Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Plac zabaw
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Plac zabaw
Nieopodal głównego placu osady w Doliny Godryka, po przeciwnej jego stronie niż jezioro, znajduje się miejsce wspaniałych zabaw, gdzie dziecięca wyobraźnia hula do woli, wbity w ziemię patyk to niepokonany Excalibur króla Artura, a stare wiadro potrafi stać się najwspanialszym rycerskim hełmem. Plac zabaw, bo o nim mowa, nawet podczas niespokojnych czasów tchnie radością i śmiechem. Czasem jednak nie jest zbyt rozsądnym podchodzić zbyt blisko, bo nigdy nie wiadomo, czy nie znajdzie się w zasięgu działania nieopanowanej jeszcze przez niektóre z dzieciaków magii.
Jedna z osób w wątku wykonuje rzut kością k6:
1 - przechodząc obok placu zabaw słyszycie, jak wśród śmiechów rozbrzmiewa nieco przelękniony krzyk. Widzicie, jak dziecko wystrzeliwuje z huśtawki jak z procy, leci przez powietrze i rozpaczliwie stara się sterować swoim lotem, lecz ostatecznie nieopatrznie ląduje na drzewie. Możecie je tam zostawić lub pomóc rozpłakanemu malcowi zejść na ziemię.
2 - dzieci nie wydają się zachwycone waszym towarzystwem: w waszą stronę leci armia pocisków stworzona z kamyków, gałązek, starych puszek. Aby ich uniknąć musicie wykonać unik, ST wynosi 45, do rzutu należy doliczyć podwojoną zwinność. W przypadku niepowodzenia przez najbliższe trzy dni będziecie mieć pod okiem limo od zbłąkanej puszki - chyba, że uda wam się je zaleczyć.
3 - słyszycie chichot, a zgraja dzieciaków patrzy na was wyraźnie rozbawiona. Jeszcze o tym nie wiecie, ale wasze włosy właśnie zmieniły kolor na wściekły róż. Możecie próbować wszystkiego, lesz efekt złośliwie utrzyma się do końca dnia.
4 - przechodzicie obok placu zabaw, na którym odgłosy zabawy cichną na moment, ale zaraz wracają ze zdwojoną siłą. Trochę was to rozprasza i musicie wykazać się spostrzegawczością jeżeli chcecie uniknąć korzenia, który nagle postanowił wyjść z ziemi i zaczerpnąć świeżego powietrza. ST dostrzeżenia korzenia i uniknięcia upadku wynosi 50, do rzutu należy doliczyć bonus przysługujący z posiadanego poziomu spostrzegawczości.
5 - przechodząc obok placu zabaw wzbudzacie zainteresowanie grupy dzieci, która jak na zawołanie do was podbiega, oferując zabawę w chowanego. Jeżeli się zgodzicie to musicie zmierzyć się z nie lada wyzwaniem, bo wszystkie dzieci dosłownie... znikają, stając się niewidzialne. Za znalezienie ich wygracie ich uznanie oraz zostaniecie poczęstowani cytrynowymi dropsami.
6 - na placu zabaw biega zgraja dzieci, wydając z siebie najróżniejsze zwierzęce odgłosy. Nie wiecie kiedy, ale czujecie, że coś jest z tym zdecydowanie nie tak. Nim się spostrzegacie wasze ciała zaczynają zmieniać kształty: na przynajmniej dwie kolejki (a maksimum do końca wątku), ku uciesze dzieci, stajecie się zwierzętami przemawiającymi ludzkim głosem.
Lokacja zawiera kości.Jedna z osób w wątku wykonuje rzut kością k6:
1 - przechodząc obok placu zabaw słyszycie, jak wśród śmiechów rozbrzmiewa nieco przelękniony krzyk. Widzicie, jak dziecko wystrzeliwuje z huśtawki jak z procy, leci przez powietrze i rozpaczliwie stara się sterować swoim lotem, lecz ostatecznie nieopatrznie ląduje na drzewie. Możecie je tam zostawić lub pomóc rozpłakanemu malcowi zejść na ziemię.
2 - dzieci nie wydają się zachwycone waszym towarzystwem: w waszą stronę leci armia pocisków stworzona z kamyków, gałązek, starych puszek. Aby ich uniknąć musicie wykonać unik, ST wynosi 45, do rzutu należy doliczyć podwojoną zwinność. W przypadku niepowodzenia przez najbliższe trzy dni będziecie mieć pod okiem limo od zbłąkanej puszki - chyba, że uda wam się je zaleczyć.
3 - słyszycie chichot, a zgraja dzieciaków patrzy na was wyraźnie rozbawiona. Jeszcze o tym nie wiecie, ale wasze włosy właśnie zmieniły kolor na wściekły róż. Możecie próbować wszystkiego, lesz efekt złośliwie utrzyma się do końca dnia.
4 - przechodzicie obok placu zabaw, na którym odgłosy zabawy cichną na moment, ale zaraz wracają ze zdwojoną siłą. Trochę was to rozprasza i musicie wykazać się spostrzegawczością jeżeli chcecie uniknąć korzenia, który nagle postanowił wyjść z ziemi i zaczerpnąć świeżego powietrza. ST dostrzeżenia korzenia i uniknięcia upadku wynosi 50, do rzutu należy doliczyć bonus przysługujący z posiadanego poziomu spostrzegawczości.
5 - przechodząc obok placu zabaw wzbudzacie zainteresowanie grupy dzieci, która jak na zawołanie do was podbiega, oferując zabawę w chowanego. Jeżeli się zgodzicie to musicie zmierzyć się z nie lada wyzwaniem, bo wszystkie dzieci dosłownie... znikają, stając się niewidzialne. Za znalezienie ich wygracie ich uznanie oraz zostaniecie poczęstowani cytrynowymi dropsami.
6 - na placu zabaw biega zgraja dzieci, wydając z siebie najróżniejsze zwierzęce odgłosy. Nie wiecie kiedy, ale czujecie, że coś jest z tym zdecydowanie nie tak. Nim się spostrzegacie wasze ciała zaczynają zmieniać kształty: na przynajmniej dwie kolejki (a maksimum do końca wątku), ku uciesze dzieci, stajecie się zwierzętami przemawiającymi ludzkim głosem.
Uczyła się o świstoklikach od około pół roku - wiedza nie była rozległa, ale wciąż poszerzała swoje horyzonty, każdego dnia wysuwając z rozmów wujka z klientami nowe wnioski, które później skrupulatnie zapisywała w swoim notesie. Lubiła to skupienie, które towarzyszyło jej zawsze podczas nauk stryjka, zwłaszcza to, które niemal pędziło po skórze przyjemnym dreszczem, gdy towarzyszyło mu w czasie podróży do miejsc, do których prowadziły ich świstokliki. Z dnia na dzień rosła w niej coraz większa ekscytacja na samą myśl o rzeźbieniu magią czegoś tak wspaniałego - jak można było zakląć zwyczajny, stary but, żeby przeniósł kogoś o setki kilometrów? Jak magia może wyczuwać obecność nadawcy i adresata, jak to nazywał owe miejsca wujek - nadawca mógł się różnić, świstoklik można było aktywować w każdym z nich, ale adresat zawsze pozostawał ten sam, bo magia działał wtedy jak nić Ariadny. Aż policzki miała rumiane od zdobywanych doświadczeń i analiz, jakie prowadziła wieczorami, a i czasem nocami.
Dzisiaj miał być dzisiaj jej wielki dzień - po raz pierwszy miała stworzyć swój własny świstoklik i to całkiem sama! Nie do końca swój, magiczny nadajnik był zamówieniem od klienta. Chodziło o ważne dla nich fundusze, nie mogła zawieść.
W Dolinie Godryka pojawiła się późnym popołudniem, kiedy ulice pustoszały, a ludzie przyspieszali kroku, by dotrzeć do domu, zanim zdarzy się coś złego. Bała się, oczywiście, że tak, dudniło jej w piersi od emocji, od obaw, ale obiecała się, że wcale się nie cofnie, że zrobi to, co zrobić miała. Celem miał być plac zabaw, więc rozejrzała się za odpowiednią ścieżką i ruszyła nią prosto nieco szybszym krokiem. Wybrała miejsce pod jednym z bardziej rozłożystych drzew, myśląc sobie, że jeśli ktoś wykorzysta świstoklik do ucieczki, to na pewno nie będzie chciał być od razu widoczny. Przysiadła pod nim i wyciągnęła kolejno z torby potrzebmne przedmioty - brezylkowe drewno różdżki, maleńki woreczek z księżycowym pyłem, płaski kamień (jasny, omyty rzeczną wodą, mieszczący się w kieszeni, z narysowanym na nim czarnym tuszem księżycem) i notes, gdzie zapisała sobie numerologiczne obliczenia, które były najważniejszym czynnikiem twórczym. Wzięła głęboki wdech. Pora zacząć.
Różdżką zaczęła rysować okrąg o dokładnie wyliczonym obwodzie, wykorzystując do tego długość swojej różdżki - zajęło jej to kilkanaście minut, rama numerologiczna musiała być ekstremalnie dokładna - i dorysowała zaraz linie prowadzące promieniście do środka od każdego kierunku świata. Kamień ułożyła na samym środku, na kolejne minuty zostawiając go w takiej pozycji. Musiał wciągnąć magię tego miejsca, tę podziemną, krążącą szerokimi korytami między korzeniami drzew, pod fundamentami domów. To był element, który należało wykonać „na wyczucie”, stryjek wspominał, że zdolność wyczuwania odpowiedniej chwili zdobywa się po latach tworzenia świstoklików, kiedy magia staje się dla ciebie wyjątkowo bliskim kompanem.
Słońce już zachodziło, kiedy Petra wycierała dłonie w białą chusteczkę, by na czysto podjąć się pracy z cennymi ingrediencjami. Rozejrzała się, czy czasem nikogo dookoła nie ma, kto mógłby być wysoce zainteresowany zwinięciem jej składnika, ale na szczęście była sama. Choć i to napełniło ją strachem.
Przełknęła ślinę, odchrząknęła cicho, nabrała w garść miękki, księżycowy pył i zaczęła powoli sypać go cieniutką linią po obwodzie koła.
- Portus - mieniące się drobinki dotknęły wschodniej linii przecięcia. - Portus - a teraz północnej, powoli i ostrożnie, ale pewnym ruchem. - Portus - zachodnia granica zaczęła migotać w świetle niedalekich lamp. - Portus - południe stworzyło pełny obraz kręgu.
Na koniec lekko pokruszyła pył na kamień.
- [Portus.
Ostateczny gest różdżką wytyczył ścieżkę, która miała nadać magii właściwy bieg.
Dzisiaj miał być dzisiaj jej wielki dzień - po raz pierwszy miała stworzyć swój własny świstoklik i to całkiem sama! Nie do końca swój, magiczny nadajnik był zamówieniem od klienta. Chodziło o ważne dla nich fundusze, nie mogła zawieść.
W Dolinie Godryka pojawiła się późnym popołudniem, kiedy ulice pustoszały, a ludzie przyspieszali kroku, by dotrzeć do domu, zanim zdarzy się coś złego. Bała się, oczywiście, że tak, dudniło jej w piersi od emocji, od obaw, ale obiecała się, że wcale się nie cofnie, że zrobi to, co zrobić miała. Celem miał być plac zabaw, więc rozejrzała się za odpowiednią ścieżką i ruszyła nią prosto nieco szybszym krokiem. Wybrała miejsce pod jednym z bardziej rozłożystych drzew, myśląc sobie, że jeśli ktoś wykorzysta świstoklik do ucieczki, to na pewno nie będzie chciał być od razu widoczny. Przysiadła pod nim i wyciągnęła kolejno z torby potrzebmne przedmioty - brezylkowe drewno różdżki, maleńki woreczek z księżycowym pyłem, płaski kamień (jasny, omyty rzeczną wodą, mieszczący się w kieszeni, z narysowanym na nim czarnym tuszem księżycem) i notes, gdzie zapisała sobie numerologiczne obliczenia, które były najważniejszym czynnikiem twórczym. Wzięła głęboki wdech. Pora zacząć.
Różdżką zaczęła rysować okrąg o dokładnie wyliczonym obwodzie, wykorzystując do tego długość swojej różdżki - zajęło jej to kilkanaście minut, rama numerologiczna musiała być ekstremalnie dokładna - i dorysowała zaraz linie prowadzące promieniście do środka od każdego kierunku świata. Kamień ułożyła na samym środku, na kolejne minuty zostawiając go w takiej pozycji. Musiał wciągnąć magię tego miejsca, tę podziemną, krążącą szerokimi korytami między korzeniami drzew, pod fundamentami domów. To był element, który należało wykonać „na wyczucie”, stryjek wspominał, że zdolność wyczuwania odpowiedniej chwili zdobywa się po latach tworzenia świstoklików, kiedy magia staje się dla ciebie wyjątkowo bliskim kompanem.
Słońce już zachodziło, kiedy Petra wycierała dłonie w białą chusteczkę, by na czysto podjąć się pracy z cennymi ingrediencjami. Rozejrzała się, czy czasem nikogo dookoła nie ma, kto mógłby być wysoce zainteresowany zwinięciem jej składnika, ale na szczęście była sama. Choć i to napełniło ją strachem.
Przełknęła ślinę, odchrząknęła cicho, nabrała w garść miękki, księżycowy pył i zaczęła powoli sypać go cieniutką linią po obwodzie koła.
- Portus - mieniące się drobinki dotknęły wschodniej linii przecięcia. - Portus - a teraz północnej, powoli i ostrożnie, ale pewnym ruchem. - Portus - zachodnia granica zaczęła migotać w świetle niedalekich lamp. - Portus - południe stworzyło pełny obraz kręgu.
Na koniec lekko pokruszyła pył na kamień.
- [Portus.
Ostateczny gest różdżką wytyczył ścieżkę, która miała nadać magii właściwy bieg.
The member 'Petronica Fenwick' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 23
'k100' : 23
Księżycowy pył zbrylił się na kamieniu, kiedy wypowiedziała zaklęcie po raz piąty. I wspaniałomyślnie zdała sobie sprawę, że wypowiadając inkantację bez gestu dłonią zaburzyła równowagę magiczną między kamieniem a próbą utworzenia z niego świstoklika.
- Palnij się w łeb, Petty, na litość samego Merlina! - szepnęła do siebie, zaraz nerwowo łapiąc za torbę i szukając w niej zapasowego zestawu, który na taki wypadek przygotowała. Wujek mówił, że zdarzyć może się wszystko. Ale... zaraz, gdzie jest drugi kamień?! - Cholera jasna - syknęła, czując dreszcz na karku, jakby jej własny umysł właśnie zrugał ją za to, że w tak niewłaściwy sposób posługuje się językiem. Zostało jeszcze trochę pyłu, wzięła go więcej, ale zamiast kamyka musiała dać... coś swojego. Prywatnego. Co tutaj...
Chusteczka. Była jasna, haftowana, z naszytą ślicznie pierwszą literą jej imienia. Zwątpiła. Ale nie było niczego, co mogłoby się bardziej nadawać. No dobrze. Wzięła głęboki wdech, a zaraz po nim drugi i trzeci. Było już jej spokojniej. Jeszcze jedna próba. Słońce już niemal zamykało złote ślepia tuż nad linią horyzontu. To będzie ostatni.
Utworzyła krąg tak, jak wcześniej, bo tę część planu zrobiła dobrze. Złożyła chusteczkę na cztery i położyła ją na samym środku koła, zaraz uważnie dorysowując linie kierunkowe.
Czekała.
Zaczęła wcześniej niż poprzednio, czując na karku oddech upływający czasu. Zaczęła rozsypywać po obwodzie i promieniach koła pył, nachylając się tak, by zrobić to jak najdokładniej. Chusteczka zalśniła od srebrnych drobin. Petra chwyciła różdżkę w dłoń i narysowała nią odpowiedni gest.
- Portus - pewnie i tym razem będąc niemal pewną, że jej się uda.
- Palnij się w łeb, Petty, na litość samego Merlina! - szepnęła do siebie, zaraz nerwowo łapiąc za torbę i szukając w niej zapasowego zestawu, który na taki wypadek przygotowała. Wujek mówił, że zdarzyć może się wszystko. Ale... zaraz, gdzie jest drugi kamień?! - Cholera jasna - syknęła, czując dreszcz na karku, jakby jej własny umysł właśnie zrugał ją za to, że w tak niewłaściwy sposób posługuje się językiem. Zostało jeszcze trochę pyłu, wzięła go więcej, ale zamiast kamyka musiała dać... coś swojego. Prywatnego. Co tutaj...
Chusteczka. Była jasna, haftowana, z naszytą ślicznie pierwszą literą jej imienia. Zwątpiła. Ale nie było niczego, co mogłoby się bardziej nadawać. No dobrze. Wzięła głęboki wdech, a zaraz po nim drugi i trzeci. Było już jej spokojniej. Jeszcze jedna próba. Słońce już niemal zamykało złote ślepia tuż nad linią horyzontu. To będzie ostatni.
Utworzyła krąg tak, jak wcześniej, bo tę część planu zrobiła dobrze. Złożyła chusteczkę na cztery i położyła ją na samym środku koła, zaraz uważnie dorysowując linie kierunkowe.
Czekała.
Zaczęła wcześniej niż poprzednio, czując na karku oddech upływający czasu. Zaczęła rozsypywać po obwodzie i promieniach koła pył, nachylając się tak, by zrobić to jak najdokładniej. Chusteczka zalśniła od srebrnych drobin. Petra chwyciła różdżkę w dłoń i narysowała nią odpowiedni gest.
- Portus - pewnie i tym razem będąc niemal pewną, że jej się uda.
The member 'Petronica Fenwick' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 2
'k100' : 2
Nie mogła uwierzyć w to, co właśnie widziały jej oczy - pył zaczął się tlić, a chusteczka zaraz zajęła się maleńkim płomykiem. Pisnęła przestraszona i natychmiast wstała, gasząc go trzewikiem. Serce mocniej zabiło, oddech przyspieszył na tyle, że zaraz w oczach pojawiły się łzy. Nikt nie cierpiał doświadczać własnych porażek, Petronica nie było w tym przypadku wyjątkiem, więc kiedy dwie z nich postanowiły niemal jednocześnie przypomnieć o swoim istnieniu, emocje wzięły górę. Zaczęła wszystko wkładać do torby, chaotycznie, bo drżące dłonie niczego nie ułatwiały - wzięła też to, co zostało z poprzednich dwóch świstoklików, chcąc pokazać to potem stryjkowi. Być może uda jej się coś z tego jeszcze uratować, a jeśli to - czegoś się nauczy.
Pociągała nosem, kiedy zużyty srebrny pył przysypywała zimną, twardą ziemią nieporośniętą jeszcze wiosennymi źdźbłami, brudząc sobie nią palce. Kiedy była pewna, że nikt nie wykorzysta jej nieudanej pracy, teleportowała się wprost do Tiverton.
| zt
Pociągała nosem, kiedy zużyty srebrny pył przysypywała zimną, twardą ziemią nieporośniętą jeszcze wiosennymi źdźbłami, brudząc sobie nią palce. Kiedy była pewna, że nikt nie wykorzysta jej nieudanej pracy, teleportowała się wprost do Tiverton.
| zt
15/05/1958
Ściągnąłem dziewczynkę z grzbietu Kelpie i przywiązałem klacz do pobliskiego drzewa. Zostawiliśmy ją przy bocznej dróżce w bezpiecznej odległości, ruszając niespiesznym krokiem w kierunku, z którego dobiegły nas beztroskie dźwięki rozbawionych pociech. Nie protestowałem, gdy młoda pomysłodawczyni małego stopa w podróży zachęciła mnie do odwiedzin lokalnego placu zabaw. Słońce promieniście szczytowało na niebie; oszacowałem, że było w okolicach południa. Mimo wczesnej pory przemęczenie dawało mi się we znaki, więc stwierdziłem, że nikomu nie zaszkodzi chwila odpoczynku i kiedy mała Luella pomknęła bawić się z innymi dziećmi, spocząłem w cieniu starego dębu z widokiem na plac zabaw. Wziąłem głęboki haust świeżego powietrza i przymknąłem na chwilę oczy, by zaczerpnąć z inspirującej aury wszechobecnej beztroski. Dolina Godryka pozwalała na chwilę zapomnieć o bożym świecie, była niczym ostatni bezpieczny zakątek nietknięty wojną, która na zewnątrz stała się już prozaiczną codziennością. To oczywiście tylko wrażenie, każdego z nas dotknęła ta przeklęta walka — ale to jedno z niewielu miejsc, w których całe społeczności jednoczyły się w próbach zbudowania pozorów normalności. Rozejrzałem się bystro po okolicy, wciąż nie spuszczając z kącików oczu bawiącej się Luelli. Szybko zaadaptowała się do otoczenia i znalazła kolegów do wspólnej zabawy. Uśmiechnąłem się i wyciągnąłem z kieszeni niewielki arkusz papieru, i podstawowe przybory rysownicze, korzystając z wolnej chwili, by oddać się swojej pasji. Wodziłem wzrokiem po liściastych koronach drzew, gdzie wśród gałęzi kryły się ptasie okazy umilające czas wesołą melodią. Obserwowałem pąki kwitnących roślin, które wydawały na świat barwne kwiaty. Widziałem radość na twarzach zadbanych dzieci... niektóre były tak młodziutkie, że nie mogły jeszcze rozumieć tego, co rozumiała Luella. Westchnąłem na tę myśl i skierowałem wzrok na młodą kobietę, której pogodny głos wyrwał mnie na chwilę z własnych myśli. Dzielnie starała się zapanować nad tłumem niesfornych dzieciaczków. Nasze spojrzenia zetknęły się, musiała dostrzec, że się jej przyglądam. Odpowiedziałem tylko życzliwym uśmiechem, a dłoń z ołówkiem sama zaczęła kreślić pierwsze kontury rysunku. Czekałem tylko na dogodny moment, abym mógł się jej lepiej przyjrzeć, wyczytać z niej emocje, spróbować je zrozumieć — poczuć. Wkrótce zarys przekształcił się w zgrabny portret, a ja skupiłem się na detalach, które dawały mi najwięcej frajdy. Podkreślałem charakterystyczne elementy jej urody, uwydatniałem szczególne cechy. Żałowałem, że nie mogłem odzwierciedlić wszystkich drobiazgów przez dzielącą nas odległość. Na szczęście udało mi się ująć to, co sprawiło, że to jej piękno utrwaliłem na kartce: trawiący ból egzystencji, który sprytnie maskowała za pogodnym uśmiechem. Tym ładunkiem emocjonalnym ilustracja opowiadała pewną historię, nie używając do tego nawet słów.
Skupiony na dopieszczaniu szczegółów usłyszałem głos, który przywrócił mnie do obecnego miejsca i czasu. Zapach owocowych perfum nieco drażnił moje wrażliwe nozdrza. Uniosłem głowę i dostrzegłem ją — kobietę z portretu. Nie próbowałem go ukrywać, prezentował się teraz w pełnej krasie na moich kolanach. Podniosłem się na równe nogi z łagodnym uśmiechem.
— Mogłaby Pani powtórzyć? — poprosiłem i mimowolnie rozejrzałem się jeszcze w poszukiwaniu Luelli, która huśtała się z innymi dziećmi na placyku.
Ściągnąłem dziewczynkę z grzbietu Kelpie i przywiązałem klacz do pobliskiego drzewa. Zostawiliśmy ją przy bocznej dróżce w bezpiecznej odległości, ruszając niespiesznym krokiem w kierunku, z którego dobiegły nas beztroskie dźwięki rozbawionych pociech. Nie protestowałem, gdy młoda pomysłodawczyni małego stopa w podróży zachęciła mnie do odwiedzin lokalnego placu zabaw. Słońce promieniście szczytowało na niebie; oszacowałem, że było w okolicach południa. Mimo wczesnej pory przemęczenie dawało mi się we znaki, więc stwierdziłem, że nikomu nie zaszkodzi chwila odpoczynku i kiedy mała Luella pomknęła bawić się z innymi dziećmi, spocząłem w cieniu starego dębu z widokiem na plac zabaw. Wziąłem głęboki haust świeżego powietrza i przymknąłem na chwilę oczy, by zaczerpnąć z inspirującej aury wszechobecnej beztroski. Dolina Godryka pozwalała na chwilę zapomnieć o bożym świecie, była niczym ostatni bezpieczny zakątek nietknięty wojną, która na zewnątrz stała się już prozaiczną codziennością. To oczywiście tylko wrażenie, każdego z nas dotknęła ta przeklęta walka — ale to jedno z niewielu miejsc, w których całe społeczności jednoczyły się w próbach zbudowania pozorów normalności. Rozejrzałem się bystro po okolicy, wciąż nie spuszczając z kącików oczu bawiącej się Luelli. Szybko zaadaptowała się do otoczenia i znalazła kolegów do wspólnej zabawy. Uśmiechnąłem się i wyciągnąłem z kieszeni niewielki arkusz papieru, i podstawowe przybory rysownicze, korzystając z wolnej chwili, by oddać się swojej pasji. Wodziłem wzrokiem po liściastych koronach drzew, gdzie wśród gałęzi kryły się ptasie okazy umilające czas wesołą melodią. Obserwowałem pąki kwitnących roślin, które wydawały na świat barwne kwiaty. Widziałem radość na twarzach zadbanych dzieci... niektóre były tak młodziutkie, że nie mogły jeszcze rozumieć tego, co rozumiała Luella. Westchnąłem na tę myśl i skierowałem wzrok na młodą kobietę, której pogodny głos wyrwał mnie na chwilę z własnych myśli. Dzielnie starała się zapanować nad tłumem niesfornych dzieciaczków. Nasze spojrzenia zetknęły się, musiała dostrzec, że się jej przyglądam. Odpowiedziałem tylko życzliwym uśmiechem, a dłoń z ołówkiem sama zaczęła kreślić pierwsze kontury rysunku. Czekałem tylko na dogodny moment, abym mógł się jej lepiej przyjrzeć, wyczytać z niej emocje, spróbować je zrozumieć — poczuć. Wkrótce zarys przekształcił się w zgrabny portret, a ja skupiłem się na detalach, które dawały mi najwięcej frajdy. Podkreślałem charakterystyczne elementy jej urody, uwydatniałem szczególne cechy. Żałowałem, że nie mogłem odzwierciedlić wszystkich drobiazgów przez dzielącą nas odległość. Na szczęście udało mi się ująć to, co sprawiło, że to jej piękno utrwaliłem na kartce: trawiący ból egzystencji, który sprytnie maskowała za pogodnym uśmiechem. Tym ładunkiem emocjonalnym ilustracja opowiadała pewną historię, nie używając do tego nawet słów.
Skupiony na dopieszczaniu szczegółów usłyszałem głos, który przywrócił mnie do obecnego miejsca i czasu. Zapach owocowych perfum nieco drażnił moje wrażliwe nozdrza. Uniosłem głowę i dostrzegłem ją — kobietę z portretu. Nie próbowałem go ukrywać, prezentował się teraz w pełnej krasie na moich kolanach. Podniosłem się na równe nogi z łagodnym uśmiechem.
— Mogłaby Pani powtórzyć? — poprosiłem i mimowolnie rozejrzałem się jeszcze w poszukiwaniu Luelli, która huśtała się z innymi dziećmi na placyku.
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Dzień był tak piękny, że aż szkoda byłoby go nie wykorzystać, a ja obiecałam swoim podopiecznym jakąś nagrodę w zamian za śpiewająco zdany egzamin z podstaw magicznej historii. Rozbudzona wyobraźnia dolewała oliwy do ognia zaradnej determinacji, zachęcała do dłuższych posiedzeń nad podręcznikiem czy poczynionymi notatkami, byle tylko zebrać upragniony plon - nie tylko w postaci uśmiechu na ustach rodziców, dumnego, pełnego zadowolenia, ale w tym wypadku także niespodzianki, jaką zobowiązałam się zagwarantować. Zazwyczaj nie wychodziliśmy w trakcie lekcji. Spędzaliśmy ten czas w klasie w tutejszej szkole podstawowej, gdzie uchylałam okna, żeby wpuścić do środka trochę majowego powietrza, zanim to robiło się zbyt gorące i tym samym dekoncentrujące. Dzisiaj jednak nie mogłam narzekać na pogodę: słońce zawisło wysoko na błękitnym niebie, otoczone szwadronem puszystych chmur, które moi uczniowie interpretowali na milion możliwych sposobów. To nigdy nie przestanie mnie zadziwiać, ich wyobraźnia. Jak studnia bez dna, zawsze pełna wody.
Podczas gdy dzieciaki rozbiegły się po placu zabaw, wymyślając gry, do których ja, stary goblin, nie miałam już wstępu, zajmowałam się nimi z bezpiecznej odległości, zawsze w pogotowiu. Krążyłam wokół placu, pewnie trochę jak sokół wypatrujący ofiary, śledząc wzrokiem każdy potencjalnie zagrażający zdrowiu ruch, przy których udzielałam głośnej reprymendy - żeby przebić się głosem ponad chmarę niewinnego śmiechu. To bolało. Dobra mina do złej gry mogła wydawać się odpowiednim kamuflażem, ale czułam, że serce krwawi mi w piersi na wspomnienie rodzinnych wizyt w tym miejscu; Jasper nosił Orpheusa na barana, a potem wspinał się z nim na zjeżdżalnie, huśtał, obaj zaśmiewali się do rozpuku. Wszędzie widziałam jego ducha, ślad jego dotyku, wyobrażałam sobie, że dotknąwszy balustrady na wspinaczkowej zabawce będę w stanie wyczuć pozostawione tam ciepło jego dłoni i przez chwilę chciałam po prostu położyć się na ziemi i wyć. Minęło już półrocze od jego odejścia - a ja wciąż nie potrafiłam sobie z tym poradzić. Żałosne.
Obecność nieznajomego mężczyzny najpierw mignęła mi gdzieś w kąciku oka; wydawało mi się, że dostrzegłam jak ten usiadł pod drzewem i ułożył coś na swoich kolanach, jednak nie mogłam poświęcić mu czasu, kiedy młody Carter zawisł na dachu starego zamku i obwieścił się Merlinem. Usiadłam potem na ławce, zmęczona, z długą spódnicą lekko falującą na wietrze, i przyłożyłam dwa palce do skroni, chcąc ją rozmasować - dopiero wtedy lepiej przyjrzałam się rudowłosemu towarzyszowi. Młoda twarz, wyraźnie zarysowane kości policzkowe, ściągające w dół oczy, które wydawały się jednocześnie roześmiane i przygnębione. Rdzawy kolor czupryny błyszczał w słońcu, przypominając najprawdziwsze płomienie. Nawet nie wiedziałam, że przyglądam mu się trochę zbyt intensywnie; jednak uwagę za chwilę przykuły dwa kształty tuż nad nim, na których widok przekręciłam głowę do boku, jakby czekając na reakcję mężczyzny - ale ten nawet się nie poruszył. Trudno, kolejny, którego muszę pilnować.
Wstałam z ławki i podeszłam w jego stronę, jednocześnie rzucając kontrolne spojrzenie na moich podopiecznych, a gdy zatrzymałam się na tyle blisko, by spojrzeć na nieznajomego z góry, czułam jak słońce naświetla moją prawą stronę, cień rzucając na lewą. Odezwałam się, ale słowa jakby umknęły mojemu jeszcze-nie-rozmówcy, dryfował gdzieś we własnym świecie i właśnie wracał do naszego, wspólnego, rzeczywistego, z pewnym ociąganiem.
- Mówiłam, że ma pan na głowie dwa liście - powtórzyłam z lekko uniesionymi ku górze brwiami. Co prawda nie byłam uśmiechnięta, ale miałam wrażenie, że rozbawienie mogło być widoczne w oczach i delikatnym, krótkim zadrżeniu kącików ust, chociaż to wszystko rozmyło się w nicości w momencie, w którym spojrzałam na notes na jego kolanach. Subtelne pociągnięcia grafitu z tej pozycji jeszcze przez chwilę wydawały mi się abstrakcyjne, aż nagle ułożyły się w kształt, ludzki, piękny, portretowy.
- To ja? - zdumiałam się, bez wstydliwego zażenowania, ale z podziwem, bo musiał bardzo się postarać, żeby tak mnie uwiecznić. W moim odczuciu szkic mijał się z moją mizerną codziennością, wydobył coś, czego w sobie nie widziałam, coś, co chyba mi schlebiało. Powinno? Nieważne, nawet jeśli w artystycznej wizji nieznajomy rozminął się z rzeczywistością, to nie była fotografia, żeby w stu procentach oddawać moje zmęczenie, wiszący nad głową całun beznadziejności.
Podczas gdy dzieciaki rozbiegły się po placu zabaw, wymyślając gry, do których ja, stary goblin, nie miałam już wstępu, zajmowałam się nimi z bezpiecznej odległości, zawsze w pogotowiu. Krążyłam wokół placu, pewnie trochę jak sokół wypatrujący ofiary, śledząc wzrokiem każdy potencjalnie zagrażający zdrowiu ruch, przy których udzielałam głośnej reprymendy - żeby przebić się głosem ponad chmarę niewinnego śmiechu. To bolało. Dobra mina do złej gry mogła wydawać się odpowiednim kamuflażem, ale czułam, że serce krwawi mi w piersi na wspomnienie rodzinnych wizyt w tym miejscu; Jasper nosił Orpheusa na barana, a potem wspinał się z nim na zjeżdżalnie, huśtał, obaj zaśmiewali się do rozpuku. Wszędzie widziałam jego ducha, ślad jego dotyku, wyobrażałam sobie, że dotknąwszy balustrady na wspinaczkowej zabawce będę w stanie wyczuć pozostawione tam ciepło jego dłoni i przez chwilę chciałam po prostu położyć się na ziemi i wyć. Minęło już półrocze od jego odejścia - a ja wciąż nie potrafiłam sobie z tym poradzić. Żałosne.
Obecność nieznajomego mężczyzny najpierw mignęła mi gdzieś w kąciku oka; wydawało mi się, że dostrzegłam jak ten usiadł pod drzewem i ułożył coś na swoich kolanach, jednak nie mogłam poświęcić mu czasu, kiedy młody Carter zawisł na dachu starego zamku i obwieścił się Merlinem. Usiadłam potem na ławce, zmęczona, z długą spódnicą lekko falującą na wietrze, i przyłożyłam dwa palce do skroni, chcąc ją rozmasować - dopiero wtedy lepiej przyjrzałam się rudowłosemu towarzyszowi. Młoda twarz, wyraźnie zarysowane kości policzkowe, ściągające w dół oczy, które wydawały się jednocześnie roześmiane i przygnębione. Rdzawy kolor czupryny błyszczał w słońcu, przypominając najprawdziwsze płomienie. Nawet nie wiedziałam, że przyglądam mu się trochę zbyt intensywnie; jednak uwagę za chwilę przykuły dwa kształty tuż nad nim, na których widok przekręciłam głowę do boku, jakby czekając na reakcję mężczyzny - ale ten nawet się nie poruszył. Trudno, kolejny, którego muszę pilnować.
Wstałam z ławki i podeszłam w jego stronę, jednocześnie rzucając kontrolne spojrzenie na moich podopiecznych, a gdy zatrzymałam się na tyle blisko, by spojrzeć na nieznajomego z góry, czułam jak słońce naświetla moją prawą stronę, cień rzucając na lewą. Odezwałam się, ale słowa jakby umknęły mojemu jeszcze-nie-rozmówcy, dryfował gdzieś we własnym świecie i właśnie wracał do naszego, wspólnego, rzeczywistego, z pewnym ociąganiem.
- Mówiłam, że ma pan na głowie dwa liście - powtórzyłam z lekko uniesionymi ku górze brwiami. Co prawda nie byłam uśmiechnięta, ale miałam wrażenie, że rozbawienie mogło być widoczne w oczach i delikatnym, krótkim zadrżeniu kącików ust, chociaż to wszystko rozmyło się w nicości w momencie, w którym spojrzałam na notes na jego kolanach. Subtelne pociągnięcia grafitu z tej pozycji jeszcze przez chwilę wydawały mi się abstrakcyjne, aż nagle ułożyły się w kształt, ludzki, piękny, portretowy.
- To ja? - zdumiałam się, bez wstydliwego zażenowania, ale z podziwem, bo musiał bardzo się postarać, żeby tak mnie uwiecznić. W moim odczuciu szkic mijał się z moją mizerną codziennością, wydobył coś, czego w sobie nie widziałam, coś, co chyba mi schlebiało. Powinno? Nieważne, nawet jeśli w artystycznej wizji nieznajomy rozminął się z rzeczywistością, to nie była fotografia, żeby w stu procentach oddawać moje zmęczenie, wiszący nad głową całun beznadziejności.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Spoczywające na mej głowie dwa liście wielkiego dębu pofrunęły z wiatrem, gdy przemieściłem się na równe nogi. Wystarczyły dwie sekundy, by przyjrzeć się subtelnie tańczącym iskierkom rozbawienia w jej oczach, nim umknęły bezpowrotnie, ustępując miejsca pełnemu przekrojowi niewymownych emocji. Miałem wrażenie, że potrafiłbym je wszystkie zilustrować na osobnych karteluszkach, gdybym miał tylko odrobinę więcej czasu, by uwiecznić je w pamięci. Nie była pierwszą osobą, którą portretowałem w ten sposób; moje rysunki były niczym kadr aparatu — odtwarzały ulotne momenty, precyzyjnie odzwierciedlając jednakże nie sam obraz, lecz emocje towarzyszące w jego odbiorze, ulotność chwili i zapierające dech piękno. Szkicowałem różne rzeczy; dorosłych, dzieci, kobiety, mężczyzn, zwierzęta, naturę, myśli, kształty, bezkres, nadzieję i jej brak, swoje największe obawy i obiekty mego pożądania. Tym, co je łączyło, była moja perspektywa.
Choć na pozór wydawać by się mogło, że to zwyczajny rysunek prezentujący atrakcyjność kobiecej urody, ilustracja tej kobiety była subtelną koncepcją mej wizji odwagi w niedoli, ukazując zamaskowany, dostrzegalny wyłącznie wprawnym okiem obraz cierpienia, które rozumiałby ktoś wyłącznie o wysokiej empatii. Nie planowałem dzielić się swoim projektem, nie spodziewałem się wręcz najmniejszej interakcji z jej strony; na spojrzenia odpowiadałem wyłącznie niewyzywającym uśmiechem, chcąc uniknąć podejrzliwości wobec moich niepohamowanych rzutów okiem w jej stronę. Los jednak chciał przykuć jej uwagę; wystarczyły bowiem dwa liście, zabawne zdobienie mej rudej czupryny, aby ujrzała siebie moimi oczami. Na retoryczne pytanie odwróciłem notes w jej stronę, dzieląc się z nią skrawkiem swego świata, swojej wyobraźni, pasji i umysłu, który zakreślał jej wyjątkowe cechy. Miałem niewiele czasu, by skupić się na detalach, minęła bowiem niespełna godzina — jednakże wystarczyło to, by uwzględnić na rysunku to, co było dla mnie najważniejsze. — To jeszcze nie jest finalny efekt mojej pracy — odezwałem się w końcu, przerywając chwilę ciszy, ciszy, w której czułem się obnażony ze swej przenikliwości, a ona — przypuszczalnie — dostrzegała coraz więcej, czytała symboliczną historię, którą chciałem o niej opowiedzieć. Delikatne cieniowanie podkreślało jej głębię, jakby dało się ujrzeć dwie strony medalu na tym samym obrazku; dzielne oblicze kobiety sprostającej wyzwaniom egzystencji i przysłonięty przez nie ból, niemal tak namacalny, jakbym czytał w jej myślach. Może czytałem; może rozumiałem ją tak dobrze, bo czułem się, jakbym portretował samego siebie? — Wujku Weasley, zobacz, jak wysoko się huśtam! — usłyszałem krzyk Luelli, mimowolnie kierując wzrok w tę stronę. — Brrrawo, jeszcze trochę i sięgniesz samych chmur! — odparłem z radością w głosie, klaszcząc w dłonie, po chwili wróciłem wzrokiem do kobiety. Moje nazwisko, bądź co bądź szlacheckie, wzbudzało różne reakcje — a ja nie chciałem, żeby ktoś mi się kłaniał po pas, więc przedstawiłem się kobiecie. — Jestem Garfield, Garry - jak Ci wygodniej — ominąłem zwroty grzecznościowe, wychodząc z inicjatywą, by pozostawić konwenans w niepamięci. — Właśnie zaczynałem nakładać fakturę tego swetra, zajmie mi to spokojnie kilka godzin... o ile pozwolisz, żebym kiedykolwiek go dokończył — wolałem spytać, skoro już mnie nakryła, w końcu — pomimo prywatności moich rysunków — to jej wizerunek na nim występował. Uszanowałbym, gdyby nie pozwoliła. — Twój medalion przywodzi mi na myśl ciepłe wspomnienie o płaskorzeźbie magicznego lwa w moich rodzinnych stronach. Żałowałem, że nie mogłem go dostrzec z bliska, ale... nie chciałem się narzucać obecnością — przyznam, przeszło mi na myśl, żeby po prostu spytać, czy chciałaby dla mnie przez chwilę zapozować. Mimo wszystko chyba oboje zasługiwaliśmy na spokój, a prośba byłaby wszak nietypowa. — Dzielnie radzisz sobie z opieką nad tak obszernym gronem małych ludzi — zauważyłem, śląc jej szczery uśmiech i zmieniając temat swojego rysunku na bardziej doczesną myśl i skierowałem wzrok w ich stronę.
Choć na pozór wydawać by się mogło, że to zwyczajny rysunek prezentujący atrakcyjność kobiecej urody, ilustracja tej kobiety była subtelną koncepcją mej wizji odwagi w niedoli, ukazując zamaskowany, dostrzegalny wyłącznie wprawnym okiem obraz cierpienia, które rozumiałby ktoś wyłącznie o wysokiej empatii. Nie planowałem dzielić się swoim projektem, nie spodziewałem się wręcz najmniejszej interakcji z jej strony; na spojrzenia odpowiadałem wyłącznie niewyzywającym uśmiechem, chcąc uniknąć podejrzliwości wobec moich niepohamowanych rzutów okiem w jej stronę. Los jednak chciał przykuć jej uwagę; wystarczyły bowiem dwa liście, zabawne zdobienie mej rudej czupryny, aby ujrzała siebie moimi oczami. Na retoryczne pytanie odwróciłem notes w jej stronę, dzieląc się z nią skrawkiem swego świata, swojej wyobraźni, pasji i umysłu, który zakreślał jej wyjątkowe cechy. Miałem niewiele czasu, by skupić się na detalach, minęła bowiem niespełna godzina — jednakże wystarczyło to, by uwzględnić na rysunku to, co było dla mnie najważniejsze. — To jeszcze nie jest finalny efekt mojej pracy — odezwałem się w końcu, przerywając chwilę ciszy, ciszy, w której czułem się obnażony ze swej przenikliwości, a ona — przypuszczalnie — dostrzegała coraz więcej, czytała symboliczną historię, którą chciałem o niej opowiedzieć. Delikatne cieniowanie podkreślało jej głębię, jakby dało się ujrzeć dwie strony medalu na tym samym obrazku; dzielne oblicze kobiety sprostającej wyzwaniom egzystencji i przysłonięty przez nie ból, niemal tak namacalny, jakbym czytał w jej myślach. Może czytałem; może rozumiałem ją tak dobrze, bo czułem się, jakbym portretował samego siebie? — Wujku Weasley, zobacz, jak wysoko się huśtam! — usłyszałem krzyk Luelli, mimowolnie kierując wzrok w tę stronę. — Brrrawo, jeszcze trochę i sięgniesz samych chmur! — odparłem z radością w głosie, klaszcząc w dłonie, po chwili wróciłem wzrokiem do kobiety. Moje nazwisko, bądź co bądź szlacheckie, wzbudzało różne reakcje — a ja nie chciałem, żeby ktoś mi się kłaniał po pas, więc przedstawiłem się kobiecie. — Jestem Garfield, Garry - jak Ci wygodniej — ominąłem zwroty grzecznościowe, wychodząc z inicjatywą, by pozostawić konwenans w niepamięci. — Właśnie zaczynałem nakładać fakturę tego swetra, zajmie mi to spokojnie kilka godzin... o ile pozwolisz, żebym kiedykolwiek go dokończył — wolałem spytać, skoro już mnie nakryła, w końcu — pomimo prywatności moich rysunków — to jej wizerunek na nim występował. Uszanowałbym, gdyby nie pozwoliła. — Twój medalion przywodzi mi na myśl ciepłe wspomnienie o płaskorzeźbie magicznego lwa w moich rodzinnych stronach. Żałowałem, że nie mogłem go dostrzec z bliska, ale... nie chciałem się narzucać obecnością — przyznam, przeszło mi na myśl, żeby po prostu spytać, czy chciałaby dla mnie przez chwilę zapozować. Mimo wszystko chyba oboje zasługiwaliśmy na spokój, a prośba byłaby wszak nietypowa. — Dzielnie radzisz sobie z opieką nad tak obszernym gronem małych ludzi — zauważyłem, śląc jej szczery uśmiech i zmieniając temat swojego rysunku na bardziej doczesną myśl i skierowałem wzrok w ich stronę.
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
The member 'Garfield Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 2
'k6' : 2
To nie był finalny efekt? Przez moment przyjrzałam mu się tak, jakby przemówił do mnie w innym języku, abstrakcyjnym jak nurt nowej, nieznanej, może jeszcze nieodkrytej sztuki; nie sądziłam, że ołówki mogą poruszać się doskonalszymi meandrami, szkic wydawał mi się bowiem tak perfekcyjny, jak tylko mógłby być. A z całą pewnością o wiele bardziej perfekcyjny niż rzeczywistość, którą codziennie widziałam przed lustrem. Jak można było to upiększyć, udoskonalić? Widywałam co prawda obrazy wielkich mistrzów, wirtuozów delikatnego światłocienia i pociągnięć pędzla niemal nieziemskich (głównie wtedy, gdy ciotka nakazem lub groźbą zabierała mnie ze sobą do miasta, gdzie można było wstąpić do galerii sztuki, których szczerze nienawidziłam; te wizyty ciągnęły się w nieskończoność i prawie nikt w ich trakcie się nie odzywał!), ale w porównaniu - ich dziełom brakowało duszy. Tego nienazwanego, przerastającego mnie pierwiastka, który dostrzegłam w szkicu, jaki nieznajomy obrócił ku mnie, bym mogła podążyć zdumionym wzrokiem za ścieżkami grafitu, które powołał do życia. Musiał być niebywale utalentowany, żeby w tak małych oczach na kartce zawrzeć tyle emocji. Bólu, smutku. Naprawdę miałam je w sobie? Tak dostrzegalne, że przed nim nie umknęły?
- Kuriozalnie niepokojące - powiedziałam cicho, skoncentrowana całością uwagi na papierze szkicownika, zanim spojrzałam wyżej, znów odnajdując jego tęczówki. Miały w sobie coś z zielonych jabłek w sadzie Verhoefów, tych kwaskowatych, po które sięgałam tak często, jak pozwalała wojenna dostępność; przywodziły na myśl skórkę prężącą się na orzeźwiającym miąższu, z którego sok ciekł w dół podbródka w dziwnie nieprzyzwoitej przyjemności. - I imponujące - sprostowałam, by niepoprawnie nie odebrał moich słów. Mężczyzna mógł założyć, że wystraszyłam się precyzji, z jaką oddał mnie na pergaminie, albo tego, że w ogóle śmiał mi się przyglądać, by powołać do życia nowe dzieło - ale w rzeczywistości zaniepokoił mnie jedynie fakt, że ktoś, ktokolwiek, mógł posiadać tak duży talent uiszczony w tak krótkim czasie. - Zawsze sądziłam, że takie prace powstają w pocie czoła gdzieś w półmroku pracowni melancholijnych samotników. Miło jest czasem się pomylić - wskazałam na jego notes i tym razem pozwoliłam sobie na uśmiech, niepozbawiony wyraźnych śladów zdziwienia. Nieznajomy odbiegał od wszystkich moich wyobrażeń; rysował w słońcu, wśród piskliwych głosów bawiących się dzieci, mając mnie za cel w wiecznym ruchu, cel nieświadomy rodzącej się sztuki; ile czasu musiał poświęcić na doskonalenie umiejętności, by osiągnąć w nich taką wprawę?
Lekko obróciłam głowę w bok, szukając adresatki słów, które posłał w eter, i zaraz przyuważyłam huśtającą się dziewczynkę; nazwała go wujkiem Weasleyem i jedynie wyjątkowo nierozgarnięty, oderwany od świata Puchon mógłby nie połączyć kropek kim okazał się czarodziej. Arystokratą o upadłej fortunie i przeznaczeniu pogrzebanym w pomocy potrzebującym, to właśnie miał we krwi, tym naznaczyła go historia. Na wzmiankę o jego pochodzeniu jednak ani drgnęłam, nie rzuciłam się do przestraszonego dygnięcia, nie padłam mu do stóp; uśmiech co prawda zdążył rozmyć się z rozluźnionych na powrót mięśni twarzy, a gdy wróciłam do niego wzrokiem, byłam naturalna jak zawsze - jak gdyby był jedynie kolejnym śmiertelnikiem wśród śmiertelnych. Bo był. Krwawił tak samo, jak mój Jasper. Jak ja. Choć on, zapewne, był przynajmniej czarodziejem.
- Leta - odpowiedziałam mu z subtelnym skinieniem. Płynnie przeszliśmy z och milordzie na ty i musiałam przyznać, że było mi to na rękę, szczególnie w tych okolicznościach. Jakby stworzony przez niego obraz był dowodem fundamentów znajomości, które uformowały się wbrew wszelkiej woli, samoistnie. - To twoja córka, Garry? - spytałam i wskazałam na huśtającą się dziewczynkę, śliczną, taką szczęśliwą; nic dziwnego, przemknęło mi przez myśl, najwyraźniej wciąż miała ojca.
Z rozmysłem, może nawet odrobinę prowokacyjnie, dramatycznie, przeciągałam moment wyrażenia zgody, choć w duchu zdążyłam zrobić to ze dwa razy - a gdy już rozchylałam wargi, by nie trzymać go dalej w niepewności, Garfield wspomniał o wisiorku wystającym spod rozpiętego kołnierza koszuli skrytej pod swetrem i momentalnie zakłuło mnie serce. Sięgnęłam do medalionu hipogryfa, dotknęłam jego skrzydeł najpierw samym palcem wskazującym, potem i środkowym. Wydawać by się mogło, że srebro powinno zetrzeć się od częstotliwości tęsknych pieszczot, lecz to usilnie trwało w połysku, zadbane i kochane, bo było jedną z tak niewielu pamiątek, które zostały mi po mężu. Odchrząknęłam dyskretnie.
- Nigdy nie widziałam tej płaskorzeźby. Jaka magia ją nasyca? O ile to nie rodzinna tajemnica z twojego ogrodu - uchyliłam się przed natychmiastową odpowiedzią na podjęty przez niego temat; temat, który niespodziewanie zabolał, jakby uderzył w świeżo gojącą się ranę. Nie tylko przez charłactwo, ale i zawodowe zamiłowanie było mi blisko do magicznych zagadek, więc kiedy wprowadził mnie w tajnik nieznanego, nie mogłabym tak po prostu odpuścić. - A co do faktury... Nie mam nic przeciwko. Tylko nie jestem pewna, jak mogłabym ci w tym pomóc; czy może najlepszą pomocą jest zwyczajnie nie przeszkadzać? - zastanowiłam się, rzuciwszy Garfieldowi długie, nasączone drobną frywolnością spojrzenie i choć powinnam, nie obróciłam się w stronę gromady, o której wspomniał w następnej kolejności. Wybawione urwisy będą błogosławieństwem dla rodziców, jeśli okażą się zbyt zmęczone do dalszych psot i po obiedzie padną na drzemki - a ja wrócę do domu z usatysfakcjonowaną myślą zapewnienia wytchnienia ich spracowanym goblinom. - Wiesz, to moja praca - poruszyłam ramieniem, by jego ruch wskazał na plac zabaw za moimi plecami. Komplement łechtał ego. - Kiedy obiecywałam im wolne ostatnie dwie godziny zajęć za same zadowalające z wpływów Chirona na powstanie pierwszych zorganizowanych kolonii centaurów, nie spodziewałam się, że tak się do tego przyłożą - westchnęłam z pobłażliwym uśmiechem. Ba, w arkuszu ocen pojawiło się nawet kilka powyżej oczekiwań, a Moody jak zawsze dostał wybitny. - Też jesteście tu w ramach nagrody dla małej? - może gdybym przyjrzała się odbiciu świata w szmaragdowych oczach Garfielda, a nie samym jego tęczówkom, ich soczyście wiosennej głębi, dojrzałabym konspiratorów, którzy już gotowali się do ataku.
- Ej, czemu ten dziad tak długo gada z panią Evans? - mruknął markotnie Prince, zawieszony na czwartym szczeblu ściany wspinaczkowej. Jego dwaj koledzy, którzy wciąż znajdowali się trochę niżej, od razu obrócili głowy, żeby spojrzeć kogo mógł mieć na myśli.
- Jakiś rudy, pewnie coś wyłudza - żachnął się pulchny Scrimgeour.
- Złodziej? - niziutki Stainwright o piskliwym głosie wyglądał na przestraszonego samą tą myślą; zazwyczaj trzymał się dwa kroki za kolegami i nie bił się na pięści.
- No. Pewnie tak. Pokażmy mu gdzie takie rude langustniki zimują, panowie. To wojna! - nagle bojowniczo dołączył się uprzednio niezainteresowany Waffling - zawsze pierwszy do każdej bójki - i machina poszła w ruch. Chłopcy zeskoczyli z elementów placu zabaw, po czym sięgnęli po wszystko, co znajdowało się w zasięgu ich dłoni i z wojennymi okrzykami najpierw pobiegli w naszą stronę, a potem cisnęli amunicją w naszym kierunku. O zgrozo.
- Kuriozalnie niepokojące - powiedziałam cicho, skoncentrowana całością uwagi na papierze szkicownika, zanim spojrzałam wyżej, znów odnajdując jego tęczówki. Miały w sobie coś z zielonych jabłek w sadzie Verhoefów, tych kwaskowatych, po które sięgałam tak często, jak pozwalała wojenna dostępność; przywodziły na myśl skórkę prężącą się na orzeźwiającym miąższu, z którego sok ciekł w dół podbródka w dziwnie nieprzyzwoitej przyjemności. - I imponujące - sprostowałam, by niepoprawnie nie odebrał moich słów. Mężczyzna mógł założyć, że wystraszyłam się precyzji, z jaką oddał mnie na pergaminie, albo tego, że w ogóle śmiał mi się przyglądać, by powołać do życia nowe dzieło - ale w rzeczywistości zaniepokoił mnie jedynie fakt, że ktoś, ktokolwiek, mógł posiadać tak duży talent uiszczony w tak krótkim czasie. - Zawsze sądziłam, że takie prace powstają w pocie czoła gdzieś w półmroku pracowni melancholijnych samotników. Miło jest czasem się pomylić - wskazałam na jego notes i tym razem pozwoliłam sobie na uśmiech, niepozbawiony wyraźnych śladów zdziwienia. Nieznajomy odbiegał od wszystkich moich wyobrażeń; rysował w słońcu, wśród piskliwych głosów bawiących się dzieci, mając mnie za cel w wiecznym ruchu, cel nieświadomy rodzącej się sztuki; ile czasu musiał poświęcić na doskonalenie umiejętności, by osiągnąć w nich taką wprawę?
Lekko obróciłam głowę w bok, szukając adresatki słów, które posłał w eter, i zaraz przyuważyłam huśtającą się dziewczynkę; nazwała go wujkiem Weasleyem i jedynie wyjątkowo nierozgarnięty, oderwany od świata Puchon mógłby nie połączyć kropek kim okazał się czarodziej. Arystokratą o upadłej fortunie i przeznaczeniu pogrzebanym w pomocy potrzebującym, to właśnie miał we krwi, tym naznaczyła go historia. Na wzmiankę o jego pochodzeniu jednak ani drgnęłam, nie rzuciłam się do przestraszonego dygnięcia, nie padłam mu do stóp; uśmiech co prawda zdążył rozmyć się z rozluźnionych na powrót mięśni twarzy, a gdy wróciłam do niego wzrokiem, byłam naturalna jak zawsze - jak gdyby był jedynie kolejnym śmiertelnikiem wśród śmiertelnych. Bo był. Krwawił tak samo, jak mój Jasper. Jak ja. Choć on, zapewne, był przynajmniej czarodziejem.
- Leta - odpowiedziałam mu z subtelnym skinieniem. Płynnie przeszliśmy z och milordzie na ty i musiałam przyznać, że było mi to na rękę, szczególnie w tych okolicznościach. Jakby stworzony przez niego obraz był dowodem fundamentów znajomości, które uformowały się wbrew wszelkiej woli, samoistnie. - To twoja córka, Garry? - spytałam i wskazałam na huśtającą się dziewczynkę, śliczną, taką szczęśliwą; nic dziwnego, przemknęło mi przez myśl, najwyraźniej wciąż miała ojca.
Z rozmysłem, może nawet odrobinę prowokacyjnie, dramatycznie, przeciągałam moment wyrażenia zgody, choć w duchu zdążyłam zrobić to ze dwa razy - a gdy już rozchylałam wargi, by nie trzymać go dalej w niepewności, Garfield wspomniał o wisiorku wystającym spod rozpiętego kołnierza koszuli skrytej pod swetrem i momentalnie zakłuło mnie serce. Sięgnęłam do medalionu hipogryfa, dotknęłam jego skrzydeł najpierw samym palcem wskazującym, potem i środkowym. Wydawać by się mogło, że srebro powinno zetrzeć się od częstotliwości tęsknych pieszczot, lecz to usilnie trwało w połysku, zadbane i kochane, bo było jedną z tak niewielu pamiątek, które zostały mi po mężu. Odchrząknęłam dyskretnie.
- Nigdy nie widziałam tej płaskorzeźby. Jaka magia ją nasyca? O ile to nie rodzinna tajemnica z twojego ogrodu - uchyliłam się przed natychmiastową odpowiedzią na podjęty przez niego temat; temat, który niespodziewanie zabolał, jakby uderzył w świeżo gojącą się ranę. Nie tylko przez charłactwo, ale i zawodowe zamiłowanie było mi blisko do magicznych zagadek, więc kiedy wprowadził mnie w tajnik nieznanego, nie mogłabym tak po prostu odpuścić. - A co do faktury... Nie mam nic przeciwko. Tylko nie jestem pewna, jak mogłabym ci w tym pomóc; czy może najlepszą pomocą jest zwyczajnie nie przeszkadzać? - zastanowiłam się, rzuciwszy Garfieldowi długie, nasączone drobną frywolnością spojrzenie i choć powinnam, nie obróciłam się w stronę gromady, o której wspomniał w następnej kolejności. Wybawione urwisy będą błogosławieństwem dla rodziców, jeśli okażą się zbyt zmęczone do dalszych psot i po obiedzie padną na drzemki - a ja wrócę do domu z usatysfakcjonowaną myślą zapewnienia wytchnienia ich spracowanym goblinom. - Wiesz, to moja praca - poruszyłam ramieniem, by jego ruch wskazał na plac zabaw za moimi plecami. Komplement łechtał ego. - Kiedy obiecywałam im wolne ostatnie dwie godziny zajęć za same zadowalające z wpływów Chirona na powstanie pierwszych zorganizowanych kolonii centaurów, nie spodziewałam się, że tak się do tego przyłożą - westchnęłam z pobłażliwym uśmiechem. Ba, w arkuszu ocen pojawiło się nawet kilka powyżej oczekiwań, a Moody jak zawsze dostał wybitny. - Też jesteście tu w ramach nagrody dla małej? - może gdybym przyjrzała się odbiciu świata w szmaragdowych oczach Garfielda, a nie samym jego tęczówkom, ich soczyście wiosennej głębi, dojrzałabym konspiratorów, którzy już gotowali się do ataku.
- Ej, czemu ten dziad tak długo gada z panią Evans? - mruknął markotnie Prince, zawieszony na czwartym szczeblu ściany wspinaczkowej. Jego dwaj koledzy, którzy wciąż znajdowali się trochę niżej, od razu obrócili głowy, żeby spojrzeć kogo mógł mieć na myśli.
- Jakiś rudy, pewnie coś wyłudza - żachnął się pulchny Scrimgeour.
- Złodziej? - niziutki Stainwright o piskliwym głosie wyglądał na przestraszonego samą tą myślą; zazwyczaj trzymał się dwa kroki za kolegami i nie bił się na pięści.
- No. Pewnie tak. Pokażmy mu gdzie takie rude langustniki zimują, panowie. To wojna! - nagle bojowniczo dołączył się uprzednio niezainteresowany Waffling - zawsze pierwszy do każdej bójki - i machina poszła w ruch. Chłopcy zeskoczyli z elementów placu zabaw, po czym sięgnęli po wszystko, co znajdowało się w zasięgu ich dłoni i z wojennymi okrzykami najpierw pobiegli w naszą stronę, a potem cisnęli amunicją w naszym kierunku. O zgrozo.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Dla mnie prawdziwą abstrakcją jest ekstatyzm samego szkicowania, rezultat — wyłącznie jego zwieńczeniem. Kiedy oddaję się rysowaniu z pasji, gdy nurkuję w głębokiej toni emocjonalnych wrażeń, każdy pociąg grafitu na bielutkiej kartce staje się rzeczywistym procesem tworzenia, począwszy od nadania formy. Czasami jest to człowiek; odzwierciedlam go, jakby to zrobiło lustrzane odbicie — zdeformowane wyłącznie moją perspektywą; chcę go uwiecznić, jakim ja go widzę. Najbardziej pasjonuje mnie moment ujmowania emocji; wkładając w rysunek całe swoje serce i duszę, czuję, jakbym ulegał zjawisku synestezji, a te stają się wówczas namacalne, empiryczne. Nieważne, czy to ekspresja mojej wyobraźni, czy wiernie odwzorowana postać ze świata materii, moim zadaniem jest za ich pomocą tchnąć w tę formę życie.
Wprawne oko rysownika dostrzegłoby wiele niedociągnięć w dzisiejszym projekcie; nie mogła mnie jednak dziwić reakcja zdumienia ze strony laika, który — w moim odczuciu — bardziej patrzył, niż dostrzegał. To nic złego. Nawet najbardziej spostrzegawczy człowiek postawiony w obliczu takiej sytuacji miałby problem z wyłapaniem detali, bo lata praktyki nauczyły mnie tuszować niedoskonałości, a na korzyść odbioru rysunku działał szok wywołany jego treścią. To miłe, łechtające ego, lecz nie zależało mi na dostrzeganiu piękna widocznego gołym okiem. Nieskromnie rzecz ujmując, to oczywistość, która zawsze wzbudza piorunujące wrażenie, bo poświęciłem szlifowaniu tych zdolności całe życie. Marzyłem o spotkaniu kogoś równie wrażliwego (bądź doświadczonego), kto dojrzy w mych pracach głębię wykraczającą poza obraną konwencję. Czy kobieta zwana Letą, jak też wkrótce się przedstawiła, rozumiała, co tak naprawdę chciałem przekazać, a może widziała w tym rysunku wyłącznie wierną ilustrację swego lica? Próbowałem to wybadać z jej mimiki, gdy bliżej się jej przyjrzała. Rysował się na jej twarzy przestrach, bo została obnażona z emocji, których nie rozumiała; z których mogła sobie w ogóle sprawy nie zdawać. Ale czy kiedy patrzyła w głęboką zieleń moich oczu, dostrzegała podobieństwo?
Przecież czułem to samo. Żal. Smutek. Pustkę. Stratę. Bezsilność.
Miała dla kogo walczyć, dla kogo się starać. Ja też miałem. Nieważne, czy to bliskie osoby, grupa obcych dzieciaczków pod opieką czy całe społeczności uciśnionych ludzi, które nas potrzebowały. Każde miało swoje powody, dla których wciąż tliła się nadzieja, wola walki. Bałem się tylko, że ten płomień w końcu zgaśnie — i właśnie to chciałem tym rysunkiem przekazać, to moja największa obawa.
Oczywiście fakt, że miałem okazję zderzyć się z rzeczywistością i poznać realne oblicze postaci z kartki, co do którego mogłem zupełnie się mylić — choć czułem, że nie — to zupełne dzieło przypadku. Nigdy nie planowałem się przed nią odkrywać, rysunek miał pozostać tylko moją inwencją, bo tak naprawdę opowiadał historię nie jednej osoby — a dwojga; za jej pomocą ukazałem przecież siebie. Z jakiegoś powodu cieszyłem się jednak z tego spotkania, bo kobieta od razu wzbudziła moją sympatię. — Gdyby zamienić półmrok pracowni na inspirujące łono natury, Twoje wyobrażenia nie mijałyby się do końca z prawdą — odpowiedziałem półżartem. Jutro będę głosem rewolucji podrywającym tłumy do buntu, lecz dziś pasował do mnie termin melancholijnego samotnika.
Posmutniałem wyraźnie, gdy spytała, czy Luella jest moją córką. Nie sądziłem, by poruszanie tego tematu otwarcie przy pierwszym spotkaniu było dobrym pomysłem, pokiwałem więc jedynie głową na boki. — Mojego przyjaciela — a kropki mogła dalej połączyć, widząc nieskrywany dłużej żal w moich oczach. Kolejny dobry człowiek odszedł z tego świata, walcząc wyłącznie o przyszłość swoich bliskich.
I w mig zrozumiałem, że nie on jedyny; naszyjnik był sednem cierpienia mej rozmówczyni. Domniemany podarek od bliskiej osoby, najpewniej męża, patrząc po ślubnej obrączce. Oczami wyraziłem gest przeprosin, nie wypowiadając owych słów na głos, by nie potęgować poczucia niezręczności. — Weasleyowie od dawna nie żyją w pałacach z zaklętymi ogrodami, lecz Devon wciąż pełne jest nieodkrytych tajemnic, których poznanie wciąż daje mi nieskrywaną radość — płynnie przeszliśmy do tematu płaskorzeźby, a ja z przyjemnością podzieliłem się zasłyszaną plotką, którą wkrótce zamierzałem zweryfikować. — Z pewnością słyszałaś o mieście Plymouth w Devon. Miałaś kiedyś okazję je odwiedzić? Mieści się tam jeden z największych brytyjskich portów, lecz to nie jedyny powód, dla którego warto odwiedzić to miejsce — oh, rodzime ziemie będę wychwalać po kres swoich dni — Wiele lat temu pewnemu lwu udało się zbiec z rezerwatu Parku Narodowego Dartmoor. Historie o jego terrorze i dzielnych zoologach, którym udało się pochwycić zwierzę, na pograniczach faktów i legend po dziś dzień ustnie przekazywane są między mieszkańcami tego regionu. Lokalny artysta postanowił uwiecznić tę historię rzeźbą, lecz... — ściszyłem konspiracyjnie ton z uśmiechem na ustach, by przekazać nowopoznanej kobiecie jakże tajne sekrety o swojej ojcowiźnie. — ...odkrył przejście prowadzące do tajemniczej jaskini polodowcowej, w której kryje się wiele niesamowitości. Lew, którego wyrzeźbił jest zaklętym strażnikiem tych tajemnic i przepuści wyłącznie ludzi o szlachetnych zamiarach — zakończyłem. Jak to się miało do medalionu hipogryfa? Nijak; ot, pierwsze skojarzenie. Chciałem to uzasadnić, ale zdecydowałem, że wspominanie go byłoby dla Lety zbyt bolesne.
Zdążyłem już zapomnieć o zadanym pytaniu, uznając zmianę tematu za — sam nie wiem — może objaw skrępowania. Kiedy więc doczekałem się zezwolenia na kontynuację prac, ucieszyłem się — pewną rzecz należało jednak sprostować. — Nie zrozum mnie źle, raduje mnie Twoja obecność. Nie oczekuję też pomocy; miałem dokończyć rysunek w domowym zaciszu, chciałem tylko upewnić się, że nie masz z tym problemu — w końcu to Ciebie uwieczniłem na tym skrawku papieru — wyznałem szczerze, zgodnie z uprzednią myślą. — Chociaż nie przeczę, że moje prace są precyzyjniejsze, gdy mogę przyglądać się ich inspiracjom w czasie rzeczywistym — nie była to otwarta propozycja, może trochę sugestia bazująca na jej pytaniu o pomoc; w każdym razie - nic wulgarnego.
Ciekawość poznania historii magicznego lwa przestała mieć wyłącznie grzecznościowe uzasadnienie, gdy odkryłem, jakim zawodem para się moja nowa znajoma. Historia magii bywała pasjonująca, czasami lubiłem posługiwać się zawartymi w niej analogiami sytuacji w swojej obecnej pracy. Niestety nigdy nie miałem czasu, by zgłębić ją do zadowalającego stopnia. — Trafna zachęta, temat również interesujący. Nie mam zresztą wątpliwości, że dostrzegają, ile poświęcasz im uwagi, to premiuje w ich oczach — widziałem przecież, jak uczniowie na nią patrzą. Nie ulega rozważaniom, że Leta jest dobra w swoim fachu i ma rękę do dzieciaków. Zapytany o powód spaceru z Luellą zastanowiłem się przez chwilę. — Można tak to ująć. Staram się, aby każdy nowy dzień wynagradzał jej poprzednie — bo taka była prawda; po stracie ojca dziewczynka była cieniem tego, kim powinno stać się dziecko w jej wieku. Fakt, że była w stanie nawiązać koleżeńskie interakcje z innymi dziećmi i nie kuliła się w sobie, był dużym sukcesem wychowawczym jej matki, którą wspierałem takimi wypadami. Ona mogła wtedy nieco odetchnąć, ja — spędzić trochę czasu z małą i na swój sposób zastąpić brakujący, męski pierwiastek w jej wychowaniu. Żadne dziecko nie powinno się przecież wychowywać bez ojca, a ja mu to przysięgłem — musiałem dotrzymać danego słowa.
Kątem oka dostrzegłem, że przez jedno z dzieci jesteśmy wskazani palcem, a fakt, że zebrali się w grupę i zaczęli zmierzać w naszym kierunku, podsuwał mi myśl, że Leta będzie musiała wrócić do swych obowiązków, a nasz dialog dobiegnie końca. Postanowiłem, że wkrótce dołączę na chwilę do Luelli, aby poczuła moją obecność i nie czuła się zostawiona w samopas, lecz z tego postanowienia wyrwał mnie gniewny okrzyk bojowy szturmujących na nas dzieci; wtedy w ruch poszły pierwsze gałązki i kamienie, a ja delikatnie pchnąłem kobietę do tyłu, by osłonić ją przed gradem nadlatujących pocisków. Jakby w napadzie furii rzucali we mnie wszystkim, co wpadło im pod ręce, wygłaszając żądania, abym zostawił w spokoju panią Evans. — Uspokójcie się - to nie jest zabawa... — odezwałem się i już miałem sięgać po różdżkę, żeby je spłoszyć, aż tu nagle kamień — perfekcyjnie wymierzony, do tego o zaostrzonych rantach — uderzył mnie w prawą brew, z której spłynęła strużka krwi. — PRZESTAŃCIE! — warknąłem donośnie, a grono małych bandytów rozbiegło się po odnotowaniu, co też narobili.
Luella zauważyła incydent dopiero po chwili, zasłyszawszy mój gniewny wrzask.
Wprawne oko rysownika dostrzegłoby wiele niedociągnięć w dzisiejszym projekcie; nie mogła mnie jednak dziwić reakcja zdumienia ze strony laika, który — w moim odczuciu — bardziej patrzył, niż dostrzegał. To nic złego. Nawet najbardziej spostrzegawczy człowiek postawiony w obliczu takiej sytuacji miałby problem z wyłapaniem detali, bo lata praktyki nauczyły mnie tuszować niedoskonałości, a na korzyść odbioru rysunku działał szok wywołany jego treścią. To miłe, łechtające ego, lecz nie zależało mi na dostrzeganiu piękna widocznego gołym okiem. Nieskromnie rzecz ujmując, to oczywistość, która zawsze wzbudza piorunujące wrażenie, bo poświęciłem szlifowaniu tych zdolności całe życie. Marzyłem o spotkaniu kogoś równie wrażliwego (bądź doświadczonego), kto dojrzy w mych pracach głębię wykraczającą poza obraną konwencję. Czy kobieta zwana Letą, jak też wkrótce się przedstawiła, rozumiała, co tak naprawdę chciałem przekazać, a może widziała w tym rysunku wyłącznie wierną ilustrację swego lica? Próbowałem to wybadać z jej mimiki, gdy bliżej się jej przyjrzała. Rysował się na jej twarzy przestrach, bo została obnażona z emocji, których nie rozumiała; z których mogła sobie w ogóle sprawy nie zdawać. Ale czy kiedy patrzyła w głęboką zieleń moich oczu, dostrzegała podobieństwo?
Przecież czułem to samo. Żal. Smutek. Pustkę. Stratę. Bezsilność.
Miała dla kogo walczyć, dla kogo się starać. Ja też miałem. Nieważne, czy to bliskie osoby, grupa obcych dzieciaczków pod opieką czy całe społeczności uciśnionych ludzi, które nas potrzebowały. Każde miało swoje powody, dla których wciąż tliła się nadzieja, wola walki. Bałem się tylko, że ten płomień w końcu zgaśnie — i właśnie to chciałem tym rysunkiem przekazać, to moja największa obawa.
Oczywiście fakt, że miałem okazję zderzyć się z rzeczywistością i poznać realne oblicze postaci z kartki, co do którego mogłem zupełnie się mylić — choć czułem, że nie — to zupełne dzieło przypadku. Nigdy nie planowałem się przed nią odkrywać, rysunek miał pozostać tylko moją inwencją, bo tak naprawdę opowiadał historię nie jednej osoby — a dwojga; za jej pomocą ukazałem przecież siebie. Z jakiegoś powodu cieszyłem się jednak z tego spotkania, bo kobieta od razu wzbudziła moją sympatię. — Gdyby zamienić półmrok pracowni na inspirujące łono natury, Twoje wyobrażenia nie mijałyby się do końca z prawdą — odpowiedziałem półżartem. Jutro będę głosem rewolucji podrywającym tłumy do buntu, lecz dziś pasował do mnie termin melancholijnego samotnika.
Posmutniałem wyraźnie, gdy spytała, czy Luella jest moją córką. Nie sądziłem, by poruszanie tego tematu otwarcie przy pierwszym spotkaniu było dobrym pomysłem, pokiwałem więc jedynie głową na boki. — Mojego przyjaciela — a kropki mogła dalej połączyć, widząc nieskrywany dłużej żal w moich oczach. Kolejny dobry człowiek odszedł z tego świata, walcząc wyłącznie o przyszłość swoich bliskich.
I w mig zrozumiałem, że nie on jedyny; naszyjnik był sednem cierpienia mej rozmówczyni. Domniemany podarek od bliskiej osoby, najpewniej męża, patrząc po ślubnej obrączce. Oczami wyraziłem gest przeprosin, nie wypowiadając owych słów na głos, by nie potęgować poczucia niezręczności. — Weasleyowie od dawna nie żyją w pałacach z zaklętymi ogrodami, lecz Devon wciąż pełne jest nieodkrytych tajemnic, których poznanie wciąż daje mi nieskrywaną radość — płynnie przeszliśmy do tematu płaskorzeźby, a ja z przyjemnością podzieliłem się zasłyszaną plotką, którą wkrótce zamierzałem zweryfikować. — Z pewnością słyszałaś o mieście Plymouth w Devon. Miałaś kiedyś okazję je odwiedzić? Mieści się tam jeden z największych brytyjskich portów, lecz to nie jedyny powód, dla którego warto odwiedzić to miejsce — oh, rodzime ziemie będę wychwalać po kres swoich dni — Wiele lat temu pewnemu lwu udało się zbiec z rezerwatu Parku Narodowego Dartmoor. Historie o jego terrorze i dzielnych zoologach, którym udało się pochwycić zwierzę, na pograniczach faktów i legend po dziś dzień ustnie przekazywane są między mieszkańcami tego regionu. Lokalny artysta postanowił uwiecznić tę historię rzeźbą, lecz... — ściszyłem konspiracyjnie ton z uśmiechem na ustach, by przekazać nowopoznanej kobiecie jakże tajne sekrety o swojej ojcowiźnie. — ...odkrył przejście prowadzące do tajemniczej jaskini polodowcowej, w której kryje się wiele niesamowitości. Lew, którego wyrzeźbił jest zaklętym strażnikiem tych tajemnic i przepuści wyłącznie ludzi o szlachetnych zamiarach — zakończyłem. Jak to się miało do medalionu hipogryfa? Nijak; ot, pierwsze skojarzenie. Chciałem to uzasadnić, ale zdecydowałem, że wspominanie go byłoby dla Lety zbyt bolesne.
Zdążyłem już zapomnieć o zadanym pytaniu, uznając zmianę tematu za — sam nie wiem — może objaw skrępowania. Kiedy więc doczekałem się zezwolenia na kontynuację prac, ucieszyłem się — pewną rzecz należało jednak sprostować. — Nie zrozum mnie źle, raduje mnie Twoja obecność. Nie oczekuję też pomocy; miałem dokończyć rysunek w domowym zaciszu, chciałem tylko upewnić się, że nie masz z tym problemu — w końcu to Ciebie uwieczniłem na tym skrawku papieru — wyznałem szczerze, zgodnie z uprzednią myślą. — Chociaż nie przeczę, że moje prace są precyzyjniejsze, gdy mogę przyglądać się ich inspiracjom w czasie rzeczywistym — nie była to otwarta propozycja, może trochę sugestia bazująca na jej pytaniu o pomoc; w każdym razie - nic wulgarnego.
Ciekawość poznania historii magicznego lwa przestała mieć wyłącznie grzecznościowe uzasadnienie, gdy odkryłem, jakim zawodem para się moja nowa znajoma. Historia magii bywała pasjonująca, czasami lubiłem posługiwać się zawartymi w niej analogiami sytuacji w swojej obecnej pracy. Niestety nigdy nie miałem czasu, by zgłębić ją do zadowalającego stopnia. — Trafna zachęta, temat również interesujący. Nie mam zresztą wątpliwości, że dostrzegają, ile poświęcasz im uwagi, to premiuje w ich oczach — widziałem przecież, jak uczniowie na nią patrzą. Nie ulega rozważaniom, że Leta jest dobra w swoim fachu i ma rękę do dzieciaków. Zapytany o powód spaceru z Luellą zastanowiłem się przez chwilę. — Można tak to ująć. Staram się, aby każdy nowy dzień wynagradzał jej poprzednie — bo taka była prawda; po stracie ojca dziewczynka była cieniem tego, kim powinno stać się dziecko w jej wieku. Fakt, że była w stanie nawiązać koleżeńskie interakcje z innymi dziećmi i nie kuliła się w sobie, był dużym sukcesem wychowawczym jej matki, którą wspierałem takimi wypadami. Ona mogła wtedy nieco odetchnąć, ja — spędzić trochę czasu z małą i na swój sposób zastąpić brakujący, męski pierwiastek w jej wychowaniu. Żadne dziecko nie powinno się przecież wychowywać bez ojca, a ja mu to przysięgłem — musiałem dotrzymać danego słowa.
Kątem oka dostrzegłem, że przez jedno z dzieci jesteśmy wskazani palcem, a fakt, że zebrali się w grupę i zaczęli zmierzać w naszym kierunku, podsuwał mi myśl, że Leta będzie musiała wrócić do swych obowiązków, a nasz dialog dobiegnie końca. Postanowiłem, że wkrótce dołączę na chwilę do Luelli, aby poczuła moją obecność i nie czuła się zostawiona w samopas, lecz z tego postanowienia wyrwał mnie gniewny okrzyk bojowy szturmujących na nas dzieci; wtedy w ruch poszły pierwsze gałązki i kamienie, a ja delikatnie pchnąłem kobietę do tyłu, by osłonić ją przed gradem nadlatujących pocisków. Jakby w napadzie furii rzucali we mnie wszystkim, co wpadło im pod ręce, wygłaszając żądania, abym zostawił w spokoju panią Evans. — Uspokójcie się - to nie jest zabawa... — odezwałem się i już miałem sięgać po różdżkę, żeby je spłoszyć, aż tu nagle kamień — perfekcyjnie wymierzony, do tego o zaostrzonych rantach — uderzył mnie w prawą brew, z której spłynęła strużka krwi. — PRZESTAŃCIE! — warknąłem donośnie, a grono małych bandytów rozbiegło się po odnotowaniu, co też narobili.
Luella zauważyła incydent dopiero po chwili, zasłyszawszy mój gniewny wrzask.
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
jakaś czerwcowa data<3
Dzisiaj zapiął koszulę na ostatni guzik, rękawy wygładził, rdzawe kosmyki schował za wystającymi uszami, a w dłoniach nerwowo tasował wysłużoną talię kart; najzwyklejszych, mugolskich, tych samych, które od dziecka służyły mu do mamienia zmysłów obserwatorów.
Surowy, roślinny wzór piął się po papierze, kryjąc pod spodem kolory i symbole, a przede wszystkim - jego obecny stan emocjonalny.
Nie wiedział, czego ma oczekiwać. Właściwie nie powinien oczekiwać niczego, ale nie potrafił przyjść tu wolnym krokiem, i ze spokojnym uśmiechem wypatrywać kogoś, kogo powinien był znać przez całe swoje życie.
Dziecięcy pisk wyrwał go z zamyślenia; po tym, czego był w Dolinie świadkiem ostatnim razem, zareagował instynktownie, rozglądając się wokół siebie i pozostając w gotowości, gdyby okazało się, że któremuś z dzieciaków potrzebna jest pomoc. Mógł jednak przyjąć z ulgą to, iż dziewczynka krzyczała tak głośno tylko dlatego, że pyzaty chłopiec wrzucił jej za materiał sukienki tłustą gąsienicę.
Napięcie odrobinę z niego zeszło; powrócił do stabilnego poddenerwowania i oddalił się od centrum zabawy, w pobliże najdalej znajdującej się zjeżdżalni; rozgrzanej słońcem tak bardzo, że nikt nie miał śmiałości z niej skorzystać. Położył więc porozciągany sweter na metalowej powierzchni, a potem usiadł na nim, na powrót sięgając po czekające na niego w kieszeni karty, chwilę później posłusznie układające się równo pod opuszkami palców.
Właściwie nie wiedział, jak się rozpoznają; nie widział jeszcze jego zdjęcia, nie pytał o to, do którego z rodziców jest bardziej podobny (a może do kogoś z rodzeństwa?).
W ciszy, która zapadła, gdy usłyszał o Oliverze po raz pierwszy, myślał tylko o tym, co musiała czuć mama tamtego przeklętego roku, kiedy sytuacja finansowa zmusiła ją do największego poświęcenia; do oddania pod czyjąś opiekę własnego dziecka, które bez wątpienia kochała tak samo mocno, jak ich wszystkich.
To, że zrobiła to dla dobra niemowlaka, było oczywiste.
Choć nie dopytał, bo rozdrapane rany wciąż pozostawały zbyt świeże, nie miał wątpliwości, że ostateczną decyzję podjęła ona, a nie tata - on nie byłby w stanie wymóc na niej czegoś takiego, nie umiałby jej tego zrobić.
Byli więc oni, razem, oddzieleni od życia, które pod opieką Sproutów miał wieść ich brat. O którego istnieniu on sam nawet nie wiedział.
Jak często mama płakała z tęsknoty? Jak często o nim myślała, zastanawiała się, czy nie mogła zrobić czegoś inaczej, czegoś więcej?
I gdzie w tym wszystkim było miejsce dla niego.
Czy łącząca ich krew wystarczy, by zakopać przepaść dzielącego ich czasu? Kim po tych wszystkich latach mogli się dla siebie stać?
Na ten moment wiedział tylko tyle, że bardzo chce go poznać; chce znaleźć w jego twarzy i sposobie mówienia wszystkie łączące ich detale, chce wyciągnąć w jego stronę otwartą dłoń. Bo tylko tyle może mu zaoferować. Gotowość do tego, aby spróbować zostać w jego życiu kimś ważnym. Nie przymus, jedynie gotowość.
Jak zawsze, i dzisiaj był wcześniej.
Chciał, żeby spotkali się w jakimś charakterystycznym miejscu, ale niekoniecznie w sklepie... Castora? Olivera? Jak właściwie wolał, żeby się do niego zwracano?
Nie wiedział o nim niemal nic.
Pozostawał prawie pustą, białą kartką, na której ktoś zapisał kilka niepowiązanych ze sobą szczegółów. Resztę zamazał odebrany im czas.
Dzisiaj zapiął koszulę na ostatni guzik, rękawy wygładził, rdzawe kosmyki schował za wystającymi uszami, a w dłoniach nerwowo tasował wysłużoną talię kart; najzwyklejszych, mugolskich, tych samych, które od dziecka służyły mu do mamienia zmysłów obserwatorów.
Surowy, roślinny wzór piął się po papierze, kryjąc pod spodem kolory i symbole, a przede wszystkim - jego obecny stan emocjonalny.
Nie wiedział, czego ma oczekiwać. Właściwie nie powinien oczekiwać niczego, ale nie potrafił przyjść tu wolnym krokiem, i ze spokojnym uśmiechem wypatrywać kogoś, kogo powinien był znać przez całe swoje życie.
Dziecięcy pisk wyrwał go z zamyślenia; po tym, czego był w Dolinie świadkiem ostatnim razem, zareagował instynktownie, rozglądając się wokół siebie i pozostając w gotowości, gdyby okazało się, że któremuś z dzieciaków potrzebna jest pomoc. Mógł jednak przyjąć z ulgą to, iż dziewczynka krzyczała tak głośno tylko dlatego, że pyzaty chłopiec wrzucił jej za materiał sukienki tłustą gąsienicę.
Napięcie odrobinę z niego zeszło; powrócił do stabilnego poddenerwowania i oddalił się od centrum zabawy, w pobliże najdalej znajdującej się zjeżdżalni; rozgrzanej słońcem tak bardzo, że nikt nie miał śmiałości z niej skorzystać. Położył więc porozciągany sweter na metalowej powierzchni, a potem usiadł na nim, na powrót sięgając po czekające na niego w kieszeni karty, chwilę później posłusznie układające się równo pod opuszkami palców.
Właściwie nie wiedział, jak się rozpoznają; nie widział jeszcze jego zdjęcia, nie pytał o to, do którego z rodziców jest bardziej podobny (a może do kogoś z rodzeństwa?).
W ciszy, która zapadła, gdy usłyszał o Oliverze po raz pierwszy, myślał tylko o tym, co musiała czuć mama tamtego przeklętego roku, kiedy sytuacja finansowa zmusiła ją do największego poświęcenia; do oddania pod czyjąś opiekę własnego dziecka, które bez wątpienia kochała tak samo mocno, jak ich wszystkich.
To, że zrobiła to dla dobra niemowlaka, było oczywiste.
Choć nie dopytał, bo rozdrapane rany wciąż pozostawały zbyt świeże, nie miał wątpliwości, że ostateczną decyzję podjęła ona, a nie tata - on nie byłby w stanie wymóc na niej czegoś takiego, nie umiałby jej tego zrobić.
Byli więc oni, razem, oddzieleni od życia, które pod opieką Sproutów miał wieść ich brat. O którego istnieniu on sam nawet nie wiedział.
Jak często mama płakała z tęsknoty? Jak często o nim myślała, zastanawiała się, czy nie mogła zrobić czegoś inaczej, czegoś więcej?
I gdzie w tym wszystkim było miejsce dla niego.
Czy łącząca ich krew wystarczy, by zakopać przepaść dzielącego ich czasu? Kim po tych wszystkich latach mogli się dla siebie stać?
Na ten moment wiedział tylko tyle, że bardzo chce go poznać; chce znaleźć w jego twarzy i sposobie mówienia wszystkie łączące ich detale, chce wyciągnąć w jego stronę otwartą dłoń. Bo tylko tyle może mu zaoferować. Gotowość do tego, aby spróbować zostać w jego życiu kimś ważnym. Nie przymus, jedynie gotowość.
Jak zawsze, i dzisiaj był wcześniej.
Chciał, żeby spotkali się w jakimś charakterystycznym miejscu, ale niekoniecznie w sklepie... Castora? Olivera? Jak właściwie wolał, żeby się do niego zwracano?
Nie wiedział o nim niemal nic.
Pozostawał prawie pustą, białą kartką, na której ktoś zapisał kilka niepowiązanych ze sobą szczegółów. Resztę zamazał odebrany im czas.
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
Nie miał wątpliwości, że cieszył się na to spotkanie.
Miało przecież przebiec inaczej, niż to pierwsze, niż niezapowiedziane odkrycie wszystkich kart, które miało miejsce w Zapiecku. Teraz był już pewien, że informacje zawarte w liście, te o jego pochodzeniu, te mówiące o tym, że wcale nie jest Castorem Sproutem, a kimś innym, Oliverem Summersem, były prawdziwe, że zagubiona rodzina miała nie tylko imiona, miała twarze, ciepłe ręce, czasem zachrypnięte głosy. Ale w Zapiecku spotkał tylko trójkę. Alfred ze znajomego stał się najstarszym bratem, pasował do tej roli, choć jak Oliver mógł to ocenić, gdy do tej pory miał wyłącznie starszą siostrę? Mógł opierać się tylko na własnym przeczuciu, na tym, jak prędko Summersowie objęli go opieką, jak uwierzyli mu, że przecież nie wymyślił sobie tej historii na poczekaniu, nie wyssał jej z palca, że naprawdę się wydarzyła.
Z jedynego syna stać się czwartym było... interesująco. Gotów był popłynąć na fali tamtych emocji, od razu chcieć poznać pozostałe rodzeństwo, ale ich w Zapiecku nie było. I choć nie wiedział, jak wyglądają Hazel, Lawrence, Jacob i Jodie, wyobrażał ich sobie, gdy tylko zamykał oczy, wszyscy mieli takie miłe spojrzenia, byli troszkę zbyt chudzi (chyba jak on, albo przez wojnę), ale bał się, że gdy wreszcie się zobaczą, może nie będą do niego nastawieni równie entuzjastycznie, co rodzice i Alfred. W końcu był dla nich obcym człowiekiem, wkraczającym bezpardonowo w ustalone przez lata stosunki, burzącym spokój ich rodziny.
Mimo to żadna ilość smutków i obaw nie mogła przyćmić mu radości z tego, co miało się dziś zdarzyć. Jeżeli nawet okaże się, że nie odnajdą ze sobą wspólnego języka — zobaczy drugiego z braci na własne oczy, będzie miał przynajmniej moment, by doszukać się między nimi podobieństw, podobnie jak z Alfredem. Już samo wyznaczenie miejsca spotkania nastrajało pozytywnie — w razie niepowodzenia każdy z nich mógł się wymówić ważniejszymi obowiązkami, brakiem czasu, nie musieliby męczyć się swym towarzystwem. Było w tym też coś... sentymentalnego, co nadchodzącego ze strony centrum Doliny Godryka Olivera ścisnęło mocno za serce, niedługo później w uścisku rozrzewnienia zamykając także gardło.
Na tym samym placu spędzał kiedyś całe dnie. Nie udało mu się jeszcze ułożyć całej historii ich rodziny, ale co jeżeli Summersowie też tutaj bywali? Jeżeli minął Lawrence'a więcej niż raz, jeżeli przez ten cały czas byli sobie na wyciągnięcie ręki? Może udałoby im się odnaleźć wcześniej, może to wszystko nie bolałoby tak bardzo?
W głowie kłębiło mu się dużo myśli, zdecydowanie za dużo, aby poddać je poprawnej klasyfikacji. Zbliżając się do miejsca umówionego spotkania, zajął palce skubaniem mankietów podwiniętych rękawów koszuli, a gdy i to nie pomogło, przeniósł je na nadgarstek opięty mocno paskiem zegarka. Przechodząc obok ostatniej sklepowej witryny przed wejściem na plac zabaw, zatrzymał się, próbując ułożyć jakoś i tak rozwiane przez wiatr, miodowe loki. Nie chciał, by brat od razu uznał go za jakiegoś roztrzepańca, czy, co gorsza, brudasa.
Szaroniebieskie spojrzenie wodziło po placu zabaw, lecz nie patrzył na dorosłych, bardziej spoglądał na dzieci. Szukał ich skupisk, szóstki, jasnowłosych, albo o miedzianych kosmykach, w różnym wieku, ale uśmiechniętych, wesołych, razem. Dziecięcy gwar niósł się zresztą po okolicy bardzo donośnie, cichnąc dopiero w okolicy zjeżdżalni.
Zjeżdżalni, która zajęta była przez jedynego z dorosłych, który nie przyglądał się jednemu, konkretnemu dziecku, nie miał kogo pilnować. Może za wyjątkiem siebie.
Serce przyspieszyło, zakuło znajomym bólem. Słodko—gorzkim, ale tym samym, które poprzedziło mu realizację w Zapiecku.
Przyspieszył kroku. Starał się utrzymać na swych ustach uśmiech, ten radosny, choć gołym okiem widać było, że poza trzęsącymi się rękoma, drżą także kąciki ust.
— Lawrence? — spytał ściszonym głosem, wyczekując reakcji zaczepianego przez siebie mężczyzny. Zawsze mógł przeprosić go, uznać, że się pomylił, odejść z placu zabaw, może odwiedzić niezapowiedziany Zapiecek...?
Miało przecież przebiec inaczej, niż to pierwsze, niż niezapowiedziane odkrycie wszystkich kart, które miało miejsce w Zapiecku. Teraz był już pewien, że informacje zawarte w liście, te o jego pochodzeniu, te mówiące o tym, że wcale nie jest Castorem Sproutem, a kimś innym, Oliverem Summersem, były prawdziwe, że zagubiona rodzina miała nie tylko imiona, miała twarze, ciepłe ręce, czasem zachrypnięte głosy. Ale w Zapiecku spotkał tylko trójkę. Alfred ze znajomego stał się najstarszym bratem, pasował do tej roli, choć jak Oliver mógł to ocenić, gdy do tej pory miał wyłącznie starszą siostrę? Mógł opierać się tylko na własnym przeczuciu, na tym, jak prędko Summersowie objęli go opieką, jak uwierzyli mu, że przecież nie wymyślił sobie tej historii na poczekaniu, nie wyssał jej z palca, że naprawdę się wydarzyła.
Z jedynego syna stać się czwartym było... interesująco. Gotów był popłynąć na fali tamtych emocji, od razu chcieć poznać pozostałe rodzeństwo, ale ich w Zapiecku nie było. I choć nie wiedział, jak wyglądają Hazel, Lawrence, Jacob i Jodie, wyobrażał ich sobie, gdy tylko zamykał oczy, wszyscy mieli takie miłe spojrzenia, byli troszkę zbyt chudzi (chyba jak on, albo przez wojnę), ale bał się, że gdy wreszcie się zobaczą, może nie będą do niego nastawieni równie entuzjastycznie, co rodzice i Alfred. W końcu był dla nich obcym człowiekiem, wkraczającym bezpardonowo w ustalone przez lata stosunki, burzącym spokój ich rodziny.
Mimo to żadna ilość smutków i obaw nie mogła przyćmić mu radości z tego, co miało się dziś zdarzyć. Jeżeli nawet okaże się, że nie odnajdą ze sobą wspólnego języka — zobaczy drugiego z braci na własne oczy, będzie miał przynajmniej moment, by doszukać się między nimi podobieństw, podobnie jak z Alfredem. Już samo wyznaczenie miejsca spotkania nastrajało pozytywnie — w razie niepowodzenia każdy z nich mógł się wymówić ważniejszymi obowiązkami, brakiem czasu, nie musieliby męczyć się swym towarzystwem. Było w tym też coś... sentymentalnego, co nadchodzącego ze strony centrum Doliny Godryka Olivera ścisnęło mocno za serce, niedługo później w uścisku rozrzewnienia zamykając także gardło.
Na tym samym placu spędzał kiedyś całe dnie. Nie udało mu się jeszcze ułożyć całej historii ich rodziny, ale co jeżeli Summersowie też tutaj bywali? Jeżeli minął Lawrence'a więcej niż raz, jeżeli przez ten cały czas byli sobie na wyciągnięcie ręki? Może udałoby im się odnaleźć wcześniej, może to wszystko nie bolałoby tak bardzo?
W głowie kłębiło mu się dużo myśli, zdecydowanie za dużo, aby poddać je poprawnej klasyfikacji. Zbliżając się do miejsca umówionego spotkania, zajął palce skubaniem mankietów podwiniętych rękawów koszuli, a gdy i to nie pomogło, przeniósł je na nadgarstek opięty mocno paskiem zegarka. Przechodząc obok ostatniej sklepowej witryny przed wejściem na plac zabaw, zatrzymał się, próbując ułożyć jakoś i tak rozwiane przez wiatr, miodowe loki. Nie chciał, by brat od razu uznał go za jakiegoś roztrzepańca, czy, co gorsza, brudasa.
Szaroniebieskie spojrzenie wodziło po placu zabaw, lecz nie patrzył na dorosłych, bardziej spoglądał na dzieci. Szukał ich skupisk, szóstki, jasnowłosych, albo o miedzianych kosmykach, w różnym wieku, ale uśmiechniętych, wesołych, razem. Dziecięcy gwar niósł się zresztą po okolicy bardzo donośnie, cichnąc dopiero w okolicy zjeżdżalni.
Zjeżdżalni, która zajęta była przez jedynego z dorosłych, który nie przyglądał się jednemu, konkretnemu dziecku, nie miał kogo pilnować. Może za wyjątkiem siebie.
Serce przyspieszyło, zakuło znajomym bólem. Słodko—gorzkim, ale tym samym, które poprzedziło mu realizację w Zapiecku.
Przyspieszył kroku. Starał się utrzymać na swych ustach uśmiech, ten radosny, choć gołym okiem widać było, że poza trzęsącymi się rękoma, drżą także kąciki ust.
— Lawrence? — spytał ściszonym głosem, wyczekując reakcji zaczepianego przez siebie mężczyzny. Zawsze mógł przeprosić go, uznać, że się pomylił, odejść z placu zabaw, może odwiedzić niezapowiedziany Zapiecek...?
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
The member 'Castor Sprout' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 2
'k6' : 2
Gdy tylko go zobaczył, wiedział.
Miodowe włosy rozsypały się wokół wychudzonej twarzy w silniejszym podmuchu wiatru; nie mógł oderwać od niego spojrzenia - zbliżający się w jego stronę chłopak wyglądał niemalże jak Alfred, dekadę temu.
Z kolei oni współdzielili to samo zdenerwowanie, wymalowane nie tylko na twarzy, lecz przede wszystkim w drżeniu rąk. Rozbawiło go to, że i jego dygotały podobnie, przez co karty nie układały się pod opuszkami tak pokornie, jak zwykle.
Spotkał się najpierw ze schowanymi za okrągłymi oprawkami oczami Alfiego, z siłą stali, z miękkością niebieskiego. I z tymi łagodnymi, niemalże dziecięcymi rysami, przez które zdawać by się mogło, że to jeszcze chłopak, a nie mężczyzna.
- We własnej osobie - błyskawicznie podniósł się ze zjeżdżalni; nie powstrzymał ciekawości, spojrzenie błądziło dalej, wyławiało kolejne podobieństwa. Naprawdę miał wrażenie, że czas się cofnął, a on patrzył na najstarszego brata, w ciele sprzed wielu lat. To było wręcz nierealne, pozostawał ślepy na różnice, koncentrując się jedynie na tym, co wspólne, na każdym znajomym akcencie; było w tym coś dezorientującego, oderwanego od rzeczywistości, a jednocześnie nie znajdował w sobie nic, co negowałoby to, że Oliver jest jego bratem. I nie chodziło tylko o jego wygląd, a o znajome ciepło, o drobne gesty, o melodię wahającego się głosu. Na powrót znalazł się w swoim dziecięcym legowisku, a arytmetyka jasnych głów zaczęła w końcu się zgadzać.
Nagle wyciągnięta w jego stronę dłoń wydawała się nie być wystarczająca, bo choć otwarta, gotowa na spotkanie, to jednak wciąż zbyt formalna, zachowawcza... zgiął łokieć, robiąc krok w przód i zamierając w kuriozalnej pozie, czymś wyrażającym gotowość zarówno do uściśnięcia ręki, jak i braterskiego przytulenia, choć to drugie, z kolei, mogło być nie do końca stosowne, przynajmniej na ten moment, dopóki nie wyczuje, na ile komfortowo czuje się w jego towarzystwie Ollie. - Jak wolałbyś, żebym się do ciebie zwracał? - chciał o to zapytać, nie sugerując poprawności żadnej z odpowiedzi - trudno było postawić się na jego miejscu, ale kiedy próbował się zastanowić, co zrobiłby, gdyby życie obrócono mu się do góry nogami przez podobną wiadomość, chyba wciąż czułby się bardziej Sproutem niż Summersem, choć najpewniej ciekawiłaby go też ta biologiczna rodzina, to, gdzie sięgają jego korzenie.
Zakłopotanie trwało tylko kilkanaście sekund, w trakcie których zastanawiał się, na co się ostatecznie zdecydować i jak wybrnąć z tej dziwnej pozycji; zostało jednak przerwane, a krępujący gest nie był już najistotniejszy.
Najpierw kątem oka dostrzegł brązową czuprynę, która schowała się za drewnianą ławką, znajdującą się w pobliżu; dopiero potem zrozumiał, że cisza, która zapadła na placu zabaw, była podejrzanie niepokojąca. Jeszcze kilka minut temu krzyki i śmiech biegających tu dzieciaków nie ustawały nawet na chwilę.
- Uważaj - wyrwało mu się gwałtownie; wciąż zawieszona w powietrzu dłoń pomknęła w stronę kieszeni, różdżka znalazła się w ręce niewiele później. Ale za późno na to, by jego plan miał możliwość powodzenia. - Protego maxima - spróbował zakreślić łuk nie tylko przed sobą, lecz także przed Olliverem, nim jednak słaba tarcza zmaterializowała się w powietrzu, poczuł, jak dosięga go grad kamieni i gałęzi... a w okolice lewej kości policzkowej uderza go czerwona puszka po mugolskim oleju Silkolene. Pusta, co prawda, ale i tak rzucenie nią na taki dystans zdawało mu się poza zasięgiem możliwości ośmio- czy tam dziesięciolatków. Chowający się za ławką chłopiec dał jednak radę. - Panowie, słuchajcie, poddajemy się, wygraliście - uniósł w górę ręce, jasno sygnalizując, że dla niego to już koniec tej brutalnej potyczki i zwycięzcy są tylko jedni. - Pozwolicie nam stąd odejść? - dopytał poważnym tonem, bo przecież ich los wciąż był w rękach, które trzymały wymierzone w nich proce. - Próbowałem tylko pokazać bratu - dość spontanicznie właśnie tak go nazwał, choć nie było to nieprzemyślane; zahaczył o jego oczy spojrzeniem, a kącik ust uniósł się lekko w górę; tak chyba musiało być, gdziekolwiek nie pojawiali się bracia Summers, podążały za nimi kłopoty - oni sami rozmawiali ledwie kilka minut, po raz pierwszy, a już teraz skończyło się to... czymś takim - magiczną sztuczkę, ale jeśli nie chcecie, żebyśmy tu zostali, to już nas nie ma - najpierw jak echo ktoś powtórzył za nim magiczną sztuczkę, intonując to jednak pytająco; a potem cichy szept wybrzmiał gdzieś z daleka, zza jednego z drzew. - Jaką magiczną sztuczkę? - wypalił w końcu któryś z odważniejszych, zbliżając się nieco do nich. - Magiczną sztuczkę karcianą - odparł niby od niechcenia, wyciągając lewą rękę talię kart. Dzieciaki w kilka chwil znalazły się jeszcze bliżej, okrążając ich w półokręgu. - My byśmy też chcieli zobaczyć - rzucił inny, rudzielec z bandaną zawiązaną wokół głowy tak, by zasłonić jedno oko; wyglądał jak pirat, a w dłoniach trzymał solidną gałąź jak najostrzejszą szablę. To on tak zaciekle celował w nich pomniejszymi gałęziami. - Ale wtedy musielibyśmy tu zostać trochę dłużej - niewinny uśmiech wciąż nie znikał z jego twarzy; spojrzeniem ponownie zahaczył o twarz Ollie'ego, chyba chciał upewnić się, że wszystko w porządku i mogą tu jeszcze zostać, bawiąc się w tę grę dalej.
Kartą przetargową miała być ta ambitna, jak w środowisku iluzjonistów nazywało się najprostszy trik; i dla niego był to jeden z pierwszych, których się nauczył. - Chodźcie bliżej - zaryzykował, bo część dzieciarni wciąż trzymała w gotowości proce i zbieraninę najróżniejszej amunicji. - Mam ze sobą niezaczarowaną talię kart, sprawdźcie sami - jego asystentem chyba zostanie niedoszły pirat, wyrwał się do przodu bez słowa, dokonując oględzin z pełnym skupieniem na twarzy. - Wybierzesz jakąś? Jedną, dowolną - poprosił, a chłopak sięgnął po asa pik. - Oznaczę go teraz, żebyście wiedzieli, że nie ma dwóch takich samych kart - wystarczyło tylko czarem nakreślić jego imię, to powinno wystarczyć. - A teraz uważajcie, włożę tę kartę w środek - tak naprawdę dyskretnym, szybkim ruchem wsunął ją pod pierwszą od góry, choć mogło się wydawać, że karta, która znalazła się w środku, faktycznie była wybrana przez rudowłosego. - Zobaczcie sami, nie ma jej na górze - pokazując trzy kolejne karty od góry zadbał o to, by druga, ta schowana, była idealnie ułożona pod pierwszą; nikt się nie zorientował, że miał w ręce dwie karty, a nie jedną - ani dole, prawda? Możecie to sprawdzić - dzieci pochyliły się bliżej, kiwając głowami; żadna z pokazanych im kart nie była asem pik. - A teraz uwaga... wystarczy tylko pstryknięcie palcami - teatralne, głośne pstryknięcie było częścią odwracania uwagi - odsłonisz pierwszą kartę z talii? - zapytał pirata; a ten ochoczo sprawdził, co tam się znajduje. Trzymał w dłoni kartę opisaną własnym imieniem. Tę samą, którą przecież banda dzieciaków widziała wsuwaną do środka. - Jasny gwint - zbiorowy pomruk przetoczył się po zaskoczonych twarzach; nie obyło się bez dwukrotnego powtórzenia sztuczki, za każdym razem kartę wybierał inny chłopak. Potem jednak któryś z nich zaczął się niecierpliwić i rzucił chmarze wyzwanie, na które zbiorowo odpowiedzieli, momentalnie tracąc zainteresowanie zarówno kartami, jak i dwójką nieco odbiegającą od nich wzrostem. Z bojowym okrzykiem ruszyli w stronę piaskownicy, zostawiając ich samych.
- Chyba nie czeka nas już powtórka, co? - rzucił, dopiero po chwili uświadamiając sobie, że powiedział to konspiracyjnym szeptem. Na ten krótki moment naprawdę cofnęli się razem w czasie, do utraconego dzieciństwa, którego nigdy nie mogli wspólnie przeżyć. - Przegraliśmy bitwę, ale terytorium nam nie odebrali - w oczach pojawiła się wesoła iskra; czuł się tak, jakby właściwie odnieśli małe zwycięstwo.
Oni, chłopcy z placu broni.
protego maxima
rzucam na zręczne ręce (II) i chyba jednocześnie prestidigitatorstwo (I)
[bylobrzydkobedzieladnie]
Miodowe włosy rozsypały się wokół wychudzonej twarzy w silniejszym podmuchu wiatru; nie mógł oderwać od niego spojrzenia - zbliżający się w jego stronę chłopak wyglądał niemalże jak Alfred, dekadę temu.
Z kolei oni współdzielili to samo zdenerwowanie, wymalowane nie tylko na twarzy, lecz przede wszystkim w drżeniu rąk. Rozbawiło go to, że i jego dygotały podobnie, przez co karty nie układały się pod opuszkami tak pokornie, jak zwykle.
Spotkał się najpierw ze schowanymi za okrągłymi oprawkami oczami Alfiego, z siłą stali, z miękkością niebieskiego. I z tymi łagodnymi, niemalże dziecięcymi rysami, przez które zdawać by się mogło, że to jeszcze chłopak, a nie mężczyzna.
- We własnej osobie - błyskawicznie podniósł się ze zjeżdżalni; nie powstrzymał ciekawości, spojrzenie błądziło dalej, wyławiało kolejne podobieństwa. Naprawdę miał wrażenie, że czas się cofnął, a on patrzył na najstarszego brata, w ciele sprzed wielu lat. To było wręcz nierealne, pozostawał ślepy na różnice, koncentrując się jedynie na tym, co wspólne, na każdym znajomym akcencie; było w tym coś dezorientującego, oderwanego od rzeczywistości, a jednocześnie nie znajdował w sobie nic, co negowałoby to, że Oliver jest jego bratem. I nie chodziło tylko o jego wygląd, a o znajome ciepło, o drobne gesty, o melodię wahającego się głosu. Na powrót znalazł się w swoim dziecięcym legowisku, a arytmetyka jasnych głów zaczęła w końcu się zgadzać.
Nagle wyciągnięta w jego stronę dłoń wydawała się nie być wystarczająca, bo choć otwarta, gotowa na spotkanie, to jednak wciąż zbyt formalna, zachowawcza... zgiął łokieć, robiąc krok w przód i zamierając w kuriozalnej pozie, czymś wyrażającym gotowość zarówno do uściśnięcia ręki, jak i braterskiego przytulenia, choć to drugie, z kolei, mogło być nie do końca stosowne, przynajmniej na ten moment, dopóki nie wyczuje, na ile komfortowo czuje się w jego towarzystwie Ollie. - Jak wolałbyś, żebym się do ciebie zwracał? - chciał o to zapytać, nie sugerując poprawności żadnej z odpowiedzi - trudno było postawić się na jego miejscu, ale kiedy próbował się zastanowić, co zrobiłby, gdyby życie obrócono mu się do góry nogami przez podobną wiadomość, chyba wciąż czułby się bardziej Sproutem niż Summersem, choć najpewniej ciekawiłaby go też ta biologiczna rodzina, to, gdzie sięgają jego korzenie.
Zakłopotanie trwało tylko kilkanaście sekund, w trakcie których zastanawiał się, na co się ostatecznie zdecydować i jak wybrnąć z tej dziwnej pozycji; zostało jednak przerwane, a krępujący gest nie był już najistotniejszy.
Najpierw kątem oka dostrzegł brązową czuprynę, która schowała się za drewnianą ławką, znajdującą się w pobliżu; dopiero potem zrozumiał, że cisza, która zapadła na placu zabaw, była podejrzanie niepokojąca. Jeszcze kilka minut temu krzyki i śmiech biegających tu dzieciaków nie ustawały nawet na chwilę.
- Uważaj - wyrwało mu się gwałtownie; wciąż zawieszona w powietrzu dłoń pomknęła w stronę kieszeni, różdżka znalazła się w ręce niewiele później. Ale za późno na to, by jego plan miał możliwość powodzenia. - Protego maxima - spróbował zakreślić łuk nie tylko przed sobą, lecz także przed Olliverem, nim jednak słaba tarcza zmaterializowała się w powietrzu, poczuł, jak dosięga go grad kamieni i gałęzi... a w okolice lewej kości policzkowej uderza go czerwona puszka po mugolskim oleju Silkolene. Pusta, co prawda, ale i tak rzucenie nią na taki dystans zdawało mu się poza zasięgiem możliwości ośmio- czy tam dziesięciolatków. Chowający się za ławką chłopiec dał jednak radę. - Panowie, słuchajcie, poddajemy się, wygraliście - uniósł w górę ręce, jasno sygnalizując, że dla niego to już koniec tej brutalnej potyczki i zwycięzcy są tylko jedni. - Pozwolicie nam stąd odejść? - dopytał poważnym tonem, bo przecież ich los wciąż był w rękach, które trzymały wymierzone w nich proce. - Próbowałem tylko pokazać bratu - dość spontanicznie właśnie tak go nazwał, choć nie było to nieprzemyślane; zahaczył o jego oczy spojrzeniem, a kącik ust uniósł się lekko w górę; tak chyba musiało być, gdziekolwiek nie pojawiali się bracia Summers, podążały za nimi kłopoty - oni sami rozmawiali ledwie kilka minut, po raz pierwszy, a już teraz skończyło się to... czymś takim - magiczną sztuczkę, ale jeśli nie chcecie, żebyśmy tu zostali, to już nas nie ma - najpierw jak echo ktoś powtórzył za nim magiczną sztuczkę, intonując to jednak pytająco; a potem cichy szept wybrzmiał gdzieś z daleka, zza jednego z drzew. - Jaką magiczną sztuczkę? - wypalił w końcu któryś z odważniejszych, zbliżając się nieco do nich. - Magiczną sztuczkę karcianą - odparł niby od niechcenia, wyciągając lewą rękę talię kart. Dzieciaki w kilka chwil znalazły się jeszcze bliżej, okrążając ich w półokręgu. - My byśmy też chcieli zobaczyć - rzucił inny, rudzielec z bandaną zawiązaną wokół głowy tak, by zasłonić jedno oko; wyglądał jak pirat, a w dłoniach trzymał solidną gałąź jak najostrzejszą szablę. To on tak zaciekle celował w nich pomniejszymi gałęziami. - Ale wtedy musielibyśmy tu zostać trochę dłużej - niewinny uśmiech wciąż nie znikał z jego twarzy; spojrzeniem ponownie zahaczył o twarz Ollie'ego, chyba chciał upewnić się, że wszystko w porządku i mogą tu jeszcze zostać, bawiąc się w tę grę dalej.
Kartą przetargową miała być ta ambitna, jak w środowisku iluzjonistów nazywało się najprostszy trik; i dla niego był to jeden z pierwszych, których się nauczył. - Chodźcie bliżej - zaryzykował, bo część dzieciarni wciąż trzymała w gotowości proce i zbieraninę najróżniejszej amunicji. - Mam ze sobą niezaczarowaną talię kart, sprawdźcie sami - jego asystentem chyba zostanie niedoszły pirat, wyrwał się do przodu bez słowa, dokonując oględzin z pełnym skupieniem na twarzy. - Wybierzesz jakąś? Jedną, dowolną - poprosił, a chłopak sięgnął po asa pik. - Oznaczę go teraz, żebyście wiedzieli, że nie ma dwóch takich samych kart - wystarczyło tylko czarem nakreślić jego imię, to powinno wystarczyć. - A teraz uważajcie, włożę tę kartę w środek - tak naprawdę dyskretnym, szybkim ruchem wsunął ją pod pierwszą od góry, choć mogło się wydawać, że karta, która znalazła się w środku, faktycznie była wybrana przez rudowłosego. - Zobaczcie sami, nie ma jej na górze - pokazując trzy kolejne karty od góry zadbał o to, by druga, ta schowana, była idealnie ułożona pod pierwszą; nikt się nie zorientował, że miał w ręce dwie karty, a nie jedną - ani dole, prawda? Możecie to sprawdzić - dzieci pochyliły się bliżej, kiwając głowami; żadna z pokazanych im kart nie była asem pik. - A teraz uwaga... wystarczy tylko pstryknięcie palcami - teatralne, głośne pstryknięcie było częścią odwracania uwagi - odsłonisz pierwszą kartę z talii? - zapytał pirata; a ten ochoczo sprawdził, co tam się znajduje. Trzymał w dłoni kartę opisaną własnym imieniem. Tę samą, którą przecież banda dzieciaków widziała wsuwaną do środka. - Jasny gwint - zbiorowy pomruk przetoczył się po zaskoczonych twarzach; nie obyło się bez dwukrotnego powtórzenia sztuczki, za każdym razem kartę wybierał inny chłopak. Potem jednak któryś z nich zaczął się niecierpliwić i rzucił chmarze wyzwanie, na które zbiorowo odpowiedzieli, momentalnie tracąc zainteresowanie zarówno kartami, jak i dwójką nieco odbiegającą od nich wzrostem. Z bojowym okrzykiem ruszyli w stronę piaskownicy, zostawiając ich samych.
- Chyba nie czeka nas już powtórka, co? - rzucił, dopiero po chwili uświadamiając sobie, że powiedział to konspiracyjnym szeptem. Na ten krótki moment naprawdę cofnęli się razem w czasie, do utraconego dzieciństwa, którego nigdy nie mogli wspólnie przeżyć. - Przegraliśmy bitwę, ale terytorium nam nie odebrali - w oczach pojawiła się wesoła iskra; czuł się tak, jakby właściwie odnieśli małe zwycięstwo.
Oni, chłopcy z placu broni.
protego maxima
rzucam na zręczne ręce (II) i chyba jednocześnie prestidigitatorstwo (I)
[bylobrzydkobedzieladnie]
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
Ostatnio zmieniony przez Laurence Morrow dnia 13.12.22 22:39, w całości zmieniany 6 razy
Plac zabaw
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka