Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Leśna droga
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Leśna droga
Tam gdzie kończy się asfalt, a zaczyna las. To tutaj udają się wszyscy mieszkańcy Doliny Godryka, gdy na drzewach żółknieją liście. Las, do którego prowadzi droga jest zawsze bardzo oblegany przez czarodziejów trudzących się w zbieractwie i łowiectwie. Miejsce to kryje wiele niezwykłych gatunków roślin, jest też domem dla wielu dziko żyjących zwierząt. Czarodzieje mieszkający na skraju tego lasu z niepocieszeniem patrzą jak kolejne tłumy ludzi wędruje przez ich las. Mieszkańcy centralnej części Doliny Godryka nazywają tych ze skraju lasu odludkami i często przestrzegają przyjezdnych przed ich nieprzewidywalnymi zachowaniami.
Władza nad ludzkim życiem dawała mu satysfakcję. Lubił to, czuć siłę, smak triumfalnego zwycięstwa, lubował się tak w nic nieznaczącym upokarzaniu, jak zadawaniu realnego bólu, do krzyku, do krwi, do kości. Widok śmierci był mu bliski, pobudzał estetyczne zmysły, upajał niezwykłością scenerii, a jednak napięte mięśnie twarzy nie zdradzały nic oprócz gniewnego napięcia. Okrążał go jak drapieżnik, który dawno już upatrzył swoją ofiarę, lecz krok jego nie miał w sobie nic z ostrożności - na ucieczkę dla tego człowieka i tak było już za późno. Znalazłszy się naprzeciw niego ze zdecydowaniem poruszył różdżką, szepcząc najstraszliwsze czarnamagiczne inkantacje pozwalające sięgnąć dalej, niżeli traktowały nekromanckie woluminy - moc, którą ofiarował im Czarny Pan, była znacznie potężniejsza od tego, co pamiętały najdawniejsze z nich. Powietrze wokół niego zagęściło się w sposób widoczny dla oka, cząstki zaczynały czernieć, tworząc utkaną z koszmaru mgłę. Gwałtowne poruszenie nadgarstka sprawiło, że ta poruszyła się w kierunku ofiary, zawirowała wokół niego, aż z jej materii wyodrębniły się widmowe macki, które wystrzeliły, by pochwycić i spętać ramiona czarodzieja; zdawały się wić jak u dogorywającej ośmiornicy. Tristan zamierzał zatrzymać mężczyznę w poniżonej pozycji, nie chcąc pozwolić mu powstać. Przelotnie rzucił okiem na jego twarz. Żywo interesował się Quidditchem, śledził przecież rozgrywki, lecz w znużonej twarzy nie był w stanie rozpoznać dawnego szukającego Jastrzębi, których wyniki - dawno, przed wojną - śledził przecież ze szczególnym zainteresowaniem. Palce zmięły trzymany w ręku świstek papieru, nie wiedział nawet czy rozszyfrowane w tekście nazwisko zostało umieszczone tam celowo, czy było tylko dziełem przypadku - ale nie miał innego tropu.
- Tonksa - odpowiedział, krótko, oznajmiając cel swojej wizyty. Po stronie Zakonu Feniksa, przy tych wszystkich żałosnych przerażonych mugolach, którzy z jakiegoś powodu nie chcieli zaakceptować nowego porządku świata, walczyło ich kilkoro. Kojarzył człowieka, który padł martwy - zabity szmaragdowym światłem Avady Kedavry - a jednak wciąż żył. Kojarzył kobietę, która zbiegła z Azkabanu, z którego nie powinien móc wydostać się nawet pieprzony szczur. W gazetach mignęło mu więcej imion, może jedno, może dwa, nie miał pewności. - Pewnie przez przypadek, ale zabrał coś, co należy do mnie - oznajmił wprost, nie dostrzegał pochodu przemykającego za drzewami, poza zasięgiem jego wzroku, lecz przecież nie tak daleko znajdowały się wioski przepełnione tymi żebrakami i łachmaniarzami. Wrząca w żyłach krew, wypełniająca gniewem całe jego ciało, wiodła wprost ku zemście, nie mógł jednak tracić na nią czasu, gdy każda chwila mogła okazać się tą sądną. Obserwował twarz czarodzieja - szukając reakcji na jego słowa. Czy wiedział? Rebelianci pewnie szybko pochwaliliby się podobnym osiągnięciem, inaczej to nie miało sensu. Ponoć nie chcieli ofiar. - Gdzie go znajdę? - zapytał, podnosząc głos; władczo i nieustępliwie, jak ktoś, kto w życiu nie przywykł do odmowy. Pytanie o nich przypadkowych ludzi wydawało się nonsensem, lecz wszędzie tam, gdzie znajdowały się większe skupiska ludzi - mogli pojawić się aurorzy. Nie mógł wparować prosto do Plymouth, musiał znaleźć ich w terenie. Jak? Nie wiedział, uzmysławiając sobie, że nie tylko szukał igły w stogu siana - nie wiedział nawet, gdzie stała stodoła. - Ją? - dopytał, lekceważąc kobietę.
korzystam ze śmiertelnego uścisku, EM: 45/50 (wyjście z mgły - 2, macki - 2, servio - 1)
- Tonksa - odpowiedział, krótko, oznajmiając cel swojej wizyty. Po stronie Zakonu Feniksa, przy tych wszystkich żałosnych przerażonych mugolach, którzy z jakiegoś powodu nie chcieli zaakceptować nowego porządku świata, walczyło ich kilkoro. Kojarzył człowieka, który padł martwy - zabity szmaragdowym światłem Avady Kedavry - a jednak wciąż żył. Kojarzył kobietę, która zbiegła z Azkabanu, z którego nie powinien móc wydostać się nawet pieprzony szczur. W gazetach mignęło mu więcej imion, może jedno, może dwa, nie miał pewności. - Pewnie przez przypadek, ale zabrał coś, co należy do mnie - oznajmił wprost, nie dostrzegał pochodu przemykającego za drzewami, poza zasięgiem jego wzroku, lecz przecież nie tak daleko znajdowały się wioski przepełnione tymi żebrakami i łachmaniarzami. Wrząca w żyłach krew, wypełniająca gniewem całe jego ciało, wiodła wprost ku zemście, nie mógł jednak tracić na nią czasu, gdy każda chwila mogła okazać się tą sądną. Obserwował twarz czarodzieja - szukając reakcji na jego słowa. Czy wiedział? Rebelianci pewnie szybko pochwaliliby się podobnym osiągnięciem, inaczej to nie miało sensu. Ponoć nie chcieli ofiar. - Gdzie go znajdę? - zapytał, podnosząc głos; władczo i nieustępliwie, jak ktoś, kto w życiu nie przywykł do odmowy. Pytanie o nich przypadkowych ludzi wydawało się nonsensem, lecz wszędzie tam, gdzie znajdowały się większe skupiska ludzi - mogli pojawić się aurorzy. Nie mógł wparować prosto do Plymouth, musiał znaleźć ich w terenie. Jak? Nie wiedział, uzmysławiając sobie, że nie tylko szukał igły w stogu siana - nie wiedział nawet, gdzie stała stodoła. - Ją? - dopytał, lekceważąc kobietę.
korzystam ze śmiertelnego uścisku, EM: 45/50 (wyjście z mgły - 2, macki - 2, servio - 1)
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
The member 'Tristan Rosier' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 32
'k100' : 32
Nie odrywał spojrzenia od Rosiera nawet na ułamek sekundy, zmuszając się do podążania za nim wzrokiem, mimo że kosztowało go to sporo pokładów silnej woli; instynkt podpowiadał mu, żeby się rozejrzeć, zorientować w sytuacji, sprawdzić: co robił Wilkes, czy wciąż był dla niego zagrożeniem – ale obawiał się, że jeśli tylko zerknie w kierunku prowadzącej do wioski drogi, jego myśli staną się widoczne jak na dłoni. Być może dlatego od razu dostrzegł skomplikowany ruch nadgarstka, zanim jeszcze do jego uszu dotarły dziwne, plugawe inkantacje; spróbował poderwać się w górę, podnieść z kolan, nie miał zamiaru na nich pozostać – wyciągając przed siebie różdżkę, żeby się obronić, mimo że nie miał jeszcze pojęcia: przed czym. – Protego! – wypowiedział na wydechu, głosem zduszonym od napięcia, które ogarnęło jego ciało. Kątem oka dostrzegał już czarną jak noc mgłę, która pojawiła się znikąd, kłębiąc się wokół niego; tarcza rozbłysnęła w powietrzu, bladoniebieskie światło zapewniło mu nadzieję tylko na ułamek sekundy – zaraz potem poddając się napierającej ze wszystkich stron ciemności, oparom, z których zaczęły wyłaniać się ciemniejsze, wyraźniejsze kształty. Macki? Podobne widział już w trakcie walki, którą stoczył u boku Michaela, czarny ślad na jego szyi jeszcze nie zbladł; te jednak z jakiegoś powodu poddawały się woli Rosiera – czy to było możliwe, by władał taką magią?
Spróbował uskoczyć, gdy jedno z cienistych pnączy wystrzeliło w jego stronę, ale spowolniony klątwą refleks go zawiódł; coś, co wydawało się zaledwie mgłą, okazało się silniejsze, niż mógłby sądzić, stalowy uścisk zatrzymał go w miejscu; serce biło mu coraz mocniej, panika zaczęła wspinać się w górę, zaciskać wokół gardła; musiał ja opanować, musiał siebie opanować; szarpnął się, raz, drugi, niepotrzebnie marnując energię, ale nic nie rozstrajało go tak, jak bezruch, jak poczucie utkwienia w potrzasku.
Dopiero znajome nazwisko padające z ust Rosiera sprawiło, że znieruchomiał; na jego twarzy musiało odmalować się zaskoczenie, Tonksa? Którego?, cisnęło mu się na usta, ale stłumił pytanie, zamiast tego zaciskając mocniej wargi. Milczał, mimo że myśli pędziły mu jak szalone. Przez przypadek zabrał coś, co należy do mnie? Kto? Zarówno z Michaelem, jak i z Justine, rozmawiał zaledwie parę dni wcześniej; co mogło wydarzyć się przez ten czas? O Kerstin nie mogło chodzić, o Gabriela? I dlaczego Śmierciożerca szukał ich tutaj? Bo nie wiedział, oczywiście, nie miał pojęcia, gdzie mógłby ich znaleźć; uchwycił się tej myśli, skoro nie wiedział – to tak musiało zostać. – Nie wiem – odpowiedział głośno, mając nadzieję, że tylko w jego uszach jego głos zabrzmiał tak wysoko; nie miał pojęcia, gdzie aktualnie znajdował się Tonks. Mógł być na misji, w domu, w Biurze Aurorów w Plymouth; o Justine wiedział jeszcze mniej, podobno rzadko sypiała u siebie, a odkąd się pokłócili, nie miał od niej wieści. – Żadni T-t-tonksowie nie mieszkają w Dolinie – wyrzucił z siebie na wydechu, słowa wypadły z jego ust szybko, zlepiając się ze sobą. Nie był dobrym kłamcą, na ogół dało się czytać z niego jak z otwartej księgi – próbował za wszelką cenę trzymać się więc prawdy, jednocześnie desperacko starając się wymyślić jakiś plan działania. Musiał się stąd wydostać i ich ostrzec: nieważne, kogo, któregokolwiek z nich. Szarpnął się raz jeszcze, ale macki przytrzymały go w miejscu, nie znikając, nie odpuszczając; ręka trzymająca różdżkę stała się bezużyteczna, nie wypuścił jej jednak – trzymając się jarzębinowego drewna tak kurczowo, jakby w ten sposób chwytał się życia.
| EM: 49/50
Spróbował uskoczyć, gdy jedno z cienistych pnączy wystrzeliło w jego stronę, ale spowolniony klątwą refleks go zawiódł; coś, co wydawało się zaledwie mgłą, okazało się silniejsze, niż mógłby sądzić, stalowy uścisk zatrzymał go w miejscu; serce biło mu coraz mocniej, panika zaczęła wspinać się w górę, zaciskać wokół gardła; musiał ja opanować, musiał siebie opanować; szarpnął się, raz, drugi, niepotrzebnie marnując energię, ale nic nie rozstrajało go tak, jak bezruch, jak poczucie utkwienia w potrzasku.
Dopiero znajome nazwisko padające z ust Rosiera sprawiło, że znieruchomiał; na jego twarzy musiało odmalować się zaskoczenie, Tonksa? Którego?, cisnęło mu się na usta, ale stłumił pytanie, zamiast tego zaciskając mocniej wargi. Milczał, mimo że myśli pędziły mu jak szalone. Przez przypadek zabrał coś, co należy do mnie? Kto? Zarówno z Michaelem, jak i z Justine, rozmawiał zaledwie parę dni wcześniej; co mogło wydarzyć się przez ten czas? O Kerstin nie mogło chodzić, o Gabriela? I dlaczego Śmierciożerca szukał ich tutaj? Bo nie wiedział, oczywiście, nie miał pojęcia, gdzie mógłby ich znaleźć; uchwycił się tej myśli, skoro nie wiedział – to tak musiało zostać. – Nie wiem – odpowiedział głośno, mając nadzieję, że tylko w jego uszach jego głos zabrzmiał tak wysoko; nie miał pojęcia, gdzie aktualnie znajdował się Tonks. Mógł być na misji, w domu, w Biurze Aurorów w Plymouth; o Justine wiedział jeszcze mniej, podobno rzadko sypiała u siebie, a odkąd się pokłócili, nie miał od niej wieści. – Żadni T-t-tonksowie nie mieszkają w Dolinie – wyrzucił z siebie na wydechu, słowa wypadły z jego ust szybko, zlepiając się ze sobą. Nie był dobrym kłamcą, na ogół dało się czytać z niego jak z otwartej księgi – próbował za wszelką cenę trzymać się więc prawdy, jednocześnie desperacko starając się wymyślić jakiś plan działania. Musiał się stąd wydostać i ich ostrzec: nieważne, kogo, któregokolwiek z nich. Szarpnął się raz jeszcze, ale macki przytrzymały go w miejscu, nie znikając, nie odpuszczając; ręka trzymająca różdżkę stała się bezużyteczna, nie wypuścił jej jednak – trzymając się jarzębinowego drewna tak kurczowo, jakby w ten sposób chwytał się życia.
| EM: 49/50
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Metaliczny posmak krwi w ustach był znajomy, cena za potęgę, jaką władał, i tak wydawała się niska; czarna magia pożerała go od środka za każdym razem, gdy po nią sięgał, a mimo to napajał się nią jak wykwintnym trunkiem. Pozwalała sięgać po to, co niedostępne i zakazane, pozwalała sięgać celu - szybciej, niż doprowadziłoby go do niego cokolwiek innego. Nie zwykł przebierać w środkach zwłaszcza w chwilach takich jak te - gdy nie liczyło się nic prócz niego. Z każdym słowem, które padało, z każdą chwilą, która mijała, krew jego ukochanej krążyła w ciele słabiej, oddech spowalniał, a dech stawał się płytszym. Musiał się do niej dostać, nim będzie za późno: a do przeszukania miał cały kraj. Licha tarcza nie zatrzymała ciemności, Tristan z zadartą brodą obserwował, jak oplata ofiarę, koncentrując się na jej twarzy. Nazwisko wywołało u mężczyzny emocje, nie było mu zatem obce - lecz nie znaczył to jeszcze, że osobiste. Obwołani przez Longbottoma i jego popleczników bohaterami zdrajcy nieśli tu nadzieję. Kim mógł być człowiek, który uginał się teraz przed nim? Jednym z bohaterów, którzy zdradzili swój rodzaj dla mugolskiego, tchórzem czy potrzebującym? Nie przypominał przerażonych nekromanckim pokazem łachmaniarzy - choć drżenie jego głosu odczytywał jako objaw strachu. Koncentrował się w pełni na nim, gdy odpowiadał i choć słowa nie brzmiały wiarygodnie, to po prawdzie nie spodziewał się szczerości. Nie od razu.
- Distorsio - wypowiedział lekko, wpierw kierując różdżkę na jego lewą dłoń, zamierzając wyłamać ją ze stawu. Bez ostrzeżenia, udzielił go przecież wcześniej, a nie zwykł rzucać słów na wiatr, nie w sytuacjach takich jak te. - Więc jednak coś wiesz - stwierdził z teatralnym zaskoczeniem, podchodząc bliżej niego - po to, by znaleźć się z nim twarzą w twarz, nieprzerwanie koncentrując się tylko na nim. - Wydaje mi się, że wspominałem, że mi się śpieszy - przypomniał niecierpliwie. - Nie ma ich tutaj - zatem gdzie są? - zapytał, ton jego głosu przenikał mrozem. Lubił bawić się z ofiarą, ale dziś czas przelewał mu się przez dłonie jak piasek, w który rozpaczliwie wbił palce. Każde kolejne uderzenie serca przybliżało go do porażki. - Wiesz czy nie? Bywają tu, prawda? Odpowiedz - nakazał nie mniej władczo niż wcześniej, jakby i w słownym rozkazie kryła się mroczna inkantacja. Nie mógł wiedzieć, czy nie traci tutaj czasu. Czy nie powinno go być gdzie indziej. Każdy popełniony błąd - mógł skazać Evandrę na śmierć. - A może powinienem rozejrzeć się sam? - zapytał, nieświadom tego, jak blisko znajdowała się grupa bezbronnych istot.
EM: 42/50 (k1 na k10, distorsio)
obrażenia z k10: 10; 220-10-210
kości na distorsio
- Distorsio - wypowiedział lekko, wpierw kierując różdżkę na jego lewą dłoń, zamierzając wyłamać ją ze stawu. Bez ostrzeżenia, udzielił go przecież wcześniej, a nie zwykł rzucać słów na wiatr, nie w sytuacjach takich jak te. - Więc jednak coś wiesz - stwierdził z teatralnym zaskoczeniem, podchodząc bliżej niego - po to, by znaleźć się z nim twarzą w twarz, nieprzerwanie koncentrując się tylko na nim. - Wydaje mi się, że wspominałem, że mi się śpieszy - przypomniał niecierpliwie. - Nie ma ich tutaj - zatem gdzie są? - zapytał, ton jego głosu przenikał mrozem. Lubił bawić się z ofiarą, ale dziś czas przelewał mu się przez dłonie jak piasek, w który rozpaczliwie wbił palce. Każde kolejne uderzenie serca przybliżało go do porażki. - Wiesz czy nie? Bywają tu, prawda? Odpowiedz - nakazał nie mniej władczo niż wcześniej, jakby i w słownym rozkazie kryła się mroczna inkantacja. Nie mógł wiedzieć, czy nie traci tutaj czasu. Czy nie powinno go być gdzie indziej. Każdy popełniony błąd - mógł skazać Evandrę na śmierć. - A może powinienem rozejrzeć się sam? - zapytał, nieświadom tego, jak blisko znajdowała się grupa bezbronnych istot.
EM: 42/50 (k1 na k10, distorsio)
obrażenia z k10: 10; 220-10-210
kości na distorsio
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Nie był na to przygotowany: na ból, który eksplodował wewnątrz lewego nadgarstka, w akompaniamencie przyprawiającego o mdłości trzasku; na falę gorąca rozchodzącą się wzdłuż dłoni i palców, w górę przedramienia i łokcia; na setki ostrych jak brzytwa igieł wbijających się w zakończenia nerwowe. Chociaż doświadczył w życiu niejednej kontuzji, tego nie był w stanie porównać z niczym – z żadną pękniętą kością czy bolesnym stłuczeniem. Nie zdążył zacisnąć zębów, zawył – zmuszając się do zamilknięcia dopiero po paru długich sekundach, nie potrafiąc jednak powstrzymać spazmatycznych wdechów, ogarnięty przerażającym wrażeniem, że zaklęcie Rosiera zmiażdżyło mu wszystkie kości nadgarstka i dłoni. Spróbował nią poruszyć, w instynktownym odruchu chcąc przyciągnąć rękę do siebie, ale zaciskające się na jego ramionach macki nie ustąpiły, a pod zaciśniętymi bezwiednie powiekami znów wybuchła biel oślepiającego bólu, niesłabnącego, promieniującego aż do łopatki. Zacisnął z całej siły zęby, tłumiąc kolejny żałosny jęk, nie zdołał jednak powstrzymać gwałtownego dreszczu, który wstrząsnął jego ciałem.
Głos Rosiera znów do niego dotarł, przedzierając się przez dzwonienie w uszach i gęstą mgiełkę cierpienia, tym razem – wywołując przede wszystkim wściekłość. Ból rozrywający nerwy zadziałał jak podpałka, otworzył oczy, unosząc wzrok na Śmierciożercę, akurat wtedy, gdy ten znalazł się tuż obok niego. Musiał zadrzeć głowę wyżej, utkane z ciemności macki nie pozwoliły mu podnieść się z kolan do końca, zalewając gardło goryczą paskudnego upokorzenia. Pozycja, już wcześniej niewygodna, teraz – gdy każde poruszenie lewą ręką przypominało wsadzenie jej do kotła z lodowato-wrzącą wodą – stała się nieznośna. Czy Tonksowie bywali w Dolinie? Oczywiście, że tak, zaledwie parę dni temu pił razem z Michaelem u Starego Sue, wystarczyłoby kilka minut drogi, żeby tam dotrzeć; mógł wskazać Rosierowi to miejsce, może dałby mu spokój – ale dźwięczący w uszach śmiech aurora opowiadającego mu o martwym mężu swojej byłej nie pozwolił mu otworzyć ust. Tak samo, jak nie pozwoliło mu na to wspomnienie Kerstin w różowej sukience, tańczącej na wybrzeżu w Oazie, ani widok Justine znikającej razem z Hannah w ich kuchni. Hannah. Coś szarpnęło się w jego wnętrznościach, obiecał, że do niej wróci – ale przecież nie za cenę zdradzenia przyjaciół. Oni nigdy nie wydaliby jego, Justine odgryzła sobie język, żeby ochronić Zakon Feniksa, a Mike – co zrobiłby Mike? – Czytałem w Magu, że w zaświatach – wychrypiał, z trudem wyrzucając z siebie kolejne słowa. – Chcesz ich tam p-po-poszukać? – Zadarł wyżej głowę, starając się nie wzdrygnąć; wzrok Rosiera wydał mu się lodowaty, wypełniony milczącą groźbą – na myśl przywodził mu Azkaban, ten stary, ukryty pod tworzącymi Oazę skałami, i teraz – tak samo, jak wtedy – ogarnęło go przygniatające bezsilnością przekonanie, że tu umrze. – Cofnij zaklęcie, to pomogę ci tam trafić – warknął, odnajdując chwilową satysfakcję w tej wizji – i w świadomości, że być może jego niewinne ofiary rozprawiłyby się tam z nim tak, jak na to zasługiwał.
Zawieszone w ciężkim powietrzu pytanie sprawiło, że jego płuca na moment znów wypełnił strach; przekrzywił głowę, tak, jakby chciał spojrzeć Śmierciożercy za plecy, ale nie potrafił już dostrzec końca drogi, obraz zamazywał mu się na krawędziach. Czy uciekinierzy zdążyli się schronić? Jego krzyk powinien ich zaalarmować, pospieszyć. – Rozglądaj się – powiedział, ponownie skupiając swoją uwagę na czarnoksiężniku. – Niczego t-t-tu nie znajdziesz – dodał, gniewnie, choć chyba bez przekonania; nie miał pojęcia, czego tak gorliwie szukał Rosier, co mogło być dla niego aż tak cenne – w tamtej jednej chwili miał jednak nadzieję, że nigdy tego nie odzyska.
| 246/330 (-10, rana I stopnia) (i -60 od klątwy)
Głos Rosiera znów do niego dotarł, przedzierając się przez dzwonienie w uszach i gęstą mgiełkę cierpienia, tym razem – wywołując przede wszystkim wściekłość. Ból rozrywający nerwy zadziałał jak podpałka, otworzył oczy, unosząc wzrok na Śmierciożercę, akurat wtedy, gdy ten znalazł się tuż obok niego. Musiał zadrzeć głowę wyżej, utkane z ciemności macki nie pozwoliły mu podnieść się z kolan do końca, zalewając gardło goryczą paskudnego upokorzenia. Pozycja, już wcześniej niewygodna, teraz – gdy każde poruszenie lewą ręką przypominało wsadzenie jej do kotła z lodowato-wrzącą wodą – stała się nieznośna. Czy Tonksowie bywali w Dolinie? Oczywiście, że tak, zaledwie parę dni temu pił razem z Michaelem u Starego Sue, wystarczyłoby kilka minut drogi, żeby tam dotrzeć; mógł wskazać Rosierowi to miejsce, może dałby mu spokój – ale dźwięczący w uszach śmiech aurora opowiadającego mu o martwym mężu swojej byłej nie pozwolił mu otworzyć ust. Tak samo, jak nie pozwoliło mu na to wspomnienie Kerstin w różowej sukience, tańczącej na wybrzeżu w Oazie, ani widok Justine znikającej razem z Hannah w ich kuchni. Hannah. Coś szarpnęło się w jego wnętrznościach, obiecał, że do niej wróci – ale przecież nie za cenę zdradzenia przyjaciół. Oni nigdy nie wydaliby jego, Justine odgryzła sobie język, żeby ochronić Zakon Feniksa, a Mike – co zrobiłby Mike? – Czytałem w Magu, że w zaświatach – wychrypiał, z trudem wyrzucając z siebie kolejne słowa. – Chcesz ich tam p-po-poszukać? – Zadarł wyżej głowę, starając się nie wzdrygnąć; wzrok Rosiera wydał mu się lodowaty, wypełniony milczącą groźbą – na myśl przywodził mu Azkaban, ten stary, ukryty pod tworzącymi Oazę skałami, i teraz – tak samo, jak wtedy – ogarnęło go przygniatające bezsilnością przekonanie, że tu umrze. – Cofnij zaklęcie, to pomogę ci tam trafić – warknął, odnajdując chwilową satysfakcję w tej wizji – i w świadomości, że być może jego niewinne ofiary rozprawiłyby się tam z nim tak, jak na to zasługiwał.
Zawieszone w ciężkim powietrzu pytanie sprawiło, że jego płuca na moment znów wypełnił strach; przekrzywił głowę, tak, jakby chciał spojrzeć Śmierciożercy za plecy, ale nie potrafił już dostrzec końca drogi, obraz zamazywał mu się na krawędziach. Czy uciekinierzy zdążyli się schronić? Jego krzyk powinien ich zaalarmować, pospieszyć. – Rozglądaj się – powiedział, ponownie skupiając swoją uwagę na czarnoksiężniku. – Niczego t-t-tu nie znajdziesz – dodał, gniewnie, choć chyba bez przekonania; nie miał pojęcia, czego tak gorliwie szukał Rosier, co mogło być dla niego aż tak cenne – w tamtej jednej chwili miał jednak nadzieję, że nigdy tego nie odzyska.
| 246/330 (-10, rana I stopnia) (i -60 od klątwy)
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nawet nie mrugnął, słysząc krzyk, słyszał go wszak nie pierwszy raz. Ból, grymas cierpienia na jego twarzy, nie odbił się u niego ludzką empatią. Zamiast tego subtelnie uniesiony w górę kącik ust, gdy spoglądał na niego z góry, przedstawiał dowód jego arogancji - bynajmniej nie zadowolenia, w źrenicach iskrzyło zniecierpliwienie. Już stracił tu zbyt dużo czasu. Czy miał go tracić dalej? Człowiek ten nie skamlał żałośnie zapewniając go, że nic nie wie, czy znaczyło to, że posiadał wiedzę? Wiedział - rzekomo - że nie było ich tutaj, nie byli mu obcy, teraz milczał. Było w nim coś intrygującego, coś, co dawało szansę na pochwycenie nici prowadzącej do zagubionego i poplątanego kłębka. Skąd brała się jego buta, nierozsądna odwaga? Czy był kimś więcej niż ten, na kogo wyglądał? Obejrzał się z uprzejmym zaskoczeniem na szmalcownika, lecz prędko powrócił uwagą ku swojej ofierze.
- Już tam byłem - zdradził teatralnie, uniesiony kącik jego ust nie opadł. Niesięgający oczu uśmiech zastygł na jego twarzy w milczeniu, krótkim. Przy innej okazji zabawiłby się z nim z pewnością dłużej, przed śmiercią okazał mu beznadzieję marzeń, mrzonek o nierealnym triumfie, sprawdzając, jak wiele potrafił znieść. Innej, nie tej, bo czuł na piersi wskazówki zegara ręcznego, które tykały szybciej, niż padały słowa. Jeśli nie teraz, to kiedy? - Ale nikogo nie znalazłem. Cienie rozpierzchły się wokół nas, piekło jest puste. Nie sądzę, byś znał drogę lepiej ode mnie - odniósł się do jego propozycji wysłania go w owe zaświaty, ależ nie, nie zamierzał go uwalniać, ale wierzył też, że i z pełną swobodą nie byłby w stanie tego dokonać. W jego głosie wybrzmiewał zawód. Podejściem obcego, brakiem informacji, czczymi pogróżkami, które nie mogły wzbudzić strachu. Nie zwiedził piekieł, lecz miał powody wierzyć, że nie znajdzie w nich nic gorszego do siebie, teraz kierowały nim inne pobudki: i cel, po który musiał sięgnąć czym prędzej. - Pytałem o inną, pamiętasz? O drogę do Tonksów. Znasz ją, czy nie? Ile potrzebujesz czasu, żeby sobie przypomnieć? Zegar tyka, nieznajomy, ja i ty mamy go coraz mniej. - Napięte mięśnie twarzy zdradzały, że jego wewnętrzne emocje dalekie były od zachowanego na niej spokoju. Niecierpliwił się. Potrzebował tych informacji, a z wolna zaczynała ogarniać go bezradność. Każdy kolejny trop, który prowadził donikąd, osuwał mu grunt spod stóp. - Jak wiele bólu potrafi znieść ktoś taki jak ty, nim wyzna prawdę? - zapytał, z tym samym okrutnym grymasem, odnajdując wzrokiem wprost jego źrenice. Kącik ust uniósł się wyżej, nim wywołał inkantację:
- Crucio! - wywołał inkantację, ze zdecydowaniem, ostro, nieustępliwie, sprawny gest nadgarstkiem zdradzał, że nie robił tego po raz pierwszy, że magia niewybaczalna nie była mu obca. Promień zaklęcia miał sięgnąć jego serca, przeniknąć ciało, sprowadzić cierpienie, jakiego nie dało się zrównać z żadnym innym.
- Już tam byłem - zdradził teatralnie, uniesiony kącik jego ust nie opadł. Niesięgający oczu uśmiech zastygł na jego twarzy w milczeniu, krótkim. Przy innej okazji zabawiłby się z nim z pewnością dłużej, przed śmiercią okazał mu beznadzieję marzeń, mrzonek o nierealnym triumfie, sprawdzając, jak wiele potrafił znieść. Innej, nie tej, bo czuł na piersi wskazówki zegara ręcznego, które tykały szybciej, niż padały słowa. Jeśli nie teraz, to kiedy? - Ale nikogo nie znalazłem. Cienie rozpierzchły się wokół nas, piekło jest puste. Nie sądzę, byś znał drogę lepiej ode mnie - odniósł się do jego propozycji wysłania go w owe zaświaty, ależ nie, nie zamierzał go uwalniać, ale wierzył też, że i z pełną swobodą nie byłby w stanie tego dokonać. W jego głosie wybrzmiewał zawód. Podejściem obcego, brakiem informacji, czczymi pogróżkami, które nie mogły wzbudzić strachu. Nie zwiedził piekieł, lecz miał powody wierzyć, że nie znajdzie w nich nic gorszego do siebie, teraz kierowały nim inne pobudki: i cel, po który musiał sięgnąć czym prędzej. - Pytałem o inną, pamiętasz? O drogę do Tonksów. Znasz ją, czy nie? Ile potrzebujesz czasu, żeby sobie przypomnieć? Zegar tyka, nieznajomy, ja i ty mamy go coraz mniej. - Napięte mięśnie twarzy zdradzały, że jego wewnętrzne emocje dalekie były od zachowanego na niej spokoju. Niecierpliwił się. Potrzebował tych informacji, a z wolna zaczynała ogarniać go bezradność. Każdy kolejny trop, który prowadził donikąd, osuwał mu grunt spod stóp. - Jak wiele bólu potrafi znieść ktoś taki jak ty, nim wyzna prawdę? - zapytał, z tym samym okrutnym grymasem, odnajdując wzrokiem wprost jego źrenice. Kącik ust uniósł się wyżej, nim wywołał inkantację:
- Crucio! - wywołał inkantację, ze zdecydowaniem, ostro, nieustępliwie, sprawny gest nadgarstkiem zdradzał, że nie robił tego po raz pierwszy, że magia niewybaczalna nie była mu obca. Promień zaklęcia miał sięgnąć jego serca, przeniknąć ciało, sprowadzić cierpienie, jakiego nie dało się zrównać z żadnym innym.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
The member 'Tristan Rosier' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 80
--------------------------------
#2 'k10' : 3
--------------------------------
#3 'k8' : 1, 6, 2, 6, 7, 2, 1, 6, 1, 1, 8, 1
#1 'k100' : 80
--------------------------------
#2 'k10' : 3
--------------------------------
#3 'k8' : 1, 6, 2, 6, 7, 2, 1, 6, 1, 1, 8, 1
Serce biło mu jak szalone, pompując krew do zdrętwiałych ramion i nóg, jakby chciało za wszelką cenę utrzymać go przy życiu – jakby spodziewało się, co miało nastąpić za parę chwil. Słyszał jej pulsowanie w uszach, czuł w puchnącym szybko nadgarstku, nadal promieniującym ostrym, niemożliwym do zignorowania bólem. Nie chcąc go pogorszyć, przeniósł ciężar ciała na ugięte w niewygodnej pozycji nogi, mając wrażenie, że jeśli obciąży lewą rękę chociaż odrobinę, zemdleje; zachodzące mgłą spojrzenie raz po raz przenosił na oplatające go, cieniste macki, modląc się w duchu, by pozostały tam, gdzie były – by nie sięgnęły dalej, do dłoni, a raczej do tego, co z niej pozostało: rwącego, gorącego kłębka zakończeń nerwowych.
Głos Rosiera odwrócił jego uwagę, co to znaczyło – że tam był? Naigrywał się z niego, czy mówił poważnie? Przyglądając się temu, co potrafił robić – z jaką łatwością przywołał paskudną, kłębiącą się wokół niego ciemność – prawie mu wierzył, i ta myśl sprawiła, że po plecach przeszedł mu lodowaty dreszcz. W tym, jak Śmierciożerca się wypowiadał, w jego pozbawionej emocji karykaturze uśmiechu, było coś nieludzkiego; czy w ogóle miał do czynienia z człowiekiem? – Kiedyś wszyscy tam w-w-wrócicie – zapowiedział butnie, choć tych słów był akurat pewien: odkąd na własne oczy zobaczył, do czego był zdolny Harold Longbottom, odkąd ujrzał narodziny odradzającego się z popiołu feniksa, nie miał żadnych wątpliwości, że Zakon miał w końcu zwyciężyć. Wierzył w to – całym sercem, tak samo, jak wierzył w swoich przyjaciół, w ludzi, którzy gotowi byli położyć na szali własne życie w obronie innych.
Dlatego milczał – nie odpowiadając na żadne z pytań zadanych przez Rosiera, zaciskając z całej siły zęby, szykując się na kolejne zaklęcie, teraz już pewien, że nadejdzie – chociaż gdy rzeczywiście to się stało, a powietrze przeszyła okrutna inkantacja, rzekoma gotowość nie zdała się na nic.
Bólu, jaki ogarnął całe jego ciało, nie byłby w stanie sobie wyobrazić; niemające początku ani końca cierpienie oślepiło go natychmiast, a może bezwiednie zacisnął powieki – nie był pewien, dostrzegając przed sobą wyłącznie jaskrawe rozbłyski, iskry wwiercające się w gałki oczne, rozgrzane do czerwoności sztylety przebijające każdy centymetr skóry i mięśni, kości i tkanek. Chyba krzyczał – a może nie, może ten ryk rozbrzmiewał tylko w jego uszach; nie potrafił stwierdzić, zgubił się w rzeczywistości zbudowanej z agonalnego bólu, łamiącego jednocześnie wszystkie kości w jego ciele, odrywającego skórę od przypiekanych ogniem mięśni, wbijającego w mózg tysiące naostrzonych igieł. Nie wiedział już: czego chciał od niego Rosier, czy coś do niego mówił; w świadomości wypełnionej ogromem bodźców nie było miejsca dla myśli, nie potrafił się skupić, utkać spójnego zdania; chciał wyłącznie jednego – żeby to wszystko się skończyło, i żeby mógł uciec z własnego ciała, z tego zlepka płonących kończyn. Gdyby nie przytrzymujące go macki, pewnie sam rozorałby sobie klatkę piersiową paznokciami, byle tylko wydostać się ze środka – tymczasem mógł jedynie tam wpełznąć, zatrzasnąć się w najdalszym kącie umysłu, modlić się o koniec – nie pamiętając już o niczym, ani o swoich bliskich, ani o wojnie, ani o tym, że miało być jakieś jutro; nie tyle odczuwając wywołany zaklęciem ból, a stając się nim. – Przestań – zdołał wydusić z siebie jedynie, niewyraźnie, głoski zlały się z kolejnymi krzykami. Błagam nie rozbrzmiało na leśnej ścieżce, ale równie dobrze mogłoby to zrobić – przelewając się przez sylaby, dźwięcząc pomiędzy nimi, zaraz obok obijającego się o czaszkę: znam, znam, znam. Wykrzyczał to, czy nie? Nie wiedział, było mu zresztą wszystko jedno – bo nie był w stanie sięgnąć już po wspomnienia, które mogłyby utrzymać go na powierzchni, powstrzymać przed szaleństwem. Zagłębiał się w nie – powoli, z każdym oddechem, urywanym, świszczącym, ochrypniętym. Pozbawionym znaczenia, i tak nikt nie miał przyjść mu na ratunek.
| 184/330 (-20) (rana I stopnia - tłuczone, rana I stopnia - psychiczne) (-60 od klątwy)
rzucam sobie na wyrwanie się spod crucio, bo a nuż widelec krytyczny sukces...
Głos Rosiera odwrócił jego uwagę, co to znaczyło – że tam był? Naigrywał się z niego, czy mówił poważnie? Przyglądając się temu, co potrafił robić – z jaką łatwością przywołał paskudną, kłębiącą się wokół niego ciemność – prawie mu wierzył, i ta myśl sprawiła, że po plecach przeszedł mu lodowaty dreszcz. W tym, jak Śmierciożerca się wypowiadał, w jego pozbawionej emocji karykaturze uśmiechu, było coś nieludzkiego; czy w ogóle miał do czynienia z człowiekiem? – Kiedyś wszyscy tam w-w-wrócicie – zapowiedział butnie, choć tych słów był akurat pewien: odkąd na własne oczy zobaczył, do czego był zdolny Harold Longbottom, odkąd ujrzał narodziny odradzającego się z popiołu feniksa, nie miał żadnych wątpliwości, że Zakon miał w końcu zwyciężyć. Wierzył w to – całym sercem, tak samo, jak wierzył w swoich przyjaciół, w ludzi, którzy gotowi byli położyć na szali własne życie w obronie innych.
Dlatego milczał – nie odpowiadając na żadne z pytań zadanych przez Rosiera, zaciskając z całej siły zęby, szykując się na kolejne zaklęcie, teraz już pewien, że nadejdzie – chociaż gdy rzeczywiście to się stało, a powietrze przeszyła okrutna inkantacja, rzekoma gotowość nie zdała się na nic.
Bólu, jaki ogarnął całe jego ciało, nie byłby w stanie sobie wyobrazić; niemające początku ani końca cierpienie oślepiło go natychmiast, a może bezwiednie zacisnął powieki – nie był pewien, dostrzegając przed sobą wyłącznie jaskrawe rozbłyski, iskry wwiercające się w gałki oczne, rozgrzane do czerwoności sztylety przebijające każdy centymetr skóry i mięśni, kości i tkanek. Chyba krzyczał – a może nie, może ten ryk rozbrzmiewał tylko w jego uszach; nie potrafił stwierdzić, zgubił się w rzeczywistości zbudowanej z agonalnego bólu, łamiącego jednocześnie wszystkie kości w jego ciele, odrywającego skórę od przypiekanych ogniem mięśni, wbijającego w mózg tysiące naostrzonych igieł. Nie wiedział już: czego chciał od niego Rosier, czy coś do niego mówił; w świadomości wypełnionej ogromem bodźców nie było miejsca dla myśli, nie potrafił się skupić, utkać spójnego zdania; chciał wyłącznie jednego – żeby to wszystko się skończyło, i żeby mógł uciec z własnego ciała, z tego zlepka płonących kończyn. Gdyby nie przytrzymujące go macki, pewnie sam rozorałby sobie klatkę piersiową paznokciami, byle tylko wydostać się ze środka – tymczasem mógł jedynie tam wpełznąć, zatrzasnąć się w najdalszym kącie umysłu, modlić się o koniec – nie pamiętając już o niczym, ani o swoich bliskich, ani o wojnie, ani o tym, że miało być jakieś jutro; nie tyle odczuwając wywołany zaklęciem ból, a stając się nim. – Przestań – zdołał wydusić z siebie jedynie, niewyraźnie, głoski zlały się z kolejnymi krzykami. Błagam nie rozbrzmiało na leśnej ścieżce, ale równie dobrze mogłoby to zrobić – przelewając się przez sylaby, dźwięcząc pomiędzy nimi, zaraz obok obijającego się o czaszkę: znam, znam, znam. Wykrzyczał to, czy nie? Nie wiedział, było mu zresztą wszystko jedno – bo nie był w stanie sięgnąć już po wspomnienia, które mogłyby utrzymać go na powierzchni, powstrzymać przed szaleństwem. Zagłębiał się w nie – powoli, z każdym oddechem, urywanym, świszczącym, ochrypniętym. Pozbawionym znaczenia, i tak nikt nie miał przyjść mu na ratunek.
| 184/330 (-20) (rana I stopnia - tłuczone, rana I stopnia - psychiczne) (-60 od klątwy)
rzucam sobie na wyrwanie się spod crucio, bo a nuż widelec krytyczny sukces...
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 100
'k100' : 100
Nie oderwał od niego wzroku, nawet nie mrugnął, obserwował go z uwagą, gdy mu odpowiedział. Kącik jego ust nie opadł, Tristan pokręcił przecząco głową. Powoli, ale zdecydowanie.
- Nie - odpowiedział. - Nie wydaje mi się - Pławili się w blasku Czarnego Pana, najpotężniejszego czarodzieja, jakiego znała historia. Jego potęga była ich potęgą. Pozwalała zwyciężyć nawet ze śmiercią - choćby i za cenę własnej duszy. W dążeniu do wielkiego celu, wobec idei, podwalin nowego wspaniałego świata, cena nie miała znaczenia. Byli gotów ponieść każdą, a nie obawiając się utracić siebie w drodze ku potędze stawali się niezwyciężeni. Szczerze wierzył, że nikt nie był w stanie ich pokonać - i ta pewność odbijała się w jego źrenicach. Nie przybył tu jednak, by rozprawiać o przeznaczeniu ani losach świata, przybył tu po wydarty okruch życia. Wydawało im się, że są od nich moralnie lepsi, lecz czym było uprowadzenie jego brzemiennej ukochanej? Słabszej od każdego z nich, a mimo tej słabości chroniącej nienarodzone życie. Barbarzyńcy, kąsający desperacko na oślep jak wściekłe zwierzęta.
Ale znajdzie ją. Znajdzie ją, nim zdążą ją skrzywdzić.
Uparte milczenie tego człowieka sprawiało, że zatrzymał się przy nim na dłużej, że trafił go wreszcie strzęp nadziei, że odnalazł kogoś, kto mógł mu pomóc - musiał go tylko zmusić do współpracy, czy to naprawdę miało być takie trudne? Czarodziej - mugol już by zwariował - musiał być niesamowicie silny, że wytrzymał już tyle czasu, ale Tristan równie mocno wierzył w to, że nie istniała skała, której nie dało się skruszyć. Zaklęcie cruciatusa miało go złamać bez trudu, nie istniało przecież nic, co mogłoby mu zadać tyle cierpienia. Obserwując nie zmrużył nawet oka - gotów był zrobić to z każdym, kto mógłby doprowadzić go do żony. Gotów był zrobić znacznie więcej.
- Odpowiedz - zażądał ostro w kontrze na jego przestań, warunki wszak postawił - jasno - już na początku rozmowy. Pojawił się tu po informacje, nie odejdzie bez nich. Pojawił się tu, żeby ją odnaleźć. Postąpił w jego kierunku pół kroku, wyciągając dłoń z zamiarem szarpnięcia jego głowy w tył, odnalezienia spojrzenia jego przepełnionych bólem źrenic, lecz zdążył to uczynić wydarzyło się coś, co wydarzyć się nie powinno; zdecydowany blask zaklęcia wpierw pobladł, potem zgasł, a jego ofiara odnalazła panowanie nad własnym ciałem.
- Jak to możliwe? - wymsknęło mu się, po raz pierwszy z rzeczywistym zaskoczeniem. Nie doceniał go? Kim był? Zwabił uwagę szmalcownika, ale nie sądził, że z tak istotnego powodu, czy powinien był znać jego twarz, imię, nazwisko? Kto miał władzę sprzeciwić się jego mocy z taką lekkością? Nie utracił rezonu na długo, zamaszystemu ruchowi ramienia towarzyszyła ostro, gniewnie zaakcentowana inkantacja:
- Corio! - Zamierzając zaklęciem oskórować jego twarz; stracił cierpliwość, a narastający i coraz skuteczniejszy opór napotkanego czarodzieja wzbudzały w nim coraz większą złość. - Mów, gdzie ich znajdę - powtórzył warkotliwie, kucając naprzeciw niego, by zrównać się z nim poziomem, może żeby go lepiej słyszeć, a może żeby go lepiej widzieć, gdy świeże rany miały trysnąć krwią. - Albo nigdy więcej nie zobaczysz już nie tylko ich - wyjaśnił, cedząc w zniecierpliwieniu głoski. - A śmierć będzie długa - dodał głośnym, teatralnym szeptem. - I powolna.
kości
- Nie - odpowiedział. - Nie wydaje mi się - Pławili się w blasku Czarnego Pana, najpotężniejszego czarodzieja, jakiego znała historia. Jego potęga była ich potęgą. Pozwalała zwyciężyć nawet ze śmiercią - choćby i za cenę własnej duszy. W dążeniu do wielkiego celu, wobec idei, podwalin nowego wspaniałego świata, cena nie miała znaczenia. Byli gotów ponieść każdą, a nie obawiając się utracić siebie w drodze ku potędze stawali się niezwyciężeni. Szczerze wierzył, że nikt nie był w stanie ich pokonać - i ta pewność odbijała się w jego źrenicach. Nie przybył tu jednak, by rozprawiać o przeznaczeniu ani losach świata, przybył tu po wydarty okruch życia. Wydawało im się, że są od nich moralnie lepsi, lecz czym było uprowadzenie jego brzemiennej ukochanej? Słabszej od każdego z nich, a mimo tej słabości chroniącej nienarodzone życie. Barbarzyńcy, kąsający desperacko na oślep jak wściekłe zwierzęta.
Ale znajdzie ją. Znajdzie ją, nim zdążą ją skrzywdzić.
Uparte milczenie tego człowieka sprawiało, że zatrzymał się przy nim na dłużej, że trafił go wreszcie strzęp nadziei, że odnalazł kogoś, kto mógł mu pomóc - musiał go tylko zmusić do współpracy, czy to naprawdę miało być takie trudne? Czarodziej - mugol już by zwariował - musiał być niesamowicie silny, że wytrzymał już tyle czasu, ale Tristan równie mocno wierzył w to, że nie istniała skała, której nie dało się skruszyć. Zaklęcie cruciatusa miało go złamać bez trudu, nie istniało przecież nic, co mogłoby mu zadać tyle cierpienia. Obserwując nie zmrużył nawet oka - gotów był zrobić to z każdym, kto mógłby doprowadzić go do żony. Gotów był zrobić znacznie więcej.
- Odpowiedz - zażądał ostro w kontrze na jego przestań, warunki wszak postawił - jasno - już na początku rozmowy. Pojawił się tu po informacje, nie odejdzie bez nich. Pojawił się tu, żeby ją odnaleźć. Postąpił w jego kierunku pół kroku, wyciągając dłoń z zamiarem szarpnięcia jego głowy w tył, odnalezienia spojrzenia jego przepełnionych bólem źrenic, lecz zdążył to uczynić wydarzyło się coś, co wydarzyć się nie powinno; zdecydowany blask zaklęcia wpierw pobladł, potem zgasł, a jego ofiara odnalazła panowanie nad własnym ciałem.
- Jak to możliwe? - wymsknęło mu się, po raz pierwszy z rzeczywistym zaskoczeniem. Nie doceniał go? Kim był? Zwabił uwagę szmalcownika, ale nie sądził, że z tak istotnego powodu, czy powinien był znać jego twarz, imię, nazwisko? Kto miał władzę sprzeciwić się jego mocy z taką lekkością? Nie utracił rezonu na długo, zamaszystemu ruchowi ramienia towarzyszyła ostro, gniewnie zaakcentowana inkantacja:
- Corio! - Zamierzając zaklęciem oskórować jego twarz; stracił cierpliwość, a narastający i coraz skuteczniejszy opór napotkanego czarodzieja wzbudzały w nim coraz większą złość. - Mów, gdzie ich znajdę - powtórzył warkotliwie, kucając naprzeciw niego, by zrównać się z nim poziomem, może żeby go lepiej słyszeć, a może żeby go lepiej widzieć, gdy świeże rany miały trysnąć krwią. - Albo nigdy więcej nie zobaczysz już nie tylko ich - wyjaśnił, cedząc w zniecierpliwieniu głoski. - A śmierć będzie długa - dodał głośnym, teatralnym szeptem. - I powolna.
kości
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Nie wiedział, co dokładnie się stało – czy to jego umysł w (ostatnim?) akcie oporu, walki o przetrwanie, wyrwał się spod działania niewybaczalnego zaklęcia, czy może Rosier cofnął je celowo – dając mu sekundę złudnej nadziei przed ponownym wepchnięciem w odmęty niewyobrażalnego cierpienia. Chyba nie miało to dla niego znaczenia; rozproszenie czaru nie pozwoliło mu odetchnąć z ulgą, ból przecież nie zniknął – zmieniając jedynie formę, pełznąc z powrotem do wyłamanych kości, do wygiętego pod nienaturalnym kątem ramienia, na którym zawisł bezwładnie, nie mając już siły utrzymać się na kolanach. Gdyby nie pętający go, lodowaty uścisk czarnomagicznych macek, z pewnością osunąłby się na ziemię, tymczasem: tkwił wciąż w tej samej pozycji upokorzenia, nie będąc w stanie nawet podnieść różdżki. Ta zresztą w którymś momencie wysunęła się spomiędzy jego palców, jarzębinowe drewno upadło na leśną ścieżkę, bezużyteczne jak on sam. Nie zauważył tego, skupiony wyłącznie na własnym, spazmatycznym oddechu, na bezsilnych próbach uspokojenia wstrząsanego niekontrolowanymi dreszczami ciała. Czuł się jak w gorączce, zalewany falami zimnego potu, na wylot przesiąkającego już przez materiał koszuli; miał wrażenie – nie, był pewien – że cały był pokryty niewidzialnymi ranami, że wystarczyłby najlżejszy dotyk, żeby posłać wzdłuż rozdrażnionych zakończeń nerwowych kolejną porcję odbierającego zmysły bólu, boleśnie świadomy każdego milimetra kwadratowego, w którym ubranie stykało się ze skórą. Słowa Rosiera dotarły do niego jak przez mgłę, stłumione, niezrozumiałe; nie miał pojęcia, co właściwie było niemożliwe, niezdolny do skoncentrowania się na żadnej, pojedynczej myśli. Gdyby nie rwący ból zmiażdżonego nadgarstka, utrzymujący go na powierzchni niczym wypełniona powietrzem boja, pewnie by zemdlał – ale los nie był dla niego na tyle łaskawy.
Bardziej wyczuł niż dostrzegł, że Śmierciożerca zbliża się do niego – napiął mięśnie instynktownie, jakby chciał uskoczyć, rzecz jasna jednak: nie mógł, nie zdążył też uchylić się przed dłonią, która szarpnęła go za włosy, zmuszając wiszącą bezwładnie głowę do poderwania się w górę. Uchwycił spojrzenie Rosiera tylko na sekundę, jedno uderzenie serca – tyle wystarczyło za zapowiedź tego, co miało nadejść, błysk zaklęcia go oślepił, zamknął powieki, otaczając się złudnym bezpieczeństwem czerni, zalanej czerwienią jaskrawych rozbłysków – gdy potężna siła zerwała płat skóry z jego twarzy, czoła, policzka, skroni, żuchwy. Zaciśnięte zęby nie powstrzymały wydzierającego się z gardła krzyku, potęgującego jedynie ostry, piekący, wdzierający się do samego mózgu ból. Mokry, gorący, poczuł, jak zalewa go krew, przysłaniając oko, wpychając się do ust, zlewając się po szyi, skapując na ziemię, wsiąkając w ubranie. Metaliczny smak i zapach sprawił, że zrobiło mu się niedobrze, mdłości wywołane torturującym zaklęciem powróciły, otulone coraz grubszą warstwą otaczającej go słabości. Wciągnął powietrze do płuc, nierówno, z trudem; spomiędzy warg uciekło mu coś na pograniczu jęku, szlochu i śmiechu, przeradzając się w kaszel. – I tak mnie zabijesz – wyrzucił, chciał wypowiedzieć te słowa głośno, bez strachu – ale załamały się na ostatnich głoskach, rozbrzmiewając tak słabo, że gdyby Rosier nie kucał tuż obok, pewnie by ich nie wychwycił. – Tak, jak wyrżnęliście p-po-pozostałych. – Rycerze Walpurgii przecież nie znali litości, nie mieli honoru: widział doły z wymordowanymi kobietami i dziećmi, pamiętał puste oczy dziewczynki wtrąconej do Azkabanu, wyobrażał sobie wielokrotnie egzekucję Rodericka. Bliskość jednego z nich, Śmierciożercy, jego dłoń zaciśnięta na włosach, które jeszcze niedawno przeczesywały łagodne palce Hannah, budziła w nim odrazę; ostatkiem sił spróbował się szarpnąć, zarzucić głową do tyłu, ryzykując podrażnieniem otwartych, krwawiących ran na twarzy, determinację czerpiąc z gorącej, rozrywającej płuca nienawiści, jednym widzącym jeszcze okiem wpatrując się w jego twarz, wierząc w każde słowo, i każdą groźbę, którą wypowiadał.
Czy się bał? Oczywiście, że tak; nie chciał umierać, a roztaczana przez Rosiera wizja długiej śmierci budziła w nim strach tak silny, że czuł, jak rozpycha się w sercu i zaciska na gardle, jak wypełnia głowę tchórzliwymi myślami, namawiając go, by powiedział mu wszystko – a potem błagał o oszczędzenie, o litość, o życie. Bał się – że więcej już nie zobaczy córki, siostry, braci, Hannah; tego, że nie zdąży się z nią pożegnać, że stracił tyle czasu – a teraz nie będzie miał już szansy go nadrobić. Wreszcie, bał się cierpienia, największego, jakiego doznał, którego echo nadal dźwięczało w jego ciele, w umyśle; zdolnego doprowadzić go do szaleństwa, odebrać zmysły. Niby zawsze wiedział – że ten moment nadejdzie, że dołączając w szeregi Zakonu Feniksa, w struktury magicznego podziemia, świadomie podejmował ryzyko; ale jednak za każdym razem, przy każdym unikniętym cudem niebezpieczeństwie, powtarzał sobie, że jeszcze nie teraz, jeszcze nie dzisiaj.
Tyle że dzisiaj nadeszło – a William uświadomił sobie, że tym razem nie zdoła się już uratować. Bo bez względu na to, jak bardzo bał się śmierci, istniały scenariusze, które przerażały go bardziej – jak to, że jeżeli Śmierciożercy odnajdą Tonksów, Michaela, Justine, to jak po nitce do kłębka dotrą też do jego rodziny, do żony, do córki, do nienarodzonego jeszcze dziecka; do siostry, którą przysięgał chronić. Że zawiedzie zaufanie – ich, i Zakonu Feniksa, i Harolda Longbottoma, który powierzył mu w opiekę młodych łączników. Ile warte byłyby jego słowa, jego przyrzeczenia, gdyby teraz się złamał? – Nie znajdziesz ich nigdzie – wychrypiał, nie odrywając zmęczonego spojrzenia od oczu Rosiera. – Możesz stanąć na ich p-po-podwórku, a i tak odnajdziesz tylko puste pole. I ani ja… – głos uciekł mu na chwilę, pole widzenia się zamazało; przymknął powieki, walcząc z zawrotami głowy, myśli zaczęły się od niego odsuwać – śliskie, wymykały się spomiędzy palców, trudne do uchwycenia; o czym wcześniej mówił? – …ani nikt tutaj cię do nich nie zaprowadzi – dodał. Gdyby mógł, splunąłby mu pod buty, ale głowa przytrzymywana pod niewygodnym kątem uniemożliwiała wykonanie takiego manewru. Zacisnął prawą dłoń w pięść, wzrok uciekł mu gdzieś na bok; jak to było możliwe, że nad nimi wciąż rozciągało się niebo – błękitne i jasne jak w letnie popołudnie?
| 104/330 (-40 i -60 od klątwy) (80 - cięte, zdarta skóra twarzy, rana I stopnia, 3 tury do utraty przytomności (liczone chyba od następnej?); 62 - psychiczne (po crucio), rana I stopnia; 84 - tłuczone, pęknięte i wyłamane ze stawu łączącego kości lewej dłoni, rana I stopnia)
rzucam na wyszarpnięcie się Tristanowi (sprawność x2?), mam -100 do kości...
Bardziej wyczuł niż dostrzegł, że Śmierciożerca zbliża się do niego – napiął mięśnie instynktownie, jakby chciał uskoczyć, rzecz jasna jednak: nie mógł, nie zdążył też uchylić się przed dłonią, która szarpnęła go za włosy, zmuszając wiszącą bezwładnie głowę do poderwania się w górę. Uchwycił spojrzenie Rosiera tylko na sekundę, jedno uderzenie serca – tyle wystarczyło za zapowiedź tego, co miało nadejść, błysk zaklęcia go oślepił, zamknął powieki, otaczając się złudnym bezpieczeństwem czerni, zalanej czerwienią jaskrawych rozbłysków – gdy potężna siła zerwała płat skóry z jego twarzy, czoła, policzka, skroni, żuchwy. Zaciśnięte zęby nie powstrzymały wydzierającego się z gardła krzyku, potęgującego jedynie ostry, piekący, wdzierający się do samego mózgu ból. Mokry, gorący, poczuł, jak zalewa go krew, przysłaniając oko, wpychając się do ust, zlewając się po szyi, skapując na ziemię, wsiąkając w ubranie. Metaliczny smak i zapach sprawił, że zrobiło mu się niedobrze, mdłości wywołane torturującym zaklęciem powróciły, otulone coraz grubszą warstwą otaczającej go słabości. Wciągnął powietrze do płuc, nierówno, z trudem; spomiędzy warg uciekło mu coś na pograniczu jęku, szlochu i śmiechu, przeradzając się w kaszel. – I tak mnie zabijesz – wyrzucił, chciał wypowiedzieć te słowa głośno, bez strachu – ale załamały się na ostatnich głoskach, rozbrzmiewając tak słabo, że gdyby Rosier nie kucał tuż obok, pewnie by ich nie wychwycił. – Tak, jak wyrżnęliście p-po-pozostałych. – Rycerze Walpurgii przecież nie znali litości, nie mieli honoru: widział doły z wymordowanymi kobietami i dziećmi, pamiętał puste oczy dziewczynki wtrąconej do Azkabanu, wyobrażał sobie wielokrotnie egzekucję Rodericka. Bliskość jednego z nich, Śmierciożercy, jego dłoń zaciśnięta na włosach, które jeszcze niedawno przeczesywały łagodne palce Hannah, budziła w nim odrazę; ostatkiem sił spróbował się szarpnąć, zarzucić głową do tyłu, ryzykując podrażnieniem otwartych, krwawiących ran na twarzy, determinację czerpiąc z gorącej, rozrywającej płuca nienawiści, jednym widzącym jeszcze okiem wpatrując się w jego twarz, wierząc w każde słowo, i każdą groźbę, którą wypowiadał.
Czy się bał? Oczywiście, że tak; nie chciał umierać, a roztaczana przez Rosiera wizja długiej śmierci budziła w nim strach tak silny, że czuł, jak rozpycha się w sercu i zaciska na gardle, jak wypełnia głowę tchórzliwymi myślami, namawiając go, by powiedział mu wszystko – a potem błagał o oszczędzenie, o litość, o życie. Bał się – że więcej już nie zobaczy córki, siostry, braci, Hannah; tego, że nie zdąży się z nią pożegnać, że stracił tyle czasu – a teraz nie będzie miał już szansy go nadrobić. Wreszcie, bał się cierpienia, największego, jakiego doznał, którego echo nadal dźwięczało w jego ciele, w umyśle; zdolnego doprowadzić go do szaleństwa, odebrać zmysły. Niby zawsze wiedział – że ten moment nadejdzie, że dołączając w szeregi Zakonu Feniksa, w struktury magicznego podziemia, świadomie podejmował ryzyko; ale jednak za każdym razem, przy każdym unikniętym cudem niebezpieczeństwie, powtarzał sobie, że jeszcze nie teraz, jeszcze nie dzisiaj.
Tyle że dzisiaj nadeszło – a William uświadomił sobie, że tym razem nie zdoła się już uratować. Bo bez względu na to, jak bardzo bał się śmierci, istniały scenariusze, które przerażały go bardziej – jak to, że jeżeli Śmierciożercy odnajdą Tonksów, Michaela, Justine, to jak po nitce do kłębka dotrą też do jego rodziny, do żony, do córki, do nienarodzonego jeszcze dziecka; do siostry, którą przysięgał chronić. Że zawiedzie zaufanie – ich, i Zakonu Feniksa, i Harolda Longbottoma, który powierzył mu w opiekę młodych łączników. Ile warte byłyby jego słowa, jego przyrzeczenia, gdyby teraz się złamał? – Nie znajdziesz ich nigdzie – wychrypiał, nie odrywając zmęczonego spojrzenia od oczu Rosiera. – Możesz stanąć na ich p-po-podwórku, a i tak odnajdziesz tylko puste pole. I ani ja… – głos uciekł mu na chwilę, pole widzenia się zamazało; przymknął powieki, walcząc z zawrotami głowy, myśli zaczęły się od niego odsuwać – śliskie, wymykały się spomiędzy palców, trudne do uchwycenia; o czym wcześniej mówił? – …ani nikt tutaj cię do nich nie zaprowadzi – dodał. Gdyby mógł, splunąłby mu pod buty, ale głowa przytrzymywana pod niewygodnym kątem uniemożliwiała wykonanie takiego manewru. Zacisnął prawą dłoń w pięść, wzrok uciekł mu gdzieś na bok; jak to było możliwe, że nad nimi wciąż rozciągało się niebo – błękitne i jasne jak w letnie popołudnie?
| 104/330 (-40 i -60 od klątwy) (80 - cięte, zdarta skóra twarzy, rana I stopnia, 3 tury do utraty przytomności (liczone chyba od następnej?); 62 - psychiczne (po crucio), rana I stopnia; 84 - tłuczone, pęknięte i wyłamane ze stawu łączącego kości lewej dłoni, rana I stopnia)
rzucam na wyszarpnięcie się Tristanowi (sprawność x2?), mam -100 do kości...
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 43
'k100' : 43
I teraz nie mrugnął, bestialskie, okrutne zaklęcie zdzierające skórę z twarzy czarodzieja nie czyniło na nim wrażenia, nie używał go przecież po raz pierwszy. I widok oskórowanej twarzy - on też go nie mierził, przyglądał mu się jak widowisku, interesującej ciekawostce wartej odnotowania w pamięci. Nieprzerwanie zaskakiwało go, że człowiek jest w stanie nie tylko przeżyć taki cios, ale i funkcjonować pomimo niego, o ile stan nieznajomego dało się jeszcze nazwać funkcjonowaniem.
- Hm - odpowiedział ze zmartwioną miną. - Myślisz, że ktoś cię tu rozpozna, jeśli umrzesz? Znasz drogę. Wystarczy, że mi ją pokażesz - mówił dalej, powoli, z fascynacją przyglądając się odsłoniętym mięśniom jego twarzy. - Dopiero zaczynamy zabawę, wiesz? Przed tobą jeszcze dużo bólu. Ja tracę czas, a ty znosisz to bez celu. Zaraz zaczniesz prosić mnie o śmierć - zapowiedział, znów unosząc wyżej kącik ust. - Gdzie znajdę Tonksów? - powtórzył, powoli cedząc głoski, głośno, wyraźnie, tak by pomimo bólu mógł usłyszeć jego słowa. - Zawzięty - rzucił z rozbawieniem, kiedy usiłował wyrwać głowę z jego uścisku; napięte mięśnie karku robiły wrażenie, w innej sytuacji wyrwałby mu się pewnie bez trudu. W tej Tristan sam puścił jego włosy - zastanawiając się, czy uderzy odsłoniętymi nerwami twarzy o własne ramię, czy panował nad sobą jeszcze na tyle, by powstrzymać ruch w porę.
Ściągnął brew, kiedy usłyszał jego kolejne słowa. Nie był pewien, czy były majakami, czy powinien szukać w nich sensu, ukrywali się, to oczywiste, czy ukrywała ich magia tak potężna?
- Gdzie? Gdzie jest to podwórko? Ilu ich jest? - zapytał, samemu potrafiąc zliczyć trzech. - Gdzie są ich rodziny? - zadawał kolejne pytania, z rosnącym zniecierpliwieniem. Teraz już pewien, że znał odpowiedzi: i coraz mocniej sfrustrowany myślą, że tak blisko znajdujące się odpowiedzi pozostawały tak niedostępne. - A ty? Masz rodzinę? Żonę? Dzieci? - On miał. I Zakon podniósł na tę świętość rękę. - Zapłacę za nich trzy razy więcej, niż płaci Ministerstwo Magii - zwrócił się bezpośrednio do towarzyszącego im szmalcownika, wkrótce powracając wzorkiem do swojej ofiary. - Żywych, sam się zabawię - skonkretyzował rzucone na oślep życzenie. - Chyba, że usłyszę odpowiedzi - dodał ze zdecydowaniem, czy naprawdę nie miał jeszcze dość? - Może sam pożresz swoich bliskich? Ciało to tylko naczynie, gdy uleci z niego dusza, można przywrócić je światu. Widziałeś kiedyś inferiusa? - zastanowił się, snując kolejne koszmarne wizje. Wbrew zapewnieniom wiedział, że nie zostało mu już dużo czasu - musiał wyciągnąć z niego tyle, ile było to możliwe. - Costacrescio - wypowiedział płynnie kolejną bolesną inkantację, promień zaklęcia uderzył w pierś czarodzieja; zaklęcie działało tak, jak obiecywał, powoli. Powoli i straszliwie boleśnie. Bliskość śmierci była niczym wobec poczucia towarzyszącego człowiekowi tracącego władzę nad własnym ciałem przed śmiercią. Coś jednak nie poszło tak jak powinno, jęknął, powstając do pionu i odsuwając się od czarodzieja jakby przed czymś uciekał, przed kimś, kto objawił się wprost naprzeciw. Oczy Morrigan były oczami pięknej, ale złowieszczej czarownicy, z którą dzielił jedno ciało; jej potęga, jej moc, jej zamiary pozostawały dla niego zagadką. Czuł jej niepokój. Czuł jej zniecierpliwienie, ona też chciała jego krwi. - Dostaniesz go! - obiecał, mówiąc do objawionego sobie tylko widziadła, chwytając dłońmi skroni; pociągnął dłońmi głowę w dół, chcąc wyrwać ją z tego pulsującego bólu, bezskutecznie.
kości
160/220 (60 - psychiczne) ; -10 do rzutu
- Hm - odpowiedział ze zmartwioną miną. - Myślisz, że ktoś cię tu rozpozna, jeśli umrzesz? Znasz drogę. Wystarczy, że mi ją pokażesz - mówił dalej, powoli, z fascynacją przyglądając się odsłoniętym mięśniom jego twarzy. - Dopiero zaczynamy zabawę, wiesz? Przed tobą jeszcze dużo bólu. Ja tracę czas, a ty znosisz to bez celu. Zaraz zaczniesz prosić mnie o śmierć - zapowiedział, znów unosząc wyżej kącik ust. - Gdzie znajdę Tonksów? - powtórzył, powoli cedząc głoski, głośno, wyraźnie, tak by pomimo bólu mógł usłyszeć jego słowa. - Zawzięty - rzucił z rozbawieniem, kiedy usiłował wyrwać głowę z jego uścisku; napięte mięśnie karku robiły wrażenie, w innej sytuacji wyrwałby mu się pewnie bez trudu. W tej Tristan sam puścił jego włosy - zastanawiając się, czy uderzy odsłoniętymi nerwami twarzy o własne ramię, czy panował nad sobą jeszcze na tyle, by powstrzymać ruch w porę.
Ściągnął brew, kiedy usłyszał jego kolejne słowa. Nie był pewien, czy były majakami, czy powinien szukać w nich sensu, ukrywali się, to oczywiste, czy ukrywała ich magia tak potężna?
- Gdzie? Gdzie jest to podwórko? Ilu ich jest? - zapytał, samemu potrafiąc zliczyć trzech. - Gdzie są ich rodziny? - zadawał kolejne pytania, z rosnącym zniecierpliwieniem. Teraz już pewien, że znał odpowiedzi: i coraz mocniej sfrustrowany myślą, że tak blisko znajdujące się odpowiedzi pozostawały tak niedostępne. - A ty? Masz rodzinę? Żonę? Dzieci? - On miał. I Zakon podniósł na tę świętość rękę. - Zapłacę za nich trzy razy więcej, niż płaci Ministerstwo Magii - zwrócił się bezpośrednio do towarzyszącego im szmalcownika, wkrótce powracając wzorkiem do swojej ofiary. - Żywych, sam się zabawię - skonkretyzował rzucone na oślep życzenie. - Chyba, że usłyszę odpowiedzi - dodał ze zdecydowaniem, czy naprawdę nie miał jeszcze dość? - Może sam pożresz swoich bliskich? Ciało to tylko naczynie, gdy uleci z niego dusza, można przywrócić je światu. Widziałeś kiedyś inferiusa? - zastanowił się, snując kolejne koszmarne wizje. Wbrew zapewnieniom wiedział, że nie zostało mu już dużo czasu - musiał wyciągnąć z niego tyle, ile było to możliwe. - Costacrescio - wypowiedział płynnie kolejną bolesną inkantację, promień zaklęcia uderzył w pierś czarodzieja; zaklęcie działało tak, jak obiecywał, powoli. Powoli i straszliwie boleśnie. Bliskość śmierci była niczym wobec poczucia towarzyszącego człowiekowi tracącego władzę nad własnym ciałem przed śmiercią. Coś jednak nie poszło tak jak powinno, jęknął, powstając do pionu i odsuwając się od czarodzieja jakby przed czymś uciekał, przed kimś, kto objawił się wprost naprzeciw. Oczy Morrigan były oczami pięknej, ale złowieszczej czarownicy, z którą dzielił jedno ciało; jej potęga, jej moc, jej zamiary pozostawały dla niego zagadką. Czuł jej niepokój. Czuł jej zniecierpliwienie, ona też chciała jego krwi. - Dostaniesz go! - obiecał, mówiąc do objawionego sobie tylko widziadła, chwytając dłońmi skroni; pociągnął dłońmi głowę w dół, chcąc wyrwać ją z tego pulsującego bólu, bezskutecznie.
kości
160/220 (60 - psychiczne) ; -10 do rzutu
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Był definicją cierpienia. Bezkształtną, pozbawioną formy masą rwącego bólu, zlepkiem poranionych mięśni i krwi, popękanych kości i tkliwych do granic możliwości tkanek. Ciało przestało go już słuchać, nie panował nad jego odruchami, trząsł się niekontrolowanie, nie potrafiąc powstrzymać podrygujących kończyn, być może – starających się z całych sił utrzymać uciekające z nich życie. Głowa wypuszczona z utrzymującego ją w pionie uścisku opadła w dół bezwładnie, nie zdołał wyhamować impetu; przetoczył ją jedynie na bok, zostawiając krwawe smugi na kołnierzu lotniczej kurtki, nie odnajdując już pociechy w uchwyconej kątem zasnutego mgłą oka naszywce Płazów. To wszystko: jego życie, jego plany, marzenia, nadzieje, zdawały się już nie istnieć – tak odległe od spływającej jego własną krwią, leśnej drogi, że niemal nierealne, niemożliwe do uchwycenia. Trudno było mu uwierzyć, że coś poza w ogóle istniało – że było coś oprócz tego bólu, i oprócz przyćmiewającego każdą inną myśl pragnienia, żeby dobiegł końca. Rosier prawdopodobnie nie był daleki od prawdy, chciał błagać go o koniec – światło utrzymujące go do tej pory w stanie względnej przytomności zgasło, tracił zmysły, wszystko inne – utracił jeszcze wcześniej. Ile jeszcze mógł znieść? – Nie mogę – wykrztusił, z nieludzkim wysiłkiem unosząc wzrok, dźwigając chyboczącą się na boki głowę; czy nie usłyszał go za pierwszym razem? – Nie jestem ich pieprzonym strażnikiem tajemnicy. – Dyszał ciężko, jego własne słowa stanowiły jednak jakąś pociechę; prawie jakby potężna magia, która chroniła dom Tonksów, na pewien sposób osłaniała też jego – przed zdradą przyjaciół, przed słabością, która wraz z każdą upływającą sekundą pochłaniała każdy kolejny skrawek jego istnienia. – T-troje… Czworo… Nie wiem – gubił się w słowach, we wspomnieniach, mówił jednak prawdę: jeśli Justine i Michael mieli inną rodzinę, to o niej nie wiedział, ich mama nie żyła – pamiętał, jak po jej śmierci zabrał Just na stadion Jastrzębi, jak wygrała z nim w Quidditcha, więcej razy przerzucając kafla przez pętlę. Merlinie – jak wiele by oddał, żeby przynajmniej raz jeszcze wsiąść na miotłę.
Wydawało mu się to niemożliwe – ale kolejne słowa Śmierciożercy zdołały na krótką chwilę przywrócić go do rzeczywistości, sprawić, że wnętrzności znów zalała mu fala wściekłości, gniewu, który nie był w stanie znaleźć ujścia. Z jednej strony – wiedział, że były to czcze groźby, że jeśli zniknie bez śladu – podziemne ministerstwo uzna, że wpadł w ręce wroga. Kryjówki, o których wiedział, informacje, które posiadał, zostaną uznane za spalone. A Hannah i Amelia – nie zostaną same, mieli przecież przyjaciół w Zakonie Feniksa, ludzi, którzy się nimi zaopiekują; wiedział, że Michael i Justine się o nich troszczyli, Hector w liście też już raz obiecał im pomóc – ale ból i emocje, strach wypełniający klatkę piersiową, nie pozwalały mu na racjonalne myślenie. W tym stanie zbyt łatwo było mu wyobrazić sobie ziszczenie się wizji snutej przez Rosiera, nie widział nigdy inferiusa – ale wiedział, czym były, i obraz, który powstał w jego głowie wystarczył, by stracił nad sobą panowanie. – Tknij ich tylko – zwrócił się w bok, kierując te słowa do Wilkesa, o którego obecności niemal zapomniał – sp-p-próbuj, a będzie to… ostatnia rzecz… którą zrobisz – zagroził, z trudem wypychając z siebie kolejne sylaby. Każda z nich okraszona była cierpieniem, odsłonięte mięśnie twarzy piekły przy najlżejszym ruchu, wrażliwe nawet na dotykające ich powietrze; w głowie kręciło mu się coraz bardziej, mdłości żelaznym uściskiem chwytały za gardło. Nie widział już prawie nic, pole widzenia zasnuła mu zalewająca oczy krew i szkarłatna mgiełka, krawędzie zaczęła pożerać czerń – usłyszał jednak padającą z ust Śmierciożercy inkantację i poczuł – jak połamane niedawno żebra na nowo odzywają się paskudnym bólem.
W pierwszej chwili sądził, że Rosier mu je złamał – promieniujący od mostka ból wydarł z jego gardła kolejny krzyk, wrzask przypominający bardziej wycie, stłumiony, zachrypnięty; spodziewał się głuchego trzasku, tępego cierpienia gasnącego wraz z kolejnymi sekundami, zamiast tego – poczuł, jak jego skóra napina się i pęka, a spoglądając w dół dostrzegł poplamioną czerwienią biel… kości? Czy to w ogóle było możliwe? Ogarnęła go panika, ostra, gwałtowna, niepowstrzymana; znów krzyknął, pomiędzy urywanymi, nieartykułowanymi dźwiękami spazmatycznie łapiąc powietrze. – Ty pierdolony psycholu – wyrzucił, nie miał już wątpliwości: miał przed sobą szaleńca. Szarpnął się gwałtownie, w ostatniej desperackiej próbie wyrwania się z przytrzymujących go macek, rzecz jasna: bezskutecznej, nie zauważając nawet momentu, w którym Rosier zniknął, łapiąc się za głowę. Usłyszał jedynie jego słowa, pozbawione zupełnie sensu, w tym – paradoksalnie – nie dostrzegając niczego dziwnego, nie mając pojęcia, do kogo Śmierciożerca się zwracał: do Wilkesa? Nie wiedział, nie rozumiał już nic; jego świat skurczył się do rozmiarów niewidzialnej bańki, w której się skulił, wybawienia upatrując już tylko w jednym. – Skończ to – wymamrotał, robiąc dokładnie to, co czarnoksiężnik przewidział: prosząc go o koniec, o śmierć. – Dopiero co gdzieś się spieszyłeś – dodał, czy nie szukał tego, co podobno mu odebrano? Ostatkami sił uniósł spojrzenie, mrugając gwałtownie, ale kształty nie chciały się wyostrzyć; może to dobrze – może powinien przestać walczyć, osunąć się w otaczającą go coraz szczelniej ciemność – bo wiedział, czuł, że chwiał się na krawędzi; że jeszcze sekunda, jeden wypełniony cierpieniem oddech, i złamie się – mówiąc Rosierowi wszystko, co chciał wiedzieć, byle tylko go wypuścił – pewien, że nie zniesie już ani chwili.
| 59/330 (-60 i -60 od klątwy) (80 - cięte, zdarta skóra twarzy, rana I stopnia; 62 - psychiczne (po crucio), rana I stopnia; 84 - tłuczone, pęknięte i wyłamane ze stawu łączącego kości lewej dłoni, rana I stopnia; 23 - psychiczne; 22 - krwotok)
1/3 tura do omdlenia
Wydawało mu się to niemożliwe – ale kolejne słowa Śmierciożercy zdołały na krótką chwilę przywrócić go do rzeczywistości, sprawić, że wnętrzności znów zalała mu fala wściekłości, gniewu, który nie był w stanie znaleźć ujścia. Z jednej strony – wiedział, że były to czcze groźby, że jeśli zniknie bez śladu – podziemne ministerstwo uzna, że wpadł w ręce wroga. Kryjówki, o których wiedział, informacje, które posiadał, zostaną uznane za spalone. A Hannah i Amelia – nie zostaną same, mieli przecież przyjaciół w Zakonie Feniksa, ludzi, którzy się nimi zaopiekują; wiedział, że Michael i Justine się o nich troszczyli, Hector w liście też już raz obiecał im pomóc – ale ból i emocje, strach wypełniający klatkę piersiową, nie pozwalały mu na racjonalne myślenie. W tym stanie zbyt łatwo było mu wyobrazić sobie ziszczenie się wizji snutej przez Rosiera, nie widział nigdy inferiusa – ale wiedział, czym były, i obraz, który powstał w jego głowie wystarczył, by stracił nad sobą panowanie. – Tknij ich tylko – zwrócił się w bok, kierując te słowa do Wilkesa, o którego obecności niemal zapomniał – sp-p-próbuj, a będzie to… ostatnia rzecz… którą zrobisz – zagroził, z trudem wypychając z siebie kolejne sylaby. Każda z nich okraszona była cierpieniem, odsłonięte mięśnie twarzy piekły przy najlżejszym ruchu, wrażliwe nawet na dotykające ich powietrze; w głowie kręciło mu się coraz bardziej, mdłości żelaznym uściskiem chwytały za gardło. Nie widział już prawie nic, pole widzenia zasnuła mu zalewająca oczy krew i szkarłatna mgiełka, krawędzie zaczęła pożerać czerń – usłyszał jednak padającą z ust Śmierciożercy inkantację i poczuł – jak połamane niedawno żebra na nowo odzywają się paskudnym bólem.
W pierwszej chwili sądził, że Rosier mu je złamał – promieniujący od mostka ból wydarł z jego gardła kolejny krzyk, wrzask przypominający bardziej wycie, stłumiony, zachrypnięty; spodziewał się głuchego trzasku, tępego cierpienia gasnącego wraz z kolejnymi sekundami, zamiast tego – poczuł, jak jego skóra napina się i pęka, a spoglądając w dół dostrzegł poplamioną czerwienią biel… kości? Czy to w ogóle było możliwe? Ogarnęła go panika, ostra, gwałtowna, niepowstrzymana; znów krzyknął, pomiędzy urywanymi, nieartykułowanymi dźwiękami spazmatycznie łapiąc powietrze. – Ty pierdolony psycholu – wyrzucił, nie miał już wątpliwości: miał przed sobą szaleńca. Szarpnął się gwałtownie, w ostatniej desperackiej próbie wyrwania się z przytrzymujących go macek, rzecz jasna: bezskutecznej, nie zauważając nawet momentu, w którym Rosier zniknął, łapiąc się za głowę. Usłyszał jedynie jego słowa, pozbawione zupełnie sensu, w tym – paradoksalnie – nie dostrzegając niczego dziwnego, nie mając pojęcia, do kogo Śmierciożerca się zwracał: do Wilkesa? Nie wiedział, nie rozumiał już nic; jego świat skurczył się do rozmiarów niewidzialnej bańki, w której się skulił, wybawienia upatrując już tylko w jednym. – Skończ to – wymamrotał, robiąc dokładnie to, co czarnoksiężnik przewidział: prosząc go o koniec, o śmierć. – Dopiero co gdzieś się spieszyłeś – dodał, czy nie szukał tego, co podobno mu odebrano? Ostatkami sił uniósł spojrzenie, mrugając gwałtownie, ale kształty nie chciały się wyostrzyć; może to dobrze – może powinien przestać walczyć, osunąć się w otaczającą go coraz szczelniej ciemność – bo wiedział, czuł, że chwiał się na krawędzi; że jeszcze sekunda, jeden wypełniony cierpieniem oddech, i złamie się – mówiąc Rosierowi wszystko, co chciał wiedzieć, byle tylko go wypuścił – pewien, że nie zniesie już ani chwili.
| 59/330 (-60 i -60 od klątwy) (80 - cięte, zdarta skóra twarzy, rana I stopnia; 62 - psychiczne (po crucio), rana I stopnia; 84 - tłuczone, pęknięte i wyłamane ze stawu łączącego kości lewej dłoni, rana I stopnia; 23 - psychiczne; 22 - krwotok)
1/3 tura do omdlenia
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Widmo Morrigan odeszło, ale pozostawiło go roztrzęsionego; pradawny duch, z którym dzielił ciało, był bytem o nieprzebranej potędze, bytem o własnej jaźni i celach, które pozostawały dla niego niewiadomymi - czy chciała krwi tego człowieka? Dostanie ją, oczywiście, że tak. Zawsze w ofierze pragnęła krwi. Rozlanej, obfitej, gęstej, gorącej. Było ich siedmiu, jak ich było siedmiu, każda kolejna czaszka co bardziej obca, prócz jednej, prócz czarnych oczodołów Morrigan, tak przerażająco pustych. Czego od niego chciała? Gdy mara zniknęła Tristan nie otrząsnął się od razu, pulsujący ból głowy wygaszał się powoli. I jej widok, choć nierealny, też wciąż miał przed oczyma.
Wiedział. Znał ich. Był w stanie go do nich doprowadzić, nawet jeśli nie do budynku, to chociaż do regionu, miasta, gdzie mógł znajdować się ich dom? Mieszkali razem? Niecierpliwienie przeradzało się we frustrację, spędził nad nim tyle czasu, a wciąż nie wiedział nic; co gorsza, wszystko wskazywało na to, że człowiek ten znał przynajmniej część odpowiedzi na jego pytania. Nie zamierzał ich jednak zdradzić - czym ci zdrajcy zasłużyli sobie na taką lojalność? Kim był on, tak odważnie oddający ostatni dech za tych antybohaterów szlamu? Troje, czworo, ilu w końcu? Napięte mięśnie szczęki zdradzały zdenerwowanie, lecz docierało do niego, że tracił tu czas; nieznajomy nie powie mu nic więcej. Lada moment nie będzie w stanie.
- Doprawdy? - dopytał z zawodem, gdy wysłał pogróżki pod adresem szmalcownika, bez pokrycia, czcze, bo wypowiadane przez czarodzieja, który w zasadzie był już martwy. Jego stan, jego ból, zapach powoli dobywający się z jego obdartego ze skóry ciała, nie robiły na nim wrażenia. Jego krzyki, jego słowa, jego wyzwiska, psycholu? Przekrzywił nieznacznie głowę, jak drapieżnik przyglądający się upatrzonej ofierze. Prostackie inwektywy nie mogły wyprowadzić go z równowagi. Kąciki ust trwały uniesione ku górze, w uśmiechu, który nie sięgał oczu. - Ja dopiero zaczynam - oznajmił, wiedząc, że to nieprawda. Że nie utrzyma go przy życiu już długo, a upływający czas ciągnął go do przodu. Musiał tu być ktoś jeszcze, kto znał odpowiedzi.
- Miasto - zażądał, spoglądając na poranioną twarz czarodzieja. - W jakim mieście ich znajdę? - powtórzył pytanie, łudząc się, że w tych przedśmiertnych majakach był w stanie wypowiedzieć jeszcze choćby słowo; nie liczył na wiele. - Justine Tonks, Gabriel Tonks... kim jest reszta? - I którego z nich miał szukać? Znajdzie wszystkich, to oczywiste. Zemsta będzie krwawa. I potworna, jak potworny był ten czyn.
- Vulnerario - wypowiedział inkantację zaklęcia, kierując różdżkę w brzuch mężczyzny, w miejsce, w którym obrażeń było jeszcze mniej; nie spostrzegł jednak efektu, gdy promień ponownie zabłysł oślepiającym blaskiem, a siedem sylwetek znów zatańczyło przed jego oczyma. I wiedział, że wyrusza na spotkanie jednej z nich, że puste oczy Morrigan znów szukają jego. - Nie! - krzyknął, odwracając się w tył, choć to nie mogło pomóc zbiec przed tą marą. - Zostaw mnie! - Nie ofiary chciała? Czego zatem? Jej widok przerażał, mroził krew w żyłach, to on sprawiał, że budziły się w nim wątpliwości - jak, dlaczego nosił ją wciąż w sobie, we własnym sercu, własnym umyśle, we własnej duszy? Czym była, jak mocno plugawiła go od wewnątrz, jaką potęgę niosła? Morrigan, czy...
Ciągnąc głowę dłońmi w dół, jak wcześniej, zastygł nagle w bezruchu. Czy ty mnie ponaglasz, Morrigan? Czy ty wiesz więcej niż ja? Czy ty wiesz, że nic tu nie znajdziemy? Czy wiesz, dokąd powinienem iść? Nie tu miał być teraz, czy to próbowała mu powiedzieć? Oddychał ciężko, szukając równowagi, usiłując pozbyć się dreszczu nieznośnie mrowiącego skórę. Uniósł spojrzenie w górę, dostrzegając czarnego ptaka kierującego się na wschód. Czy to możliwe? Czy to szaleństwo zaczynało przez niego przemawiać? Stał tak chwilę, wpatrzony w jego lot, przecież wiedział. Wiedział, że to jej kształt. Jej moc. Jej manifestacja.
- Poprowadź mnie - poprawił się ze zdumieniem, jakby nagle rozszyfrował zamiary ducha, jego oddech pozostał ciężki. W rozchwianej emocji, po nieprzespanej nocy, zraniony własną mocą i pod naporem potęgi Morrigan, uwierzył w znak. Na wschód, tam będą odpowiedzi. Nagle, bez słowa i nie oglądając się na torturowanego czarodzieja, jakby był tylko podmuchem powietrza na jego drodze, Tristan wykonał zamaszysty ruch nadgarstkiem z różdżką - i zniknął, rozmywając się w bezkształtnej czarnej mgle.
Na wschód, poprowadź mnie.
kości
110/220, 110 obrażeń psychicznych zt
Wiedział. Znał ich. Był w stanie go do nich doprowadzić, nawet jeśli nie do budynku, to chociaż do regionu, miasta, gdzie mógł znajdować się ich dom? Mieszkali razem? Niecierpliwienie przeradzało się we frustrację, spędził nad nim tyle czasu, a wciąż nie wiedział nic; co gorsza, wszystko wskazywało na to, że człowiek ten znał przynajmniej część odpowiedzi na jego pytania. Nie zamierzał ich jednak zdradzić - czym ci zdrajcy zasłużyli sobie na taką lojalność? Kim był on, tak odważnie oddający ostatni dech za tych antybohaterów szlamu? Troje, czworo, ilu w końcu? Napięte mięśnie szczęki zdradzały zdenerwowanie, lecz docierało do niego, że tracił tu czas; nieznajomy nie powie mu nic więcej. Lada moment nie będzie w stanie.
- Doprawdy? - dopytał z zawodem, gdy wysłał pogróżki pod adresem szmalcownika, bez pokrycia, czcze, bo wypowiadane przez czarodzieja, który w zasadzie był już martwy. Jego stan, jego ból, zapach powoli dobywający się z jego obdartego ze skóry ciała, nie robiły na nim wrażenia. Jego krzyki, jego słowa, jego wyzwiska, psycholu? Przekrzywił nieznacznie głowę, jak drapieżnik przyglądający się upatrzonej ofierze. Prostackie inwektywy nie mogły wyprowadzić go z równowagi. Kąciki ust trwały uniesione ku górze, w uśmiechu, który nie sięgał oczu. - Ja dopiero zaczynam - oznajmił, wiedząc, że to nieprawda. Że nie utrzyma go przy życiu już długo, a upływający czas ciągnął go do przodu. Musiał tu być ktoś jeszcze, kto znał odpowiedzi.
- Miasto - zażądał, spoglądając na poranioną twarz czarodzieja. - W jakim mieście ich znajdę? - powtórzył pytanie, łudząc się, że w tych przedśmiertnych majakach był w stanie wypowiedzieć jeszcze choćby słowo; nie liczył na wiele. - Justine Tonks, Gabriel Tonks... kim jest reszta? - I którego z nich miał szukać? Znajdzie wszystkich, to oczywiste. Zemsta będzie krwawa. I potworna, jak potworny był ten czyn.
- Vulnerario - wypowiedział inkantację zaklęcia, kierując różdżkę w brzuch mężczyzny, w miejsce, w którym obrażeń było jeszcze mniej; nie spostrzegł jednak efektu, gdy promień ponownie zabłysł oślepiającym blaskiem, a siedem sylwetek znów zatańczyło przed jego oczyma. I wiedział, że wyrusza na spotkanie jednej z nich, że puste oczy Morrigan znów szukają jego. - Nie! - krzyknął, odwracając się w tył, choć to nie mogło pomóc zbiec przed tą marą. - Zostaw mnie! - Nie ofiary chciała? Czego zatem? Jej widok przerażał, mroził krew w żyłach, to on sprawiał, że budziły się w nim wątpliwości - jak, dlaczego nosił ją wciąż w sobie, we własnym sercu, własnym umyśle, we własnej duszy? Czym była, jak mocno plugawiła go od wewnątrz, jaką potęgę niosła? Morrigan, czy...
Ciągnąc głowę dłońmi w dół, jak wcześniej, zastygł nagle w bezruchu. Czy ty mnie ponaglasz, Morrigan? Czy ty wiesz więcej niż ja? Czy ty wiesz, że nic tu nie znajdziemy? Czy wiesz, dokąd powinienem iść? Nie tu miał być teraz, czy to próbowała mu powiedzieć? Oddychał ciężko, szukając równowagi, usiłując pozbyć się dreszczu nieznośnie mrowiącego skórę. Uniósł spojrzenie w górę, dostrzegając czarnego ptaka kierującego się na wschód. Czy to możliwe? Czy to szaleństwo zaczynało przez niego przemawiać? Stał tak chwilę, wpatrzony w jego lot, przecież wiedział. Wiedział, że to jej kształt. Jej moc. Jej manifestacja.
- Poprowadź mnie - poprawił się ze zdumieniem, jakby nagle rozszyfrował zamiary ducha, jego oddech pozostał ciężki. W rozchwianej emocji, po nieprzespanej nocy, zraniony własną mocą i pod naporem potęgi Morrigan, uwierzył w znak. Na wschód, tam będą odpowiedzi. Nagle, bez słowa i nie oglądając się na torturowanego czarodzieja, jakby był tylko podmuchem powietrza na jego drodze, Tristan wykonał zamaszysty ruch nadgarstkiem z różdżką - i zniknął, rozmywając się w bezkształtnej czarnej mgle.
Na wschód, poprowadź mnie.
kości
110/220, 110 obrażeń psychicznych zt
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Leśna droga
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka