim zastanowił się nad własnymi słowami. Przygryzł policzek, chcąc się uparcie powstrzymać od dodania czegoś jeszcze. Oczywiście, że coś mi jest. To jeszcze trudniejsze, stokroć trudniejsze, od tego co mi było, gdy byłaś zaręczona z innym. Łatwiej było płakać nad niespełnionymi marzeniami niż nad utratą szczęścia, którego już się skosztowało.
-A tobie? Brzmisz jakbyś miała magiczny katar. – skoro już spróbował zaprzeczyć, choć mu zakazała, to intuicyjnie spróbował też zmienić temat, bo Bella naprawdę jakoś często pociągała nosem. -Mam chyba wdomu -Szczurzej Jamie zapas twoich Auxlików. – kiedyś mógłby próbować ją na to poderwać (chyba nie próbował jej na to poderwać?!), ale odważne słowa splotły się z gorzkim wspomnieniem o tym, że nie wzięła ze sobą prawie żadnych eliksirów. Zostawiła je mu? Przecież już nic nie była mu winna. Uznał, że po prostu potrafiła uwarzyć nowe, lepsze. Nowe eliksiry, nowe życie, a kiedyś pewnie nowy mężczyzna. Lepszy. Nie chciał na nią patrzeć, bo nie był godny na nią patrzeć, skoro nie wytrwał w roli męża nawet roku.
Zmusił się jednak do zerknięcia, bo mimo wszystko się o nią martwił. Katar nie był groźny, ale był nieprzyjemny, jeśli nie miała Auxlika a on miał, to powinien jej pomóc, zwłaszcza, że to jej Auxlik – galopowały jego myśli, ale wtedy zobaczył, że to wcale nie katar.
-Bella, ty…? Proszę, nie płacz… - wymamrotał, płakała przez niego, świetnie, czy to spotkanie mogło pójść jeszcze gorzej? Wyglądała jakby chciała stąd zniknąć, na pewno chciała stąd zniknąć, zaraz stąd zniknie, zostawiając mu tylko piosenkę, którą zawsze chciałby ponownie usłyszeć, ale nie tak, nie teraz, nie z litości ani nie przez łzy…
Pękł i zalał ją potokiem słów i emocji. Czuł, że jego policzki są mokre od łez i gorące ze wstydu. Zaczął je prędko ocierać, zły na samego siebie. Serce waliło mu tak prędko, że krew szumiała mu w uszach. Dawno nie był tak zestresowany – przy zdejmowaniu klątw każdy zły gest mógł wszystko zepsuć, ale zdążył już powiedzieć szereg pochopnych słów i nad gestami też pewnie nie panował. Przez szum dotarły jednak do niego słowa Belli, zbyt prędkie i gorące by nadążył za nimi od razu. Każde zaskakiwało go coraz mocniej.
Myśli galopowały sinusoidą, każda inna i gwałtowna i sprzeczna z ostatnią.
—Nie uleczysz mnie w jedno spotkanie, zwłaszcza jeśli to nasze ostatnie spotkanie…
—Co ty mówisz, nie musisz m i e ć słońca, by rozświetlać każdą chwilę…
—Wyruszyć? Wszystko zepsułem, wszystko źle przeczytałem? Ale twój list o to nie prosił, czytałem go tyle razy, co mi umknęło między słowami…? A jeśli bałaś się poprosić wprost, to jak odległy musiałem być…?
—No tak, Alex, bez n i e g o czułaś się samotna…
—…ale beze mnie też…?

-Oczywiście, że wciąż cię kocham! – dopiero tą myśl wypowiedział, a właściwie prawie wykrzyczał na głos, bo tylko w stosunku do tej nie miał wątpliwości. -Nawet… ja… zamiast cię szukać, choć i tak szukałem, myślałem, że nie chcesz być znaleziona, myślałem, że nigdy już nie wrócisz… ale nie zmieniłbym niczego nawet wiedząc, że to skończy się tak... smutno. – żałośnie, tragicznie, gorzko, boleśnie, ale przede wszystkim smutno. Było mu smutno przez ostatnie tygodnie, każdego dnia. Czekał aż minie, aż zrozumiał, że to był rodzaj smutku, który zostanie w nim jeszcze głębiej niż śmierć Bertiego i już na zawsze. Ale choć cofnąłby milion decyzji prowadzących do śmierci Bertiego by zwrócić przyjacielowi życie i oszczędzić sobie bólu, to —a rozważał takie scenariusze wielokrotnie, w dniach, w których smutek z powodu odejścia Belli splatał się ze złością — nie zmieniłby żadnej z decyzji prowadzących do ślubnej altany. Nie mógłby. Nie chciałby.
I nie mógł powiedzieć już nic więcej, bo mówiła dalej, coraz szybciej, a on zaniemówił.
-Naprawdę wróciłaś…? – szepnął wreszcie. Uszczypnąłby się z niedowierzania, by sprawdzić, czy to nie sen, ale nie musiał.
W jego snach Bella przez niego nie płakała.
-Nie wyrzekaj się śpiewu! – zaprotestował gwałtownie, jakby to było najważniejsze, ale może było, bo przecież nie chciał… nie chciał tak zabrzmieć, jak okrutnie musiał zabrzmieć, że tak go zrozumiała? -Ja… ja nie to miałem na myśli, ja myślałem, że… że to przypadek, że to pożegnanie. Nie wiedziałem, że wracasz. Ani nie wyrzekaj się peonii, pozbieram… pozbieramy je, zaraz. – ale mu się do tego nie śpieszyło. Chciał wyciągnąć rękę, by otrzeć jej łzy, ale nieśmiałość i zdziwienie wciąż odbierały mu odwagę. Gdzie jego odwaga? Był przecież Gryfonem.
Znalazł jej na tyle, by odnaleźć na piasku jej drżące dłonie. Przykryć je swoimi rękami.
-Mi też smutno– było? Jest? Nie wiedział, smutek i strach nie odejdą chyba w jedną chwilę. Wiedział, że kiedyś słysząc jej obietnicę, że nigdy go nie zostawi, uwierzyłby od razu i zalał się ciepłem i entuzjazmem. Teraz czuł co prawda ciepło, ale splotło się z ukłuciem niepokoju, z wątpliwością, której czuć nie powinien. Czy przestanie…? Nie, nie będzie o tym myślał. Nigdy nie był cierpliwy, ale teraz musiał, dla nich obojga. -…ale kocham cię. – powtórzył jeszcze raz, trzeci raz w ciągu tej rozmowy. Trzykrotnie rysowane runy miały większą moc, czy trzykrotnie powtórzone słowa będą miały moc powstrzymać jej łzy? -i nie radziłem sobie bez ciebie i… w domu jest trochę… bałagan. – przyznał ze wstydem. Kolejna rzecz, w której zawiódł – powinien za nią płynąć (nie mogłem zostawić wtedy Zakonu, nie po tsunami w Oazie, ale gdybyśmy porozmawiali zamiast uciekać od smutku może mógłbym… – może kiedyś jej to wyjaśni, ale nie teraz, bo najwyraźniej mieli czas) i powinien wierzyć, że wróci i zadbać o to, by wróciła do posprzątanego domu. -…ale jeśli ci to nie przeszkadza – nawet on nie był aż tak naiwny, by w to uwierzyć, ale może wystarczy jeśli nie będzie przeszkadzać jej przez pięć minut aż trochę zapanuje nad chaosem! (W domu, nie ogrodzie, na ogrodzie się nie znał, oby tam nie zajrzała…) -…to chodźmy, chodźmy do domu. – cała drżała, w domu będzie cieplej, ale najbardziej martwiło go, że płakała. Wreszcie uniósł dłonie, by objąć ją ramionami i przyciągnąć delikatnie do siebie. Chciał poprosić, by przestała płakać, ale przypomniały mu się jej słowa sprzed chwili. To, że bała się, że nie jest tamtą Bellą, że bała się smutku. -Chcę Ciebie. – szepnął w jej loki. Zapłakanej też, jeśli to tego potrzebowała.


intellectual, journalist
little spy

Steffen Cattermole
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7358-steffen-cattermole https://www.morsmordre.net/t7438-szczury-nie-potrzebuja-sow#203253 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f127-dolina-godryka-szczurza-jama https://www.morsmordre.net/t7471-skrytka-bankowa-nr-1777#204954 https://www.morsmordre.net/t7439-steffen-cattermole?highlight=steffen
Re: Leśna droga [odnośnik]21.08.23 19:06
Tygodnie rozłąki, zawieszona miłość, oddalone serca, ciemne, ciemne chmury ponad dogasającym nieznośnie ogniskiem, a ja łudziłam się, że powie mi prawdę. Że mi się przyzna, że lediwe mrugnięcie ulubionych oczu i zaraz wszystko powróci do dawnych wejrzeń. Nie. Mazał przede mną obraz, krył się, zamykał, odpierał – och, do stu płomieni, przecież miał pełne prawo. Nic nie było normalne, a my nie byliśmy już lotnym, beztroskim małżeństwem, które ledwie wczoraj przysięgało sobie oddanie, wieczność i namiętny żar. Opadła głowa, skryły się smutne oczy pod kilkoma słomianymi, nieco już rozwijającymi się lokami, a krótko później niewidzialna nić ciaśniej zasznurowała mi gorset, usta i może nawet duszę. Chciałam czym prędzej wyskoczyć z tej pułapki, zrobić to po swojemu, zrobić to, jak gdyby nigdy nic, ale nie działało. Bo coś się psuło, bo coś było potłuczone, jak jego kolana. A on wokół tego próbował dzielnie mówić, że to wszystko jest tylko moją fałszywą iluzją. Palce nerwowo więc wspięły się do tego wątłego loka i prawie brutalnie go rozprostowały, jakby nie miał być już piękny, jakby miał wieść odtąd żywot wzgardzonego, mdłego i potarganego kosmyka – i niczego więcej.
Gwałtownie, prędko pokręciłam głową, odpowiadając trzy zamknięte sekundy oczu później z równym nie, z równym nic takiego, kiedy on próbował przebadać moją bladą, rozpaczającą duszę. – Auxlik? – zapytałam nagle, wznosząc wreszcie ku niemu spojrzenie, po którym chyba przemknął promień pogodnego słońca. Prędko wytarłam delikatną wilgoć z kącików oczu. Wciąż się o mnie troszczył, wciąż chciał otaczać mnie zdrowiem i opieką. – Dobrze, że nie było powodów, by wykorzystywać zapas. Jesteście… zdrowi? – ty, nasza rodzina, nasi sąsiedzi i przyjaciele. Nie chciałam pozostawiać ich bez swojego opiekuńczego płomienia i choć tyle mogłam uczynić, oddając im przed wędrówką stosowną ilość fiolek. Nawet je opisałam – szczegółowo, z dawkowaniem, wskazaniami i przeciwskazaniami, bo przecież Steffen mógł w swym chaotycznym zrywie sięgnąć po niewłaściwą fiolkę, a kiedy mnie nie byłoby obok…
Nawet nie pomyślałam, by przyjąć jego słowa jako łaskoczący flirt. Czy po ślubie wciąż należało flirtować? Nie miałam pewności. Zamiast kokieterii, otworzyła się we mnie troska wymieszana z niegasnącą niepewnością. Przygryzłam nawet usta, bojąc się odpowiedzi, bo przecież wojna zbierała codziennie niewybaczalny i nieodwracalny plon. Nie chciałam żegnać żadnego przyjaciela.
Mimo hardego postanowienia, niektórych łez nie dało się powstrzymać. Gasiły mnie, bo kropla zawsze wygrywała z płomykiem – na tym polegał taniec żywiołów. Ogień można było przezwyciężyć. I można go było też odtworzyć, bo już raz zaszyłam się we łzach, ignorując żarliwy temperament przodków. Tym razem było jeszcze trudniej. Nie wiedziałam, czy tęsknię za żywym czy martwym. Nie wiedziałam, czy kiedykolwiek napotkam na choćby pogłoskę. Ta niepewność dusiła mnie każdego dnia. Mnie, nasze małżeństwo i starania o dobrą, wspólną przyszłość. Czy można było aż tak bardzo oddać się drugiej osobie? Gęstwiały mokre rzeki po niezdrowo różowiących się policzkach, bo przetarłam skórę już tyle razy, że zdołałam zebrać cały puder. – Och, Steffenie, muszę wyglądać okropnie – mruknęłam płaczliwie i popatrzyłam gdzieś w bok, na kilka krzywych drzew, jakby to miało uchronić przed spojrzeniem męża, któremu przecież miałam się podobać. Tymczasem nagle stał się świadkiem mojego zapłakanego lamentu, pośrodku ścieżki, wokół ciekawskich spojrzeń i… bez klasy, która damie powinna towarzyszyć w każdej sekundzie istnienia. Nie! Ja musiałam uprawiać smutny teatr, dostarczając mu wstydu. Jakże teraz pragnęłam zapaść się pod ziemie lub prędko uciec, przestać go męczyć, uwolnić go od… od obowiązku, który miał być mu słodyczą i przyjemnością, a stał się smutkiem i udręką. Byłam paskudną egoistką, a przecież tak bardzo, bardzo pragnęłam czynić dobro. Ratować Alexandra, sprowadzić go do domu i zaopiekować się, odebrać widmo, które wygnało go z doliny, daleko ode mnie, daleko od wszystkich, którzy go kochali.
- N-naprawdę? – zapytałam spłoszona, ujawniając drżący, lękliwy głos. Kochał mnie? Przez te wszystkie tygodnie niebycia, przez ciemne, samotne noce, przez fale zawodów i pułapki samotności? Przez pożar, który niszczył go, zamiast uzdrawiać? Naprawdę mnie kochał? Chciałam być ostrożna, chciałam powoli nabrać powietrza i oswoić się z niesamowitym uczuciem, ale ono zaatakowało tak, że nie było już jak zatamować ciepła gwałtownie wlewającego się do serca. – Nie mogłam nie wrócić. Znaczy… mogłam, gdyby stało się coś złego i ja… ale nie stało! Właściwie to nic się nie stało, ale zabija mnie myśl, że jego już nie ma, że nie wróci. Ogień nigdy nie parzył tak bardzo, jak czyni to teraz. Boli – podkreślałam chaotycznie, wciąż zdradzając łgającą, ponurą melodię, wciąż ogłaszając jego obliczu własne cierpienie. Powinnam przestać, powinnam wreszcie zacząć zachowywać się należycie, trzymać fason, przemyć twarz, strzepać pyłki z sukienki i zauważyć w końcu dziurę w rękawiczce, ale… ale parujące myśli nie do końca pozwalały dzisiejszej Belli pamiętać o postawie wczorajszej Belli. Oburzało mnie to i jednocześnie tak po prostu… nie miałam sił, aby z tym uczuciem walczyć. – Naprawdę… - szepnęłam, szurając lekko bucikami w piaszczystej ścieżce, tuż obok rozrysowanej w kamykach runy. Wszystko wciąż było nie tak. Odkąd Alexandra wydziedziczono, mój świat nie składał się w całość, iskry wymykały się z ogniska, niektóre raniły i coraz mniej z nich było mi przyjaznych. Choć znajomość ze Steffenem dawała mi szczęście i nadzieję, w głębi duszy… byłam niespokojna. Fortuna jednak wciąż mi sprzyjała, bo oto, zerkając na niego jeszcze raz, udało mi się wyłowić znajome światło w jego oczach. Wciąż mnie pragnął.
- Popatrz na mnie, Steffenie. Cóż… co mi pozostało. Co jeszcze mogę zrobić? Kim jestem? Jestem… - zbyt młoda, by pogrążyć się w beznadziei, zbyt promienna z natury, by dać się połknąć dobijającej ciemności. Zbyt niedostateczna dla tak wspaniałego męża. Wszystko nagle stało się szare i nijakie. Czułam się podle. W teatrze nigdy nie lubiłam tragedii. Pod maskami kryły się tak ponure cienie, mordercy i złoczyńcy. Wolałam uśmiech, ciepło, kolorowe kwiaty i ten słodki śpiew. Znów pociągnęłam żałośnie nosem. Popatrzyłam na mojego ukochanego, kiedy nakrył moją dłoń. Iskra ciepła pomknęła od palców przez nadgarstek, ramię i wreszcie ulokowała się gdzieś wygodnie w ściśniętej klatce piersiowej. – Ja też cię kocham. Nigdy przenigdy nie przestałam, ale musiałam… chciałam z tobą… To takie trudne, to wszystko nie tak – bełkotałam w stresie, nie będąc pewną, czy mógł w ogóle nadążyć za całym łańcuchem niepewnych słów. – Jak mam sobie znów nie radzić, to wolę z tobą, przy tobie. Może… może razem moglibyśmy coś wymyślić? Jeżeli tylko byś chciał – kontynuowałam, znów nagle uciekając spojrzeniem. Odwaga przed nim była zupełnie innym rodzajem odwagi. Gdy byłam winna, trud utrzymania dumnie głowy wzrastał. – Wystarczy kilka zaklęć i nie będzie bałaganu. Alexander nauczył mnie… - urwałam, gdy przed oczami ponownie stanął mi kuzyn. On we mnie nie zgaśnie, nie minie, tęsknota długo będzie jałowić moje serce. Wiedziałam, że mierzę się z pustką i chciałam w Steffenie dojrzeć najpiękniejsze lekarstwo. Tylko optymistyczne pragnienia nie miały tak potężnej siły. A ja nie powinnam traktować go jak eliksiru na melancholię. Wiedziałam, że potrzebuję czasu, odrobiny zrozumienia i szansy.
– Nie przeszkadza, chodźmy – szepnęłam, czując jak łza mija linie szczęki i ścieka już ku szyi. Było ich wiele, zbyt wiele, by nie umoczyć sobie zaraz kołnierzyka.
A kiedy wreszcie mnie złapał, kiedy poczułam znajomy zapach, kiedy opatuliło mnie serdeczne ciepło i obietnica błogości, zatopiłam się między jego ramionami, bez sił, sennie, słabowicie. – A ja ciebie - mruknęłam prosto w jego pierś, niezdolna się podnieść. Ciało rozluźniło się, wgniotło w ziemię, opadając, prawie już siedząc na tym piasku. Tuliłam się do niego stroskana, pozwalając, by smutek gęstą kroplą wypływał z mojego serca. – N-nie mogę wstać – wydusiłam wstydliwie, zaciskając dłonie mocniej na jego ciele. Dopiero teraz poczułam, jak bardzo byłam wyczerpana, senna i głodna. Bałam się jednak poruszyć, bałam się go puścić. Już nigdy więcej.
Isabella Cattermole
Isabella Cattermole
Zawód : Stażystka w lecznicy
Wiek : 22
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zamężna
Najmilszy sercu jest prawdziwy w nim pożar.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15+3
UZDRAWIANIE : 15+5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Leśna droga - Page 8 A8172ec5839139146051f7b54e49c5d0
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7405-isabella-selwyn https://www.morsmordre.net/t7416-iskierka https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f84-boreham-palac-beaulieu https://www.morsmordre.net/t7417-skrytka-bankowa-nr-1810#202799 https://www.morsmordre.net/t7415-isabella-selwyn
Re: Leśna droga [odnośnik]21.08.23 19:08
Zazwyczaj nie potrafił ukrywać uczuć, więc nie był nawet świadom jak skutecznie odgradzał się teraz od Belli. Zawsze miał przy niej serce jak na dłoni, nawet wtedy, gdy ostrożnie usiłował porozmawiać z nią o zaręczynach z Mathieu. Nie chciał wtedy zdradzić zbyt wiele na temat swoich poglądów, ale jego mowa ciała i ton głosu zdradziły wszystko o jego uczuciach: smutek, tęsknotę, coś więcej, zazdrość zaklętą w żółtych różach. Teraz otaczały ich te same kwiaty, ale wszystko było inne. Czy jego żal i ostrożność mogły zaślepić go na jej strach? I jaki mąż (były mąż?) jest ślepy na lęk żony? Bała się, bała się przecież tego, że skrył się za murem, a on jeszcze tego nie widział. Nie sądził, że w ogóle ją to obchodzi. Desperacko pragnął przedłużyć ich spotkanie, martwiąc się, że jest przypadkowe i ostatnie, ale zarazem lękał się rozdrapania rany i pustki po jej odejściu. Pierwszy raz w życiu wznosił przed nią tarcze, choć całkowicie instynktownie. Narosła między nimi jakaś przepaść i choć z niepokojem zerkał na dłoń Isabelli (na twarz nie miał odwagi), która jakoś tak agresywnie rozprostowywała jeden z jasnych loków, to nie miał pojęcia dlaczego to robi ani jak ją poprosić, żeby siebie nie krzywdziła.
Zresztą próbował. Przez tygodnie przed jej zniknięciem próbował ją rozweselić, ale nie umiał. Pogrążała się w smutku coraz bardziej i bardziej, zadawała sobie ból, a on mógł tylko bezradnie obserwować jak się od niego oddala. Może wcale nie odeszła pierwszego czerwca, może jakaś część jego Belli zniknęła dużo wcześniej.
Niespodziewanym kluczem okazały się eliksiry. Nie wiedział, że wlały w jej serce równą, nieśmiałą nadzieję, jak w niego dwie skrzyżowane linie w piasku, runa miłości.
-Auxlik. – powtórzył głupio, chyba tylko dlatego, że dźwięk tych sylab zaowocował cieniem uśmiechu na twarzy Belli. Tak dawno nie widział jej uśmiechu. -I inne eliksiry, nie… nie użyłem jeszcze żadnego. – wyznał cicho. Raz wahał się nad wielosokowym, ale nie uznał potrzeby za dostatecznie ważną, by ruszać rzeczy Isabelli – jedyne, jakie mu po niej pozostały. Jedyne, w których była część jej, bo przecież nie w kuchennych naczyniach. -Mhm. – wymamrotał wymijająco na pytanie o zdrowie, bo ubodła go liczba mnoga. Jacy „my”? Bella zostawiła ich wszystkich, wszystkich w Dolinie. A jego zostawiła w domu samego, bo nie pytała chyba przecież o samopoczucie szczura. Czy myślała o tym, że musiał opłakać ją za życia, jak ona Alexa? O tym, że jeśli coś jej się stanie – a działo się co noc, w jego koszmarach – to nigdy się o tym nie dowie, nigdy nie będzie mógł napisać jej imienia na pomniku pamięci w Oazie, nie zostanie mu nic poza niepewnością i zapasem eliksirów? Nie potrafił i chyba nie chciał okazać żalu, ale choć widok całej i zdrowej Belli budził w nim bezgraniczną ulgę, to trudno było zapomnieć o tygodniach strachu.
Przygryzł mocno policzek, nie chcąc robić scen, ale obydwoje nie wytrwali długo w tym postanowieniu. Płacz Belli przywrócił go do rzeczywistości, podniósł na nią wzrok, przejęty wpatrywał się w zarumienione, mokre policzki, zastanawiając się, czy mógłby i czy powinien unieść dłoń aby otrzeć jej łzy. Nie zastanawiał się za to nad tym, czy zapłakana dama na zakurzonej ścieżce robi scenę i czy będą nazajutrz obiektem plotek. Jeśli pani Bell wyglądała przez okno to pewnie tak, ale nie zerkał nawet w stronę domów, patrzył tylko na Bellę. Po tym, jak zniknęła jego żona, jego reputacja już i tak nie ucierpi i było mu już wszystko jedno, ale w obronie jej mógłby przecież zawalczyć. Znaleźć w sobie siłę, której przez ostatnie tygodnie tak mu brakowało.
Nie wiedział tylko, jak ją pocieszyć…
-przecież zawsze wyglądasz pięknie. – bąknął bez namysłu, bo to była przecież prawda. Nawet teraz, choć jej łzy łamały mu serce. Mokre policzki nie zmieniały faktu, że miała śliczne, posągowe rysy twarzy, że jej włosy kręciły się same w miękkie loki, że nawet w skromnej, wyblakłej sukience wyglądała jak z innego świata. -…ale nie powinnaś tyle płakać, bo rozboli cię głowa. – dodał desperacko, próbując na razie załagodzić sprawę słowami. Brakowało mu słów, w porównaniu do Belli nie wiedział zupełnie nic o wpływie łez na migrenę, powtarzał jedynie jak echo dawne rady koleżanek z „Czarownicy.” Madeline płakała od otwarcia Festiwalu Lata, a on nigdy nie widział płaczącej czterdziestolatki i było to bardzo dziwne. Bella zawsze lubiła słuchać jego plotek, mógłby jej o tym opowiedzieć i pokazać nowe listy do Wilhelminy – jego ostatnie odpowiedzi były tak pesymistyczne, że Joyce wzięła i napisała je od nowa… - ale czy chciałaby znów o tym słuchać?
Ta wątpliwość zeszła na drugi plan, gdy ogień – najpierw żalu, potem miłości i wreszcie nadziei – znów zapłonął pomiędzy nimi.
-Naprawdę. – wreszcie odezwał się głośniej, nie tak nieśmiało i cicho jak wcześniej, wreszcie na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu. Ale zgasł, gdy tylko przyznała, że coś złego mogło się jej stać. Nie stało się, ale… -ale mogło, mogło się stać! Coś złego się zresztą stało, w Oazie, w noc, w którą zniknęłaś… – wyrwało mu się z goryczą, na usprawiedliwienie swojej nieobecności tamtej nocy (wcześniej myślał, że celowo czekała aż go nie będzie, ale teraz dotarło do niego, że może czekała na niego? Aż – a walcząc z kryzysem i żywiołem nie wracał przecież aż do rana – ruszyła do przodu sama?). -Bertie i Alex też mieli wrócić. – dodał bardzo cicho, drżącym głosem.. Jeszcze kilka miesięcy temu poczułby może cień zazdrości na myśl o tym, jak inny – nawet kuzyn – budzi w niej tyle emocji, ale teraz czuł tylko pustkę. Gorzkie zrozumienie. Jeśli myślałaś, że nie wiem co czujesz, to dowiedziałem się, gdy zniknęłaś. Była j e g o Alexem, cieniem, który nie wracał. Cieniem, który c h c i a ł zniknąć, ale nawet Gwardziści nie mogli być bezpieczni w tym okrutnym kraju, a co dopiero młoda kobieta, młoda dama. -Myślałem, że nie wrócisz już do mnie, ale bałem się, że nie wrócisz w o g ó l e . – szepnął gorzko, wciąż wiedzieli o świecie mało, obydwoje. Ale wiedział wystarczająco wiele, by lękać się tego, co mogło ją spotkać, by mieć nadzieję, że uciekła do bezpieczniejszego kraju. Cierpiał na myśl, że nie ma jej u jego boku, ale życzył jej bezpieczeństwa i zdrowia i szczęścia bez niego. Wziął drżący oddech, nagle przejęty smutną myślą, że co jeśli bez niego byłaby jednak bezpieczniejsza? Czy nie byli, obydwoje z Alexem (jeden marząc o jej ucieczce, drugi na nią przyzwalając), okrutnymi egoistami, czy w pałacu Bealieu nie byłaby bezpieczniejsza? -…i bałem się, że żałujesz. Tego, czego się wyrzekłaś. – szepnął cicho, z rezygnacją, bez śladu pretensji, które miał choćby na Białym Moście. Wtedy świat szlachty wydawał mu się okrutny, ale wtedy jego świat wciąż istniał. Niemagiczni wciąż byli bezpieczni w Londynie, w kraju nie brakowało jedzenia. Chciał obiecać Belli lepsze życie, ale z miesiąca na miesiąc było tylko gorzej. Naprawdę nie miałby pretensji, gdyby tego nie wytrzymała.
Jej słowa rozbrzmiewały jak płomienie w chaosie emocji, raz płonąc, raz gasnąc. Trudno było mu wyłowić z nich konkretny sens, ale patrzył na nią, tak jak prosiła, a „kocham” wreszcie rozpaliło go nadzieją, wreszcie wskazało konkretną drogę. Bał się, że chce wrócić do dawnego życia, ona z kolei bała się o kuzyna, ale pomimo tych lęków była przy nim tu i teraz. W Dolinie Godryka, niedaleko domu, który miał być ich domem i chyba wciąż mógł. Wyznawała trudy i smutki, pierwszy raz tak otwarcie. Prosiła o pomoc, a on ślubował, że zawsze jej pomoże, że zawsze będzie przy niej. Nie była jego dziewczyną ani sympatią, była jego żoną i przez ostatnie tygodnie myślał, że spektakularnie zawiódł na tym polu, ale nadal go potrzebowała – i miał drugą szansę, by to wszystko odbudować.
-Jasne, że coś wymyślimy. – mocniej ścisnął jej dłonie. Cała drżała, nie z zimna, z emocji. Ze zmartwień. -Nie martw się, nie teraz. Za dużo się martwisz. – zarzucił jej z bladym uśmiechem, tak jakby sam tego nie robił. -Mamy czas. – cenny czas ostatnich dni zawieszenia broni. Mieli całe życie, choć wojna pokazała im, jak bardzo jest kruche. Marzył o tym, że spędzi je całe z Bellą, może nie musiał porzucać tych marzeń. Czarodziejów niepokoiła lipcowa kometa, ale dla niego nie mogła równać się z Bellą, z płomieniem, który znienacka wpadał w jego życie – w szkole, gdy nie wiedziała jeszcze jak tęsknie obserwował jak płonie, na Pokątnej, w Kurniku, i wreszcie dzisiaj. Ogień to nieokiełznany żywioł, zbyt szybko gasł i zbyt jasno płonął, ale czy zdoła – wreszcie? – zbudować dla niej trwały kominek, stworzyć domowe ognisko? -Jestem przy tobie, zaraz będziemy w domu. – obiecał, choć bałagan nadal go niepokoił. Bella nieświadomie rozwiała część jego obaw, ale nie zapewnieniem, że niby jej to nie przeszkadza (nauczył się już, że kobiety mówią czasem takie rzeczy, ale to pułapka) – tylko wyznaniem, że Alex uczył ją sprzątać. Z szacunku dla żony powstrzymał cisnący się na usta serdeczny śmiech, ale w jego oczach zapłonęły ogniki rozbawienia. Wiedział, że bardzo się starała i że w leśnej lecznicy był porządek, ale nie uważał dwójki byłych arystokratów za ekspertów od sprzątania. Szkoda, że mama wyjechała zanim to ona zdążyła nauczyć Bellę (albo jego…), ale mama z kolei sprzątała po mugolsku, więc to też nie zdałoby egzaminu. -Odpoczniesz, a ja posprzątam. – zadecydował, tuląc ją mocno, czując jak słaba wydaje się w jego ramionach. Czy mu się zdawało, czy schudła podczas podróży? Może najpierw powinien coś ugotować? Tuliłby ją dalej, zatracając się w tej chwili, chcąc przeciągnąć obecność Belli jak najdłużej, ale wreszcie, wreszcie zrozumiał, że nie musi. Że Bella już nie ucieka, że naprawdę wróciła. -Pomogę ci.zawsze ci pomogę, obiecał, pomagając jej wstać. Najchętniej wziąłby ją na ręce, ale do domu był jeszcze kawałek, a nie chciał ryzykować, że wywalą się na ścieżce. Zamiast tego, zaczął prędko zbierać peonie, uważając by żadnej nie podeptać. -Chodźmy do domu. – domu, który ozdobiony dwoma bukietami kwiatów znów zacznie wydawać się domem.


intellectual, journalist
little spy

Steffen Cattermole
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7358-steffen-cattermole https://www.morsmordre.net/t7438-szczury-nie-potrzebuja-sow#203253 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f127-dolina-godryka-szczurza-jama https://www.morsmordre.net/t7471-skrytka-bankowa-nr-1777#204954 https://www.morsmordre.net/t7439-steffen-cattermole?highlight=steffen
Re: Leśna droga [odnośnik]21.08.23 21:37
Nie miałam pewności, czy słowa te bardziej mi się podobały czy może jednak niepokoiły. Nawet jednej małej fiołeczki nie użył? Czy to oznaczało, że wcale nie były im potrzebne wywary? A może jednak Steffen spoglądał na nie, mimo wskazówek, wciąż z dozą niepewności? Miałam szczerą nadzieję, że brakowało sposobności. Mówił jednak w podszeptach, nieco tajemnico – przez chwilę nawet pomyślałam, że coś przede mną próbuje ukryć, dlatego zmrużyłam oczy, by objąć go bardzo wnikliwym spojrzeniem, by przecisnąć się wąskim promieniem aż do zwierciadła tej bratniej duszy. Nie musisz się obawiać, kochany, nie musisz.
A jednak nie powiedział nic więcej, a ja westchnęłam tylko i postanowiłam porzucić rozważania. Być może pora i okoliczności wcale nie sprzyjały wywlekaniu spraw stłoczonych na półeczkach napojów uzdrawiających. Tak naprawdę… były nieważne! Między nami zaś piętrzyły się ku chmurom całe wieże niewypowiedzianego. Mimo to usta czuły się wciąż nieśmiałe, niezdolne do wygłoszenia tego wszystkiego, co czaiło się gdzieś w głębi duszy – mimo towarzystwa rwącego się ku płomiennym wrażeniom serca. Już dobrze. Wciąż pracowałam nad sprowadzeniem na ziemię wewnętrznego ducha, mój niepokój wybrzmiewał w nerwowych gestach i rozbieganych spojrzeniach, w pędzie mowy i jednoczesnym milczeniu. Wcale nie było harmonii, nasz wspólny świat nigdy nie był posegregowany. Takiego go jednak lubiłam. Ten świat. Tego Steffena.
Jednak czułam jego milczenie, niewidzialną powłokę odgradzającą dwa istnienia. Po powrocie nie byliśmy tacy sami. Coś nowego lśniło w jego uciekającym spojrzeniu, coś niepokojącego brzmiało w tle jego głosu. Był znany, ale bardziej odległy. Był upragniony, ale odebrany. Odebrany mnie samej przez siebie samą. Inaczej patrzył, choć pozornie układał się w to, co znałam i umiłowałam sobie najmilej, najcieplej. Gwałtowne iskierki nagle zmusiły się do większej dyscypliny. W naszej relacji ostrożność wydawała się jakaś nowa, a ja nie miałam żadnej pewności, czy jest dobra i czy nie przerodzi się w straszliwą klątwę. Lecz przede wszystkim, wciąż brakowało mi poczucia, że my, że on i ja, razem i osobno – że wciąż byliśmy.
Kumulacja tych wszystkich burzliwych myśli wciąż nie nastąpiła, choć ich nadmiar przelewał się między łzami i coraz mniej pewnymi spojrzeniami. Smutniałam, smutniałam okazując drzewom i chmurom mój strach i mój mały dramat, który przeskakując z myśli do myśli, wciąż ewoluował, kompletnie mną zakręcając. Stałam nieruchomo, lecz w środku płonęło ponure szaleństwo. Niezliczone wrażenia popychały się wzajemne, by dostać się bliżej mnie – by mnie dręczyć. Wciąż lękałam się, że utraciłam mój dom i mojego ukochanego. Czułam, że wcale nie jestem stworzona do łez, nie lubiłam myśli, że moja twarz topi się w udręce, że moje rozbiegane serce nie potrafi zwolnić. Chciałam… spokoju, domu, skrycia. Dziś już wiedziałam, że dzielność ma swoją wagę – że daje i odbiera.
- Już przestaję, obiecuję. Ani jednej malutkiej łzy – bąknęłam trochę kulawo i wytarłam prędko policzki wierzchem dłoni, naiwnie wierząc, że to zdoła zmyć dostrzegalne ślady niedawnej katastrofy. – Już mnie rozbolała – przyznałam pochmurnie, a między głoskami dało się jeszcze wyłapać pojedyncze nasiąknięte żalem tony. – Z-zaraz przyjedzie – dodałam, niemal natychmiast łapiąc dość głęboki wdech. Weź się w garść, Isabello. Jeszcze trochę i zupełnie spuchną mi oczy, a tego zdecydowanie nie potrzebowałam. Gdybym tylko teraz odważyła się spojrzeć w lusterko, zapewne ujrzałabym poczwarę, na którą on nie powinien spoglądać. Rześkość leśnego powietrza koiła potargane nerwy, ale sprawy wciąż wymagały wyjaśnienia. My byliśmy bardzo poplątanym małżeństwem. Nie chciałam tego przecież tak pozostawić.
- Co się stało o oazie? Och, Steffenie, chciałabym nadrobić każdy najmniejszy dzień. Twoje poranki i twoje noce, przygody i zdarzenia naszych przyjaciół. Gdybyś tylko… może nie teraz, ale pewnego dnia… gdybyś zechciał, mógł, miał takie pragnienie, by opowiedzieć mi o wszystkim, co was spotkało! Och, jakże bym była rada! I proszę, nie szczędź bolączek – wygłosiłam gorliwie, odnajdując nagle w głosie dodatkowe pokłady determinacji. Wiedziałam wszak, że on i ja mieliśmy bardzo dużo do nadrobienia. Zaraz jednak ucichłam. Wspomnienie o Alexandrze i paniczu Bocie rozlało się dziwnie chłodną troską po już i tak popękanych myślach. Chciałam szepnąć, że wrócą, lecz wiedziałam przecież, że jeden z nich nie mógł już więcej oczarować nas swoim uśmiechem. Drugi zaś… potrzebowałam przestać o nim myśleć, choć na chwilę. Choć na ten moment, kiedy po tych wszystkich tygodniach odnajdowałam przed sobą znajome, kochane oczy. Gdy byłam tak blisko domu, gdy sama obecność męża zdawała się leczyć to, co zdołał pozatruwać smutek. – Każda moja myśl o powrocie to myśl o tobie, Steffenie – wyznałam tak, jakby była to najbardziej naturalna rzecz na świecie. I była. Pomyślałam też o moim szczęściu. Jakby ktoś mimo tylu tragedii i potknięć wciąż nade mną czuwał. Coś, los, miła fortuna, słodki płomień. Przecież nie bez powodu trafiliśmy na siebie, zanim zdołałam poruszyć furtką prowadzącą do Szczurzej Jamy. To musiał być dobry znak! – Ależ nie! Nigdy przenigdy nie mogłabym zgasnąć w tym żalu. Nigdy nie mogłabym tam wrócić – prawie wcinałam się w jego ponure wywody, jakby to miało sprawić, że wyplenię wątpliwości mojego szczurzego chłopca, jeszcze zanim zdołają go zakłuć mocniej. – Nie tam – dodałam nieco spokojniej. Czy naprawdę mógłby uwierzyć, że zawrócę i ukorzę się przed Morganą? Że zacznę błagać o łaskę tych, którzy krzywdzili to, co najbardziej ukochałam w mym dziedzictwie? Którzy wspomagali mord na moich przyjaciołach? Byłam zdezorientowana, lecz wciąż nie na tyle, by brutalnie wyrwać naszą powoli rozkwitającą relację. Naszą miłość, nasze małżeństwo, naszą szansę. Gdziekolwiek wytrąci się iskra, może powstać ogień.
Wyciągał do mnie dłonie, czułam pierścień ciepłych palców, czułam troskę przelewającą się w spojrzeniach – przestawałam się tak bardzo bać. Przestawałam wyciskać z siebie moc, której nie miałam, bo nagle – pierwszy raz w życiu – zupełnie się wyczerpała. Czułam, że potrzebuję snu, że potrzebuję poszarpane kawałeczki ułożyć w całość. Wojna była niewybaczalna, bezlitosna, brutalna. Ja zaś w jej ciemnej toni wciąż chciałam żyć kolorowymi wizjami, wciąż gnać chciałam w cieple i pomyślnej melodii. Nie wszystko było piękne, nie wszystko mogło skończyć się dobrze. Dolna warga zadrżała, a ja zamierzałam poprosić, by mnie nie opuszczał, ale obawiałam się, że byłabym zupełnie bezduszna, gdybym tu i teraz wymusiła na nim podobną przysięgę. Nie po tym, co uczyniłam, nie z tak szarym wspomnieniem ostatnich tygodni. Patrzyłam ufniej, chłonęłam zapewnienia, notowałam obrazy delikatnych uśmiechów. Zaplotłam ze sobą nasze palce, naiwnie wierząc, że potrafię ścisnąć tak mocno, byśmy już nigdy więcej nie rozdzielili swych serc. – Obawiam się, że będę bardzo długo spała. Jesteś pewien, że mamy naprawdę dużo czasu? Ty też powinieneś odpocząć, Steffenie. – oznajmiłam, wznosząc głowę. Pierwszy raz od dawna znalazłam się tak blisko mojego męża, w znajomym cieple ramion, w ulubionym, bezpiecznym zapachu. – Tęskniłam, wiesz? Tam było źle, tam nie było niczego – dodałam ciszej, wsuwając nos w jego szyję. A ja przecież potrzebowałam żaru.
Ocknęłam się dopiero, gdy zaczął zbierać te przeklęte i wspaniałe peonie, kiedy dwa różne bukiety zebrały się w całość. Ograbione z kilku płatków, ale wciąż czule ściskane do serca, były jak nasze spotkanie. I one i ja potrzebowałyśmy wrócić do domu. Steffen znał drogę.


ztx2 :pwease:
Isabella Cattermole
Isabella Cattermole
Zawód : Stażystka w lecznicy
Wiek : 22
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zamężna
Najmilszy sercu jest prawdziwy w nim pożar.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15+3
UZDRAWIANIE : 15+5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Leśna droga - Page 8 A8172ec5839139146051f7b54e49c5d0
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7405-isabella-selwyn https://www.morsmordre.net/t7416-iskierka https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f84-boreham-palac-beaulieu https://www.morsmordre.net/t7417-skrytka-bankowa-nr-1810#202799 https://www.morsmordre.net/t7415-isabella-selwyn

Strona 8 z 8 Previous  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8

Leśna droga
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach