Wydarzenia


Ekipa forum
Sklepik zielarski pani Giddery
AutorWiadomość
Sklepik zielarski pani Giddery [odnośnik]28.02.21 23:33
First topic message reminder :

Sklepik zielarski pani Giddery

★★
Nie jest to przybytek wybitnie ekskluzywny, wręcz przeciwnie: niezwykle swojski. Pani Giddery, choć tak naprawdę nosi inne, zapomniane przez wszystkich nazwisko, jest wiekową kobietą, która prowadzi swój niewielki przybytek w Dolinie Godryka od lat. Przed nią robiła to jej matka, tak jak jej matka przed nią, a wiadomym jest nie od dziś, że po niej biznes przejmie jej córka, a następnie wnuczka. Sklepik zielarski, bowiem trudno nazwać go apteką, służy radą i towarem zarówno niemagicznym, jak i czarodziejom. Sprytne zaklęcia nałożone na parterową chatkę sprawiają, że ilekroć obsługiwany jest czarodziej to każdy mugol chcący wstąpić do pani Giddery w dosłownie magiczny sposób zapomni, że w ogóle do niej zmierzał, przypominając sobie o sprawunkach dopiero po opuszczeniu lokalu przez poprzedniego klienta.
[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:41, w całości zmieniany 1 raz
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Sklepik zielarski pani Giddery - Page 2 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Sklepik zielarski pani Giddery [odnośnik]17.10.21 13:48
Nie był do końca pewny, czy chciał wsparcia. Dostał go już przecież dużo, a wszystkie te dawki wciskane mu były na siłę, podobnie do jedzenia. Opierał się im przecież zacięcie, ale nie dlatego, że nie szanował, czy nie lubił, bądź nie był wdzięczny za okazywane mu serce. Po prostu trudno było go przekonać do tego, że na jakąkolwiek pomoc zasługiwał.
Zawsze spoglądał na świat z perspektywy najmłodszego dziecka w rodzinie. Kogoś, którym należało się opiekować, bo przecież nawet jak mierzył ponad 180 centymetrów, to był dalej małym berbeciem, ze swoimi miodowymi lokami, które upodabniały go do cherubinka, ufnym spojrzeniem rzucanych przez szarobłękitne tęczówki schowane za okrągłymi szkłami okularów. Miał zaskakującą łatwość pakowania się w sytuacje, które potencjalnie bezpieczne, pozostawiały go z całym mnóstwem zacięć, siniaków i innych niespodziewanych pamiątek.
Ale jednak zawsze był mężczyzną. Wpatrzonym w starszych kuzynów którzy, choć posiadali dobre serca, nie pozwalali sobie wchodzić na głowę. W ojca, zawsze gotowego stanąć w obronie rodziny, który oddawał się w całości temu, co stanowiło esencję Sproutów. Wreszcie też w wujka Steviego i w całą masę innych mężczyzn, w których odnajdywał te cechy, które pragnął rozbudzić też w sobie. Obowiązkowość, opiekuńczość, siłę charakteru, odwagę i wiele, wiele innych.
Problem w tym, że nigdy nie potrafił ich naśladować w sposób, w jaki tego chciał. Był dla siebie zdecydowanie zbyt surowy, pragnąc przeskoczyć z dziecka do dorosłego mężczyzny w jednym skoku. A ostatecznie i tak byli tacy, którzy — oczywiście mając w sercu jego najlepszy interes — nieświadomie podrażniali ten jeden nerw jego psychiki, doprowadzając go do momentu, w którym... czuł przede wszystkim skrępowaną wdzięczność.
Wiedział, że nie powinien się nikim wysługiwać.
Że nie tak zachowują się mężczyźni.
Ale chyba był zbyt miły, by powiedzieć to wprost. Zwłaszcza kobietom.
— Minister Magii — odparł bezpośrednio, wzruszając przy tym ramionami. Jego słowa zabrzmiały okropnie oczywiście. Zupełnie tak, jakby była to wiedza powszechna (bo była, ale Thalia chyba nie miała stałego dostępu do gazet, za co nie mógł jej winić), a nie coś, co swoje źródło mogło mieć w sennym koszmarze. — A raczej ta pacynka, która się za niego podaje — doprecyzował prędko, czując gdzieś w środku, że Thalia mogłaby jeszcze uznać sir Longbottoma za jakiegoś szaleńca, który wyraźnie niedomagającego Sprouta chciał wysyłać na front. Zresztą, w Dolinie Godryka, gdy mówiło się o Ministrze, miało się przed oczami zawsze lorda Harolda, nie jakiegoś... Croissanta, czy jakkolwiek się nazywał tamten.
Oczywiście, że Castor wiedział, iż nie był to Croissant, a Cronos. Ale kogo to obchodzi.
Thalię na pewno obchodziło to, jak się czuł. Nie chciał sprawiać jej trosk, przykrości, tych miała już przecież całe naręcza, a zbierała jeszcze więcej, na własne zawołanie. Męska duma kazała mu zaopiekować się nią właśnie, ale w sposób, który nie będzie uwłaczał jej godności. Odnosił ciekawe wrażenie, że jeżeli w czymś byli z Wellers podobni, to przede wszystkim w durnie oślim uporze.
A mimo to pozwolił zagarnąć kosmyk włosów za ucho, ba, zmusił nieco spierzchnięte wargi do wygięcia się w uprzejmym uśmiechu, do którego przymknął oczy. Westchnął nawet cicho, jakby wypuszczając panikę, która chciała się w nim gnieździć od samego początku stycznia.
— Tully... Ostatnia rzecz, jakiej bym pragnął to, żebyś wchodziła w paszczę lwa dla mnie — obiecywał sobie, że nie będzie brzmiał protekcjonalnie. Ale jak było? Chciał tylko przekazać swoją troskę, dokładnie tak, jak robiła to ona. — Jak wpadniemy to... wiesz, co za to grozi. Jak będą mieli dobry humor to po trzy lata na głowę w Tower. A jak nie, to pokój z widokiem na "atrakcje" — żuł przez chwilę ostatnie słowo. Brzmiało niezwykle gorzko, zwłaszcza z tym, co już wiedział o ludziach, którzy wpadali za kratki londyńskiego więzienia. Jeszcze nie wiesz chyba o ucinanych rękach, legilimentach i całej rzeszy okropnych rzeczy. I nie dowiesz się, jeżeli to zależy ode mnie.
— Mike też tak mówi. Że nie mogę tam iść, ale jak nie pójdę, to przecież mnie znajdą. A jak nie mnie, to mamę, tatę, Aurorę — dodał po chwili, ledwie powstrzymując się przed odruchem, który zawsze budził się do życia w sytuacjach wysokiego stresu. Palce jednak nie zaczęły się wzajemnie zamęczać, tylko Castor zagryzł wnętrze policzka i zacisnął szczęki.
Znacznie bardziej wolał mówić o kwiatach, łodygach i kłączach. Zielarski sklepik i przecudowna pani Giddery okazały się być spokojną wyspą na morzu problemów. Miał nadzieję, że i Thalii wyjdzie to na dobre.
— Dobry trop — uśmiechnął się nieco szerzej. Uwielbiał słuchać, jakie wrażenie sprawiały rośliny i czy pytany miał wcześniej dostęp do jakiejkolwiek informacji na ich temat. — Mówisz o uspokajaniu, lecz rumianek nie działa na psychikę, a na ciało. Przede wszystkim rozkurcza mięśnie gładkie. Te napinają się w sytuacji zdenerwowania i stresu, dlatego picie naparu z rumianku na przykład sprawia wrażenie uspokojenia, bo napięcie się kończy. Poza tym jednak wybrałem na początek rumianek, bo pomaga w gojeniu się ran. Wystarczy aplikowanie naparu, wiesz, jak herbatę. Ale można też z tego zrobić maść. Na pewno pomoże w uniknięciu jątrzenia się rany. Ale też jakby bolał cię brzuch, wiesz... — dłonie ułożył na wysokości własnego podbrzusza. — Skurcze żołądka i jelit. Też pomoże.
Chwycił słoik z rumiankiem, by przysunąć go pod nos żeglarki.
— Przyjrzyj się dobrze. Nagie pędy, puste w środku. Kwiat niezbyt duży, żółty środek, białe płatki. Rozpoznasz?
Widząc, że Thalia pragnie wypuścić psinę z torby, Castor rozejrzał się zaniepokojony po sklepiku, lecz pani Giddery nie było widać. Staruszka zajęta była zbieraniem składników na jego zamówienie, więc Sprout mógł odetchnąć z ulgą i uniknąć bury za robienie ze sklepu podwórka dla psinek. Ale nie mógł przecież zabronić psiakowi typowego dla szczeniaków zachowania, zwłaszcza gdy poczuł język na swej dłoni. Ostrożnie chwycił zwierzę, by unieść je w ramionach i przytulić do piersi, trochę jak małe dziecko.
I słuchał Thalii, jej opowieści o tym, jak księżniczka bez imienia znalazła się pod jej — tymczasową — opieką. Czuł tylko, jak niewielki ogonek wywołuje podmuchy wiatru gdzieś w okolicy jego pępka, ale... Jak ona mogła myśleć, że odmówiłby opieki nad tym stworzonkiem?!
— Jeżeli uważasz, że jestem odpowiednim kandydatem to przecież... Nie mógłbym jej odmówić, spójrz na nią! — wodził spojrzeniem między kobietą a psiną, aż wreszcie obrócił tą drugą w kierunku pierwszej. Piesek znalazł się na wysokości policzka Castora, dzięki czemu teraz prawie błagalnie spoglądała na nią nie jedna, a dwie pary oczu. — Nie wygląda ci na Szarlotkę? Racuch byłby zachwycony, mając kogoś do zabawy... — nie wziął jednak pod uwagę tego, jak na ewentualną futrzaną lokatorkę zareaguje Michael. Ani jego rodzeństwo.
Chyba jej nie wyrzucą?
Bo w takim razie musiałby wynieść się razem z małą księżniczką, która teraz próbowała chwycić w zęby jeden z pukli jego włosów.
— I... co ty mówisz, jaki jeszcze prezent, na Merlina?


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Sklepik zielarski pani Giddery [odnośnik]19.10.21 9:38
Nie było łatwo, dostawać coś tak w zamian za nic. Człowiek od razu szukał haczyka, czegoś, co miało być powodem, dla którego było się jakimś odbiorcą tej dobroci. Przez prawie cale swoje życie Thalia podejrzewała, że była to kwestia wkupienia się w jej łaski albo ulżenia wyrzutom sumienia. Oni czuli się dobrze dbając o nią i pokazując innym ludziom, że troszczyli się kogoś i byli dobrzy, w zamian rzucając jej kolejne ochłapy z których powinna się cieszyć. Dopiero ostatnimi laty powróciła do tego, aby nie myśleć w ten sposób i skupić się na tym, że niektórzy ludzie po prostu byli mili.
Dlatego też uczyła się polegać na sobie, nie na kimś innym. Nie w kwestii braku zaufania, chociaż to czasem też przebijało się przez jej zachowanie wobec niektórych obcych, tak wiedziała, że prędzej czy później będzie musiała zatroszczyć się o wszystko z własnej perspektywy. Kiedy trzeba będzie znaleźć jedzenie, kup, znajdź, wygrzeb ze śmietnika jak będzie potrzeba. Kiedy trzeba dostać nowy koc, pogrzeb w pustej skrzyni, może coś się znajdzie. Granice pomiędzy tym, co powinien robić kto zatarły się w jej umyśle, bez większego przekonania. Zresztą, płaciła już i tak wysoką cenę za spełnianie własnych marzeń, tylko dlatego, ze była kobietą. Dlaczego to miało jakiekolwiek znaczenie?
- Niedorobiona jebana jego mać, co za idiota! – Nie wydawała się przejmować się jakkolwiek faktem, że właśnie rzucała i tak łagodną wiązanką przy kimś, kto raczej do tego pozytywnie nie podchodził. Jej brwi zmarszczyły się tak mocno, że miałaby chęci, aby kiedykolwiek je prostować, tylko poszła by od razu do drzwi Ministra i pokazała się mu w ten sposób, tak aby teraz mógł zastanowić się nad wszystkimi decyzjami. Zwłaszcza, że bardzo chętnie uderzyłaby go prosto w nos. I poprawiła po parę razy.
- Castor. – Spojrzenie jej, chociaż wciąż łagodne, nabrało jeszcze większej powagi w swoim spojrzeniu. – Od paru lat jestem przestępcą. Jeżeli złapią mnie na gorącym uczynku, zwłaszcza w tych czasach, będę mieć szczęście jeżeli wyjdę z tego żywa. Dodatkowo zabić mnie mogą ludzie, z którymi pływam, sztorm, czyli zwykła pogoda, albo nawet ktoś przez przypadek, jeżeli zmieniłabym się w nieodpowiednią osobę. Nie musisz mnie uświadamiać o ryzyku. – Znała je z pierwszej ręki, nawet jakby miała teraz mu powiedzieć, że akurat w kwestii odczuwania konsekwencji mogło to nie być najłatwiejsze zadanie. – Jeżeli chodzi o ciebie, tak uważam, że zrobiłabym to bez wahania. Zaryzykowałabym, bo wiesz, dla ciebie warto.
Gładziła go delikatnie po głowie, tak jakby chciała go otoczyć jak najlepszą opieką. Zależało jej, żeby czuł się bezpieczny i żeby tylko mógł działać tak jak chciał, we wszystkim. Utrudniała to wojna, czasem utrudniały to też wydarzenia niezależne, brak gotówki, czy rozmaite sytuacje, na które wpływu się nie miało. Można było jedynie reagować na nie, dając się porwać prądowi i nie tonąć. To życie wtedy niosło ciebie, nie ty życie.
- Czy jest jakieś poważne zagrożenie, że coś zrobią ci na komisji? Wiem, że później jest jeszcze gorzej, ale najpierw myślę o tym i co się wydarzyć może tam na miejscu w Londynie. Na pewno da się ukryć nie tylko ciebie, ale też całą twoją rodzinę i jakbyś potrzebował, to we wszystkim pomogę. Chyba, że z jakiegoś powodu musicie odwiedzać Londyn? – W jej głowie, jak zawsze, pojawiało się już milion planów, pomysłów, następnych działań które mogła zrobić. Przywoływała już listę kryjówek, które znała – pamiętała o opuszczonych mieszkaniach w Dorset, nowych miejscach które odkryła w Lancashire, specyficznych budynkach w Kornwali…było tyle możliwości, pytanie tylko, czy w ogóle Sprout i jego rodzina chcieliby je rozważyć. Na pewno nie chciała zostawiać ich w takiej sytuacji.
Uśmiechnęła się, kiedy okazało się, że pamięć jej nie zawodziła, zaraz też uważnie słuchając informacji, które przekazywał jej Castor. Wiedziała, że zapamięta kiedy tylko przyjdzie jej znów spotkać się z tą rośliną, ale liczyła na to, że dowie się więcej. Potrzebowała rozumieć jak najlepiej, skupiając się na tym, co mogła dostarczać dla potrzebujących. Jeżeli będzie wiedziała, co jej sprzedają, będzie mogła szybciej operować transportem i nie skupiając się na tym, czy nie jest czasem oszukiwana. A przynajmniej skupiając się, ale potrafiąc korzystać z własnej wiedzy.
- Na pewno rozpoznam. Czy są jeszcze jakieś inne rośliny, które działają rozkurczowo? Tak na mięśnie ogólnie. Zioła, kwiaty, nie wybrzydzam. Co jeszcze użyłbyś do leczenia? – Sięgnęła jeszcze dłonią, ostrożnie wyciągając jeden kwiat rumianku. Przytknęła go do nosa, ciesząc się zapachem, potem zaś przymykając oczy i przesuwając jasnymi płatkami po policzku. Odłożyła go jednak ostrożnie, biorąc mniejszy koszyczek, spleciony z wikliny aby dorzucić tam parę innych kwiatków, nie czułaby się dobrze w momencie, kiedy ktoś musiałby kupić rzecz, którą już dotykała nieco mocniej.
Spoglądała z nieukrywaną radością w momencie, kiedy widziała, jak zachwycony był Castor, przytulając do siebie szarą kruszynkę, która w tym momencie usilnie próbowała się z nim zapoznać, ogonkiem wciąż trzepocząc na lewo i prawo, nos zaś próbując wsadzić w jego ucho, tak jakby każdy kawałek Sprouta był czymś interesującym i trzeba było to sprawdzić i wylizać, tak aby oznaczyć swojego człowieka.
- Jak bym mogła tak nie myśleć? W końcu tak mocno pasujecie do siebie, patrz, nawet już teraz wyglądacie jak dwie krople wody. – Uśmiechnęła się lekko, wyciągając dłoń aby podrapać psinkę za uchem, nawet jeżeli tak nie zwracała zbytnio na nią uwagi, dalej zafascynowana Castorem. Zaraz też roztrzepała jasne włosy swojego towarzysza, zwłaszcza kiedy tak uśmiechał się, więc pewnie nie miałby jej za złe tego, że właśnie to zrobiła. – Szarlotka? Wygląda jak do schrupania, tylko błagam, niech jej Racuch już nic nie wyjada z nosa. – Uśmiechnęła się, wywracając oczyma, nie mogąc nawet przez chwilę powstrzymać tego wspomnienia.
Na szczęście kolejne słowa pozwoliły jej na oderwanie się od dziwacznych wspomnień, a ona zaś pochyliła się, z worka wyjmując kolejną torbę. Teraz, kiedy nie spał tam pies, a i nowa rzecz odciążyła worek, miała wrażenie, że będzie przynajmniej to jeden ciężar, który będzie mogła z siebie zdjąć. Podała nowo wyciągniętą rzecz w stronę Castora, uśmiechając się nieco tajemniczo.
- Uważaj, to nie jest lekkie. – Od razu uprzedziła, zastanawiając się, czy domyśli się po tym, jak to otrzyma, czy jednak nie. – Nie wiem, na co ci będzie potrzebne, czy na psa, czy może na coś innego, bo wiem, że masz parę marzeń, które możesz spełnić, a jeżeli to by dało radę pomóc…to mam tylko nadzieję, że się przyda. – Wiedziała, że brzdęk galeonów wydawał się dziwny w sytuacji, kiedy wspomniała, że na własny wygląd nie miała środków, ale prawda była taka, że biedna nie była na ten moment. Potrafiła dokonać odpowiednich inwestycji i działań bankowych, tak aby mieć zachowaną pewną kwotę, po prostu nie przepadała za wydawaniem pieniędzy na samą siebie, uznając to za marnotrawstwo.

Przekazuję Castorowi psa
Thalia Wellers
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0

ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t10111-thalia-wellers#306486 https://www.morsmordre.net/t10173-kymopoleia#308971 https://www.morsmordre.net/t12384-thalia-wellers#381174 https://www.morsmordre.net/f350-walia-llyn-trawsfynydd-syrenia-laguna https://www.morsmordre.net/t10167-skrytka-bankowa-nr-2284#308735 https://www.morsmordre.net/t10164-thalia-wellers#308697
Re: Sklepik zielarski pani Giddery [odnośnik]30.10.21 16:41
Nagły wybuch Thalii przerwał wszelkie rozmyślania Castora. Bardzo prędko pochwycił go za wątłe ramiona, szarpnął do góry, wyciągając go prędko ponad powierzchnię marazmu, w którym zwykł się kąpać w podobnych chwilach, zawieszony pomiędzy tym, co trzeba, a tym, co faktycznie był w stanie zrobić.
Szarobłękitne tęczówki ukazały się światu w całej swej okazałości, a on sam przystanął nawet na moment, niezdolny do nabrania oddechu, zamiast tego wypuszczając spomiędzy delikatnie rozchylonych ust zaskoczone westchnienie. Dłoń odruchowo przyłożył do lewej poły swego płaszcza, mniej—więcej na wysokości serca, spoglądając ku swej rozmówczyni tak, jakby wciąż jeszcze potrzebował chwilę na przetrawienie tego, co powiedziała.
— Th—thals... — zająknął się, niezdolny chyba do poprawnego wymówienia jej imienia, w wyniku czego powstało zupełnie nowe, przynajmniej na standardy Sprouta, zdrobnienie. Różowe od szczypiącego mrozu policzki pobladły nawet na moment, nie dłużej niż cztery uderzenia rozszalałego serca, a spokój powracał do niego w falach.
Na początek wystarczyło jego własne imię, wypowiedziane z pewnością właściwą tylko ludziom, którzy nie mieli nic do stracenia. Znał ten ton głosu. Słyszał go przecież niejednokrotnie, ostatnimi czasy wyłapywał jego charakterystyczne pobrzękiwanie we własnej melodii, ale nie był chyba jeszcze na tyle przekonany, by przyznać przed sobą, że znajdował się w takim właśnie położeniu. Zresztą, gorzka była to świadomość, nie mieć już nic do stracenia. Znaleźć się przy ścianie, chude łopatki wbijające się w twardą i chłodną powierzchnię. Nie było innego wyjścia, jak tylko odbić się od niej i iść do przodu. Wbrew wszystkiemu.
Thalia była świadoma swego położenia. Dla Castora nawet zbyt świadoma, ale podobne przeczucie wynikało przede wszystkim z tego, że jako człowiek o psychice obiektywnie delikatnej, pochodzący z dobrego i kochającego domu, Sprout nie był szczególnie przystosowany do trudności życia codziennego. Nawet najmniejsze niedogodności, które mogłyby pozostać niezauważone przez tych, co przeszli w życiu więcej, przeżywał wciąż z niegasnącą intensywnością, dopiero przygotowując się do wzmocnienia fundamentów własnej psychiki. Zawsze prościej było zacisnąć mocniej powieki lub całkiem odwrócić wzrok. Świat gnał do przodu w zaskakująco prędkim tempie, nie pozwalając już na podobne wygodnictwo.
Niezauważone okrucieństwo pęcznieje bowiem, gotowe rozlać się w każdej chwili.
Brak działania sprowadzał się przecież do pomocy złu.
— To wszystko... co mówisz... to wszystko naprawdę bardzo piękne i doceniam — zaczął ostrożnie, ważąc każde słowo, które przechodziło mu przez gardło. Wiedział, że przyjmowanie odmowy nie było mocną stroną ani rudej, ani tym bardziej jego samego, lecz musiał w pewnym momencie postawić granice, których nie należało przekraczać. — Ale nie mogę. To nie tak, że ci nie ufam. Tobie czy twoim umiejętnościom. Po prostu... Już i tak zamieszałem w to wystarczająco dużo niewinnych osób. Są takie momenty w życiu, gdy trzeba wziąć na siebie odpowiedzialność, wiesz? I... jestem gotowy. Teraz.
Pewność, z jaką wypowiadał swe słowa, mogła pochwycić nawet najbardziej skamieniałe serca. Castor mówił bowiem pewnie, z głową uniesioną wysoko do góry, a głos mu nie drżał, stanowiąc całkiem piękny kontrast względem jego zwyczajnej, raczej wycofanej postawy.
— Jeśli chodzi o zagrożenie — głęboki wdech, głęboki wydech — Nie mam pojęcia. Nie napisali w liście nic ponad to, że komisja odbędzie się o 5:30 pierwszego dnia lutego. Nie wiem, czy nie zamkną nas tam od razu i nie wypuszczą. Wiesz, mam wrażenie, że to może być coś... poważniejszego. Że komisja to tylko przykrywka. Teraz nie można wierzyć w żadną informację, a tym bardziej, jeżeli pochodzi prosto z Ministerstwa.
Chyba potrzebował takiego wyartykułowania własnych myśli. Myśli, które kłębiły się pod złotymi lokami, które rozsadzały mu czaszkę od środka, które stanowiły coś okropnie nieznośnego i niepozwalającego mu spać, wyleciały z niego niemal natychmiast. Choć pozostało ich jeszcze trochę, pobudzonych pytaniem o wizyty w Londynie.
— Ja nie mogę wracać do Londynu — przyznał szczerze, zawieszając długie spojrzenie na jej sylwetce. Pociągnął zaczerwienionym od mrozu nosem, choć nie był pewien, czy to z emocji, czy od pary wodnej, która przeradzała się z jego oddechu i łaskotała w twarz. — A moja rodzina... Oni nie wiedzą, że grozi im niebezpieczeństwo. Nie mogą wiedzieć, w co się wpakowałem. Właściwie to im mniej wiedzą, tym bardziej są bezpieczni. Zakazałem rodzicom odwiedzin w stolicy, ale moja siostra... Wiesz, jak jest. Jest dorosła, może robić, co chce i nie musi się mnie słuchać.
Jeszcze nie wiedział, jak rozwiąże ten problem. Na całe szczęście mógł skupić uwagę na czymś innym, a słysząc pytanie Thalii powracające do tematu roślin, Castor stanął na palcach, sięgając po kolejny ze słoików.
— Dziurawiec — oznajmił, wskazując na słoik pełen bladożółtych kwiatów — Świeże kwiaty mają kolor intensywnej żółci, więc rzucają się w oczy. Ten tutaj jest suszony, w zimę ciężko jest o świeże, ale... Właśnie, byłbym zapomniał. Są zaklęcia, które wysuszają roślinę, ale kosztem jej właściwości. Pytaj się zawsze, jak będziesz łapać jakieś susze, czy odpowiada za to zaklęcie, czy natura. I wybieraj naturalne, jeżeli nie dasz rady sama sobie z tym poradzić.
— Dziurawiec najlepiej jest używać przy problemach żołądkowych. I to... powiedzmy, że każdego rodzaju. Bolący brzuch, biegunki, brak apetytu, poradzi sobie ze wszystkim tak naprawdę. — Odłożył słoik na miejsce, aby schylić się w pewnym momencie, by sięgnąć po coś, co wypełnione było bladozielonymi liśćmi o nieregularnych brzegach oraz intensywnym zapachem, który wydobywał się nawet pomimo zakręconej zakrętki. — Miętę pieprzową poznasz po zapachu. Nie dość, że działa rozkurczowo, to jeszcze antyseptycznie, to znaczy, że tak jak rumianek pomoże przy brzydkich ranach. A poza tym to możesz to wcisnąć też jednemu ze swoich kumpli, co ma niezbyt przyjemny oddech. Na pewno nie pożałujesz. — zaśmiał się krótko i byłby gotów złapać już kolejną rzecz z wystawki, pochylić się nad jej właściwościami, gdyby nie to, że jego uwaga znów przesunęła się na szarą kruszynkę.
Ledwo powstrzymywał się od śmiechu, gdy mokry i zimny nos wciskał mu się w ucho, lecz nie protestował, przynajmniej nieszczególnie aktywnie. Psina była naprawdę rozkoszna, a gdy Thalia znów zabrała głos, otworzył jedno oko, chcąc na nią spojrzeć, lecz zawodolone szczenię nie pozwalało mu na skupieniu więcej uwagi gdzieś indziej.
— Jak dwie krople wody? No dzięki... — udawane oburzenie runęło, gdy pieszczotę otrzymała Szarlotka, a potem i jego włosy roztrzepane zostały przez żeglarkę. Uśmiechnął się szeroko — naprawdę szeroko, bowiem odkrył nawet swe specyficzne uzębienie — na wspomnienie Racucha oraz jego specjalnego talentu. — Nie no, Szarlotka chyba nie ma gili, prawda? — byłby przyjrzał się jej samodzielnie, gdyby nie to, że mała bardzo pragnęła pokazać całemu światu, jak bardzo jest szczęśliwa. A jej niewielkie ciałko ledwo utrzymywało całą tę energię w ryzach.
Odebrał torbę, lecz nie zrobił tego świadomy, cóż takiego mogło się w niej kryć. Znacznie bardziej zaaferowany był psiną trzymaną teraz w jednej ręce, trochę jak wyjątkowo małe dziecko. Dopiero brzdęk galeonów raz jeszcze przywołał go do porządku, malując na płótnie jego twarzy wyraz — kolejny już raz tego dnia — szczerego zdziwienia.
— Thalia, ty chyba rozum postradałaś... — wydukał niepewnie, gotów oddać jej torbę z pieniędzmi w tej jednej chwili. Najpierw pies, teraz to...
Zamiast tego, chcąc być pewny, że nie zostaje powoli wmieszany w jakiś dziwny pakt, zbliżył się do przyjaciółki, by nachylić się nad jej uchem i pozwalając swemu ciepłemu oddechowi owiać płatek jej ucha, szepnął krótko.
— Nie są kradzione? Nie jesteś w tarapatach?


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Sklepik zielarski pani Giddery [odnośnik]31.10.21 13:42
Znów poprawiła jego włosy – skąd się brała ta jej łagodność, naprawdę nie miała pojęcia. Budziła się niewiele razy w jej życiu. Przeważnie była dzika i nieokiełznana, częściowo w kwestii buntu, częściowo aby po prostu zwrócić na nią uwagę. Jeżeli nie mogła liczyć na miłość ze strony drugiego człowieka, przynajmniej mogła spróbować zadbać o to, aby była zapamiętana. I aby nikt już nie miał wątpliwości, kim naprawdę była. Lavinią. Thalią. Kimkolwiek by nie zadecydowała. Nie zmieniało to pozostałych rzeczy w jej życiu ani tego, jak była traktowana przez innych – cóż, powiedziałaby, że wręcz to pogarszało – ale przynajmniej ona wiedziała, na czym stała, energię i agresję wydzielając na zewnątrz bez większej opieki.
Castor sprawiał, że odnajdywała w sobie coś, czego się do końca nie spodziewała. Umiejętności ochrony, nie tylko siebie ale też kogoś innego. Sprawiania, aby ktoś inny niż ona miał dobre życie. Czekanie na czyjąś obecność, tylko po to, aby zrobić coś dla tej drugiej osoby. Miała to przy kilku ludziach – Lizzie, Etta, Florean, Castor. Nie wiedziała, co w niej obudzili, ale potrafiła dla tych osób po prostu się zamknąć i być mniej sobą.
Zaśmiała się lekko, kiedy wspomniał o jej dobroci, jednak nie przez wzgląd na jego słowa, a raczej na własne rozważania. Poprawiła mu jeszcze szalik, na tyle szybko by zaraz naciągnąć go na jego twarz, parskając z rozbawieniem.
- Oh, Cassie… Przepraszam, ale to miłe, że w momencie, kiedy jestem przestępcą od czterech lat, mówisz o mnie jako o osobie niewinnej. Ah, dobre, stare czasy. – Może powinna trzymać to bardziej w tajemnicy, ale prędzej czy później, domyśliłby się wszystkiego. Nie mogła w końcu prezentować tak wiele rzeczy które potem zrzucałaby na zarobki. Nie były AŻ tak wysokie. Chyba, że już wiedział? Nie zdziwiłaby się, gdyby słyszał od innych.
- Rozumiem. – Przetarła czoło, doskonale rozumiejąc, skąd pochodziły takie obawy. – Jeżeli byś szedł, wiem, że to nie jest pełne wsparcie, ale mogłabym przysiąść gdzieś w okolicy w gotowości. Nie jako ja, oczywiście, tak aby nikt mnie nie rozpoznał. Oczywiście, gdybyś jednak tam szedł, tak na wszelki wypadek. Wiesz, żebyś…nie był sam. – Na pewno nie będzie sam, ale w tym momencie chciała dać mu znać na wszelki wypadek. Będzie w okolicy jeżeli jej potrzebował.
Umiała zrozumieć to podejście – w momencie tego, kiedy sama wplątywała się w problemy z przemytem i przestępcami od paru lat, starała się trzymać wszystkich z dala od tego, tak aby na wszelki wypadek nie wiedzieli nic o niej i nie mogli wpaść przez to w tarapaty. Martwiła się strasznie, wiedząc, że w tym momencie coś takiego nawet powstrzymywało ją od przyjęciem nazwiska ojca, ale cóż, wtedy mogła się postarać.
- Ciężko mi mówić, bo nie mam rodzeństwa, ale nie możesz powiedzieć jej tego wprost? W sensie przedstawić jej perspektywę, iż wybranie się do stolicy naraża całą rodzinę na problemy? Jeżeli ceni rodzinę, raczej posłucha? – Nie znała tak dobrze Aurory jak Castora, mogła więc tylko wysnuwać wnioski.I zanim powiesz coś na mój temat, to chcę tylko przypomnieć, że ja pakuję siebie w kłopoty, nigdy innych!
Ostrożnie przyglądała się każdemu słoikowi, zapamiętując nazwy i możliwości wykorzystania danych roślin. Cieszyła się, że poprosiła Castora o pomoc, wiedząc, że przyda się jej to nie tylko do możliwości handlowania towarem, ale też na własny użytek. Nie była całkowicie odporna na kłopoty i problemy zdrowotne, a chociaż mogła poszczycić się znajomościami z osobami, które w jakiś sposób opanowały magię leczniczą, wciąż bywały sytuacje, w których musiała poradzić sobie samodzielnie.
- Rumianek, dziurawiec, mięta…tej ostatniej nie ma na tyle na świecie, aby pomogła na kiepski oddech na statku. Chociaż jakby tak wypełnić ją ocean, przymusowe kąpiele mogłyby się okazać o wiele bardziej fortunne. – Posłała mu znaczące spojrzenie, rozglądając się jeszcze po półkach. – No dobrze, a jaki byłby termin ich przechowywania, uznając oczywiście, że leżą w suchym miejscu? A co do pozostałych, co jeszcze wykorzystuje się przy takich chorobach albo podstawowo do eliksirów?– Zastanawiała się, musząc też brać bazę twórców eliksirów za potencjalnych kupców.
- Patrz, nawet oburzacie się tak samo! Zaraz zostanie Castorą Junior jak tak dalej będziesz protestować – parsknęła, nie mogąc się powstrzymać przed jeszcze jednym pogłaskaniem psinki, która też skupiała się na wylizaniu jej palców by ostatecznie też spróbować pochwycić je między zęby. – Mam nadzieję, że nie ma gili, bo inaczej trzymałabym ją z dala od twojego tego pompona. – Uroczość rzeczy miała swoje granice, a wyjadanie gili było zdecydowanie jedną z nich. Przez chwilę skupiała się jeszcze na szczeniaku, a przynajmniej do momentu, kiedy Sprout nie postanowił zbliżyć się do niej, pytając o rzecz której się nie spodziewała.
- Oczywiście, że nie są kradzione! – Zareagowała oburzeniem, ale naprawdę, co miała innego powiedzieć? Pracowała…średnio uczciwie, ale pracowała! Mimo wszystko, te pieniądze wręczane teraz były wynikiem udanych inwestycji, odkładania i prawdziwej i solidnej pracy, nie zaś zabraniem komuś sakiewki i dorzucania sobie do puli zarobków. – A w tarapatach to ja jestem chyba zawsze, więc nie wiem, co to za pytanie. – Wywróciła lekko oczyma, mimo to zaraz też odwracając się bokiem do Castora, opierając się o półkę i krzyżując dłonie na piersi. Od razu było widać, że spoważniała, odchylając jeszcze głowę, tak jakby spojrzenie na sufit miało jej jakkolwiek pomóc. Nie była zła, nie była smutna, po prostu…była zamyślona. Tak jakby trawiła słowa, które właśnie miała wypowiedzieć.
- Prawdopodobnie nigdy nie spełnię swoich marzeń. Nie zmienię podejścia żeglarzy, nie znajdę matki i nie dowiem się, czemu mnie zostawiła, być może nigdy sama nie założę rodziny, nie będąc osobą, którą chce się przyjmować ze względu na opinię i status społeczny. – Dopiero teraz odwróciła się w jego kierunku, patrząc na niego łagodnie, jak zawsze. – Z mojej perspektywy, chociaż podejrzewam, że teraz się tak nie czujesz, byłeś i jesteś złotym dzieckiem, już nawet z faktu, że los urodził cię mężczyzną. Miałeś dobry dom, kochającą rodzinę, wszystkiego na tyle, by móc żyć na poziomie. A nawet jeżeli czegoś nie miałeś, zaraz znalazł się ktoś, kto ci to podarował. Zapewne nie mam całego poglądu i jestem tego świadoma, w końcu więcej mnie tu było niż nie było. Ale jako osoba, którą wystawiono za drzwi w momencie ukończenia szkoły, bez zainteresowania się, czy ma gdzie spać, czy nie i przez tyle lat nie miała jak zadbać o własny kąt… - skupienie na jego postaci uciekło, kiedy spojrzenie wbiła w drewnianą półkę, skrobiąc ją lekko, tak jakby to właśnie miało pomóc w tej konwersacji.
- Próbuję chyba powiedzieć, że nie do końca wiem, przez co przechodzisz. Ale wiem, jak to jest, kiedy nie masz nic, ale chcesz usilnie coś zmienić. Ja tego nie dokonam, ale ty możesz. A niestety, na tym świecie bez pieniędzy niewiele da się zrobić. Masz swoje marzenie, prawda? Coś do czego dążysz. Wykorzystaj więc to, pójdzie szybciej. A ja może się kiedyś poklepię po ramieniu, że zrobiłam coś, co zmieniło czyjeś życie. Tak ociupinkę.
Thalia Wellers
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0

ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t10111-thalia-wellers#306486 https://www.morsmordre.net/t10173-kymopoleia#308971 https://www.morsmordre.net/t12384-thalia-wellers#381174 https://www.morsmordre.net/f350-walia-llyn-trawsfynydd-syrenia-laguna https://www.morsmordre.net/t10167-skrytka-bankowa-nr-2284#308735 https://www.morsmordre.net/t10164-thalia-wellers#308697
Re: Sklepik zielarski pani Giddery [odnośnik]13.11.21 22:16
Lubił ją. Lubił Thalię, Lavinię, kimkolwiek nie zdecydowała się być tego dnia. Lubił czułość, z jaką odgarniała mu włosy z twarzy, niczym jego rodzona siostra, choć to wspomnienie wgryzało się w jego duszę, wyrywało jej kawałek, bo dlaczego nie Aurora, czemu nie mogę zostać w domu, czemu muszę uciekać... Ale mimo to, mimo nieprzyjemnego bólu w boku i na barku, nie cofał się przecież przed jej dłonią, przyjmował jej troskę prawie bez marudzenia, a jeżeli marudził — to nie dlatego, że był niewdzięcznym gnojkiem i gówniarzem, a dlatego, że chciał, naprawdę bardzo chciał, żeby i Thalia miała coś dla siebie. Żeby wreszcie znalazła miejsce na ziemi, żeby mógł co jakiś czas wpadać do jej przydomowego ogródka, pobrudzić sobie dłonie, bo zasadziłby jej rzodkiewki i sałatę i dynie, takie duże, jak na Sprouta przystało. Thalia zasługiwała na zdecydowanie więcej, niż świat jej do tej pory dawał, ale Castor nie potrafił tego uczucia, tej myśli ubrać w słowa, nie potrafił też pogodzić się z tym, że w swej własnej głowie stał się właśnie kolejnym z ludzi, którzy mogli ją wykorzystywać. Dobra wiara nie była okolicznością łagodzącą.
Dlatego też zabolały go jej słowa o byciu przestępcą.
Oj, gdybyś wiedziała...
Smutny uśmiech pojawił się na jego wargach przez chwilę, gdy spoglądał na nią przejętym do cna spojrzeniem.
— Teraz to wszyscy jesteśmy przestępcami... — odparł, gdzieś na granicy własnego smutku i próby podniesienia nastrojów. Bo czy tak właśnie nie było? Każdy, kto sprzeciwiał się zbrodniczym pomysłom uzurpatora, tym właśnie był. Przestępcą. Castor nigdy nie spodziewał się, że ktokolwiek mógłby użyć właśnie tego słowa na opisanie jego poczynań, które zawsze wydawały mu się nie tylko słuszne, co po prostu dobre; tymczasem sam sięgał po to określenie, nieco na złość sobie samemu, nieco z konieczności przyzwyczajenia się do jego brzmienia. Na przyszłość. Na wszelki wypadek.
Lecz gdy usłyszał jej kolejne słowa, nie mógł się powstrzymać. Chude ramię wyciągnęło się momentalnie, aby najpierw objąć rudowłosą kobietę w pasie, a potem przyciągnąć do siebie. Zamknął ją w objęciach, brodę pozwolił sobie ułożyć na czubku jej głowy. Nie wiedział, które z nich potrzebowało tego bardziej. Czy Thalia snująca ponure wizje, czy on, ze wciąż niepodjętą decyzją odnośnie własnej przyszłości. Czas uciekał, nie mieli go za dużo, ale przynajmniej mógł na kimś polegać... Myśl, że nie byłby tego dnia samotny, nawet gdyby był to dzień ponurych pożegnań i łez rozcieranych na policzkach rękawem swetra... Była bardzo pokrzepiająca. I zazwyczaj zgodziłby się bez gadania. Ale wiedział już, jak duże ryzyko wiązało się z wchodzeniem do Londynu, ze znajdowaniem się w najbliższym otoczeniu pracowników Ministerstwa, w miejscu, które będzie na pewno bardzo chronione. Nie mógł wystawiać jej na takie niebezpieczeństwo. Nie mógł przykładać ręki. Ale nie potrafił też odmówić, złamać jej serca słowami.
Mógł zaoferować jedynie własną, bezkompromisową bliskość. Czasem tyle wystarczało.
Ale czy teraz będzie podobnie?
Wyplątał ją z własnych objęć dopiero wtedy, gdy temat zszedł na jego siostrę. Znów widocznie pobladł, potarł się lewą dłonią po szczęce, próbując kupić sobie przynajmniej kilka dodatkowych sekund, zanim zabrał głos ponownie.
— Problem w tym, że rozmawiałem. Ona nie rozumie, wierzy, że miłość wszystko naprawi, ale sama przecież wiesz... — zagryzł wnętrze policzka i ściągnął brwi do środka w zamyśleniu. — Na miłość jest już zdecydowanie za późno. Zresztą, jak mają ją zrozumieć ludzie, którzy już dawno sprzedali swe serca...
Uśmiechnął się ponownie dopiero słysząc zapewnienia Thalii, że to ona sama pakuje się w kłopoty, oszczędzając ich innym. Taką postawę doceniał; jeżeli już ktoś miał zdolności przyciągania tarapatów, istotnym było rozwiązywanie ich samemu, albo przynajmniej z niewielką pomocą kogoś z zewnątrz. Najgorsi byli ci, którzy nieświadomie wyrządzali innym krzywdę swą własną niefrasobliwością czy niedbalstwem.
Wysłuchał jej kolejnych słów i pytań, pozwalając sobie ostatecznie na parsknięcie śmiechem odnośnie miętowych kąpieli w oceanach. Była to wizja dość przyjemna, gdyby nie fakt, że takie nasączenie wody morskiej miętą spowodowałoby znaczne rozregulowanie ekosystemu morskiego i poważne konsekwencje, ale... Nie o tym dzisiaj! Dzisiaj miał uczyć Thalię zielarstwa, powrócił więc do stanu mentorskiego, rozpoczynając od rozwiania pierwszych wątpliwości.
— Najlepiej trzymać je w zakręconych słoikach, już po ususzeniu. Wtedy masz pewność, że nie wkradnie się wilgoć, bo to ona odpowiedzialna jest za pleśń i psucie się zapasów. Tak na dobrą sprawę ususzone zioła nie mają jakiegoś konkretnego terminu przydatności, ale ja, jeżeli mogę, pozwalam sobie na wymienianie ich tak... co roku — odparł właściwie bez zastanowienia. Miał nadzieję, że zasugerowanie własnych nawyków wpłynie też po części na zwiększenie zaufania do jego słów. W końcu zawsze lepiej było bazować na doświadczeniu kogoś, kto posiadał wiedzę w jakimś obszarze, czyż nie? — Co do eliksirów... Mięta akurat ci się przyda. Poza tym to jeszcze to — stanął na palcach, by sięgnąć po jedyny słoik, który znajdował się na najwyższej z półek. Gdy wreszcie to zrobił, pokazał Thalii jego zawartość. Wyglądało jak najzwyklejsze w świecie płatki roślinne, ale były to... — Płatki ciemiernika. Średnio zdolny alchemik zrobi z tego eliksir przeciwbólowy, a jego lepszy kolega — eliksir znieczulający. Na auxilik przydadzą się liście dębu, ale chyba wiesz, jak wygląda dąb, prawda? To nie będę pokazywał... No i jeszcze moja ulubiona — płatki kory leżały na niewielkim, niebieskim półmisku. Castor chwycił jeden z nich w dłonie, podsuwając ostrożnie pod twarz Thalii. — Kora drzewa Wiggen. Z tego robi się szkiele—wzro, eliksir, powiedzmy, że na porost kości. Nawet nie wiesz, jakie ostatnio jest na niego zapotrzebowanie.
Roześmiał się, po czym odłożył korę na jej wcześniejsze miejsce.
— Hej, Racuch nie jest inwazyjny! On po prostu je gile... A psy nie płaczą, toteż nie mają gili, więc problem z głowy! — znów rozbłysł słabym światełkiem radości; kochał wszystkie swoje zwierzaki, choć jeszcze nie tak dawno miał pod opieką wyłącznie puszka pigmejskiego. Piesek, którego trzymał w swych ramionach, nie ciążył mu jednak szczególnie. Nie fizycznie. Uznał to za bardzo dobry znak. Zresztą... Miło było mieć dla kogo się starać. I z Szarlotką mogło być podobnie.
Zacisnął jednakże zęby w nagłej nerwowości. Nie chciał swoim pytaniem doprowadzić Wellers do smutku, czy jakichś poważnych rozmyślań dotyczących natury jej pracy. Każdy zarabiał na siebie tak, jak potrafił. To nie były normalne czasy, nie można było też prowadzić normalnego życia. Castor w wielu aspektach życia stał się znacznie bardziej pobłażliwy, ale jednocześnie pojawiły się kwestie, w których był nie do przejednania. Zarobki Thalii i ich źródło należały zdecydowanie do pierwszej kategorii.
— Thalia... — jęknął wreszcie, gdy dotarł do niego sens tego monologu. Miał świadomość tego, jak bardzo uprzywilejowanym był człowiekiem, jak jego urodzenie jako mężczyzna i to w dodatku w dobrej, kochającej się rodzinie wpłynęło na ukształtowanie go w człowieka, którym był dzisiaj. Czy odnalazłby w sobie wystarczająco dużo samozaparcia, by podążyć ścieżką alchemika, gdyby znajdował się w sytuacji takiej, jak Thalia? Zapewne nie. Nie był pewien, czy udałoby mu się przeżyć na ulicy, czy gdzieś w porcie nawet połowę czasu, który przeżyła ona. Silas często mu mówił, że ulice były miejscem nieprzeznaczonym dla niego, ale z jego tonu głosu zawsze wnioskował, że to nie złośliwość leżała u ich podstaw, a czysta troska. Może tu było podobnie?
Torba z galeonami zaczęła ciążyć mu jakoś mocniej.
— Thalia, ja... — słowa z trudem przechodziły mu przez gardło. — Ja chciałem... Otworzyć aptekę, tutaj. W Dolinie Godryka. Mój wujek miał taką w Londynie, ale przyszła wojna, musieli zamknąć i uciekać. Ale to zawsze było moim marzeniem. Robić eliksiry, które mogłyby pomagać ludziom, a jak nie byłoby klientów, mógłbym zająć się talizmanami... Wiesz, już nawet odłożyłem dużo pieniędzy... Ale teraz... Dasz radę chociaż nie zrobić sobie niczego, by pojawić się na otwarciu? Skombinuję skądś szampan i będziesz matką chrzestną, jak na statku. Co ty na to? — chyba faktycznie był zupełnie skołowany, skoro przeszedł tak długą drogę przez wszystkie swe myśli, by skończyć na bardzo pokrętnej próbie podziękowania za udostępnienie mu przecież tak dużej sumy...


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Sklepik zielarski pani Giddery [odnośnik]15.11.21 1:55
Castor był dla niej niemal jak oglądanie swojego odbicia w stawie. Wydawało się nieco inne, nieco odległe, ale w tym dobrym znaczeniu, gdzie wydawało się oglądać swoją duszę, tak jak wierzyli w to Finowie. Coś dobrego, coś lepszego. Taki był Castor. Tak jak wszyscy uważali, że jeżeli jest się naukowcem, to było się mądrym, co z kolei dołowało ją mocno, ale w tym momencie też chciała wierzyć, że w tym momencie bardzo, że przynajmniej Sprout robił coś, co doceniało społeczeństwo. A przy tym pozostawał ludzki. Nie chciała go martwić w żaden sposób, ale nie widziała dla siebie wielu perspektyw…no dobrze, może widziałaby je lepiej, gdyby nie musiała myśleć o tym, jak bolesne było oglądanie zmarłych każdego dnia.
- Nie chcę nic mówić negatywnego, po prostu…znam życie wiesz, w ten sposób. Jako przestępcy. Oglądania się za siebie za każdym razem. I wiem, że taka sytuacja obecnie jak bardzo problematyczna. – Westchnęła lekko, starając się zrobić to, co mogła, aby go jakoś pocieszyć, ale w tym momencie chyba skupiła się nie na tym, co powinna.
Chciała coś powiedzieć jeszcze, chciała skomentować to jakoś w dobry sposób, ale …nie wiedziała, jakie jeszcze słowa mogła ukrywać. Poczuła za to jego ramiona dookoła niej i chociaż w pewnym momencie chciała powiedzieć coś jeszcze, tak teraz po prostu…nie, nie umiała tego ująć w słowa. Ale fakt, że obejmował ją ktoś, komu ufała, że po prostu dostała jakąś bliskość teraz jej wystarczał. Ostrożnie objęła go ramionami, mrugając kiedy poczuła łzy napływające jej do oczy, ale nie chciała płakać. Pociągnęła lekko nosem, ale ostrożnie przymknęła oczy, po prostu ciesząc się z jego towarzystwa i faktu, że czuła się swobodnie kiedy trzymał ją przy sobie. I chciała mu powiedzieć, że bardzo to doceniała, ale teraz raczej czuła, że prędzej się zakrztusi. Potrzebowała chwili dla siebie aby w ogóle odetchnąć i zebrać sobie słowa.
- Mogę z nią porozmawiać, ale wiesz…nie no, nie muszę mówić, ale takim podejściem wpakuje ludzi w kłopoty. Wygada się o czymś za dużo, powie coś, czego nie powinna. Co jeżeli w tym momencie kiedy odwiedzę Wrzosowisko wpadnie tam ten sam człowiek, który próbował mnie zabić na początku stycznia, bo miłość leczy wszystko? To bardzo niebezpieczne. – W końcu to nie były czasy, że obcych ludzi, a już zwłaszcza z Londynu, można było ściągać sobie do domu jako szczeniaczków. Rozumiała, że ciężko było się zamknąć i odciąć od innych dla niektórych osób, ale obowiązywała tez zdroworozsądkowa zasada ograniczonego zaufania powinna działać najlepiej i właśnie teraz. Co, jeżeli jakiś ważny sekret o Sproutach wyjdzie na jaw? Nie bez powodu wiele osób starało się po prostu zabunkrować.
- Podejrzewam, że z trzymaniem ich w miejscu nie będzie większego problemu, zwłaszcza, że w tym momencie nie ma absolutnie żadnego problemu z tym, abyśmy trzymali je dłużej. Mimo wszystko jest teraz popyt na sprzedaż i nie muszę tego się obawiać, ale w tym momencie też nie trzymamy nic dłużej niż rok, bo sprzedajemy wszystko niemal od razu. Szaleństwo, mówię ci…tak szybko pozbywać się towaru to jeszcze mi się nie zdarzyło. – Nie powiedziała. Że część rzeczy w tym momencie po prostu tak łatwo się sprzedawało, nawet jeżeli ceny momentami były tragiczne, ale niestety w czasach wojny chociaż handel kwitł, nie było najłatwiejsze znaleźć do wszystkiego tak samo dobrych nabywców. Ostrożnie też brała każdą roślinę do ręki i spoglądała na wszystko, wiedząc, że przyda jej się wiedza, którą wyniosła dzisiaj ze wszystkiego.
- Dziękuję, tak miło mi, że pomagasz mi z tymi zakupami. A czy są jakieś rośliny, które bardzo łatwo pomylić albo sprzedać jako ten szkodliwy? – Musiała o tym wiedzieć, czując się odpowiedzialna za to, że sprzedawali takie a nie inne rzeczy. Przemyt był nieco inną sprawą, ale w handlu musiała czuć się swobodnie.
- Castor, żyłam osiem lat jako mężczyzna, widząc najbardziej obrzydliwą grupę męską zamkniętą w jednym pomieszczeniu, a wciąż uważam, że zwierzak zjadający gile jest obrzydliwy. Tak to działa. – Nie zamierzała oceniać prezentu samego w sobie, ale przynajmniej mogła sobie oszczędzać widoków takich jak to było w grudniu na placu. Na litość, ile można było! Sama też potrzebowała w końcu odetchnięcia i nie myślenia o tym, potrząsając głową. – Zresztą, spójrz na tę kruszynkę, nie pozwoliłbyś na tym, aby wyjadano jej gile z nosa, prawda? Takiej słodziutkiej psinie… - No dobrze, może sama się nad tym skupiała nieco za bardzo, ale w końcu…słodkie zwierzątka! Takie były najważniejsze na tym świecie. Podeszła jeszcze do Castora, delikatnie całując pieska w czoło, zaraz też lekko czochrając znów po głowie Castora.
- Jakby co, to nie płacz, bo właścicielka tego miejsca przyjdzie i pogonie mnie, a ona wygląda zdecydowanie na taką, która by spokojnie wyrzuciła mnie z tego przybytku siłą. – Uśmiechnęła się, chcąc jakoś rozluźnić atmosferę, nigdy tak naprawdę nie potrafiąc być całkowicie poważną w takich sytuacjach. Sama też wolała, aby nikt nie był jej wdzięczny za coś albo rozklejał się już z jednego powodu, bo oczywiście, nie potrzebowała czegokolwiek innego, niż po prostu to, aby zebrali się jak mogli i aby życie im się układało. Silas miał racje, ulice nie były miejscem dla Castora i powinien trzymać się od nich z dala. Zwłaszcza, że miał ludzi, którzy by go przez te ulice przenieśli – o ile by się nie wyrywał, rzecz jasna – więc powinien też korzystać z takiej pomocy, jak mógł, bo potem już jej nie dostanie, jak ją gdzieś zakopią.
- Bardzo chętnie obejrzę aptekę, wiesz, gdybyś potrzebował pomocy z dostawą składników, albo nie wiem, remontem miejsca, powiedz mi jak tylko będziesz mógł. I oczywiście, że zostanę chrzestną, ale żadnego rzucania szampanem o ścianę, wolałabym go wypić razem z tobą! – Wyciągnęła ręce w ramach uściśnięcia go mocno, tak jak na biznesmanów przystało. W końcu mieli umowę.

Przekazuje Castorowi 300 PM, odpisane od skrytki
Thalia Wellers
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0

ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t10111-thalia-wellers#306486 https://www.morsmordre.net/t10173-kymopoleia#308971 https://www.morsmordre.net/t12384-thalia-wellers#381174 https://www.morsmordre.net/f350-walia-llyn-trawsfynydd-syrenia-laguna https://www.morsmordre.net/t10167-skrytka-bankowa-nr-2284#308735 https://www.morsmordre.net/t10164-thalia-wellers#308697
Re: Sklepik zielarski pani Giddery [odnośnik]26.11.21 16:54
Castor wysoko cenił sobie zdolności swego umysłu. Właściwie to dzięki nim znalazł sobie miejsce na tym świecie, dzięki nim czuł się w pewien sposób pożyteczny i potrzebny, lecz nie oznaczało to, że automatycznie skreślał ludzi, którzy nie podzielali jego talentów. Otwarty umysł pozwalał mu dostrzec, że gdyby świat składał się wyłącznie z naukowców—idealistów jego pokroju, wcale nie byłoby lepiej. Im więcej myślało się o tym, co można byłoby wcielić w życie, im częściej rozbijało się o skały porażek na drodze do przełomu, tym mniej energii pozostawało w takich ludziach. Czasami marzył o życiu z dnia na dzień. Gdy największą zagadką mogłoby być dla niego to, jak przeciśnie się przez dziurę w płocie, którą próbował reperować sąsiad, jak zdobędzie kolejny ciepły posiłek. Nasłuchał się opowieści o podobnych przypadkach od tych, których przecież kochał, a przez tą miłość właśnie romantyzował sobie ludzkie tragedie. Gdy spoglądał na nie trzeźwo, przerażony był tym, co widział. A jednocześnie niesamowicie dumny, że Thalia potrafiła stawiać czoła każdemu przeciwieństwu losu. Zwłaszcza tym, które biednego Castora rozłożyłyby na łopatki już w pierwszej chwili.
— Nie martw się na zapas, Thals — czasami, gdy myśli pędziły mu ponad możliwą prędkość, słyszał te właśnie słowa od kogoś bliskiego. Najczęściej od Michaela, czasami od mamy, taty lub nawet siostry, czasem mówili mu to jego przyjaciele ze szkoły, czasami nawet Silas czy Ollie. Bywały dusze, które w takim rozmyślaniu odnajdywały własne katharsis, lecz ciągłe umęczanie się mogło odbić się wreszcie negatywnie na ich postrzeganiu świata. Pragnął, by Thalia była szczęśliwa, oczywiście, ale chyba najbardziej zależało mu na jej spokoju. Dlatego też wplótł dłonie w rude włosy, głaszcząc ją po głowie ze spokojem. Słysząc to wymowne pociągnięcie nosem (na czym jak na czym, ale na płaczu to akurat znał się całkiem dobrze), nachylił się nad jej uchem, w które wyszeptał — Płacz, będzie lepiej — naprawdę w to wierzył. Gdy i Thalia odpuści sobie wieczne trzymanie gardy, gdy opróżni czarę emocji, łatwiej będzie jej spojrzeć na wszystko z dystansem i nową perspektywą.
— Najlepiej, żebyś nie odwiedzała Wrzosowiska. Ja jutro przenoszę resztę rzeczy. Jeżeli będziesz mnie potrzebowała, Kylmonopeia znajdzie mnie albo Irysa wszędzie. Ale mam nadzieję, że będziesz mogła już całkiem niedługo... — zawiesił na moment głos, chcąc już dać sobie spokój (przynajmniej chwilowy) z przykrą rzeczywistością. Móc pocieszyć się przez nawet krótką chwilę z Thalią, która dziś przybliżyła go znacznie do spełnienia jego największego marzenia. Był jej to winny i jednocześnie ogromnie wdzięczny. — Odnaleźć mnie w aptece. Wiesz, jak to jest, gdy się coś zaczyna. Przewiduję, że będę w niej sypiał, choćby na podłodze za kontuarem, przynajmniej pierwszy miesiąc.
Uśmiechnął się szeroko, wyplątując ją wreszcie z objęć. Thalia była pojętną uczennicą, a w zrozumieniu kwestii roślinnej pomagało jej również zrozumienie — znacznie szersze od tego castorowego — kwestii ekonomicznych. A i uwagą z tej dziedziny postanowił Sprout podzielić się z Wellers.
— Nie sądzisz, że to kwestia gospodarczego kryzysu? Ceny wszystkiego poszybowały w górę, ludzie w teorii mają pieniądze, a w praktyce nie ma nawet na co je wydawać, bo towarów jest zdecydowanie za mało... — ciekaw był tego, co miała na ten temat do powiedzenia kobieta znacznie częściej wpadająca w wartki nurt handlu i jego mniej legalnego brata — przemytu.
Na pytanie o szkodliwe rośliny zastanowił się przez dłuższy czas.
— Uważaj na jagody — powiedział wreszcie, powoli sunąc wzrokiem po półkach. — O ile jagody jemioły są w bezpośrednim spożyciu trujące, to przy okazji są białe, więc nie sposób ich pomylić z innymi rodzajami. Ale na przykład takie czarne jagody... Ogromnie prosto pomylić je na przykład z pokrzykiem. Atropa belladonna. Na wsiach mówi się na niego wilczą jagodą. Któryś z moich kuzynów, nie powiem ci teraz który, powiedział mi, że nie można jeść żadnych jagód z lasu, a szczególnie tych wilczych, bo ich nazwa jest od tego, że wilki na nie sikają... — ułożył usta w prostą linię, próbując się nie roześmiać. Może wyjaśnienie pozostawiało wiele do życzenia pod kątem faktycznym, ale ważne, że zrobiło swoje. Zapadło Castorowi w pamięć, że tyle lat później był w stanie przywołać je z pamięci, a przy okazji pozbawiło go nawet najmniejszej ochoty na próbowanie owoców tej rośliny.
— Oj daj spokój... Racuch też jest prezentem i częścią tej dziwnej rodziny. Co więcej, jesteś jego ciocią i nie przyjmuję zażaleń — szturchnął ją lekko łokciem, absolutnie rozbawiony jej niechęcią do zwierzątka, o którym w pewnym momencie marzyły wszystkie dziewczynki. Nawet nie zauważył, że darowując mu tego zwierzaczka, Michael podświadomie zgrupował go właśnie z nimi. Póki nie zauważył, nie miał też żalu.
Wystawił Szarlotkę do pocałunku, pomagając przy tym Thalii w trafieniu w psi pyszczek. Uśmiechnął się wyjątkowo szeroko na ten widok, wyraźnie wzruszony. Lecz na uwagę Thalii o konieczności swoistego trzymania fasonu, a z nim także łez, pociągnął nosem, tak samo jak ona zrobiła to wcześniej i uniósł wysoko podbródek, na skraju rozbawienia.
— Pani Giddery jest przeurocza, nie zrobiłaby ci tego. Jakbym jakimś cudem nie miał możliwości pomocy ci w jakichś zakupach, możesz przyjść do niej i powołać się na mnie. Na pewno będzie zachwycona. Nie widziałaś, jak wesoła była, gdy przyszliśmy? — dodał, a gdy mówił to, właścicielka sklepiku wróciła do niego z jego zakupami. Odstawił pieska na ziemię, po czym odebrał torbę wypełnioną ziołami. Od ich intensywnego zapachu zakręciło mu się nieco w głowie, ale... przede wszystkim był niesamowicie szczęśliwy. Z całego tego dnia. Z tego, że Thalia była w jego życiu. Że Szarlotka w nim się pojawiła. A apteka... już niedługo.
— Będę trzymał cię w pamięci. Na pewno dostaniesz ode mnie list, gdy już będę miał wszystko załatwione. Ale na nas już chyba pora, księżniczka wydaje się śpiąca... — faktycznie, piesek usiadł grzecznie na podłodze, a wnioskując po przymkniętych oczkach i łebku opadającym raz po raz, wydawało się, że za chwilę będą musieli pozostać tu na czas drzemki szczeniaczka.
Castor ostrożnie umieścił psinę w torbie, z którą przyszła Thalia, po czym ofiarował rudowłosej swe ramię.
— Dziękuję, Thals. Że jesteś. I... za to wszystko.

| z/tx2[bylobrzydkobedzieladnie]


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Sklepik zielarski pani Giddery [odnośnik]05.07.22 21:58
3 kwietnia

W czasie wojny niełatwo dało się znaleźć pracę. Zwłaszcza w niewielkiej Dolinie Godryka. Dla Aidy, która spędziła lata w Londynie, takie miasteczko wydawało się tak nudne, że aż przytłaczające.
Jeszcze trudniejsza do zrozumienia była dla panny Lyon ludzka mentalność. Tu nie było mowy o wtopieniu się w tłum. Każdy wiedział o każdym wszystko, a przynajmniej tak się Aidzie wydawało. Podziały wbrew pozorom były wyraźniejsze, niż na Pokątnej, nawet tuż przed wybuchem otwartego konfliktu, choć w promugolskim otoczeniu dotyczyło to raczej podział na panów i panie, a także tych żonatych, na mężatki i na osoby, które już zbyt długo są parą i jak najszybciej powinny to zmienić.
Dolina Godryka miała oczywiście swoje uroki, ale w gruncie rzeczy, męczyła nawykłą do miejskich zwyczajów kobietę. Dlatego już dawno obiecała sobie, że jeśli dożyje przejęcia Anglii przez Zakon Feniksa, natychmiast się stąd wyniesie. Preferowała magiczny świat, w którym dużo się działo, a nie mdłe, wiejskie zwyczaje, przeplatane odrobiną magii i ogromną dawką biedy.
Małomiasteczkowe zwyczaje nie pomagały Aidzie również w znalezieniu stałej pracy. Niewielu ją znało, a nikt nie chciał zaufać na tyle, by dać konkretne i długoterminowe zadania. Co prawda, ze wszystkich powierzonych prac wywiązywała się bez problemu, ale nikogo to nie obchodziło. Każdy wolał dać zarobić swoim, a ona przecież swoja wcale nie była.
Na całe szczęście pani Giddery była niezwykle sympatyczną kobietą i mimo wcale nie tak prostych chwil dla swojego sklepiku, pozwalała Aidzie czasem popracować. Sama nie miała czasem na to czasu bądź sił, a zielarz w czasach wojny był często odwiedzany. Nie raz i nie dwa zastępował uzdrowicieli, do których dostęp z oczywistych względów był utrudniony.
Dlatego też wieczorem, tuż po zamknięciu sklepu, panna Lyon pojawiła się przed drzwiami, odziana w płaszcz, pod którym skrywały się znoszone, mugolskie ubrania. Znalazła je w szafach. Zostawili je byli właściciele Jaskini, którzy byli nieco więksi od niej, dlatego też stroje nie leżały na Aidzie najlepiej. Jednak biorąc pod uwagę okoliczności polityczne, dawna sklepikarka cieszyła się, że ma przynajmniej tyle.
Aida weszła do środka sklepiku, od razu znajdując wzorkiem panią Giddery. Uśmiechnęła się do niej na powitanie.
Och, kochanie, dobrze, że jesteś! – odparła natychmiast właścicielka sklepiku. – Zobacz, co się tu dziś podziało! – Wskazała palcem półki. Pomiędzy wysuszonymi ziołami, fiolkami i pudełeczkami ze sproszkowanymi składnikami, znajdował się… piach? Aida zmarszczyła brwi i podeszła do półek.
Piach? – spytała.
Mam nadzieję, że piach! Ach, tak, tak wygląda. Przed zamknięciem weszła tu pani Smith z synem i… wiesz kochaniutka, jak to z młodymi czarodziejami. – Pokręciła głową, a Aida westchnęła. Dzieci… Mugolskie potrafiły dawać w kość, a co dopiero, gdy sześcioletni magik regularnie dostawał nagłych wybuchów emocji, a co za tym szło, czarów.
Zajmę się tym, niech pani odpocznie – obiecała Aida. – Nie policzę więcej, naprawdę – dodała, uspokajająco ruszając rękami. Widziała, że Giddery ledwo trzyma się na nogach.
Kobieta przez chwilę upierała się, że pomoże, ale Lyon nawet nie miała ochoty na towarzystwo. Zapewniając, że wie co i jak, że nie zniszczy cennych ziół i na pewno będzie uważać, odprowadziła właścicielkę do drzwi.
Odniosę pani klucze, jak skończę – zapowiedziała. –⁣ Chyba, że rano?[/b]
Potem może być – przytaknęła, tłumacząc, że i tak będzie przygotowywać część dostawy na kolejny dzień. Miała nie być duża, ale zawsze to było coś.
Gdy drzwi za właścicielką się zatrzasnęły, Aida mogła wziąć się do pracy. Część z niej mogła wykonać za pomocą czarów, jednak nie wszystko. Delikatne zioła musiały być traktowane z największą ostrożnością. Nie była specjalistką w tym względzie, jednak jej wiedza była wystarczająca, by orientować się, na które należy uważać, które w razie czego są powszechne i tanie, a na jakich odkupienie absolutnie nie byłoby jej stać. To znacznie pomagało w pracy, ponieważ ułamanie źdźbła z tych wyjątkowo rzadkich mogło spowodować, że Lyon już więcej by w sklepiku po prostu nie sprzątała. A choć nie była to praca marzeń, lepsza była taka, niż żadna.
Zaczęła od ostrożnego ściągnięcia ziół z półek pełnych piasku. Otrzepała je ostrożnie. Część znajdowała się w ochronnych pudełeczkach, część została już dawno sproszkowana, ale obecnie braki w towarze sprawiały, że wiele leżała po prostu wysuszona na półach. Zbyt szybko schodziły, aby pani Giddery miała czas na dokładne zajmowanie się towarem. Po tym procesie zaczęła ostrożne sprzątanie. Nie szło jej tak szybko, jak wprawionej pani domu (nigdy nie należała zresztą do czyścioszków), ale nawet sklep na Pokątnej zdarzało jej się doprowadzać do porządku, więc nie było to zadanie przerastające jej możliwości.
Następnie usunęła z półek piasek. Próbowała zrobić to za pomocą różdżki, jednak ten miał chyba jeszcze w sobie nieco dziecięcej mocy, dlatego to na nic się nie zdało. Sprzątnęła więc samodzielnie, ręcznie, za pomocą niewielkiej szmatki.
Następnie zaczęła odkładać wszystkie zioła na półki. Alfabetycznie, według nazwy, tak jak pani Giddery sobie życzyła. Zajęło jej to trochę czasu, ale nie powinna wrócić do domu aż tak późno.
W końcu mogła przejść do przyjemniejszej części. Jeśli chodziło o sprzątanie za pomocą różdżki, według Aidy chodziło tu głównie o spostrzegawczość i kontrolę. Należało się skupić i niczego nie przeoczyć, tak aby wydawać magii jasne i klarowne polecenia. Czary użytkowe nie należały do trudnych, jednak przecież mimo wszystko to czarodziej sprzątał. Różdżka była tylko pomocą.
Dlatego najpierw panna Lyon rozejrzała się po przybytku. Przy wejściu było dużo błota. Podłoga, ogólnie rzecz biorąc, jak zwykle nie należała do najczystszych. Na pustej ladzie w niektórych miejscach pojawiła się cieniutka warstwa kurzu: pani Giddery obsługiwała klientów głównie w jednym miejscu. Należało też dokładnie nawoskować posadzkę, aby ta nie zniszczyła się zbyt szybko. W czasie wojny szczególnie istotne było to, by dbać o swoje rzeczy. Gdy się zepsuły, trudno było je wymienić. Dotyczyło to zaś również podłogowych desek.
Po przeanalizownaiu wszystkiego chwyciła różdżkę. Za jej pomocą otworzyła na odległość składzik i powołała do życia miotłę. Za jej pomocą wysprzątała podłogę, skupiając swoją uwagę głównie na wejściu oraz zakamarkach, w których zbierał się kurz. W tym samym czasie zaczarowana przez Lyon ścierka ścierała blat i inne zakamarki sklepiku, w którym nie było aż tak wielu cennych ziół bądź te w całości znajdowały się w pojemniczkach. Następnie skupiła się na myciu i woskowaniu podłogi. Najwięcej czasu zajęło chyba oczekiwanie, aż podłoga wyschnie i znów będzie dało się po niej bez problemu chodzić. Lyon jednak nie miała zamiaru go marnować i wyczarowała kilka bukietów, które pojawiły się na blacie i w oknach przybytku. Następnie oddała się lekturze książki o ziołach, która i tak zawsze leżała na blacie. Po kilku stronach, które okazały się opisem jednej, dość popularnej, choć nieznanej bliżej Lyon, rośliny podłoga była już gotowa i przyszedł czas na ostatnie poprawki.
W końcu skończyła. Wzięła głęboki oddech i ocierając pot z czoła, przyjrzała się swojej pracy. No, wyszło naprawdę dobrze! Pani Giddery powinna być zadowolona, szczególnie że w powietrzu unosił się przyjemny zapach wiosennych kwiatów pomieszany z wonią jej zdrowotnych ziół. Dobry, niezbyt mocny i zdecydowanie kojarzący się Lyon z miejscem takim, jak to.
Założyła na siebie płaszcz, który ściągnęła jeszcze przed rozpoczęciem pracy i wyszła ze sklepiku, starannie zamykając za sobą drzwi. Musiała jeszcze udać się do domku właścicielki, co wcale jej się nie uśmiechało, ponieważ zła pogoda i późna godzina sprawiały, że miała ochotę po prostu pójść do domu, zjeść cokolwiek i zasnąć. Jednak przecież obiecała, że odda klucze, a jeśli to zrobi, na pewno od razu dostanie te kilka monet. A nie dało się ukryć, były Aidzie naprawdę potrzebne.
Na całe szczęście dotarła do domu Giddery w ciągu kilku minut, wręczając klucze. Tak jak zielarka zapowiadała, nie spała, a w jej domu unosiła się woń ziół, podobna do tej sklepowej. Gdy starsza kobieta zapłaciła Lyon, sojuszniczka Zakonu Feniksa schowała je ostrożnie do jednej z głębszych kieszeni. Nie mogła zgubić tych pieniędzy.


zt, 1258 słów
Aida Lyon
Aida Lyon
Zawód : prace dorywcze, chórzystka
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Ohimè! di guerra fremere
L’atroce grido io sento,
Per l’infelice patria,
Per me, per voi pavento
OPCM : 15 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarodziej
 Struggete le squadre dei nostri oppressori
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11225-aida-lyon-budowa https://www.morsmordre.net/t11237-radames#345885 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f423-dolina-godryka-jaskinia https://www.morsmordre.net/t11240-skrytka-bankowa-nr-2459#345888 https://www.morsmordre.net/t11239-aida-lyon#345887
Re: Sklepik zielarski pani Giddery [odnośnik]16.11.22 20:31
27 VI 1958

Brzdękający dźwięk monet uderzających o udo miesza się z moim krokiem; w tej melodii galeonów próbuję odnaleźć rytm, może nawet namiastkę spokoju – dopasować się do niej i skupić tylko i wyłącznie, nawet jeśli nerwowość nie do końca mi na to pozwala.
Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz byłam w Dolinie – okolica jest przyjemna, choć nieco inna od tego jak ją zapamiętałam; szykująca się do pełnego, wiosennego rozkwitu, a może nawet i wczesnego lata – jest zdecydowanie cieplej niż kiedyś.
Zbyt ciepło; doszukuję się w tym nuty anomalii, bo jeśli faktycznie istnieją, trwają już od jakiegoś czasu, kąpiąc Anglię w dusznym powietrzu i zmuszając do porzucenia odzienia wierzchniego na dobre.
Zastanawiam się, czy w domu jest tak samo; czy jest tak naprawdę, bo listy, które przychodzą często są chaotyczne i pełne nieścisłości, a ja nie mam serca by dopytywać, dopytywać i drążyć, w tak delikatnej błahostce, jaką jest pogoda. Skupiam się na innych punktach, momentalnie dostrzegając je jako wytłuszczone na poszarzałym pergaminie; jakby wielką czcionką uderza do mnie fakt, że mamie znów się pogorszyło.
Nie jestem pewna czy eliksir wigennowy jest wystarczający; nie wiem też co tak naprawdę może kryć się pod osłabionym wzrokiem i drżącymi dłońmi. Niewiedza i niemoc potrafi pożerać żarłocznie, wiercić dziurę w żołądku i sprawiać, że korzystam z tak nielubianej przeze mnie teleportacji i wybieram się do miejsca, które może przynieść jakiekolwiek odpowiedzi.
Po prostu wróć do domu, przebiega mi przez myśl tylko na moment, kiedy schodzę z głównej ulicy w jedną z bocznych alejek, nie potrafiąc się powstrzymać i zwyczajnie obserwując całą okolicę. Budynki, kamienice mieszkalne, zadbane ogrody i niskie płotki, zupełnie jakbym momentalnie pojawiła się w zupełnie innym miejscu, być może innym kraju.
Pogodna sobota wystarczająco wypędziła mieszkańców z ich domostw i zmusiła, by zrzec się zakupów i wybrać łono natury; tak przynajmniej gdybam, pokonując deptak głównie w samotności, starając się odtworzyć wskazówki i nawigacje, które mają rzekomo zaprowadzić mnie do sklepu zielarskiego, a ten z kolei do jakiegokolwiek rozwiązania kłopotów związanych z pogorszonym zdrowiem mamy.
Odwracam się przez ramię tylko na moment, jakby kontrolnie, pierw zauważając kota, a zaraz później sylwetkę na ławce – mieszkańca czy turystę, jakim sama się stałam – nie mam pojęcia, i prędko porzucam te rozmyślania, bo zbyt zajęta obserwacją otoczenia, przegapiam moment bezpardonowego uderzenia o jakąś przeszkodę tuż przed budynkiem sklepu zielarskiego.
Nena McKinnon
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam

tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X

TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11217-nanette-mckinnon#345237 https://www.morsmordre.net/t11363-samuel#349883 https://www.morsmordre.net/f432-pokatna-22 https://www.morsmordre.net/t11364-skrytka-bankowa-nr-2455#349885 https://www.morsmordre.net/t11362-nanette-mckinnon#349877
Re: Sklepik zielarski pani Giddery [odnośnik]22.11.22 0:56
Evelyn & Nena27.06.1958

Nienawidziła opuszczać terenów swojej hodowli. Nie tylko ze względu na wieczny tryb pracy od bladego świtu do późnej nocy, to po latach weszło jej w krew. Również nie chodziło o to, że jej dom był swoistym azylem i że wszędzie indziej czuła się jak odmieniec mający na czole wypisaną krwistą czcionką napis wilkołak. Problem za to pojawiał się tam, gdzie były większe zasoby ludzkie, choć większe dla Evelyn oznaczało coś powyżej pięciu osób na kilometr kwadratowy. Przyzwyczajona do życia w swojej samotni, dzięki niej uratowana przed zgubą po tym jak jej rodzina została stracona  w wyniku większych perturbacji. Zbyt wiele poświęciła, walcząc z własnymi demonami tamtych czasów. Uczyła się ufać od nowa, głównie dzięki przyjaciołom, którzy nie zostawili jej nawet wtedy, gdy dowiedzieli się o jej własnej klątwie. Everett i Herbert byli dla niej czymś w rodzaju bezpiecznej oazy, bo niezależnie od tego jak bardzo ich od siebie odpychała, oni zawsze byli tam, gdzie ich potrzebowała. Wszystkich innych odpędziła skutecznie, choć i teraz, po czasie, próbowała powoli odzyskiwać dawne relacje. Z tym, że niekiedy powolnie oznaczało, że nigdy nie spróbuje niektórych odnowić, bo było jej zbyt głupio, by w ogóle próbować. Może właśnie dlatego uznała, że kolej na kolejny krok naprzód, jakby ten miał jej dopomóc w osiąganiu innych celów małymi kroczkami i naokoło. Nie mogła bać się, że za każdym rogiem spotka ją nieszczęście, choć biorąc pod uwagę ostatnie miesiące, było to dość prawdopodobne, jakby przyciągała kłopoty ze zdwojoną siłą. Tylko, że to musiał być przypadek, zbieg okoliczności, może gwiazdy ułożyły się niekorzystnie, poziom wody był za wysoki, a księżyc wisiał za nisko. Teraz, stojąc przy ladzie w sklepiku zielarskim musiała sobie to jakoś tłumaczyć – skoro już i tak wyszła z domu i przemierzyła taką drogę, to tego typu zmartwienia niczemu nie służyły, jedynie pogłębiały swoisty niepokój Szkotki.
Wychodząc ze sklepu umęczyła się z drzwiami, próbując otworzyć je jak najdelikatniej, jakby inaczej mogła je uszkodzić. Zbliżała się pełnia, rozdrażnienie kryło się pod skórą, krew gotowała się z każdym dniem coraz mocniej, a same jej ruchy zaczynały być gwałtowniejsze, mniej przemyślane. Było to absurdalne, bowiem jej bledsza niż zwykle cera uwidaczniała wypukłe kości, cienie pod oczami i pajęczynę bladoniebieskich żył na dłoniach, które, wydawać by się mogło, że zaraz przebiją papierową skórę. Ostatnie pełnie dawały jej się we znaki, a ogromne obciążenie pracą i obowiązkami tylko wzmagało zmęczenie. Niemniej w tak pozornie umęczonym ciele drzemała siła, wraz z potworem, który krył się gdzieś w uśpieniu.
Ostatni raz podziękowała za korzonki dla Rufusa, w końcu jedynie po to tu przyszła. Niegdyś bywała tu raz w miesiącu, cyklicznie, jak jej ojciec. Evelyn znała właścicielkę odkąd sama była dzieckiem i kiedy jeszcze mówiła do niej ciociu, choć nie łączyły ich więzy krwi. Już była gotowa stwierdzić, że jednak miło jest od czasu do czasu wyjść do ludzi, gdy nagle poczuła uderzenie, które wytrąciło z jej rąk kilka pędów, których nie zdążyła jeszcze schować. Zagotowała się, mrucząc gburowato pod nosem niezrozumiałe, mocno zaakcentowane słowa, jednak nie trzeba było ich słyszeć, by wiedzieć, że są bluzgami nie mającymi nic wspólnego z uprzejmością. Podniosła spojrzenie stalowoniebieskich tęczówek, krzyżując spojrzenia z winowajczynią ów zdarzenia. W pierwszym momencie nie rozpoznała kobiety, prawdopodobnie gęsta czerwień złości skutecznie rozmazała jej obraz przed oczami, ale wystarczyła dłuższa chwila, po której rysy kruczowłosej odrobinę złagodniały. Znała tę kobietę, choć minęło już sporo czasu od ich ostatniego spotkania i w dodatku tyle się zdążyło zmienić. – Na Merlina, Nanette, ostatnim razem nie witałaś mnie tak czule – nieznacznie jeden kącik ust czarownicy uniósł się ku górze, zaraz przyprawiając jej krzywy uśmiech, który świetnie sprawdziłby się również jako grymas rozbawienia. Nie pozwalając kobiecie na reakcję, uchyliła się, sięgając po upuszczone przedmioty. – Wszystko w porządku? – zapytała, nie patrząc na nią, jakby dając jej chwilę na przybranie maski, innej, mniej zmartwionej i zagubionej twarzy. Wiedziała jak to wyglądało w jej przypadku i jak źle się czuła z tym, gdy ukazywała słabość na oczach znajomych jej twarzy. Nie była stuprocentowo pewna, że właśnie to dostrzegła w mimice kobiety, jednak wolała oszczędzić im obu dyskomfortu z tym związanego. Miała również nadzieję, że Nena nie zmieniła się na tyle, by zaraz jej się tu rozkleić, bo co jak co, ale tego by nie zniosła.


I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me


Ostatnio zmieniony przez Evelyn Despenser dnia 26.02.23 23:10, w całości zmieniany 1 raz
Evelyn Despenser
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Sklepik zielarski pani Giddery - Page 2 Tumblr_o97lpoOPDW1ua7067o2_250
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9065-evelyn-despender https://www.morsmordre.net/t9070-wloczykij#273545 https://www.morsmordre.net/t12156-evelyn-despenser#374148 https://www.morsmordre.net/f168-szkocja-balmaha-farma-despenser https://www.morsmordre.net/t9075-skrytka-bankowa-2130 https://www.morsmordre.net/t9076-evelyn-despender#273691
Re: Sklepik zielarski pani Giddery [odnośnik]22.11.22 0:56
The member 'Evelyn Despenser' has done the following action : Rzut kością


'Zdarzenia' :
Sklepik zielarski pani Giddery - Page 2 EriUi9T
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Sklepik zielarski pani Giddery - Page 2 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Sklepik zielarski pani Giddery [odnośnik]23.11.22 13:32
Czasami zastanawiam się, czy więcej jest we mnie tej starej czy nowej Neny; łatwiej porównać mnie do nastoletniej wersji, czy tej wkraczającej z werwą w dorosłość – może nie jestem już żadną z nich, zupełnie odgrodzona od tego co było, co kochałam, komu ufałam i jak się zachowywałam. Od śmierci Willa świat zmienił swój bieg, w pewnym momencie nawet zatrzymał, by finalnie zacząć kręcić w zupełnie przeciwnym kierunku, nadmiernie szybko.
Dolina ma w sobie coś zupełnie przeciwnego – zupełnie, jakby zastygła w tym, co było kiedyś. Tak, jakby domostwa wcale się nie zmieniały, w środku od wielu pokoleń żyły te same rodziny, z tymi samymi problemami i marzeniami.
Życie przeszłością mam dawno za sobą – lubię to sobie wmawiać i wmawiam często – a mimo to, nie potrafię odpędzić od siebie wrażenia, że faktycznie tutaj czas poniekąd się zatrzymał.
Próbuję poskładać prośbę w słowa, ze słów stworzyć zdania i sama zrozumieć, po co tu przyszłam i czego potrzebuję; nie wiem tak naprawdę na co liczę, wybierając sklep zielarski ponad apteką, ale naprawdę nie chcę znów faszerować mamy czymś, co wcale nie gwarantuje jej lepszego samopoczucia.
Uprzejme dzień dobry czuję już na języku, kiedy wlepiając spojrzenie w chodnik, mocno w coś uderzam – kogoś, nie coś, prędko odnajdując spojrzeniem jakaś sylwetkę. Wyższą i kobiecą, zesztywniałą od momentu uderzenia – Och, najmocniej przepraszam… – mamroczę od razu, unosząc dłonie jakby w uległym geście, chcąc pokazać, że nie miałam i nie mam złych intencji. Zakłopotanie maluje się na mojej twarzy prędko, a kiedy wzrok napotyka kobietę – jedynie pozornie obcą – jedynie intensyfikuje.
Krótkie och jest pierwszym przywitaniem; potrzebuję następnych kilku, czy nawet kilkunastu minut, by połączyć fakty, i w zmęczonej, bladej twarzy odnaleźć wspomnienie Evelyn Despenser.
– Evelyn – wymawiam jej imię, zupełnie jakbym otwierała jakąś zakurzoną księgę zatytułowaną dane życie – Wow – wymyka mi się, gdzieś pomiędzy zakłopotaniem, szokiem a rozbawieniem; nuta intensywnego różu prószy moje policzki, kiedy zaczynam się jej przyglądać, badawczo i uważnie, prędko dostrzegając oznaki zmęczenia – albo choroby – na bladej twarzy.
– Tak, przepraszam, naprawdę, zupełnie się zagapiłam – odpowiadam od razu, posyłając jej pocieszający uśmiech – Co tutaj robisz? Mieszkasz w Dolinie? – pytam, dostrzegając torebkę z zakupami – Nic się nie zmieniasz… – w tym odrobinę kłamię, bo naprawdę wygląda na doświadczoną i wycieńczoną, ale to przecież wciąż ta sama ona.
Lustruję cienie pod oczami z nutą troski we własnym spojrzeniu, prędko jednak odrywając wzrok na rzecz... grafitowego nieba.
Ciemna połać rozlewa się za głową Evelyn, gdzieś w górze, powoli wkraczając na tereny Doliny.
- Spójrz... - mamroczę, doprawdy zdziwiona, obserwując jak ciemne niebo jest jakby coraz bliższe, a wokół zrywa się ostry wiatr.
Nena McKinnon
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam

tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X

TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11217-nanette-mckinnon#345237 https://www.morsmordre.net/t11363-samuel#349883 https://www.morsmordre.net/f432-pokatna-22 https://www.morsmordre.net/t11364-skrytka-bankowa-nr-2455#349885 https://www.morsmordre.net/t11362-nanette-mckinnon#349877
Re: Sklepik zielarski pani Giddery [odnośnik]04.01.23 3:03
Nie zdziwił ją wzrok przeszyty mgłą – znała go doskonale z autopsji. Niejednokrotnie sama próbowała wyciągnąć z odmętów pamięci twarz, która należała do głosu, rozpoznać ją we wspomnieniach i nadać odpowiednie imię, czy choć charakterystyczne wydarzenie. Nena jej nie poznała i nie mogła jej winić, sama z pewnością jeszcze trzy lata temu minęłaby ją niczym obcą. Nie było jej więc przykro, a na jej twarzy nie udało się dojrzeć nawet cienia rozczarowania – tak najwidoczniej musiało się stać. Pozwoliła sobie za to na przyjrzenie się kobiecej twarzy, wyszukanie dawnych, znajomych cech i choć obie były już zdecydowanie bardziej dojrzałe niż przy ostatnim spotkaniu, to niektóre rzeczy się nie zmieniły. Pieprzyki wciąż były na swoim miejscu, nawet ten, który kiedyś porównała do przyćmionego słońca. Nie zareagowała za to na wyraz twarzy, który dojrzała chwilę później – doskonale wiedziała jak wygląda. Jak bardzo wycieńczyło ją życie, hodowla , doświadczenia rodzinne, a co dopiero likantropia. Miała popracować nad sobą, odpocząć, nabrać sił i odzyskać część z dawnego wigoru, ale jakoś nigdy nie było na to odpowiedniego momentu.
Wygięła kąciki ust, które ułożyły się w coś zgoła podobnego do zakrzywionego uśmiechu, nieidealnego, ale wciąż szczerego. – Och, nie, mam niuchacza-łasucha, który uwielbia tutejsze korzonki. Czasami mam wrażenie, że to on mną rządzi – zaśmiała się pustym echem, dość nienaturalnym w jej wydaniu, zgoła zduszonym. – Mieszkam w Szkocji, hodowla, aetonany, pozornie sielskie życie na farmie – poczyniła krótką wyliczankę, dość teatralną, z użyciem palców u rąk i kapryśnego uśmiechu. – Sama frajda – mniej entuzjastyczny głos, choć wciąż podszyty naturalnym uczuciem sugerował, że choć uwielbiała narzekać, to kochała swoje monotonne, pełne pracy życie. Nagle jednak zmieniła nurt – A ty? Wyglądasz na odrobinę zagubioną… - przyznała bez cienia skruchy, obserwując bacznie kobietę, jakby nie chcąc jej urazić, a zarazem nie potrafiąc mniej bezpośrednio sformułować swojej naturalnej, niekiedy zbyt szorstkiej troski.
Zmarszczyła brwi w reakcji na ton Neny, jakby ta właśnie próbowała wyrządzić jej jednego ze szczeniackich psikusów. Niemniej nie zignorowała jej słów, czując nieprzyjemny dreszcz przechodzący wzdłuż kręgosłupa, jakby podświadomą obawę, którą podsuwał jej instynkt. Obróciła się i choć początkowo nie dojrzała zagrożenia, to zaraz jednak jej wzrok powędrował ku niebu. Słodki Merlinie… Myśl pognała w ślad za umysłem, który próbował znaleźć logiczne wytłumaczenie tej anomalii. Nie była pewna, czy to, co widzi jest zwykłym kaprysem Natury, przypadkiem, a może magią, nawet jeśli skłaniała się ku ostatniemu. Szukała wyjaśnienia, przetrząsając swój zaskoczony umysł i szalejące zmysły, pragnąc logiki w tym dzikim szale żywiołu. Chmury ciemniały, wiatr nabierał na sile, a wszystko to działo się jednak zbyt prędko, by sądzić, że… - To nie jest naturalne – wydusiła wreszcie, cofając się mechanicznie o krok, spinając mięśnie, gotowa do odwrotu, a pragnienie znalezienia schronienia nigdy nie było tak silne. Była pewna, że już kiedyś o czymś takim słyszała, ale minęło tak wiele czasu, jej myśli gnały na oślep i nie mogła sobie przypomnieć nazwy zaklęcia, choć była pewna, że to ono właśnie jest temu wszystkiemu winne. – Uciekaj – zdołała powiedzieć, jednak nie była pewna, czy jej słowa wybrzmiały wystarczająco głośno, czy może zagłuszył je nieprzyjemny świst agresywnego wiatru, który giął coraz więcej okolicznych drzew. Despenser wiedziała, że muszą odnaleźć bezpieczne miejsce, bezpieczniejsze od byle lichej drewnianej chaty. – Uciekaj mówię! – krzyknęła, odwracając się w jej stronę i łapiąc za ramię, ciągnąc za sobą. Nie miała pojęcia, gdzie też mogłyby zboczyć i dać sobie chwilowe schronienie, jednak wciąż szerokim kątem obserwowała okolicę, starając się nie patrzeć zbyt często w tył. To, co się teraz działo nie było bezpieczne, a respekt przed niszczycielską siłą wywoływał odpowiednią dozę lęku, która zmuszała do instynktownego działania.


I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Sklepik zielarski pani Giddery - Page 2 Tumblr_o97lpoOPDW1ua7067o2_250
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9065-evelyn-despender https://www.morsmordre.net/t9070-wloczykij#273545 https://www.morsmordre.net/t12156-evelyn-despenser#374148 https://www.morsmordre.net/f168-szkocja-balmaha-farma-despenser https://www.morsmordre.net/t9075-skrytka-bankowa-2130 https://www.morsmordre.net/t9076-evelyn-despender#273691
Re: Sklepik zielarski pani Giddery [odnośnik]20.02.23 15:16
Szperam w szufladkach zamierzchłych czasów w poszukiwaniu nazwiska Despenser; płynę wśród kartotek wspomnień by w końcu odnaleźć to właściwe, ciemnowłose i charakterystyczne, choć nigdy zbytnio bliskie. Pamiętam ją bardziej ze szkolnych zdjęć niż rzeczywistych wspomnień wśród szkolnych korytarzy. Pamiętam, którą ławkę zwykle zajmowała i kto kroczył przy jej boku; chyba nawet potrafię sobie przypomnieć jak wyglądała jej matka, często wdająca się w szczebiotliwą dyskusję z moją własną, kiedy głowa ledwie sięgała mi lady z kasą w piekarni.
Czas płynie – i mój i jej, odmierzany w kolejnych płytkich zmarszczkach, cieniach pod oczami i kłopotliwością w słowach, które jako dzieci wymawialiśmy bez jakiegokolwiek skrępowania.
– Niuchacza, poważnie? – powtarzam za nią, nieco nieelegancko wtryniając się w słowo, prędko jednak reflektując się cichym chrząknięciem i zwyczajowym sobie spuszczeniem wzroku. Drga mi kącik ust, przeradza się w uśmiech, którego nie powstrzymuję gdy w skrótowym uproszczeniu opowiada mi o swoim życiu, odpowiadając na najzwyklejsze pytania, choć jej odpowiedzi mnie zadziwiają. Hodowla, aetonany, życie na wsi – przez moment przemyka mi przez myśl kolejna wiązka wspomnień, duszę ją jednak prędko i próbuję wyobrazić Evelyn w tej sielskiej scenerii.
– Nie spodziewałam się tego, chyba… – tłumaczę, chcąc wyjaśnić moją minę, zapewne malującą się w czyste zdziwienie okraszone uśmiechem – Jak wygląda taka praca? – tą związaną ze zwierzętami znam doskonale, ale chyba nigdy nie byłam blisko aetonanów. To one są sprawcami ciemnych smug pod oczami Despenser? Własne gospodarstwo wymaga ogromu czasu i opieki, zapewne zwłaszcza takie położone na szkockich terenach, choć zachwycających to równie surowych.
– Brzmi cudownie… serio, naprawdę, mówię całkowicie szczerze! – komentuję to co mówi i swoje własne wyobrażenie, przytakując głową, by zaraz potem rozchylić nieco usta, gotowa zaprotestować na jej cichą obawę i troskę w pytaniu w moją stronę – Och, nie, nic takiego. Moja mama po prostu… przeziębiła się – wyjaśniam pokrótce, szczędząc Evelyn całej historii mówiącej o tym, że to wcale nie jest zwykłe przeziębienie, a najprawdopodobniej coś więcej – Wiesz, uzupełniam zapasy w jej apteczce. Tak jakby, muszę potem je wysłać w paczce – wskazuję nawet ręką na sowią pocztę ulokowaną gdzieś na końcu tej uliczki – Mieszkam w Londynie. Już… jakiś…czas…. – słowa uchodzą z moich ust z opóźnieniem, bo uwagę zyskuje ciemne niebo.
Ciemne, grafitowe, kłębiące się nienaturalnie; usta ciemnowłosej kobiety dochodzą do mnie jakby z odległości, zza szklanej tafli – dopiero kiedy przenoszę na nią spojrzenie, zdezorientowane i zdziwione, a później czuję jak sięga po moje przedramię, wykonuję to o czym powiedziała.
Biegniemy; uciekamy – przed prawie czarną taflą nieba, które pożera okolice mrokiem – na oślep, przed siebie, w nieznane; nie wiem dokąd prowadzą nas kroki, czy powinnyśmy skręcić w prawo czy w lewo. Finalnie jednak skręcamy w jakąś uliczkę, w kierunku starej fabryki konserw.
– Do środka – duszę ze ściśniętego gardła, puszczając ją przodem, w duchu modląc się by dało się wejść do środka.
Metalowa krata skrzypi, ale za nią są jeszcze ciężkie drzwi.
Nena McKinnon
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam

tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X

TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11217-nanette-mckinnon#345237 https://www.morsmordre.net/t11363-samuel#349883 https://www.morsmordre.net/f432-pokatna-22 https://www.morsmordre.net/t11364-skrytka-bankowa-nr-2455#349885 https://www.morsmordre.net/t11362-nanette-mckinnon#349877
Re: Sklepik zielarski pani Giddery [odnośnik]26.02.23 23:07
Nie czuła się w obowiązku, by uczestniczyć w tej rozmowie, zatrzymywać siebie i ją, odrywając w ten sposób od pędu codzienności, a jednak coś cicho podpowiadało Evelyn, że właśnie powinna tu być, rozmawiać z Neną, zatrzymać ją na parę chwil. Było to dość osobliwe odczucie, szarpnięcie w umyśle, przygwożdżenie chwili refleksji wezbranej dzięki spływającym wspomnieniom. Pamiętała ją, jej słowa, kilka nic nieznaczących rozmów, ale widziała też własną niechęć podyktowaną strachem, lękiem o to, co powie matka, gdy przyjdzie jej oceniać nową koleżankę córki. Każdego krytycznie oceniała i u każdego widziała głównie wady, o których bez cienia skruchy debatowała w domu. Nora Despenser była parszywą kobietą, słodką na zewnątrz, ale zgniłą w środku i to doprowadziło ich wszystkich do upadku.
Kącik ust powędrował ku górze w reakcji na zaciekawienie niuchaczem, cóż, po występkach młodości nikt się nie spodziewał, że Evelyn osiądzie na mieliźnie, tkwiąc przykuta łańcuchami do rodowej ziemi, spuścizny Despenserów, które ciążyło jej niczym brzemię. Robiła to, co musiała i czyniła to tak długo, że aż pokochała rutynę w której się znalazła, nie widząc dla siebie innego życia. Prawdopodobnie lykantropia przyczyniła się do tego aż za bardzo. – Całkiem poważnie, niańczę Rufusa – odpowiedziała z wolna, bez cienia złości, jakby chcąc ponownie pochwycić wzrok Neny, wyplenić z niej to krótkie zakłopotanie. Potrzebowała teraz tego, pozornej beztroski, nawet jeżeli próżno było w niej szukać prawdziwości, czego nie potrafiła do końca ocenić.
Zaniosła się śmiechem, tak po prostu, jakby samo pytanie wprawiło ją w rozbawienie, choć zdecydowanie takie, które było podszyte szaleństwem, a przynajmniej czymś jemu podobnym. – Intensywnie, o czasie wolnym można pomarzyć, wszystko jest podyktowane potrzebami hodowli. Śpię, gdzie padnę, jem w pośpiechu, wypełniam stosy dokumentów i wciąż coś naprawiam, bo te dranie nie oszczędzą niczego, swoje ważą, więc łatwo idzie im wyłamywanie ogrodzeń – wyliczyła kilka podstawowych rzeczy, nie chcąc zagłębiać się w temat, który już i tak rządził jej życiem. Mogłaby o tym mówić godzinami, ale to tak jakby mówiła o pracy i nawet jeżeli ta konkretna była jej życiem, to jednak chciała choć przez pięć minut oszczędzić sobie tego uczucia.
Nie odezwała się jednak słowem na entuzjastyczny komentarz, chyba nie znalazłaby odpowiednich słów, które w odpowiedzi mogłyby spłynąć z jej języka bez cienia ironii. Czasami ten wymiar życia niemiłosiernie jej doskwierał, wbijając szpilę za każdym potknięciem. Zamiast tego skupiła się na historii kobiety, która odrobinę ją zaniepokoiła. Miała wrażenie, że nie jest do końca tak, jak mówi, wynikało to z samego sposobu wypowiedzi, ale nie zająknęła się ani słowem. To nie była jej sprawa, nie znała ich na tyle, by móc dociekać. – Och… Oby prędko poczuła się lepiej, przekaż jej pozdrowienia ode mnie – skwitowała z krótkim, nie do końca pełnym uśmiechem, jakby nie mogła wymusić na sobie czegoś więcej. Czuła się zbyt nieswojo, prawdopodobnie przez fakt, że nie do końca wiedziała jak powinna się w tej sytuacji zachować. Nie była biegła w uprzejmościach. – Londynie? – ponagliła ją, zanim zdążyła się zorientować, że coś jest nie tak.
Nie wiedziała, czy czyni prawidłowo, jednak ucieczka była pierwszym, co przyszło jej na myśl, zanim w ogóle próbowała dojść co to, u licha, za anomalia. Patrzyła jedynie, czy Nena jest obok niej, chcąc mieć pewność, że dotrzyma jej kroku. Bała się, ale strach zwykle ją umacniał, o ile tylko zdążyła się z nim oswoić. Dlatego też, gdy znalazły się pod drzwiami fabryki, bez zastanowienia nadusiła klamkę, jednak opór był silniejszy niż początkowo zakładała. Nie były zablokowane, ani zamknięte, ot mocne i żeliwne. Z frustracją naparła ramieniem wpychając drzwi z rozmachem do środka, choć kosztowało ją to zdecydowanie więcej energii.
Były bezpieczne? Wydawało się, że tak, ale czy na pewno? Oparła dłonie na udach, pochylając się i biorąc kilka zdecydowanych wdechów, próbując uspokoić rozszalałe serce. Ramię pobolewało, czuła, że nie obejdzie się bez ogromnego, bolesnego sińca, jednak to nie było teraz istotne. – Co to, kurwa, jest? – wydyszała w końcu, nie potrafiąc opanować przekleństwa, podszytego mocnym, szkockim akcentem, jak zawsze w sytuacjach stresowych. Coś jej umknęło, to z pewnością. Zaczynała mieć wrażenie, że za każdym razem, gdy opuszcza swoje ziemie, dzieje się coś złego. – Nic ci nie jest? – spojrzała w kierunku ciemnowłosej, chcąc się upewnić, że nic się jej nie stało, w końcu teraz, chcąc, czy nie, była jej towarzyszką niedoli w całej tej abstrakcyjnej sytuacji. Nie chciała nawet dopuścić myśli, że przecież nie mogły tu siedzieć wiecznie, a to oznaczało, że musiały znaleźć sposób, by się stąd wydostać.


I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Sklepik zielarski pani Giddery - Page 2 Tumblr_o97lpoOPDW1ua7067o2_250
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9065-evelyn-despender https://www.morsmordre.net/t9070-wloczykij#273545 https://www.morsmordre.net/t12156-evelyn-despenser#374148 https://www.morsmordre.net/f168-szkocja-balmaha-farma-despenser https://www.morsmordre.net/t9075-skrytka-bankowa-2130 https://www.morsmordre.net/t9076-evelyn-despender#273691

Strona 2 z 3 Previous  1, 2, 3  Next

Sklepik zielarski pani Giddery
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach