Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Leśna droga
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Leśna droga
Tam gdzie kończy się asfalt, a zaczyna las. To tutaj udają się wszyscy mieszkańcy Doliny Godryka, gdy na drzewach żółknieją liście. Las, do którego prowadzi droga jest zawsze bardzo oblegany przez czarodziejów trudzących się w zbieractwie i łowiectwie. Miejsce to kryje wiele niezwykłych gatunków roślin, jest też domem dla wielu dziko żyjących zwierząt. Czarodzieje mieszkający na skraju tego lasu z niepocieszeniem patrzą jak kolejne tłumy ludzi wędruje przez ich las. Mieszkańcy centralnej części Doliny Godryka nazywają tych ze skraju lasu odludkami i często przestrzegają przyjezdnych przed ich nieprzewidywalnymi zachowaniami.
Chociaż uwielbiał chodzić rankami na grzyby i odnajdował w tym częściowe ukojenie, dziwny spokój dla duszy, a przede wszystkim ciszę i błogość, to jednak nie znał się na nich lepiej niż doświadczeni zielarze. Wiedział mniej więcej co zebrać i skąd można to zebrać, ale ręki nie dałby sobie uciąć na ewentualną trutkę zawartą w grzybie. To z kolei stanowiło świetną metaforę dla ich ostatniego spotkania z dziwnie zapijaczonym mężczyzną, który spał w krzakach, a potem korzystał z magii, której Stevie nie rozpoznawał. Nie skomentował mruknięcia pod nosem, nie był nawet pewien czy dobrze dosłyszał słowa córki. Teraz chciał znaleźć te grzyby, na których mu zależało, potem ususzyć je, a gdy przyjdzie koniec grudnia, ugotować na nich pyszną zupę, po to by goście z Doliny mogli się najeść. Może, nawet jeśli się uda, doda te grzyby do mięsa. Z kosza wiklinowego wyjął starą książkę, której podniszczona okładka już niemal się rozpadała. Nie był nawet pewien, skąd ją ma, ale Atlas Grzybów przydawał się w takich momentach. Stevie świetnie udawał, że go czyta, gdy córka zaczynała odpowiadać na nieco niezręczne pytania. Nie był pewien reakcji, zadowolony więc był, że mówiła dość spokojnym tonem. Nie raz już przecież zdarzało jej się odburknąć. Nawet jej nie winił, nie poświęcał jej nigdy zbyt dużo czasu i dopiero teraz, gdy powoli się starzał, usiłował nadrobić ten stracony czas. Słysząc imię Juliena niemal się zakrztusił, a gdy wspomniała o Steffenie, zaczął nawet kaszleć, usiłując złapać oddech. Steffen miał narzeczoną, niedługo miał odbyć się ich ślub, ale Julek... Fakt, że spędzał w Warsztacie sporo czasu, a i też Makówka czasem potrzebowała pomocy, ale czy mogło być między nimi cokolwiek więcej? Beckett odchrząknął i wciąż wpatrując się w ziemię, aby znaleźć jakiekolwiek grzyby, odpowiedział: - Gdy ja byłem młody i poznałem twoją matkę, to ona dbała o mnie, bym nie rozpadł się w drobny mak... To godne podziwu, że dbasz tak o Julka - taka była prawda. Uniesienie i uczucie trwało wciąż, ale tylko na początku ich związku poświęcał jej wystarczająco energii, potem ważniejsza była praca. Nawet gdy urodziła się Rosemarie... Nawet gdy urodziła się Beatrix... Próbował udawać, że go to nie ruszyło, że nie zastanawia się jak poważne zamiary Julien ma wobec jego córki. - A czy Ty i Julien... - zaczął powoli, zaraz potem schylając się niżej w poszukiwaniu grzybów. - Czy on ma jakieś poważne zamiary? - wyrzucił w końcu z siebie, robiąc się niemal cały czerwony, czego Trixie nie mogła dostrzec, gdy stał odwrócony do niej plecami.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
The member 'Stevie Beckett' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 26
--------------------------------
#2 'k10' : 1
#1 'k100' : 26
--------------------------------
#2 'k10' : 1
Krztusił się Stevie, krztusiła się i Trixie. Insynuacja jakoby z Julienem łączyło ją coś więcej była niemal tak absurdalna jak myśl, że Blackowie mogli być porządnymi ludźmi. Jakiś żart! A mimo to zatrzymała się w pół kroku i odkaszlnęła, po czym znów odchrząknęła, sumiennie wpatrując się we wszystko, co można było znaleźć dookoła, byle nie w ojca. Co mu strzeliło dziś do głowy? Dlaczego w ogóle o to pytał? Przecież wiedział, że była ostatnia w drodze do ślubnego kobierca, a kontakty z mężczyznami - chłopcami, tak właściwie - traktowała po macoszemu, w sferze wyłącznie koleżeńskiej.
- To co innego. Ja nie będę tak dbać o Juliena, nie dbam - odpowiedziała szybko, może trochę zbyt mocno akcentując różnice między sobą, a swoją okropną matką. Kobietą, która zostawiła za sobą rodzinę i zdecydowała się umrzeć, czy zniknąć w jakikolwiek inny sposób, nieistotne. Ważnym był tylko fakt, że jej tu z nimi nie było, a zatem ich nie kochała. Nie kochała swojej jedynej córki. - Przecież wiesz, że on sobie sam nie radzi. Bez nas umarłby z głodu, a Makówkę przygniotłaby taka warstwa kurzu, że w Dolinie nie byłoby prócz niego już żadnego powietrza. To tylko kolega - odwrócona do ojca plecami czuła, jak na twarz wstępuje głęboki rumieniec, jak poliki pokrywają się czerwienią agresywną jak słońce wschodzące po burzliwej nocy. De Lapin, oczywiście, był uroczy. Był intrygujący. Ekscentryczny. Interesujący. I w tym wszystkim bardzo przystojny. Ale, na Merlina! On i Trixie obracali się w innych wszechświatach, a zrodzona zażyłość sugerowała co najwyżej przyjaźń, niż plany na ożenek. - Na pewno o tym nie myśli - odpowiedziała więc szczerze i defensywnie skrzyżowała ręce na piersiach, jakby chcąc nieświadomie odgrodzić się od tak absurdalnych perspektyw. - To znaczy, może myśli... Ale nie o mnie. Jeśli ma jakieś zamiary, to nie wobec mnie - sprecyzowała, zamiast jednocześnie podkreślić, że i ona nie miała wobec niego planów. Bo nie miała, prawda?
Jeszcze to było jej potrzebne po ostatniej wyprawie z panem Dearbornem. Trixie zatrzepotała lekko głową, nie chcąc wracać do tamtych wspomnień, tym bardziej, że na jej bliskim horyzoncie... - Tato, mam! Zobacz! - zakrzyknęła nagle. Spomiędzy mchu wystawał różowiutki grzyb, a obok niego sporo następnych. Ale kiedy spróbowała wyrwać go z ziemi... Grzyb ożył, podskoczył i odbiegł kawałek, a zaraz za nim pognały inne grzybki, tuż pod nogi pana Becketta. Chorbotki. Ups.
| nie mam przywidzeń
ile chorbotków wbiega na steviego? kość k20
- To co innego. Ja nie będę tak dbać o Juliena, nie dbam - odpowiedziała szybko, może trochę zbyt mocno akcentując różnice między sobą, a swoją okropną matką. Kobietą, która zostawiła za sobą rodzinę i zdecydowała się umrzeć, czy zniknąć w jakikolwiek inny sposób, nieistotne. Ważnym był tylko fakt, że jej tu z nimi nie było, a zatem ich nie kochała. Nie kochała swojej jedynej córki. - Przecież wiesz, że on sobie sam nie radzi. Bez nas umarłby z głodu, a Makówkę przygniotłaby taka warstwa kurzu, że w Dolinie nie byłoby prócz niego już żadnego powietrza. To tylko kolega - odwrócona do ojca plecami czuła, jak na twarz wstępuje głęboki rumieniec, jak poliki pokrywają się czerwienią agresywną jak słońce wschodzące po burzliwej nocy. De Lapin, oczywiście, był uroczy. Był intrygujący. Ekscentryczny. Interesujący. I w tym wszystkim bardzo przystojny. Ale, na Merlina! On i Trixie obracali się w innych wszechświatach, a zrodzona zażyłość sugerowała co najwyżej przyjaźń, niż plany na ożenek. - Na pewno o tym nie myśli - odpowiedziała więc szczerze i defensywnie skrzyżowała ręce na piersiach, jakby chcąc nieświadomie odgrodzić się od tak absurdalnych perspektyw. - To znaczy, może myśli... Ale nie o mnie. Jeśli ma jakieś zamiary, to nie wobec mnie - sprecyzowała, zamiast jednocześnie podkreślić, że i ona nie miała wobec niego planów. Bo nie miała, prawda?
Jeszcze to było jej potrzebne po ostatniej wyprawie z panem Dearbornem. Trixie zatrzepotała lekko głową, nie chcąc wracać do tamtych wspomnień, tym bardziej, że na jej bliskim horyzoncie... - Tato, mam! Zobacz! - zakrzyknęła nagle. Spomiędzy mchu wystawał różowiutki grzyb, a obok niego sporo następnych. Ale kiedy spróbowała wyrwać go z ziemi... Grzyb ożył, podskoczył i odbiegł kawałek, a zaraz za nim pognały inne grzybki, tuż pod nogi pana Becketta. Chorbotki. Ups.
| nie mam przywidzeń
ile chorbotków wbiega na steviego? kość k20
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Trixie Beckett' has done the following action : Rzut kością
'k20' : 17
'k20' : 17
Stevie gwałtownie wyprostował się, gdy córka zaprzeczyła jakoby między nią a sąsiadem z Makówki, cokolwiek było. Nie był nawet pewien czy odetchnął z ulgą, czy zawiódł się, że jego przypuszczenia okazały się nieprawdziwe, w końcu lubił mieć rację (jak chyba każdy?). Nie mniej, fakt, że młody Julek, który zarabiał na życie wróżeniem, chociaż był wspaniałym młodym człowiekiem, dobrym przyjacielem i świetnym sąsiadem, to jednak nie stanowił idealnej kandydatury na męża dla córki. Panna Beckett wydawała się chyba myśleć podobnie, a może powody miała inne? W to już nie zamierzał ingerować. Kiwnął więc głową, powoli wypuszczając powietrze. Już miał odwracać się i wsiąść znowu na rower, by pojechać trochę dalej, gdy ta zawołała go, sugerując, ze coś jednak znalazła. Zdecydowanie nie był to grzyb. Stevie otworzył tylko szerzej oczy, gdy w jego stronę biegła horda chorobotków, albo innego dziwnego cholerstwa. Nie krzyknął, a przesunął się na kilka kroków w tył. - Co to jest? - zapytał tylko córki, sam nie mając szerokiego pojęcia na temat zwierząt. Co prawda mieli w domu fretkę, kurę i kaczkę, ale jednak to były zwykłe mugolskie stworzenia, za to różowe biegające grzyby, znacznie wykraczały poza jego wiedzę. - Czy to ma odwrócić moją uwagę? - niemal roześmiał się, gdy małe istotki nie zaczęły gryźć go w kostki, a wręcz przeciwnie jeden nawet przewrócił się tuż koło jego buta, i uciekł dalej. - Trixie... Jesteś dorosła - powiedział jeszcze, wzruszając ramionami, gdy różowy stworek o kształcie grzyba podnosił się z ziemi i biegł dalej, ostatecznie zakopując do połowy pod ziemią. - Wiesz, że chcę dla ciebie jak najlepiej... - spojrzał na córkę i zrobił jeszcze krok w przód. - Nie chcę byś zestarzała się samotnie - jak Twój ojciec... Odpowiedział jeszcze z szerokim uśmiechem, obracając to wszystko w żart. Zależało mu na Trixie najmocniej na świecie, dokładnie wiedział, czym jest życie bez miłości i przed tym chciał ją chronić. Zasłużyła przecież na to, by mieć dobrego męża, wspaniały dom i gromadkę dzieci, którym Stevie będzie mógł być dziadkiem. W końcu... Znów oderwał wzrok i spojrzał w ziemię, gdzie wielkie stado różowych nicponi zostawiło drobne ślady. Może tu po lewej...? Po prawej? Potrzebowali tych grzybów, musieli przecież zrobić zupę.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
The member 'Stevie Beckett' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 15
--------------------------------
#2 'k10' : 9
#1 'k100' : 15
--------------------------------
#2 'k10' : 9
Przez dłuższą chwilę obserwowała biegnące w kierunku ojca stworzonka, tym razem odwrócona w jego kierunku, rozkojarzona na tyle, by zapomnieć o rumieńcu pokrywającym policzki. Nieważne. Przecież przy tego typu tematach to było chyba normalne, prawda? Na jej twarzy pojawił się natomiast szczerze rozbawiony uśmiech, kiedy różowy grzyb potknął się tuż obok buta grzybiarza, wylądował w trawie, po czym podniósł się i pobiegł dalej.
- Chorbotki. Lepiej, żebyśmy nie przynieśli żadnych ze sobą do ogrodu, te gagatki potrafią zająć swoją kolonią cały trawnik - parsknęła, po czym teatralnie wzruszyła ramionami, gdy Stevie zasugerował, że stanowiły specjalną dywersję przed ciągnięciem niewygodnego tematu. - Kto wie? - wymruczała żartobliwie i wreszcie rozluźniła ręce, pozwoliwszy im znów opaść do swych boków. Wiklinowy koszyk w jednej z dłoni i tak na nic się nie zdawał, mimo tego, że Stevie miał przy sobie atlas, ona była w stanie co najwyżej znaleźć zgraję mięsistych grzybo-podobnych magicznych stworzeń. Na szczęście nie wzięły ich za dżdżownice. - Może to Julek je przysłał? Bo zaswędziały go uszy? Czy to jest nos, kiedy się kogoś obgaduje? - zastanowiła się ze śmiechem, wdzięczna za to, że panująca pomiędzy nimi atmosfera rozluźniła się na tyle, by mogli wszelką niewygodę puścić w niepamięć. Nawet następne słowa ojca już tak nie krępowały. Trixie skinęła głową i ruszyła w jego kierunku, uważnie stawiając kroki na podmokłym mchu; nie zauważyła nawet, jak nadepnęła na dorodnego podgrzybka. W jej mniemaniu i tak zapewne wyglądałby jak szyszka.
- Wiem - odpowiedziała już spokojniej, miękkim głosem, by za moment niespodziewanie przylgnąć do rodzica we wdzięcznym uścisku. Ostatnio oboje wydawali się poddenerwowani. Ją dręczyły koszmary, a jego? Zmizerniał, nie mogła tego nie zauważyć, nie mogła się nie martwić. - To nie moja wina, że chłopcy są tacy dziwni. Nie umiem... Nie wiem, w żadnym nie widzę potencjału, są byle jacy - przyznała z westchnieniem i oparła głowę o jego ramię. Byłoby łatwiej, gdyby na zawsze mogła odpuścić sobie perspektywę znalezienia małżonka i rodzenia mu gromadki chorbotków, byle tylko udawać, że stworzono ją do roli żony i matki. - No i nie wiem czy ja w ogóle... Chcę - przyznała wreszcie z wyczuwalną niepewnością w głosie, z obawą. Nigdy wcześniej nie rozmawiali tak szczerze, a ona nawet nie śniła o tym, by przyznawać się Steviemu do swoich rozterek.
- Chorbotki. Lepiej, żebyśmy nie przynieśli żadnych ze sobą do ogrodu, te gagatki potrafią zająć swoją kolonią cały trawnik - parsknęła, po czym teatralnie wzruszyła ramionami, gdy Stevie zasugerował, że stanowiły specjalną dywersję przed ciągnięciem niewygodnego tematu. - Kto wie? - wymruczała żartobliwie i wreszcie rozluźniła ręce, pozwoliwszy im znów opaść do swych boków. Wiklinowy koszyk w jednej z dłoni i tak na nic się nie zdawał, mimo tego, że Stevie miał przy sobie atlas, ona była w stanie co najwyżej znaleźć zgraję mięsistych grzybo-podobnych magicznych stworzeń. Na szczęście nie wzięły ich za dżdżownice. - Może to Julek je przysłał? Bo zaswędziały go uszy? Czy to jest nos, kiedy się kogoś obgaduje? - zastanowiła się ze śmiechem, wdzięczna za to, że panująca pomiędzy nimi atmosfera rozluźniła się na tyle, by mogli wszelką niewygodę puścić w niepamięć. Nawet następne słowa ojca już tak nie krępowały. Trixie skinęła głową i ruszyła w jego kierunku, uważnie stawiając kroki na podmokłym mchu; nie zauważyła nawet, jak nadepnęła na dorodnego podgrzybka. W jej mniemaniu i tak zapewne wyglądałby jak szyszka.
- Wiem - odpowiedziała już spokojniej, miękkim głosem, by za moment niespodziewanie przylgnąć do rodzica we wdzięcznym uścisku. Ostatnio oboje wydawali się poddenerwowani. Ją dręczyły koszmary, a jego? Zmizerniał, nie mogła tego nie zauważyć, nie mogła się nie martwić. - To nie moja wina, że chłopcy są tacy dziwni. Nie umiem... Nie wiem, w żadnym nie widzę potencjału, są byle jacy - przyznała z westchnieniem i oparła głowę o jego ramię. Byłoby łatwiej, gdyby na zawsze mogła odpuścić sobie perspektywę znalezienia małżonka i rodzenia mu gromadki chorbotków, byle tylko udawać, że stworzono ją do roli żony i matki. - No i nie wiem czy ja w ogóle... Chcę - przyznała wreszcie z wyczuwalną niepewnością w głosie, z obawą. Nigdy wcześniej nie rozmawiali tak szczerze, a ona nawet nie śniła o tym, by przyznawać się Steviemu do swoich rozterek.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wpatrywał się w nią jak w obrazek, wciąż widząc, jak jej oczy przypominały oczy Mary Jo. Ból, który trawił serce, nie ustępował, ale był tu teraz z nią. Ze swoją córką. Ze swoją żywą córką, którą przecież kochał. Nawet jeśli chorbotkami zmieniała temat, to mogli się z tego pośmiać. Przecież nie potrafiłby się na nią gniewać, a już na pewno nie za coś takiego. - Piecze prawe... Albo lewe - podrapał się po w prawej części wąsów, od razu przygładzając je nieco w dół. - Ale czasem gdy go obserwuję, mam wrażenie, że nie potrzebuje ani pieczenia ucha, ani swędzenia nosa, a i tak doskonale wie, co zrobimy. To dopiero talent - powiedział, przez chwilę odwracając wzrok i skupiając go gdzieś w oddali. Gdyby on miał taki talent, albo gdyby taki Julek był jego sąsiadem ponad 20 lat temu. Czy przewidziałby ucieczkę Mary Jo? Czy można by było jej jakkolwiek zapobiec? Ostatecznie w ogólnym rozrachunku zapobieganie było o wiele łatwiejsze, a i mniej pożerające energię, niżeli leczenie tego co zostało. Teraz Beckett zaś musiał dbać nie tylko o pęknięte serce, ale pracować nad sprzętem, który miał temu wszystkiemu zapobiec. Nie udawało się, nigdy się nie udawało. Stevie wiedział już podświadomie, że minęło za dużo czasu, że taka praca może i miałaby sens, ale niedługo po jej zniknięciu. Dzisiaj pluł sobie w brodę, że pojechał jej szukać, zamiast od razu zabrać się za budowę, jednak, jak się okazywało, to i tak na nic by się nie zdało. Widocznie może przeznaczonym było jej umrzeć, a jego zostawić samego na tym świecie? Nie był na nią zły. Cierpiał, ale nie był zły. Gdy jednak jego własna córka wpadała mu w ramiona, całą uwagę przenosił na nią. - Nie są dziwni... - powiedział tylko, głaszcząc dziewczynę po głowie. - Są... Są jeszcze... - sam nie wiedział jakich słów użyć. Niedojrzali? Za młodzi? Nierozgarnięci? Nieco dziwaczni? - Znajdziesz takiego, który na ciebie zasłuży - powiedział krótko, dając dziewczynie buziaka w sam czubek głowy, zaraz potem jednak dziwiąc się mocno. - Jak to nie wiesz, czy chcesz? - odsunął ją trochę, by spojrzeć jej w oczy. - Co się dzieje, Beatrix? - zapytał, wciąż trzymając ją w boku. Jeśli cokolwiek trapiło młodą duszę, przecież mogła mu powiedzieć. Byli tu sami, a na horyzoncie nie było widać żadnego pijaka (ani grzyba). Co to znaczy nie wie, czy chce... Przecież była kobietą, musiała chcieć. Stevie jako ten wychowany w starej dacie, nawet nie wyobrażał sobie, aby jego córka mogła nie chcieć ślubu. Może faktycznie, była jeszcze młoda i miała inne priorytety przez wojnę, ale jednak ostatecznie ten dzień musiał nastąpić. Beckett nigdy się do tego nie przyznał, nawet przed samym sobą, ale nie wierzył, że przeżyje wojnę. Może szybki ślub Trixie był jedyną okazją, aby doczekać się wnuków? Z drugiej strony jednak nie mógł być przecież aż tak samolubny.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Prawe albo lewe, zaś Julka pewnie w tym wszystkim diabelnie piekło trzecie oko. Miała tylko nadzieję, że nie wpadł w jeden ze swoich transów, by podsłuchiwać temat ich rozmowy, inaczej spaliłaby ze wstydu i siebie, i ojca. Kto by pomyślał, że pan Beckett mógł w ogóle doszukiwać się w jej odwiedzinach u wróżbity oznak zauroczenia? Owszem, często jedli razem śniadanie czy obiad, a ona pomagała mu w cerowaniu postrzępionych ubrań, ale to jeszcze niczego nie dowodziło.
- Przynajmniej on jeden wie - stwierdziła z uśmiechem. Miała wrażenie, że oni we dwójkę, chociaż bardzo metodyczni w swojej pracy, byli jednocześnie nieprzewidywalni. Los pchał ich w przeróżne okoliczności, których Beckettowie nie mogli zwyczajnie pominąć w obojętności, częściej, niż powinni, stając się uwikłanymi w czyjeś przeznaczenie. Jak chociażby tego nieszczęśliwego topielca sprzed kilku tygodni.
Ciepło bijące od Steviego w późnolistopadowy poranek było zbawienne, nie spodziewała się nawet jak bardzo. Trixie bez wahania przylgnęła do niego mocniej, owinąwszy pas mężczyzny rękoma, w których wciąż trzymała niefortunny koszyk, po czym westchnęła w jego pierś. Jak to nie wiesz, czy chcesz? Byłoby łatwiej, gdyby pani Cattermole za swojego życia wyjaśniła jej to i owo, pomogła odnaleźć drogę ku prawdziwej kobiecości, zamiast pozostawiać Beatrix samą sobie w zamrożonej adolescencji. To nie było dla niej, ta cała dorosłość. Jeszcze nie.
- Po prostu... lubię nasze życie - przyznała z trudem. Szczerość między ojcem a córką wcale nie była czymś przesadnie naturalnym, bezpieczniejsza była cisza, choć jedno bez wahania wskoczyłoby za drugim w ogień. - Jest trochę szalone, ale lubię je. I czasem myślę, że nie chcę go zmieniać, a taki chłopiec... wszystko by zmienił - wykrztusiła dziwnie przygnębiona. Już chętniej oddałaby życie w wielkiej wojnie, w imię przekonań Zakonu Feniksa, niż z uśmiechem na ustach parła w stronę szczęśliwej przyszłości u boku przypadkowego mężczyzny. Książki Cilliana Moore'a o miłości były piękne, marzyła o podobnym losie, ale wiedziała przecież, że jej on się nie trafi. Tak już musiało być. Trix westchnęła raz jeszcze, o wiele ciężej niż poprzednio, po czym odsunęła się od ojca i uśmiechnęła przepraszająco, na chwilkę zamykając jego dłoń w swojej, by potem ruszyć w dalszą drogę w poszukiwaniu grzybów.
zt
- Przynajmniej on jeden wie - stwierdziła z uśmiechem. Miała wrażenie, że oni we dwójkę, chociaż bardzo metodyczni w swojej pracy, byli jednocześnie nieprzewidywalni. Los pchał ich w przeróżne okoliczności, których Beckettowie nie mogli zwyczajnie pominąć w obojętności, częściej, niż powinni, stając się uwikłanymi w czyjeś przeznaczenie. Jak chociażby tego nieszczęśliwego topielca sprzed kilku tygodni.
Ciepło bijące od Steviego w późnolistopadowy poranek było zbawienne, nie spodziewała się nawet jak bardzo. Trixie bez wahania przylgnęła do niego mocniej, owinąwszy pas mężczyzny rękoma, w których wciąż trzymała niefortunny koszyk, po czym westchnęła w jego pierś. Jak to nie wiesz, czy chcesz? Byłoby łatwiej, gdyby pani Cattermole za swojego życia wyjaśniła jej to i owo, pomogła odnaleźć drogę ku prawdziwej kobiecości, zamiast pozostawiać Beatrix samą sobie w zamrożonej adolescencji. To nie było dla niej, ta cała dorosłość. Jeszcze nie.
- Po prostu... lubię nasze życie - przyznała z trudem. Szczerość między ojcem a córką wcale nie była czymś przesadnie naturalnym, bezpieczniejsza była cisza, choć jedno bez wahania wskoczyłoby za drugim w ogień. - Jest trochę szalone, ale lubię je. I czasem myślę, że nie chcę go zmieniać, a taki chłopiec... wszystko by zmienił - wykrztusiła dziwnie przygnębiona. Już chętniej oddałaby życie w wielkiej wojnie, w imię przekonań Zakonu Feniksa, niż z uśmiechem na ustach parła w stronę szczęśliwej przyszłości u boku przypadkowego mężczyzny. Książki Cilliana Moore'a o miłości były piękne, marzyła o podobnym losie, ale wiedziała przecież, że jej on się nie trafi. Tak już musiało być. Trix westchnęła raz jeszcze, o wiele ciężej niż poprzednio, po czym odsunęła się od ojca i uśmiechnęła przepraszająco, na chwilkę zamykając jego dłoń w swojej, by potem ruszyć w dalszą drogę w poszukiwaniu grzybów.
zt
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Beckett doskonale zdawał sobie sprawę z talentów Juliena, ale jeśli ten otworzyłby swoje trzecie oko, po to, by ich teraz podsłuchać, to naprawdę musiało mu się diabelsko nudzić, a skoro chłopak wspierał zakon, to z pewnością miał ważniejsze rzeczy do roboty, niż patrzenie jak ojciec z córką w lesie szukają grzybów (i to z marnym skutkiem). Oczywiście, de Lapin tego nie kontrolował, ale Stevie był dziwnie pewny, że nawet jeśli ich rozmowę słyszał, to nigdy się do tego nie przyzna. Żyli dobrze, numerolog wiedział też, że szanują siebie nawzajem i chociaż nie uznawał go za idealną partię dla swojej córki, to nadal był przyjacielem rodziny i za nic nie pozwoliłby, aby dzieciak pomyślał inaczej. Może nawet wpadnie do niego potem w odwiedziny, o ile starczy mu czasu. Przytulony do córki nie odrywał od niej wzroku. Życzył jej tylko szczęścia, ale ktoś musiał się nią zaopiekować, gdy Steviego zabraknie. Może nastała już pora, aby po prostu poszukać dla niej kogoś dobrego? Jego i Mary Jo łączyło prawdziwe uczucie, żywa miłość, która objawiła się dwoma owocami ich związku, a teraz jeden z nich nie wiedział, czego chciał. Oczywiście, Beckett również lubił ich życia, ale czasy były niepewne, zwłaszcza z jego krwią i pochodzeniem. Mógł paść ofiarą szmalcowników każdego dnia, a wtedy z kim zostałaby Trixie? Sama? Nie ma mowy. Wypuścił głośno powietrze i ostatni raz dał jej buziaka w czoło, po czym wypuścił z objęć. Nie odezwał się już słowem, wypatrując znów grzybów gdzieś przy pniach drzew. Dzisiejsze łowy szły tragicznie, ale przyznać trzeba było, że pora roku, w której się na to wybrali, była po prostu kiepska. O wiele lepiej sprawdziłby się taki wrzesień, albo październik. Świąt jednak nie było jak przełożyć, więc postanowił, że ostatecznie i w najgorszym możliwym wypadku będzie po prostu improwizował. Patrzył, chociaż za boczniakami, zupa z nich byłaby przecież pyszna, ale jeśli teraz się nie uda, to po prostu wsiądą na rowery i uznają, że tak musiało być. Czas spędzony z córką był równie, o ile nie bardziej wartościowy. Brakowało mu tego wcześniej i oby nigdy nie zabrakło ponownie.
zt , błagam chociaż jeden grzyb
zt , błagam chociaż jeden grzyb
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
The member 'Stevie Beckett' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 18
--------------------------------
#2 'k10' : 5
#1 'k100' : 18
--------------------------------
#2 'k10' : 5
30.10
Październikowe liście szeleściły niczym muzyka. Może dla niektórych było to porównanie tyle infantylne, ile zwyczajnie niemądre. Gdyby jednak Aurora miała się przejmować tym, co o jej poglądach myślą inni, już dawno i to z całą pewnością wylądowałaby na oddziale magipsychiatrii. Na szczęście nie było jej komu oceniać ani tym bardziej nikt nie kwapił się do tego, żeby jej myśli czytać. Bo i po co?
Nie była nikim ważnym, żadnych straszliwych sekretów nie skrywała. Kierując się również swoistą naiwnością, nie czuła potrzeby kłamania.
Nie znaczyło to, że chodziła i opowiadała swoje sekrety na lewo i prawo — to, co padało z jej ust, było raczej przedziwną kombinacją tego, co aktualnie myślała lub wspominała. Ale i tak działo się to rzadziej niż kiedyś. Teraz zachwycała się tym, jak trzeszczą liście, gdy na nie nastąpi. Jak szeleszczą, gdy je przesunie po suchym fragmencie ścieżki, a jak przedziwnie lądują w wodzie — bezszelestnie.
Obserwowała wtedy kręgi pojawiające się na wodzie, chociaż przecież nie były jakieś wielkie — od lekkiego materiału, nie mogło być ich zbyt wiele.
Jednak dzisiejszy jej spacer był wyjątkowo zakłócany. Dzieciaki, te, które były wciąż za młode na pójście do Hogwartu (lub z innych powodów tam nie uczęszczały) ekscytowały się na zbliżającą się noc duchów. Domy przystrojono dyniami z wyciętymi oczami i ustami, ale też użyto metod znacznie bardziej magicznych. Oczywiście część z nich pozostawała w ukryciu — no bo cóż to za strachy, których można się było spodziewać.
Aurora w duchu martwiła się, co takiego będzie mogła podarować dzieciakom, które jutrzejszego wieczoru zapukają do drzwi Wrzosowiska.
Nie ucieszą się z jabłek, bakalie potrzebował do czegoś Castor. Herbatniki? Może przełożyłaby je jakimś owocem i wydała do ręki, żeby zjedli z miejsca?
Pomyśli o tym rano, bo jej wzrok przykuło coś przy wejściu na leśną ścieżkę…
O ile do tej pory można było powiedzieć, że wszystko było takie, jak należy, tak teraz wszystko ucichło.
Śmiech dzieci, który wyrywał ją raz po raz z zamyślenia, jakby rozpłynął się we mgle. Szelest liści pod stopami rozmył się, jakby wszystkie wpadły do wielkiej kałuży, nie mogąc zatem wydać dźwięków.
Przed sobą wciąż miała nieco asfaltu, więc do skraju drogi zostało jej kilkanaście kroków, niemniej jednak wydawało jej się, że coś wyłania się spomiędzy drzew.
Aurora zatrzymała się w półkroku, mrużąc oczy, jakby chciała jednocześnie je zamknąć, ale i przyjrzeć się uważniej. Z jednej strony każdy przecież wie, że jeśli my nie widzimy złego, to i zło nie widzi nas.
Słyszała kilka razy o dementorach, nigdy żadnego nie widziała, ale wciąż nie czuła smutku. Raczej strach. Przeraźliwy strach. Zupełnie jakby patrzyła w prawdziwą ciemność. Ale nie to było gorsze. Miała wrażenie, że ciemność spogląda też na nią.
Cień, którego kształtu, ani rozmiaru nie umiała dokładnie opisać, przesunął się nieznacznie w stronę lasu, a Aurora miała nadzieję, że zniknie pomiędzy drzewami.
Stała niczym pies gotowy zarówno do ataku, jak i ucieczki. Chciała sobie wmówić, że to tylko złudzenie i niemal zbeształa się w myślach, na to, jak bardzo jest tchórzliwa, ale gdy mrugnęła, gęstniejąca ciemność nie ustąpiła.
Kolejne mrugnięcie.
I jeszcze jedno.
Niespodziewanie coś chrupnęło koło niej. W krótkim ułamku sekundy, całe życie przeleciało jej przed oczami, bo to brzmiało dosłownie jak dźwięk pękającej kości, pozostawiając kobietę we wrażeniu, że to pęka jej własny kark.
Ale żyła… Żyła i głośnym okrzykiem dała o tym znać, cofając się o krok i niemal tracąc równowagę na mokrych liściach, którymi przed chwilą się rozpływała. Nawet nie zdążyłaby chwycić różdżki, gdyby ktoś postanowił ją zaatakować.
- Światła kutyzana i 100 aurorów… aleś mnie przestraszył… - Wyspała, łapiąc się za serce. Rzuciła szybkie spojrzenie w stronę leśnej drogi, ale nic już tam nie było. Odwróciła się więc w kierunku chłopaka, którego twarzy w tym świetle nie mogła rozpoznać. Czy to on wyczarował ten cień, żeby ją wystraszył? Jeśli tak, to mu się nieźle udało.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mimo, że zdecydował się przyjechać do Londynu i przynajmniej przez dłuższy czas zostać w tym jednym miejscu, stanowczo potrzebował się rozejrzeć czy jakieś miejsce nie pasuje mu przypadkiem bardziej. Może by się przeniósł znów? Może by znalazł zajęcie na dłużej? Może jakieś miejsce mogłoby mu przypasować bardziej niż ponura stolica, może byłoby mu gdzieś łatwiej znaleźć pracę... Z drugiej strony - czy on chciał osiadać gdziekolwiek w Anglii tak na dobrą sprawę? Po tym wszystkim co miało miejsce, nie był tego tak do końca pewny. Ale w Szkocji też nie czuł się na siłach, żeby zostać!
Dolina Godryka.... była stanowczo inna - była czymś innym i przyjemnym, nawet pomimo wilgoci i może nieco ponurej atmosfery, szczególnie w kontekście, że zbliżała się powoli noc duchów. Mnóstwo tutejszych dzieciaków biegało, niektóre już pewnie planowały psikusy na jutrzejszy wieczór... I było to urocze. Można było chociaż na moment nie myśleć o tym, co miało miejsce na całych wyspach, o jakiś absurdalnych poglądach i przekonaniach, za które przelewała się krew. A Thomas i tak tylko myślał o tym, aby to tym razem nie została przelana jego - nie chciał się angażować w walki i wojny. Za co by miał? Z jednej strony nie miał niczego do stracenia, to fakt - bo przecież i tak już wszystko stracił dwa lata temu. Ale mimo to... bał się. Najzwyczajniej w świecie bałby się umrzeć za jakieś wyssane z palca bzdety, za cudze wojenki. Nie miał w tym interesu, chciał po prostu móc się gdzieś zaszyć i tak sobie żyć.
Niedaleko dzieciaki biegały i się śmiały, okolice raczej nie mogły być jakieś wyjątkowo niebezpieczne i groźne. Nie spodziewał się żadnego straszenia czy ataku ze strony bliżej niesprecyzowanej. Przysiadł tylko na moment na jakimś pieńku, zerkając na to jak jeden za drugim biegają i się cieszą, a sam po prostu wyciągnął harmonijkę. Tak prosta gra spotkała się stanowczo z aprobatą gromadki, która zaczęła śpiewać jakieś rymowanki, tańczyć dookoła. Mogło to trwać może z dwadzieścia, trzydzieści minut? Nie był pewny, ale... wydawało mu się, że po tym czasie coś dostrzegł niedaleko. Jakiś cień, może miał zwidy?
Zestresował się. To była tylko jego paranoja, oczywiście że tylko ona! Jednak... Jakoś szybko spróbował się zebrać od gromadki dzieciaków, woląc zadbać o własne bezpieczeństwo. Zresztą, chyba jakiś rodzic czy starsze rodzeństwo zaczęło nawet wołać jakieś imię, wyraźnie przywołując do siebie... Jeśli miało tutaj być coś niebezpiecznego to prędzej czy później dzieciaki zostaną zawołane, zanim to coś się stanie, prawda? A jego kto by obronił, poza nim?
Niewiele się zastanawiając, schował harmonijkę i ruszył dalej wgłąb lasu, tam gdzie stanowczo było już mniej osób, ale to uczucie niepokoju z nim zostało. Był zamyślony, choć kiedy zauważył jakąś sylwetkę, nie był do końca pewny, czy chce do niej podchodzić. Stał przez moment, wpatrując się w nią... Wydawała się być podobnie przerażona co on, więc już po chwili spokojnie ruszył w jej kierunku, niefortunnie stąpając na jakąś gałązkę w okolicy.
W stresowych sytuacjach często zamiast myśleć, reagował i tutaj postąpił podobnie, wyciągając zaraz różdżkę.
- Quietus! - rzucił równie przestraszony, co dziewczyna, która krzyknęła, ale zaraz po tym zreflektował się, że ona chyba nie do końca chciała go atakować. Uśmiechnął się lekko, przepraszająco
- Och... wybacz, jakoś... Tak się... Chwila, chwila, czy to panienka Sprout? Siostra Castora? - rzucił z zastanowieniem przez moment, bo mimo że dziewczyna była starsza od niego to wciąż migała mu w pokoju wspólnym. No, a kiedy poznał i nie tak dużo starszego od niego Castora, tym bardziej mógł wiedzieć, kim ona jest. Chociaż stanowczo dużo lepiej kojarzył jej brata, który bezlitośnie odbierał punkty Gryffindorowi, kiedy tylko go przyłapał na łamaniu jakichś zasad.
- Przepraszam jeszcze raz za to zaklęcie... Jakoś się wymsknęło - powiedział, chowając zaraz różdżkę. Nie mógł przecież pokazać, że się wystraszył! Tym bardziej, że wystraszony potencjalnego agresora uciszał zaklęciem, a nie atakował. - Nie, żeby było się czego bać, oczywiście. Jesteś piękna jak zawsze - zapewnił, posyłając zaraz dziewczynie lekki uśmiech. Chociaż atmosfera dookoła wciąż była bardziej niże niepokojąca... Czy dziewczyna też to widziała? - Spacer przed nocą duchów? Pewnie dzieciaki jutro nie będą dawać spokoju? - zagadnął, chcąc nieco rozróżnić atmosferę. Nawet, jeśli głos Aurory miałby być nieco słabszy - to przecież nie tak, że by go mogła stracić całkiem i nie móc odpowiedzieć.
Dolina Godryka.... była stanowczo inna - była czymś innym i przyjemnym, nawet pomimo wilgoci i może nieco ponurej atmosfery, szczególnie w kontekście, że zbliżała się powoli noc duchów. Mnóstwo tutejszych dzieciaków biegało, niektóre już pewnie planowały psikusy na jutrzejszy wieczór... I było to urocze. Można było chociaż na moment nie myśleć o tym, co miało miejsce na całych wyspach, o jakiś absurdalnych poglądach i przekonaniach, za które przelewała się krew. A Thomas i tak tylko myślał o tym, aby to tym razem nie została przelana jego - nie chciał się angażować w walki i wojny. Za co by miał? Z jednej strony nie miał niczego do stracenia, to fakt - bo przecież i tak już wszystko stracił dwa lata temu. Ale mimo to... bał się. Najzwyczajniej w świecie bałby się umrzeć za jakieś wyssane z palca bzdety, za cudze wojenki. Nie miał w tym interesu, chciał po prostu móc się gdzieś zaszyć i tak sobie żyć.
Niedaleko dzieciaki biegały i się śmiały, okolice raczej nie mogły być jakieś wyjątkowo niebezpieczne i groźne. Nie spodziewał się żadnego straszenia czy ataku ze strony bliżej niesprecyzowanej. Przysiadł tylko na moment na jakimś pieńku, zerkając na to jak jeden za drugim biegają i się cieszą, a sam po prostu wyciągnął harmonijkę. Tak prosta gra spotkała się stanowczo z aprobatą gromadki, która zaczęła śpiewać jakieś rymowanki, tańczyć dookoła. Mogło to trwać może z dwadzieścia, trzydzieści minut? Nie był pewny, ale... wydawało mu się, że po tym czasie coś dostrzegł niedaleko. Jakiś cień, może miał zwidy?
Zestresował się. To była tylko jego paranoja, oczywiście że tylko ona! Jednak... Jakoś szybko spróbował się zebrać od gromadki dzieciaków, woląc zadbać o własne bezpieczeństwo. Zresztą, chyba jakiś rodzic czy starsze rodzeństwo zaczęło nawet wołać jakieś imię, wyraźnie przywołując do siebie... Jeśli miało tutaj być coś niebezpiecznego to prędzej czy później dzieciaki zostaną zawołane, zanim to coś się stanie, prawda? A jego kto by obronił, poza nim?
Niewiele się zastanawiając, schował harmonijkę i ruszył dalej wgłąb lasu, tam gdzie stanowczo było już mniej osób, ale to uczucie niepokoju z nim zostało. Był zamyślony, choć kiedy zauważył jakąś sylwetkę, nie był do końca pewny, czy chce do niej podchodzić. Stał przez moment, wpatrując się w nią... Wydawała się być podobnie przerażona co on, więc już po chwili spokojnie ruszył w jej kierunku, niefortunnie stąpając na jakąś gałązkę w okolicy.
W stresowych sytuacjach często zamiast myśleć, reagował i tutaj postąpił podobnie, wyciągając zaraz różdżkę.
- Quietus! - rzucił równie przestraszony, co dziewczyna, która krzyknęła, ale zaraz po tym zreflektował się, że ona chyba nie do końca chciała go atakować. Uśmiechnął się lekko, przepraszająco
- Och... wybacz, jakoś... Tak się... Chwila, chwila, czy to panienka Sprout? Siostra Castora? - rzucił z zastanowieniem przez moment, bo mimo że dziewczyna była starsza od niego to wciąż migała mu w pokoju wspólnym. No, a kiedy poznał i nie tak dużo starszego od niego Castora, tym bardziej mógł wiedzieć, kim ona jest. Chociaż stanowczo dużo lepiej kojarzył jej brata, który bezlitośnie odbierał punkty Gryffindorowi, kiedy tylko go przyłapał na łamaniu jakichś zasad.
- Przepraszam jeszcze raz za to zaklęcie... Jakoś się wymsknęło - powiedział, chowając zaraz różdżkę. Nie mógł przecież pokazać, że się wystraszył! Tym bardziej, że wystraszony potencjalnego agresora uciszał zaklęciem, a nie atakował. - Nie, żeby było się czego bać, oczywiście. Jesteś piękna jak zawsze - zapewnił, posyłając zaraz dziewczynie lekki uśmiech. Chociaż atmosfera dookoła wciąż była bardziej niże niepokojąca... Czy dziewczyna też to widziała? - Spacer przed nocą duchów? Pewnie dzieciaki jutro nie będą dawać spokoju? - zagadnął, chcąc nieco rozróżnić atmosferę. Nawet, jeśli głos Aurory miałby być nieco słabszy - to przecież nie tak, że by go mogła stracić całkiem i nie móc odpowiedzieć.
The member 'Thomas Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 33
'k100' : 33
W Dolinie Godryka zawsze czuła się pewnie i bezpiecznie. Wychowała się tu od dziecka, praktycznie bez żadnych groźnych przygód. To tu też wróciła, gdy życie jej się zawaliło. A tu proszę — w ciągu zaledwie kilku chwil pojawił się problem. A w zasadzie dwa — niewytłumaczalny w tym momencie cień, który był czernią, ciemniejszą niż sama noc. Okazał się jednak mniej groźny niż chłopak, który bez zastanowienia miotał zaklęciami na drodze prowadzącej do lasu.
Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby przyłożył się bardziej do zaklęcia? Nie, żeby była wybitnym mówcą, ale ceniła sobie możliwość wypowiadania myśli na głos i w momencie, kiedy sobie tego życzyła. Nigdy wcześniej nie została zaatakowana w Dolinie Godryka, nawet jeśli było to zajęcie dość… niegroźne?
Chłopak, który początkowo wydawał się spłoszony tym, że ją zaatakował, jednak już po chwili zdawał się ją rozpoznać. Ona potrzebowała chwili, by rysy twarzy wyostrzyły się, a sam chłopak z miejsca zyskał imię. Miała pamięć do rzeczy, dat i imion, które dla innych były zupełnie nieprzydatne. Nie, żeby imię Thomasa było czymś niepotrzebnym.
Z pewnością jednak bardziej ucieszyłaby się na jego widok, gdyby nie została potraktowana zaklęciem z jego ręki.
- Co ty chciałeś zrobić, jeśli to byłby potwór? Uciszyć go na zawsze? - Aurora pokręciła głową, chociaż w zasadzie w pierwszym momencie chciała wkurzyć się na chłopaka, to po chwili uznała, że to w sumie całkiem śmieszna sprawa. Niemniej jednak teraz czuła się, jakby mówiła w szmatkę, która tłumiła jej głos.
Jeszcze brakowało tego, żeby przyłożył jej chusteczkę do nosa i zapytał, czy przypadkiem nie pachnie chloroformem. Ale nie no… z tego, co pamiętała, to Thomas był przyjacielem Castora. Nie zrobiłby jej krzywdy. A przynajmniej nie świadomie.
- Tak to ja… A Ty to Thomas, nieprawdaż? - Chwilowa złość jej przeszła, ale biada temu, kto wyprowadzi ją z równowagi. To jakby zdenerwować boskiego kucharza, który karmi psy koperkiem.
Zresztą, jak można się gniewać na kogoś, kto posyła komplementy. Aurora co prawda przez grube sito je przesiewała, tak mocno sparzona ostatnimi nieudanymi spotkaniami, że nie do końca wierzyła w ich prawdziwość, jednak na swój umysł niewiele mogła poradzić. Momentalnie wydzieliły się jej substancje poprawiające humor, a ona uśmiechnęła się nieco speszona. A speszona Aurora, to niemądra Aurora, więc nie trzeba było długo czekać, zanim nie wygłosiła jednej ze swoich mądrości.
- Dziękuję. Ty również wyglądasz pięknie w nocy. - O Merlinie… komplement nie z tej ziemi. Oczywiście mogła liczyć, że przez szept tego nie usłyszał, ale postanowiła zacząć się tłumaczyć. - Znaczy nie tylko w nocy, bo pewnie normalnie też. Nie, że teraz nienormalnie, ale no, że jak jest dzień, to nie jesteś brzydki i… - Mówienie po cichu wcale nie ułatwiało sytuacji, więc ostatecznie machnęła dłonią.
- Przepraszam. Chodzi mi o to, że ciebie też miło zobaczyć. I też dobrze wyglądasz. - Dobrze, że byli sami, bo z pewnością ktoś miałby z tego niezły ubaw.
Aurora ponownie zerknęła w las. Znów zwykła ciemność, która w porównaniu z tym sprzed chwili wydała się niemal przyjazna.
- Podobno jutro jest najgorzej… Dzisiaj chyba nie ma się czego bać… prawda? - Spojrzała na niego, jakby chcąc się upewnić, czy może przypadkiem wie, o czym mówi… Złowrogi cień może i nie był na drodze, ale czy coś im groziło? - [b]Bo przez chwilę wydawało mi się… Ale nieważne. [b]- Potrząsnęła głową, przerywając sobie samej. Wygrzebała z kieszeni płaszcza różdżkę i wycelowała ją w swoje gardło. Chyba jeszcze pamiętała, jak się rzuca Finite.
Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby przyłożył się bardziej do zaklęcia? Nie, żeby była wybitnym mówcą, ale ceniła sobie możliwość wypowiadania myśli na głos i w momencie, kiedy sobie tego życzyła. Nigdy wcześniej nie została zaatakowana w Dolinie Godryka, nawet jeśli było to zajęcie dość… niegroźne?
Chłopak, który początkowo wydawał się spłoszony tym, że ją zaatakował, jednak już po chwili zdawał się ją rozpoznać. Ona potrzebowała chwili, by rysy twarzy wyostrzyły się, a sam chłopak z miejsca zyskał imię. Miała pamięć do rzeczy, dat i imion, które dla innych były zupełnie nieprzydatne. Nie, żeby imię Thomasa było czymś niepotrzebnym.
Z pewnością jednak bardziej ucieszyłaby się na jego widok, gdyby nie została potraktowana zaklęciem z jego ręki.
- Co ty chciałeś zrobić, jeśli to byłby potwór? Uciszyć go na zawsze? - Aurora pokręciła głową, chociaż w zasadzie w pierwszym momencie chciała wkurzyć się na chłopaka, to po chwili uznała, że to w sumie całkiem śmieszna sprawa. Niemniej jednak teraz czuła się, jakby mówiła w szmatkę, która tłumiła jej głos.
Jeszcze brakowało tego, żeby przyłożył jej chusteczkę do nosa i zapytał, czy przypadkiem nie pachnie chloroformem. Ale nie no… z tego, co pamiętała, to Thomas był przyjacielem Castora. Nie zrobiłby jej krzywdy. A przynajmniej nie świadomie.
- Tak to ja… A Ty to Thomas, nieprawdaż? - Chwilowa złość jej przeszła, ale biada temu, kto wyprowadzi ją z równowagi. To jakby zdenerwować boskiego kucharza, który karmi psy koperkiem.
Zresztą, jak można się gniewać na kogoś, kto posyła komplementy. Aurora co prawda przez grube sito je przesiewała, tak mocno sparzona ostatnimi nieudanymi spotkaniami, że nie do końca wierzyła w ich prawdziwość, jednak na swój umysł niewiele mogła poradzić. Momentalnie wydzieliły się jej substancje poprawiające humor, a ona uśmiechnęła się nieco speszona. A speszona Aurora, to niemądra Aurora, więc nie trzeba było długo czekać, zanim nie wygłosiła jednej ze swoich mądrości.
- Dziękuję. Ty również wyglądasz pięknie w nocy. - O Merlinie… komplement nie z tej ziemi. Oczywiście mogła liczyć, że przez szept tego nie usłyszał, ale postanowiła zacząć się tłumaczyć. - Znaczy nie tylko w nocy, bo pewnie normalnie też. Nie, że teraz nienormalnie, ale no, że jak jest dzień, to nie jesteś brzydki i… - Mówienie po cichu wcale nie ułatwiało sytuacji, więc ostatecznie machnęła dłonią.
- Przepraszam. Chodzi mi o to, że ciebie też miło zobaczyć. I też dobrze wyglądasz. - Dobrze, że byli sami, bo z pewnością ktoś miałby z tego niezły ubaw.
Aurora ponownie zerknęła w las. Znów zwykła ciemność, która w porównaniu z tym sprzed chwili wydała się niemal przyjazna.
- Podobno jutro jest najgorzej… Dzisiaj chyba nie ma się czego bać… prawda? - Spojrzała na niego, jakby chcąc się upewnić, czy może przypadkiem wie, o czym mówi… Złowrogi cień może i nie był na drodze, ale czy coś im groziło? - [b]Bo przez chwilę wydawało mi się… Ale nieważne. [b]- Potrząsnęła głową, przerywając sobie samej. Wygrzebała z kieszeni płaszcza różdżkę i wycelowała ją w swoje gardło. Chyba jeszcze pamiętała, jak się rzuca Finite.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Leśna droga
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka