Jadalnia
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Jadalnia
Całkiem spore pomieszczenie bezpośrednio przylegające do kuchni. Łączy je przejście pozbawione drzwi. Ściany są tu jasne, kremowe, a duże okno otwiera się na główną część ogrodu; w oddali można dostrzec także zarys kurnika. Pierwsze skrzypce gra tu duży stół wykonany z ciemnego, starego drewna. Jedna z jego nóg nie trzyma pionu, ale zazwyczaj podłożony jest pod nią zwinięty pergamin, by całość konstrukcji zbytnio nie dygotała; blatowi towarzyszy kilka wysiedzianych krzeseł i wazon na świeże, zmieniane co kilka dni kwiaty. W szafie w jednym z rogów jadalni można znaleźć zastawy.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Trixie Beckett dnia 29.08.21 15:01, w całości zmieniany 1 raz
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
14 listopada
Tego dnia w jej krawieckim królestwie było po prostu za zimno. I chociaż Trixie posiadała odpowiednie umiejętności by za pomocą transmutacyjnych czarów uporać się z niską temperaturą, jakoś nie miała ku temu weny: zamiast tego wydobyła ze swoich zapasów wszystkie szmaragdowe tkaniny i ruszyła z nimi właśnie do jadalni, gdzie materiały rozłożyła na rozległym, drewnianym stole. Potem za pomocą magii przetransportowała tu także starą maszynę do szycia i, chyba przede wszystkim, zagubioną w stosie koców kaczuszkę, której nie śmiałaby w snach zostawić samej w pracowni. Jeszcze zrobiłaby sobie jakąś krzywdę i co wtedy? Beckettówna na pewno nie zniosłaby psychicznie jej straty, była jedynym promyczkiem słońca w kraju ogarniętym krwawym absurdem, przypominała o tym, że wciąż istniały istoty piękne, niewinne i takie, dla których należało poświęcać się w całości, choćby tylko po to, by je chronić. Jak jej ojciec. On przecież postępował tak samo - nie tyle by chronić Merlina ducha winnych obywateli wysp, ale przede wszystkim by chronić ją. Wiedziała o tym, chociaż rzadko kiedy wspominali o tym w rozmowach, nie ubierali w słowa. Przynajmniej nie bezpośrednio.
- Dzisiaj będziemy szyć dla Gwardzistki - zapowiedziała Trixie, ułożywszy Duckie w koszyczku na środku stołu. Miała pilnować wstążek, nici i guzików, choć jej główka przechylała się niebezpiecznie na boki, sugerując, że kaczuszka zaraz zaśnie. To nic - Beckettówna i tak miała przed sobą sporo pracy. Wyciągnęła z kieszeni swetra zaproponowany Justine szkic i przyjrzała się mu dokładnie; jej własna wersja posiadała już dokładną rozpiskę wymiarów oraz naszkicowane części, które powinna wyciąć z zielonych płacht, by połączyć je w jedno. Spódnica bazowała na zwykłym kole, to rękawy miały być ciekawszą częścią całej kreacji - były rozkloszowane i szerokie właściwie na całej długości, więc Tonks nie musiała się obawiać przybrania na wadze. Cała sukienka była skonstruowana w taki sposób, by mogła swobodnie dopasować ją do swojej sylwetki - swoją drogą równie niskiej co sama Trix, choć zdecydowanie szczuplejszej. Aż nienaturalnie. Może należało kiedyś zaprosić ją na obiad? Co prawda Beckettowie nie mieli w Warsztacie zbyt dużo, ale ta czarownica ewidentnie potrzebowała sowitego posiłku.
- Podoba ci się? - spytała kaczuszkę kiedy położyła obok niej skrawek pergaminu. Do jego kantu była przypięta jeszcze mniejsza karteczka zawierająca przepisane wymiary Just, niepodpisane, ale spięte ze szkicem tak, by krawcowa zawsze wiedziała do kogo się odnosiły. Sięgnęła w końcu po jedną z warstw materiału. Zwykła bawełna zmieszana z dodatkiem elastycznej tkaniny powinna wystarczyć do stworzenia tej kreacji, a jeśli nie... Cóż, tylko to miała w swoich zasobach w odpowiednim kolorze, a doświadczenie podpowiadało, że nic raczej nie pójdzie źle. Trixie rozłożyła fakturę na stole i sięgnęła po biały ołówek, kreśląc nim jasne linie wyznaczające miejsca przecięcia. Była przy tym bardzo oszczędna, każdy element umiejscawiała blisko krawędzi, by nie tworzyć niepotrzebnych ścinek i zachować jak najwięcej materiału na później, ewentualnie po prostu na inne elementy, bo ich nie będzie wcale tak mało. Dopiero po kilku minutach pracy zdecydowała, że było tu stanowczo za cicho. Z niezadowoleniem pokręciła głową i sięgnęła do kieszeni po różdżkę, by niewerbalnym zaklęciem wprawić w ruch ustawiony w kącie gramofon. Winyl prędko wydał z siebie bluesowe odgłosy, wypełnił jadalnię przyjemną muzyką, która nieodłącznie kojarzyła jej się ze szczęściem, bo z płytami - i tym rodzajem melodii - po raz pierwszy w życiu poznał ją ojciec; później uczył ją też tańca, łagodnych, wyważonych ruchów, które z czasem przerodziły się w szybsze kroki i śmielsze figury.
Och, ale nie o tym miała dziś myśleć. Trixie prędko wyzbyła się z głowy niepotrzebnych myśli i wróciła do kreślenia, zaraz potem sięgając po duże, krawieckie nożyce. Mogłaby do tego wszystkiego użyć różdżki, ale po co? W jej opinii to zabierało radość z praktykowanego rzemiosła, odbierało mu autentyczności, ruch ludzkich palców zastępując technicznie doskonałą magią. A przecież nie o to w tym wszystkim chodziło. Najpierw wycięła zatem materiał na rękawy, a potem przeszła do spódnicy, na koniec zostawiając sobie górę sukienki. Fakt istnienia guzików nieco sprawę ułatwiał, właściwie to lubiła przyszywać guziki już od czasu spotkań z panią Cattermole w jej warsztaciku; starsza kobieta nauczyła ją tego jako pierwszej krawieckiej cnoty, później krok po kroku przedstawiając coraz to trudniejsze zagadnienia, aż wszystko była w stanie powtórzyć w domowym zaciszu i zacząć uczyć się z szat wykonanych przez inne ręce.
Kątem oka zauważyła wbiegającą do jadalni kurę. Silkie miała w dziobie pasek pana domu i chyba gdzieś bardzo jej się z nim spieszyło, bo biegła przed siebie jak żądlibąk, tak szybka, że gdyby nie dźwięk pazurków szurających po drewnianych panelach nawet nie zorientowałaby się o jej istnieniu. Gdzieś w oddali słychać było gromki głos Steviego; musiał zorientować się o kradzieży i rozpocząć gonitwę, ale kiedy i on znalazł się w pomieszczeniu, przecinając je prędkim pędem, Trixie rzuciła mu jedynie pełne pobłażania i rozbawienia spojrzenie. Taki to miał dobrze. Nie dość, że odbębnił poranną gimnastykę, to jeszcze mógł pobawić się paskiem.
- Dom wariatów - mruknęła z rozczuleniem do Duckie, zanim znów skupiła się na własnym zadaniu. Czas uciekał, obiecała Just najwyżej tydzień i ten termin dobiegał już końca... A ona dopiero zaczynała pracę. Tak to jest kiedy masz na swoich ramionach także wojenne wyposażenie. Trixie znów pochyliła się nad bawełną i ostrożnie kontynuowała separowanie kolejnych elementów sukienki.
Niedługo później wycinki były gotowe, więc czarownica spięła je igłami, a to, co nadawało się już do szycia zabrała do maszyny. Musiała napędzać ją ruchami swoich stóp, ale nigdy jej to zanadto nie przeszkadzało; zawsze to jakiś trening, a ślęcząc całą dobę w pracowni ruchu miała dość niewiele. Usiadła więc na jednym z jadalnianych krzeseł i zabrała się za kolejny etap szycia; głośny dźwięk odrobinę wybił kaczuszkę z rytmu, złote stworzenie uchyliło niechętnie powieki i przyjrzało jej się, jednak bez żadnego wyrzutu. Przez chwilę po prostu tak trwały, jedna wpatrzona w powstające ściegi, druga ledwo obecna, z ciężką główką - i wszystko było dobrze. Po prostu.
Nad sukienką dla Gwardzistki Beckettówna spędziła kilka długich godzin. Wstała wraz z wzejściem słońca, a kiedy ręcznie przyszywała ostatnie guziki do zapięcia kreacji to zdążyło już schować się za linią horyzontu, zmuszając ją do zapalenia światła. Płyta w gramofonie zmieniła się już przynajmniej dziesięć razy. Zapomniała o jedzeniu - i zrozumiała to dopiero w momencie kiedy donośne burczenie poniosło się po jadalni, a brzuch ścisnął uporczywy ból. Nie, jeszcze nie... Trixie przygryzła wargę i zamiast natychmiast udać się po coś do przegryzienia po prostu pochyliła się mocniej nad igłą z nawleczoną na nią szmaragdową nicią, by dopieścić ten ostatni guzik. Każdy z nich był solidnie przyszyty do frontowej części sukienki, w równych odległościach, prosto i porządnie. Dopiero kiedy i ta część dobiegła końca Beckettówna w końcu wstała z krzesła i rozłożyła gotową sukienkę na stole, przeciągając się potem z pomrukiem nieukrywanego zadowolenia. Bolały ją plecy, ale to nic, taki los.
Duckie już nie było w koszyczku. Teraz bawiła się z Silkie w salonie, choć zabawą tego nazwać nie było można tak do końca, bo kura usilnie próbowała schować kaczuszkę pod swoimi skrzydłami, jakby gdzieś w okolicy czaił się drapieżnik. Trix przesunęła surowym spojrzeniem po wyniku swojej wielogodzinnej pracy. Sukienka była ładna, na pewno. Fachowo uszyta, spełniająca swoją rolę, należało jedynie dorobić halkę, by dopełnić zamówienia - ale to nie dziś, jutro, pojutrze. Ostrożnym ruchem złożyła kreację w kostkę i zabrała ją z jadalni, ospałym krokiem ruszając w kierunku schodów na górę, gdzie mieściła się jej sypialnia. Po drodze odwiedziła też salon, z ulgą dostrzegając siedzącego na kanapie Steviego. Chyba drzemał na siedząco, czy to nie urocze? Zatrzymała się na moment na tyle kanapy i złożyła na czubku jego głowy krótki pocałunek, wolną ręką sięgając też po koc, którym nakryła kolana ojca. I dopiero wtedy ruszyła w dalszą drogę, skora dać Just znać, że sukienka była już gotowa.
zt
1228 słów
Ostatnio zmieniony przez Trixie Beckett dnia 14.03.21 22:04, w całości zmieniany 1 raz
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
13 listopada
Dzisiejsze zamówienie było malutkie tylko pozornie. Dopasować maskę tak, by nie podjeżdżała pod oczy, nie zjeżdżała z połowy twarzy i nie odcinała swobodnego dostępu do powietrza było nie lada wyzwaniem. Przed wizytą zainteresowanego Zakonnika Trixie pracowała nad ulepszeniem materiału. Wybrała do tego odpowiednią tkaninę - skórę wsiąkiewki, bardzo delikatną i przewiewną, która nie powinna stanowić problemu nawet podczas misji wymagających prędkich działań czy gwałtownych ruchów. Miała za zadanie pomóc w kamuflażu dzięki swoim magicznym wartościom; co prawda bardzo dobrze sprawdzała się w użyciu na butach, ale Beckett obawiała się, że tak delikatny materiał w niedogodnych warunkach mógłby po prostu zbyt szybko się podrzeć. Zresztą - jej nowemu klientowi zależało właśnie na masce na twarz, która mogłaby zagłuszyć dźwięk jego oddechu, a Trix uznała to za całkiem sensowny pomysł.
Wycinanie potrzebnego elementu ze skóry wsiąkiewki było dość czasochłonne; im delikatniejsza, cieńsza faktura, tym więcej uwagi jej poświęcała, byle tylko nie nadszarpnąć rogów czy nie rozerwać jej w nieodpowiednim miejscu. Intensywnie czarna barwa skóry była hipnotyzująca. Rzadko kiedy tkaniny posiadały tak głęboki kolor, ale ona... Wydawała się jakby żywcem wyciągnięta z paszczy eteru, wiecznej czerni, odrobinę niepokojąca, jak coś nie z tej ziemi. Z lekko zmrużonymi oczami Beckettówna wycięła materiał i zabrała się prędko za zabezpieczanie jego krawędzi. Nie zamierzała odstawiać fuszerki, ojciec uczył ją od maleńkości, że wszystko musiało być dopracowane, dopięte na ostatni guzik. I miał rację. Po jej trupie ktoś zarzuci Beckettom niechlujność.
Zamiast stworzyć paski trzymające maskę w miejscu z tego samego materiału, Trix nagle wpadła na lepszy pomysł. Właściwie dlaczego nie? Miała trochę ścinek skóry ognistej salamandry, a czerń z plamkami pomarańczy idealnie współgrałaby ze skórą wsiąkiewki. Czmychnęła zatem do swojej pracowni po materiał i zaraz zabrała się do pracy, świadoma, że wskazówki zegara przesuwają się na jej niekorzyść i zaraz nadejdzie czas, kiedy interesant zapuka do drzwi. Ale to nic, miała już przygotowane kanapki z chudymi plastrami żółtego sera, by odpowiednio go ugościć. Pozostało jej tylko wykonać kilka ostatnich ruchów igłą...
| szyję maskę na twarz
komponenty: skóra wsiąkiewki (1), skóra ognistej salamandry (1)
st: 80, krawiectwo poziom III, bonus do rzutu +120
rzucam na efekty:
+2k10 do ukrywania się, +1k6 do efektów magii maskującej
+3k10% redukcji obr. od ognia
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Trixie Beckett' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 32
--------------------------------
#2 'k10' : 4, 3
--------------------------------
#3 'k6' : 3
--------------------------------
#4 'k10' : 8, 6, 4
#1 'k100' : 32
--------------------------------
#2 'k10' : 4, 3
--------------------------------
#3 'k6' : 3
--------------------------------
#4 'k10' : 8, 6, 4
Szereg niefortunnych zdarzeń, dziwne zbiegi okoliczności, wzmożone, wojenne działania zmusiły go do zachowania jeszcze większej ostrożności. Działając w szeregach rebelianckiej organizacji ściganej przez popleczników nieobliczalnego wroga, musiał uważać na każdy, niechlujnie postawiony ruch. I choć jego charakterystyczna twarz nie była znana szerokiej, opozycyjnej klienteli, handlowa świta stykała się z typowymi wyróżnikami niemalże każdego dnia. Fałszywa tożsamość, którą wysługiwał się na krwawych ulicach niebezpiecznego Londynu, dawała naprawdę złudną stabilność. Ryzyko rozpoznania było zdumiewająco wysokie; wiele znajomych jednostek nie znających męskiej przynależności krążyło pomiędzy wrażliwymi punktami wykonując codzienne obowiązki, patrolując teren, wyszukując tak samo sprytne osobniki, korzystające tak bezkarnie z walorów przejętego miasta. Czuł się naprawdę nieswojo. Papierowe twarze najbliżej rodziny oraz ukochanych przyjaciół, spoglądały uważnie na blade, zarośnięte lico, gdy przyspieszonym korkiem mijał kolejną wystawkę, centralny biuletyn, zwykłą, kamienną ścianą obklejoną wojennymi zbrodniarzami. Wyznaczono wysoką cenę, określono poziom niebezpieczeństwa, nazwano terrorystami nie zdając sobie sprawy, po której stronie barykady ryzykują swój cenny żywot. Traktowani jak zdobycze, drogocenne trofea, nie mieli wstępu na zastraszone ulice dotknięte ministerialnym reżimem. Musieli z tym walczyć, zrobić wszystko, aby doprowadzić świat do należytego pokoju. Powoli, małymi krokami przejmować tereny, przyzwyczajać ludzi, którzy będą mogli zaufać – bezgranicznie. Chciał oddać się trudnym obowiązkom, stać pierwszą linią frontu gotową do każdego działania. Zdobywając ogląd na szerokie spektrum, mógł wyciągać wnioski, proponować działania i nową strategię. Nie pozostał bierny; jedenaście lat poza macierzystym terenem, dało mu do zrozumienia, iż powinien odpłacić i odpracować swe winy. Nawet za wszelką cenę.
Po odbiór zamówienia stawił się późnym popołudniem. List przyniesiony przez maleńką sowę trafił do jego rąk tuż przed wyjściem. Zapoznając się z jego treścią, szybko zmienił plany przekładając zawodowe spotkanie. Szklane fiolki wylądowały na salonowym stoliku, a on posuwistym krokiem przedostał się do kuchni przeglądając żywnościowe zasoby. Postanowił obdarować utalentowaną artystkę kilkoma jabłkami z przydomowego sadu, późną odmianą soczyście fioletowych śliwek oraz bochenkiem świeżego chleba razowego, upieczonego przez żonę zaprzyjaźnionego współpracownika. Kobieta słynęła z niesamowitych wyrobów, które w dzisiejszych czasach ratowały nie jedną rodzinę. Wszystkie przysmaki zapakował w lniane woreczki, po czym schował je do podręcznego koszyka znalezionego w dobytku byłych właścicieli. Rozejrzał się po głównym pomieszczeniu sprawdzając, czy aby na pewno niczego nie zapomniał i odwracając uwagę śnieżnobiałego szczeniaka wyszedł na chłodną, jesienną powierzchnię otulony cienkim płaszczem oraz wełnianym szalikiem. Wiatr smagał ciemne kosmyki wzbijając przesuszone liście. Drobne krople deszczu spływały z ciemnego nieba osiadały na twarzy, wsiąkały w gruby materiał. Piękne, irlandzkie otoczenie nie napawało optymizmem tracąc soczystość zielono-pomarańczowych barw. Widząc, że podróżna miotle nie była zbyt dobrym pomysłem, okręcił się wokół własnej osi, teleportował przy znajomej furtce usytuowanej w przyjaznej Doline Godryka. Kilka tygodni temu zaszczycił posiadłość chwilową obecnością zostawiając użytkowany świstoklik. Nie spotykając żadnej żywej duszy przyjrzał się małemu domkowi, którego nie pamiętał z czasów dzieciństwa; czy było możliwe, aby ojciec zabierał w odwiedziny swe jedyne pociechy? Wzruszając ramionami do własnych, skłębionych myśli, pchnął skrzypiącą ramę, a rozedrgana, zimna wilgoć opadła na jego skórę. Ostatnim razem nie zauważył charakterystycznej tabliczki „Warsztat Becketta”, której przyjrzał się przez dłuższą chwilę. Przeszedł przez kamienną drużkę i mijając bujany fotel ustawiony na drewnianym ganku, nacisnął dzwonek sygnalizujący przybycie. Gdy szelest zintensyfikowanych korków wybrzmiał coraz bliżej, a drzwi otworzyły się na oścież, uśmiechnął się uprzejmie i rzucił: – Dzień dobry, ja po odbiór zamówienia. – zaczął, lecz zreflektował się równie szybko domyślając się, iż kobieta, każdego dnia, zapewne, przyjmuje sporą ilość klientów. Zadziwił się również, że była tak młoda. Zlustrował przelotnie, szukając podobieństwa w ostrych rysach. Dlaczego nigdy nie kojarzył, że Pan Beckett miał dzieci w podobnym wieku? – Rineheart, rozmawialiśmy listownie o stworzeniu maseczki. – o dziwnym przedmiocie który dla wykonawczyni okazał się iście intrygujący. Nie mógł doczekać się ostatecznego efektu.
Po odbiór zamówienia stawił się późnym popołudniem. List przyniesiony przez maleńką sowę trafił do jego rąk tuż przed wyjściem. Zapoznając się z jego treścią, szybko zmienił plany przekładając zawodowe spotkanie. Szklane fiolki wylądowały na salonowym stoliku, a on posuwistym krokiem przedostał się do kuchni przeglądając żywnościowe zasoby. Postanowił obdarować utalentowaną artystkę kilkoma jabłkami z przydomowego sadu, późną odmianą soczyście fioletowych śliwek oraz bochenkiem świeżego chleba razowego, upieczonego przez żonę zaprzyjaźnionego współpracownika. Kobieta słynęła z niesamowitych wyrobów, które w dzisiejszych czasach ratowały nie jedną rodzinę. Wszystkie przysmaki zapakował w lniane woreczki, po czym schował je do podręcznego koszyka znalezionego w dobytku byłych właścicieli. Rozejrzał się po głównym pomieszczeniu sprawdzając, czy aby na pewno niczego nie zapomniał i odwracając uwagę śnieżnobiałego szczeniaka wyszedł na chłodną, jesienną powierzchnię otulony cienkim płaszczem oraz wełnianym szalikiem. Wiatr smagał ciemne kosmyki wzbijając przesuszone liście. Drobne krople deszczu spływały z ciemnego nieba osiadały na twarzy, wsiąkały w gruby materiał. Piękne, irlandzkie otoczenie nie napawało optymizmem tracąc soczystość zielono-pomarańczowych barw. Widząc, że podróżna miotle nie była zbyt dobrym pomysłem, okręcił się wokół własnej osi, teleportował przy znajomej furtce usytuowanej w przyjaznej Doline Godryka. Kilka tygodni temu zaszczycił posiadłość chwilową obecnością zostawiając użytkowany świstoklik. Nie spotykając żadnej żywej duszy przyjrzał się małemu domkowi, którego nie pamiętał z czasów dzieciństwa; czy było możliwe, aby ojciec zabierał w odwiedziny swe jedyne pociechy? Wzruszając ramionami do własnych, skłębionych myśli, pchnął skrzypiącą ramę, a rozedrgana, zimna wilgoć opadła na jego skórę. Ostatnim razem nie zauważył charakterystycznej tabliczki „Warsztat Becketta”, której przyjrzał się przez dłuższą chwilę. Przeszedł przez kamienną drużkę i mijając bujany fotel ustawiony na drewnianym ganku, nacisnął dzwonek sygnalizujący przybycie. Gdy szelest zintensyfikowanych korków wybrzmiał coraz bliżej, a drzwi otworzyły się na oścież, uśmiechnął się uprzejmie i rzucił: – Dzień dobry, ja po odbiór zamówienia. – zaczął, lecz zreflektował się równie szybko domyślając się, iż kobieta, każdego dnia, zapewne, przyjmuje sporą ilość klientów. Zadziwił się również, że była tak młoda. Zlustrował przelotnie, szukając podobieństwa w ostrych rysach. Dlaczego nigdy nie kojarzył, że Pan Beckett miał dzieci w podobnym wieku? – Rineheart, rozmawialiśmy listownie o stworzeniu maseczki. – o dziwnym przedmiocie który dla wykonawczyni okazał się iście intrygujący. Nie mógł doczekać się ostatecznego efektu.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Odgłos kroków dudniłby nawet w uszach pozbawionych zmysłu słuchu. Choć nogi Trixie były chude, pozbawione widocznego rysu mięśni, a na stopach zwykle nosiła puchate skarpetki, z jakiegoś powodu biegnąc po schodach zawsze uderzała w nie z takim impetem, że aż dziw brał na to, iż leciwe drewno nie obróciło się jeszcze w stos wiór. Tym razem wcale nie było inaczej. Dosłownie chwilkę wcześniej zniknęła na piętrze, by zabrać z pokoju kilka dodatkowych nici, których nie zdążyła przenieść do salonu, i dokładnie w tym momencie rozległ się znajomy dźwięk dzwonka obwieszczający nadejście zaplanowanego gościa. Na stole w jadalni, oprócz zamówionej przez mężczyznę maseczki, oczekiwał jego nadejścia także półmisek suto zastawiony kanapkami. Może Beckett nie miała do nich zbyt wiele, ale starała się z całego serca, by były smakowite, szczególnie, że zapowiedziany czarodziej nie tyle należał do Zakonu Feniksa, co i był dobrym znajomym jej taty, a Stevie nie przyjaźnił się z niewartymi ludźmi. Posiadał w sobie dar rozpoznawania tych, których dobrze było zaprosić do swojego serca i stołu, czemu Trix zawsze i bezsprzecznie ufała, najpewniej już do śmierci przekonana o tym, że co do ludzi numerolog nie mógł się mylić. Nie bez powodu w czasach wojny oni wciąż byli żywi i bezpieczni.
Dopadła w końcu do drzwi i szarpnęła je trochę zbyt gwałtownie, od razu odchylając głowę do tyłu, by spojrzeć na mężczyznę przewyższającego ją o kilkadziesiąt centymetrów.
- Pewnie, zapraszam do środka - powitała go z uśmiechem i przepuściła w drzwiach. Korytarz współistniał z kuchnią i przejściem prowadzącym do dalszego salonu, ale to nie tam mieli się dziś udać. Kiedy Vincent przekroczył próg, dopiero wtedy czarownica zaoferowała mu dłoń do uściśnięcia, nienauczona szlachetnego dygania czy absolutnie bezkontaktowych powitań. - Trixie Beckett - doprecyzowała swoją tożsamość, szczerze pełna nadziei, że nie wziął jej jeszcze za dziwaka. Pierwsze spotkania zawsze przyprawiały ją o niemałe zdenerwowanie, sprawiały, że plątała się w słowach i gestach, pragnąca upiec osiem pieczeni na jednym ogniu, byle tylko pierwsze kurtuazje mieć za sobą jak najszybciej. - Maseczka jest już prawie gotowa, właściwie trzeba ją tylko przymierzyć i ewentualnie doprofilować do twarzy. Zapraszam - powtórzyła i poprowadziła gościa do jadalni, podczas tej krótkiej podróży gryząc się z myślami. Zazwyczaj nie używała zwrotów grzecznościowych pan czy pani podczas poznawania młodo wyglądających osób, jednak Vincent ani przesadnie młodo nie wyglądał, ani nie czuła się jeszcze na tyle swobodnie, by do zaprawionego w bojach Zakonnika zwracać się per ej ty bez wyraźnego zachęcenia. Może w tym jednym wypadku nie należało wybiegać przed szereg? Ostatnie bowiem, o czym marzyła, to psucie sobie własnej renomy, na jaką w pocie czoła pracowała tak długo; kiedy w końcu znaleźli się w pomieszczeniu, Trix sięgnęła po maseczkę i podała ją mężczyźnie. - Proszę tylko zobaczyć, wspaniały materiał - westchnęła, mówiąc o swoim małym dziele z wyraźnym entuzjazmem. Głęboka czerń wydawała się swoją bogatą barwą pulsować w oczach, plamki pomarańczy w skórze ognistej salamandry były natomiast soczyste i jakby jesienne. - Pozwoliłam sobie dodać tutaj na paskach skórę ognistej salamandry. Ma magiczne właściwości chroniące przed ogniem. Przy twarzy to może się przydać - stwierdziła i spojrzała na Vincenta, chętna wybadać jego mimiczną reakcję na tę rewelację. Był zadowolony, niezadowolony, z tego, że ośmieliła się zaingerować w projekt? Robiła to oczywiście z dobroci serca i szczodrości, bo o żaden z tych komponentów nie było przesadnie łatwo, szczególnie tak daleko od Londynu, gdzie kryły się wszystkie najlepsze pasmanterie. - Możemy ją od razu skorygować i dopasować - zachęciła jeszcze i lekkim ruchem głowy wskazała na maseczkę, sugerując Rineheartowi, by spróbował ją ubrać.
Dopadła w końcu do drzwi i szarpnęła je trochę zbyt gwałtownie, od razu odchylając głowę do tyłu, by spojrzeć na mężczyznę przewyższającego ją o kilkadziesiąt centymetrów.
- Pewnie, zapraszam do środka - powitała go z uśmiechem i przepuściła w drzwiach. Korytarz współistniał z kuchnią i przejściem prowadzącym do dalszego salonu, ale to nie tam mieli się dziś udać. Kiedy Vincent przekroczył próg, dopiero wtedy czarownica zaoferowała mu dłoń do uściśnięcia, nienauczona szlachetnego dygania czy absolutnie bezkontaktowych powitań. - Trixie Beckett - doprecyzowała swoją tożsamość, szczerze pełna nadziei, że nie wziął jej jeszcze za dziwaka. Pierwsze spotkania zawsze przyprawiały ją o niemałe zdenerwowanie, sprawiały, że plątała się w słowach i gestach, pragnąca upiec osiem pieczeni na jednym ogniu, byle tylko pierwsze kurtuazje mieć za sobą jak najszybciej. - Maseczka jest już prawie gotowa, właściwie trzeba ją tylko przymierzyć i ewentualnie doprofilować do twarzy. Zapraszam - powtórzyła i poprowadziła gościa do jadalni, podczas tej krótkiej podróży gryząc się z myślami. Zazwyczaj nie używała zwrotów grzecznościowych pan czy pani podczas poznawania młodo wyglądających osób, jednak Vincent ani przesadnie młodo nie wyglądał, ani nie czuła się jeszcze na tyle swobodnie, by do zaprawionego w bojach Zakonnika zwracać się per ej ty bez wyraźnego zachęcenia. Może w tym jednym wypadku nie należało wybiegać przed szereg? Ostatnie bowiem, o czym marzyła, to psucie sobie własnej renomy, na jaką w pocie czoła pracowała tak długo; kiedy w końcu znaleźli się w pomieszczeniu, Trix sięgnęła po maseczkę i podała ją mężczyźnie. - Proszę tylko zobaczyć, wspaniały materiał - westchnęła, mówiąc o swoim małym dziele z wyraźnym entuzjazmem. Głęboka czerń wydawała się swoją bogatą barwą pulsować w oczach, plamki pomarańczy w skórze ognistej salamandry były natomiast soczyste i jakby jesienne. - Pozwoliłam sobie dodać tutaj na paskach skórę ognistej salamandry. Ma magiczne właściwości chroniące przed ogniem. Przy twarzy to może się przydać - stwierdziła i spojrzała na Vincenta, chętna wybadać jego mimiczną reakcję na tę rewelację. Był zadowolony, niezadowolony, z tego, że ośmieliła się zaingerować w projekt? Robiła to oczywiście z dobroci serca i szczodrości, bo o żaden z tych komponentów nie było przesadnie łatwo, szczególnie tak daleko od Londynu, gdzie kryły się wszystkie najlepsze pasmanterie. - Możemy ją od razu skorygować i dopasować - zachęciła jeszcze i lekkim ruchem głowy wskazała na maseczkę, sugerując Rineheartowi, by spróbował ją ubrać.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wigilia Wigilii, 23 grudnia '57
(wątek z Vincentem chwilowo zamrażamy, żeby było gdzie jeść!)
(wątek z Vincentem chwilowo zamrażamy, żeby było gdzie jeść!)
Nadszedł czas na Święta!
Przepełniony ciepłą atmosferą Warsztat czekał jedynie na gości. W salonie stała duża choinka przyozdobiona girlandami, kolorowymi łańcuchami i migoczącymi bombkami, w jadalni roiło się od świerkowych ozdób i czerwono-złotych ornamentów, a nad stołem zastawionym potrawami latały zaczarowane przez Becketta figurki Mikołajów, rozsiewając tu i ówdzie srebrny pył fae feli. Magicznie powiększony stół uginał się od zastawy rozłożonej przy karminowych serwetkach dla każdego z gości - miejsca nie były opisane, zasiąść można było gdziekolwiek, względem własnych preferencji.
W zdobnych papierach pod zielonym drzewkiem oczekiwały natomiast prezenty. Każdy był mniej więcej tego samego rozmiaru, przepasany błyszczącą kokardą, podpisany konkretnym imieniem. Nie bez powodu Trixie oczekiwała potwierdzenia przybyłych - żeby mieć pewność, że spersonalizowanych upominków wystarczy dla każdego.
Gdzieniegdzie pod dachem wisiały wiązki jemioły - by tradycji stała się zadość. Zjawić mieli się na przykład Isabella ze Steffkiem, to na pewno im się spodoba! Beckettówna ostatni raz omiotła spojrzeniem udekorowane pomieszczenia i zajęła się magicznym roznoszeniem reszty przygotowanych potraw na blat stołu pokrytego świątecznym obrusem. Było tego całkiem sporo, chyba więcej niż się spodziewała... I jeśli każdego innego roku byłaby zachwycona perspektywą nadciągających gości i przynajmniej kilku godzin dobrej zabawy, tak w tym roku wcale nie była szczęśliwa. Udawała - bo tak trzeba było; przemęczona, wciąż strachliwa jeśli chodziło o los poturbowanego przez olbrzyma ojca. Mimo medycznej interwencji wciąż był poobijany. Ale to jego sprawa jak opowie o tym gościom - Trixie nie zamierzała się mieszać, wystarczyło przecież, że codziennie doglądała jego zdrowia jak dobra córka, zasłuchana teraz w rytmy świątecznych melodii ulatujących z gramofonu. Do pierwszego dzwonka wcale nie zostało już dużo czasu... Musiała upewnić się, że wszystko było na swoim miejscu.
- Jak myślisz, kto przyjdzie pierwszy? - zawołała do ojca, gdziekolwiek teraz się krzątał, jednocześnie poprawiając sukienkę. Ciemne włosy miała spięte w dwa warkocze swobodnie opadające na ramiona, policzki delikatnie zaróżowione nie tyle z zimna rozganianego przez ogień w kominku, co chyba po prostu z lekkiego poddenerwowania. Czekała na Święta tak długo, a kiedy nadeszły... Nie, prędko odgoniła od siebie gorzkie myśli i nabrała do płuc orzeźwiającego powietrza. Pomartwi się jutro, pojutrze, ale nie dzisiaj. Na ustach znów pojawił się uśmiech, palce splotły ze sobą w oczekiwaniu. - Ja obstawiam Julka. Na pewno zwęszył już zapach jedzenia przez uchylone okno w kuchni, przybiegnie nawet w skarpetkach - parsknęła cicho, do siebie. Chociaż kiedy ostatnio wybiegł gdzieś bez butów - nie, nie dzisiaj.
Trixie podskoczyła nieco, gdy rozległo się pierwsze pukanie do drzwi. Goście!
Witajcie na zapowiadanej wigilii Wigilii! Zostaliście wpuszczeni do środka przez Trixie. Zapraszamy na chociaż jednego, symbolicznego posta, żeby spotkać się i zjeść świąteczne potrawy w zaufanym towarzystwie. Każdy z was ponadto znajdzie pod choinką uszyty przez Trixie sweter z waszymi inicjałami, w ulubionym kolorze. Wyszczególnione zostały jedynie kolory dla Steviego (brąz), Juliena (błękit), Volansa (czerwień) i Isabelli (lawenda); dobierzcie, proszę, ulubiony kolor waszej postaci na jej sweter.
Potrawy na stole:
- Barszcz czerwony
- Ziemniaczane puree
- Ziemniaki pieczone w ognisku z gzikiem
- Placek z mielonym mięsem gołębi podany z kaszą i surówką z kapusty
- Smażone dorsze w sosie pomidorowym z talarkami z ziemniaków
- Chleb razowy z pasztetem mięsnym
- Galaretki gruszkowe
- Galaretki pomarańczowe
- Makowiec
Do picia:
- Woda
- Czarodziejski miód pitny
- Herbata czarna
- Kawa zbożowa na życzenie
Poglądowa mapka tego, jak wygląda jadalnia:
Możecie wybrać miejsce przy stole dla swojej postaci, kto pierwszy ten lepszy! I nie sugerujcie się tymi potrawami na stole, nie mamy takiego szału...
Jeśli chcecie - możecie się poruszać po całym domu i grać sobie prywatne wątki (jeśli zabraknie lokacji - dajcie znać, założymy). A prezenty odbieracie w salonie, tam jest główna choinka.
Bardzo prosimy o pojawienie się w przeciągu
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Ostatnio zmieniony przez Trixie Beckett dnia 30.06.21 20:58, w całości zmieniany 1 raz
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Minął ledwo tydzień od kiedy spotkał go wypadek, bo tak zwykł nazywać tamtego olbrzyma. Wiele dało się zrobić lepiej, tarcza mogła być mocniejsza, mogła go ochronić, mógł uciec, mógł uruchomić wcześniej świstoklik, mógł nie wychodzić tamtego dnia z domu. Wiele mógł zrobić lepiej, ale cofając się myślami w czasie, nie zrobiłby inaczej nic. Willow została uratowana i teraz mogła bezpiecznie odpocząć po porwaniu przez tamtego giganta, panu Abbottowi nic się nie stało, a on sam... On po prostu musiał dojść do siebie. Ostatni tydzień nie pracował, większość dnia spędzając w fotelu z książką przy palącym się kominku, albo po prostu w łóżku, odsypiając ostatnie kilkanaście lat pracy. Głowa wciąż bolała, a uczucie przyrównać można było do zwykłego pęknięcia. W istocie czaszka pękła mu w pół, razem ze skórą głowy, tak samo zresztą jak łuk brwiowy. Odrętwiałe i obolałe ręce wciąż czasem drgały, ale można było mówić o tym, że jest dobrze. Wczoraj jeszcze czuł, że może nie dać rady zjawić się na własnej wigilii, ale głęboko przespana noc i przeciwbólowe eliksiry działały. Coś jednak zaprzątało mu głowę, ale nie był już do końca pewien, czy był to wynik wstrząśnienia mózgu, czy sytuacja faktycznie miała miejsce. Wolał o tym nie rozmawiać. Nie bez powodu nigdy nie powiedział Beatrix o Rosie. Dzisiaj jednak chodziło o wigilie. O przyjaciół, których można było nakarmić, o okoliczne dzieciaki, często sieroty, które potrzebowały wsparcia. Córka była ogromną pomocą i nie mógł jej tego odmówić. Gdyby nie ona to kolacji w ogóle by nie było, nie wspominając nawet o prezentach, które przygotowała dla wszystkich gości. Prezentach... W jej dwudzieste trzecie urodziny był najgorszym z możliwych ojców, miał upiec ciasto, wręczyć jej prezent (z zaznaczeniem, że to na urodziny i święta, bo czasy są ciężkie), a tymczasem coś go podkusiło i wybrał się jeszcze z misją zakonną w niebezpieczne tereny. Nie zdążył jej jeszcze za to przeprosić, nie zdążył wyjaśnić, chociaż nie był pewien, co miał powiedzieć. Przemilczenie tamtego wydarzenia wydawało się najprostsze. Zszedł na dół ubrany w przygotowany od niej świąteczny garnitur. Czerwona krata pasowała do dekoracji, które zawiesiła tam córka, a świąteczny krawat w choinki miał nadać całemu wydarzeniu trochę śmiechu i zwyczajowego luzu. - Najbliżej ma do nas Julek, ale obstawiałbym, że dopiero wstał z łóżka - uśmiechnął się, chociaż to zabolało. Łuk brwiowy dalej czasem nie dawał o sobie zapomnieć. Przechodząc przed hol, spojrzał w lustro. Blizny na brwi nie mógł zakryć, a ciężko było wytłumaczyć się z niej, to też miał nadzieję, że nikt nie spyta. Jeśli zaś chodziło o głowę... Stevie odsłonił nieco włosy, aby spojrzeć na ogromną ranę wzdłuż lewej strony czaszki. Z wieszaka obok zabrał niską czarodziejską tiarę, której nie nosił od lat, bo nie było ku temu okazji. Teraz zdawała się być idealna, zwłaszcza że mogła zasłonić jeszcze nie do końca zagojoną bliznę. Poza tym pasowała do garnituru. Przeszedł do jadalni, gdzie krzątała się Trixie. - Bardzo ładnie wyglądasz, Beatrix - powiedział spokojnie, zza pleców wyciągając pudełko oklejone turkusowym papierem i pomarańczową wstążką. Nie potrafił pakować takich rzeczy, ale nie to się liczyło, jak wyglądało z wierzchu, a to, co skrywało. - Miałem dać ci to w urodziny, ale... - urwał. - Mam nadzieję, że ci się spodoba - wręczył córce podarek, po czym złożył na jej policzku krótki pocałunek. - Wszystkiego najlepszego, Beatrix - nie odszedł, ciekaw jej reakcji, gdy zobaczy, co dla niej zdobył.
Jeśli Trixie otworzy pudełko, jej oczom ukaże się aparat fotograficzny, który przekazuję ze swojego wyposażenia.
Jeśli Trixie otworzy pudełko, jej oczom ukaże się aparat fotograficzny, który przekazuję ze swojego wyposażenia.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Osoby pierwszych gości mogły nieco zaskoczyć gospodarzy, lecz hej! Zbliżał się naprawdę magiczny czas, czas pełen niespodzianek, a pojawienie się jako pierwszych niespodziewanego chyba duetu składającego się z Castora Sprouta i Volansa Moore'a stanowiło tylko ich początek.
Cały dzień, szumnie obwołany nazwą Wigilii Wigilii, rozpoczął się chaotycznie, jednak słyszał kiedyś — teraz za żadne skarby świata nie mógł przypomnieć sobie, kto to powiedział — że w każdym szaleństwie jest metoda. Zamiast więc walczyć o uporządkowanie nastałego chaosu, starał się wpleść w jego nitki, stać się jego częścią i tak oto doprowadzić do pozytywnych rezultatów.
Dzień rozpoczął pracowicie i to tym razem nie w szopie, którą zajmował w ramach swej pracowni, a w kuchni. Co prawda miała mu pomagać Aurora, jednak jej niespodziewana niedyspozycja pokrzyżowała plany Sprouta, który musiał samotnie stawić czoła najważniejszemu z przeciwników. Kompotowi. A nawet dwóm kompotom, ale o tym później!
W pierwszej kolejności zajął się bowiem trudną sztuką przekształcenia suszonych śliwek w napój. Upierał się, że da sobie radę samotnie, nawet gdy mama poczuła się na tyle dobrze, by wyjść spod pierzyny i sprawdzić przelotnie, cóż to takiego jej jedyny syn wyprawia w jej kochanej kuchni.
— Mamo — mówił wtedy ciepło, kładąc obie dłonie na ramionach rodzicielki i odprowadzając ją do salonu — Nie musisz się martwić. Z gotowaniem jest zupełnie jak z alchemią, trzeba trzymać się przepisu, mieć odrobinę szczęścia i wszystko wyjdzie samo!
Zalanie wrzątkiem suszonych śliwek okazało się sukcesem, którego Sprout oczekiwał. Znalazł nawet gdzieś starą książkę kucharską, może podrzuconą sprytnie przez matkę, bojącą się o stan jej kuchennego zaopatrzenia. Po kilkunastu sekundach intensywnego wertowania znalazł i stronę, która zawierała dokładniejszy przepis. Śliwki potrzebowały jednak czasu na nasiąknięcie w wodzie, a ten został przeznaczony przez Castora na dalsze buszowanie w spiżarce.
Buszowanie, swoją drogą całkiem udane, bowiem w jego efekcie udało mu się wygrzebać jeszcze jedną paczkę suszonych owoców. Po krótkiej konsultacji z mamą uznali, że te również nadadzą się na kompot, a przecież nie znał nikogo, kto mógłby odmówić dobrego napoju! Chciał się oczywiście upewnić, że picia starczy dla każdego, dlatego też na kuchennym blacie znalazły się dwie miski. Jedna ze wcześniej zalanymi śliwkami, druga zaś z miksem owoców.
Czas pomiędzy nasiąknięciem owoców a wznowieniem prac kompotowych przeznaczył na ostateczne zebranie prezentów. Niestety, pomimo wiszącej w powietrzu atmosfery szczęścia, w którą chciał przecież wierzyć, nie mógł oszukać rzeczywistości. I klął się w myślach, klął na Merlina i innych wielkich czarodziejów i czarownice, że gdy tylko będzie normalniej, spisze się z prezentami znacznie lepiej. Miał jednak nadzieję, że podarowane od serca wonne mieszanki ziół z ogrodu Sproutów spełnią swoją funkcję i dodadzą choć odrobinę komfortu biesiadnikom, nie tylko na czas spotkania w zaufanym gronie, ale jeszcze długo po.
Po przygotowaniu szeregu woreczków, z których każdy został podpisany odnośnie mieszanki zapachowej, którą zawierał, powrócił do kuchni, by sprawdzić stan namoczenia owoców. Wydawały mu się być w stanie dobrym, dlatego też przygotował dwa gary, w których miał przygotować odpowiednią ilość napoju. Dopiero gdy zalał je w odpowiednich proporcjach wodą, uznał, że to jednak dobrze, że poprosił Volansa o wpadnięcie do niego po drodze do Beckettów. Sam z pewnością nie dałby rady donieść takiej ilości picia za jednym razem, bez wyraźnego uszczerbku materialnego.
Ostatnie pół godziny gotowania kompotu poświęcił jednak na dobór odpowiedniego do okazji stroju. Halbert opowiadał mu niejednokrotnie o założeniach Wigilii, mówił też o... papieżu, o ile Castor się nie mylił, jednak jego rodzina obchodziła święta raczej grzecznościowo, ze względu na wujka Greya i jego wiarę, samemu będąc, jak to czystokrwiści od pokoleń czarodzieje, nieco odciętymi od mugolskich tradycji. Czuł więc Sprout konieczność ubioru eleganckiego, godnego do okazji i towarzystwa, zatem wybrał jeden ze swych ulubionych wyjściowych garniturów (ten, który nie był czarny, bo miał całe dwa) w jasnobrązową kratę. Nim zdążył zapiąć do końca guziki usłyszał stukanie do drzwi. Zbiegł więc po schodach, by otworzyć drzwi oczekiwanemu gościowi.
— Volans, całe szczęście, że jesteś, wyszło mi tyle tego kompotu, że sam bym się nie zabrał — powiedział rozgorączkowany, wpuszczając znajomego do środka. Dał mu jeszcze znać, by podążył za nim do kuchni, następnie zaś zapakował ich płynny dobytek wraz z torebkami zapachowymi tak, by udało im się donieść go do Warsztatu w całości.
I nim ktokolwiek mógłby się zorientować, dwójka pierwszych gości zjawiła się pod drzwiami domu. Rumiane od zimna i ekscytacji policzki Castora dodawały mu wreszcie chłopięcego uroku, odwracając nawet uwagę od raczej mizernej postury i cieni rozlewających się pod oczami.
Zastukał w drzwi trzykrotnie, posyłając Moore'owi ostatnie, lekko zawadiackie spojrzenie zza szkieł okularów.
— Jak myślisz, ktoś już nas uprzedził?
Gdy drzwi się otworzyły, stało się nieuniknione. Szkła Castora zaszły mleczną mgłą, akurat w momencie, w którym Volans przeprowadzał przywitanie. Delikatnie niezręczny uśmiech pojawił się na jego ustach, gdy starał się zerkać znad opuszczonych okularów, by widzieć właściwie cokolwiek. Na całe szczęście nie był aż tak ślepy, jak niektórzy by chcieli.
— Wujku, Trixie — przywitałby się jakoś wylew niej, gdyby nie fakt, że miał zajęte ręce. Tymczasowo musiało wystarczyć energiczne skinienie głową. Właściwie to nawet lepiej, że okulary mu zaparowały. Przynajmniej obserwacja, że Stevie wygląda niewyraźnie była prawdziwa z nieco wygodniejszego powodu.
— Gdzie mogę postawić kompot? Aurora kazała przekazać pozdrowienia. — po wskazaniu kierunku i za pozwoleniem gospodarzy uwolnił ręce z pakunków. Prezenty trafiły pod choinkę, zaś kompot w... Odpowiednie miejsce.
| Przynoszę 4l kompotu z suszonych śliwek i 4l kompotu z mieszanki suszonych owoców
Mieszanki ziół przedstawiają się następująco: werbena + mięta, róża + nagietek, lawenda + majeranek, mięta + rumianek, szałwia + wrzosy, róża + lawenda, bazylia + bez, aksamitka + konwalia, pokrzywa + rumianek, trawa cytrynowa + nagietek, jaśmin + melisa, jaśmin + bez, lipa + dzika róża, dziurawiec + werbena. Kto pierwszy, ten lepszy!
Cały dzień, szumnie obwołany nazwą Wigilii Wigilii, rozpoczął się chaotycznie, jednak słyszał kiedyś — teraz za żadne skarby świata nie mógł przypomnieć sobie, kto to powiedział — że w każdym szaleństwie jest metoda. Zamiast więc walczyć o uporządkowanie nastałego chaosu, starał się wpleść w jego nitki, stać się jego częścią i tak oto doprowadzić do pozytywnych rezultatów.
Dzień rozpoczął pracowicie i to tym razem nie w szopie, którą zajmował w ramach swej pracowni, a w kuchni. Co prawda miała mu pomagać Aurora, jednak jej niespodziewana niedyspozycja pokrzyżowała plany Sprouta, który musiał samotnie stawić czoła najważniejszemu z przeciwników. Kompotowi. A nawet dwóm kompotom, ale o tym później!
W pierwszej kolejności zajął się bowiem trudną sztuką przekształcenia suszonych śliwek w napój. Upierał się, że da sobie radę samotnie, nawet gdy mama poczuła się na tyle dobrze, by wyjść spod pierzyny i sprawdzić przelotnie, cóż to takiego jej jedyny syn wyprawia w jej kochanej kuchni.
— Mamo — mówił wtedy ciepło, kładąc obie dłonie na ramionach rodzicielki i odprowadzając ją do salonu — Nie musisz się martwić. Z gotowaniem jest zupełnie jak z alchemią, trzeba trzymać się przepisu, mieć odrobinę szczęścia i wszystko wyjdzie samo!
Zalanie wrzątkiem suszonych śliwek okazało się sukcesem, którego Sprout oczekiwał. Znalazł nawet gdzieś starą książkę kucharską, może podrzuconą sprytnie przez matkę, bojącą się o stan jej kuchennego zaopatrzenia. Po kilkunastu sekundach intensywnego wertowania znalazł i stronę, która zawierała dokładniejszy przepis. Śliwki potrzebowały jednak czasu na nasiąknięcie w wodzie, a ten został przeznaczony przez Castora na dalsze buszowanie w spiżarce.
Buszowanie, swoją drogą całkiem udane, bowiem w jego efekcie udało mu się wygrzebać jeszcze jedną paczkę suszonych owoców. Po krótkiej konsultacji z mamą uznali, że te również nadadzą się na kompot, a przecież nie znał nikogo, kto mógłby odmówić dobrego napoju! Chciał się oczywiście upewnić, że picia starczy dla każdego, dlatego też na kuchennym blacie znalazły się dwie miski. Jedna ze wcześniej zalanymi śliwkami, druga zaś z miksem owoców.
Czas pomiędzy nasiąknięciem owoców a wznowieniem prac kompotowych przeznaczył na ostateczne zebranie prezentów. Niestety, pomimo wiszącej w powietrzu atmosfery szczęścia, w którą chciał przecież wierzyć, nie mógł oszukać rzeczywistości. I klął się w myślach, klął na Merlina i innych wielkich czarodziejów i czarownice, że gdy tylko będzie normalniej, spisze się z prezentami znacznie lepiej. Miał jednak nadzieję, że podarowane od serca wonne mieszanki ziół z ogrodu Sproutów spełnią swoją funkcję i dodadzą choć odrobinę komfortu biesiadnikom, nie tylko na czas spotkania w zaufanym gronie, ale jeszcze długo po.
Po przygotowaniu szeregu woreczków, z których każdy został podpisany odnośnie mieszanki zapachowej, którą zawierał, powrócił do kuchni, by sprawdzić stan namoczenia owoców. Wydawały mu się być w stanie dobrym, dlatego też przygotował dwa gary, w których miał przygotować odpowiednią ilość napoju. Dopiero gdy zalał je w odpowiednich proporcjach wodą, uznał, że to jednak dobrze, że poprosił Volansa o wpadnięcie do niego po drodze do Beckettów. Sam z pewnością nie dałby rady donieść takiej ilości picia za jednym razem, bez wyraźnego uszczerbku materialnego.
Ostatnie pół godziny gotowania kompotu poświęcił jednak na dobór odpowiedniego do okazji stroju. Halbert opowiadał mu niejednokrotnie o założeniach Wigilii, mówił też o... papieżu, o ile Castor się nie mylił, jednak jego rodzina obchodziła święta raczej grzecznościowo, ze względu na wujka Greya i jego wiarę, samemu będąc, jak to czystokrwiści od pokoleń czarodzieje, nieco odciętymi od mugolskich tradycji. Czuł więc Sprout konieczność ubioru eleganckiego, godnego do okazji i towarzystwa, zatem wybrał jeden ze swych ulubionych wyjściowych garniturów (ten, który nie był czarny, bo miał całe dwa) w jasnobrązową kratę. Nim zdążył zapiąć do końca guziki usłyszał stukanie do drzwi. Zbiegł więc po schodach, by otworzyć drzwi oczekiwanemu gościowi.
— Volans, całe szczęście, że jesteś, wyszło mi tyle tego kompotu, że sam bym się nie zabrał — powiedział rozgorączkowany, wpuszczając znajomego do środka. Dał mu jeszcze znać, by podążył za nim do kuchni, następnie zaś zapakował ich płynny dobytek wraz z torebkami zapachowymi tak, by udało im się donieść go do Warsztatu w całości.
I nim ktokolwiek mógłby się zorientować, dwójka pierwszych gości zjawiła się pod drzwiami domu. Rumiane od zimna i ekscytacji policzki Castora dodawały mu wreszcie chłopięcego uroku, odwracając nawet uwagę od raczej mizernej postury i cieni rozlewających się pod oczami.
Zastukał w drzwi trzykrotnie, posyłając Moore'owi ostatnie, lekko zawadiackie spojrzenie zza szkieł okularów.
— Jak myślisz, ktoś już nas uprzedził?
Gdy drzwi się otworzyły, stało się nieuniknione. Szkła Castora zaszły mleczną mgłą, akurat w momencie, w którym Volans przeprowadzał przywitanie. Delikatnie niezręczny uśmiech pojawił się na jego ustach, gdy starał się zerkać znad opuszczonych okularów, by widzieć właściwie cokolwiek. Na całe szczęście nie był aż tak ślepy, jak niektórzy by chcieli.
— Wujku, Trixie — przywitałby się jakoś wylew niej, gdyby nie fakt, że miał zajęte ręce. Tymczasowo musiało wystarczyć energiczne skinienie głową. Właściwie to nawet lepiej, że okulary mu zaparowały. Przynajmniej obserwacja, że Stevie wygląda niewyraźnie była prawdziwa z nieco wygodniejszego powodu.
— Gdzie mogę postawić kompot? Aurora kazała przekazać pozdrowienia. — po wskazaniu kierunku i za pozwoleniem gospodarzy uwolnił ręce z pakunków. Prezenty trafiły pod choinkę, zaś kompot w... Odpowiednie miejsce.
| Przynoszę 4l kompotu z suszonych śliwek i 4l kompotu z mieszanki suszonych owoców
Mieszanki ziół przedstawiają się następująco: werbena + mięta, róża + nagietek, lawenda + majeranek, mięta + rumianek, szałwia + wrzosy, róża + lawenda, bazylia + bez, aksamitka + konwalia, pokrzywa + rumianek, trawa cytrynowa + nagietek, jaśmin + melisa, jaśmin + bez, lipa + dzika róża, dziurawiec + werbena. Kto pierwszy, ten lepszy!
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Ostatnio zmieniony przez Castor Sprout dnia 30.06.21 7:33, w całości zmieniany 1 raz
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Na wigilię Wigilii został osobiście zaproszony przez Trixie. Nie mógłby nie przyjąć tego zaproszenia czy w ogóle się nie pojawić pod wskazanym adresem bez uprzedzenia i przeprosin. Na szczęście, nie musiał robić żadnej z tych rzeczy – na czas świąt dostał zasłużone kilka dni wolnego.
Zapowiadał się naprawdę wspaniały wieczór spędzony w miłym towarzystwie w postaci kilku znajomych osób i tych nieznajomych, których dopiero pozna. W tym szczególnym dniu jakoś nie mógł nigdzie znaleźć sobie miejsca ani za bardzo nie wiedział w co ręce włożyć. Nie denerwował się samą obecnością gości, ale bardziej obecnością gospodarza. Mimo to starał się tego tak bardzo nie okazywać ani pozwolić zepsuć sobie ten wieczór.
Jakoś tak wyszło, że nie miał możliwości poznania pana Becketta osobiście. Obraz ojca Trixie wykreował na podstawie przekazanych mu strzępków informacji, który wreszcie będzie mógł skonfrontować z rzeczywistością. Istniał choć cień szansy, że zostanie pozytywnie zaskoczony przez pana domu w tej kwestii.
Patrząc na pewien przełom w jego relacji z Trixie, zasadne wydawało mu się wręczenie ostatniej posiadanej butelki ognistej whisky. Było to w dobrym tonie, w dodatku był to uniwersalny podarek dla pana domu, którego nie znał preferencji prezentowych. Miał też starannie zapakowany prezent dla panny Beckett, zamierzając wręczyć jej go osobiście. Zabrał również kilka innych prezentów.
Również zadbał o odpowiednią prezencję – elegancję, ale też wygodę i pewną swobodę. Na cienki, beżowy sweter golfem wpuszczonym za pas brązowych spodni ze sztruksu nałożył jedynie grubszą marynarkę uszytą z tego samego materiału. Noszony przez niego płaszcz, czapka, szalik podarowany mu przez Trixie oraz rękawiczki zapewniały mu stosowne ciepło.
Odziany również w rozpięty płaszcz, czekał aż Castor i Aurora zejdą na dół. Mieli iść wszyscy razem. Uniósł jedną z brwi w wyrazie zaskoczenia. Z dwóch powodów. Pierwszym powodem było to, że Aurora nie towarzyszyła Castorowi. Drugim z kolei to, czy to on jednak nie postawił na zbyt swobodny strój, co może być przyczyną popełnienia towarzyskiej gafy. Nie pierwszej i nie ostatniej w jego przypadku.
— Witaj. Pomogę ci z tym. Aurora jeszcze nie gotowa czy zejdzie lada moment? — Zwrócił się do przyjaciela, za którym podążył do kuchni. Z tego co wiedział Aurora otrzymała zaproszenie, a jednak jej tutaj nie było. Za chwilę musieli wychodzić.
Również i jego policzki pokryły się rumieńcem za sprawą mrozu, ekscytacji pomieszanej z tym zdenerwowaniem, którego wciąż starał się tak nie okazywać. Teraz już nie było już odwrotu. Tym bardziej, że Castor zapukał judo drzwi. Spojrzał na przyjaciela z wesołym błyskiem w oku.
— Wcale bym się nie zdziwił, gdyby tak było — Wyraził sobie zdanie w oczekiwaniu na otwarcie drzwi przez gospodarza lub jego córkę. Nie minęła chwila, a drzwi zostały otwarte i mogli wejść do środka. Po uwolnieniu się od wierzchnich okryć ruszył w nieco głąb Warsztatu z zamiarem powitania gospodarza i jego córki, która przykuła na dłużej jego spojrzenie. Wyglądała bardzo ładnie.
— Dobry wieczór, panie Beckett. Dobry wieczór, panno Beckett — Przywitał się z gospodarzem i jego córką, uśmiechając się do nich. Teraz musiał zrobić dobre wrażenie na gospodarzu, dlatego pozwolił sobie na bardziej oficjalną formę. Po chwili kontynuował.
— Miło mi pana poznać. Volans Moore, sojusznik słusznej sprawy i przyjaciel pana córki. Proszę przyjąć ten skromny prezent — Zwracał się w pierwszej kolejności do ojca Trixie, gotów wymienić z nim uścisk dłoni. Wyciągnął też z torby butelkę ognistej whisky, by mu ją wręczyć.
— Panno Beckett, pięknie dziś wyglądasz. Dziękuję za zaproszenie. Wspaniałe dekoracje. Sama przystrajałaś to miejsce? — Zwrócił się i do niej, kiedy nadeszła ta pora by ją powitać. Może i pozostał nieco oszczędny w gestach, jednak komplement, uśmiech i ten błysk w oku były szczere. Nawet, jeśli obok nich stał pan Beckett. Dekoracje oczywiście zauważył, ale nie były na tyle interesujące, by je komplementować. Może będą mieć okazję porozmawiać na osobności. W końcu musieli zająć miejsca przy stole.
|Przynoszę 1 butelkę 0,75l ognistej whisky dla panna Becketta, prezent dla Trixie (do osobistego wręczenia), prezent dla Castora (srebrny zegarek kieszonkowy, którego tarcza prócz godzin pokazuje aktualną fazę księżyca), Steffen znajdzie pod choinką wysokiej jakości gęsie pióro w ozdobnym opakowaniu + pewnie będę dopisywać w miarę przybywania znajomych twarzy
|Wybieram werbenę + miętę
|Volans zajął miejsce numer 12, a Castor miejsce numer 3
Zapowiadał się naprawdę wspaniały wieczór spędzony w miłym towarzystwie w postaci kilku znajomych osób i tych nieznajomych, których dopiero pozna. W tym szczególnym dniu jakoś nie mógł nigdzie znaleźć sobie miejsca ani za bardzo nie wiedział w co ręce włożyć. Nie denerwował się samą obecnością gości, ale bardziej obecnością gospodarza. Mimo to starał się tego tak bardzo nie okazywać ani pozwolić zepsuć sobie ten wieczór.
Jakoś tak wyszło, że nie miał możliwości poznania pana Becketta osobiście. Obraz ojca Trixie wykreował na podstawie przekazanych mu strzępków informacji, który wreszcie będzie mógł skonfrontować z rzeczywistością. Istniał choć cień szansy, że zostanie pozytywnie zaskoczony przez pana domu w tej kwestii.
Patrząc na pewien przełom w jego relacji z Trixie, zasadne wydawało mu się wręczenie ostatniej posiadanej butelki ognistej whisky. Było to w dobrym tonie, w dodatku był to uniwersalny podarek dla pana domu, którego nie znał preferencji prezentowych. Miał też starannie zapakowany prezent dla panny Beckett, zamierzając wręczyć jej go osobiście. Zabrał również kilka innych prezentów.
Również zadbał o odpowiednią prezencję – elegancję, ale też wygodę i pewną swobodę. Na cienki, beżowy sweter golfem wpuszczonym za pas brązowych spodni ze sztruksu nałożył jedynie grubszą marynarkę uszytą z tego samego materiału. Noszony przez niego płaszcz, czapka, szalik podarowany mu przez Trixie oraz rękawiczki zapewniały mu stosowne ciepło.
Odziany również w rozpięty płaszcz, czekał aż Castor i Aurora zejdą na dół. Mieli iść wszyscy razem. Uniósł jedną z brwi w wyrazie zaskoczenia. Z dwóch powodów. Pierwszym powodem było to, że Aurora nie towarzyszyła Castorowi. Drugim z kolei to, czy to on jednak nie postawił na zbyt swobodny strój, co może być przyczyną popełnienia towarzyskiej gafy. Nie pierwszej i nie ostatniej w jego przypadku.
— Witaj. Pomogę ci z tym. Aurora jeszcze nie gotowa czy zejdzie lada moment? — Zwrócił się do przyjaciela, za którym podążył do kuchni. Z tego co wiedział Aurora otrzymała zaproszenie, a jednak jej tutaj nie było. Za chwilę musieli wychodzić.
Również i jego policzki pokryły się rumieńcem za sprawą mrozu, ekscytacji pomieszanej z tym zdenerwowaniem, którego wciąż starał się tak nie okazywać. Teraz już nie było już odwrotu. Tym bardziej, że Castor zapukał judo drzwi. Spojrzał na przyjaciela z wesołym błyskiem w oku.
— Wcale bym się nie zdziwił, gdyby tak było — Wyraził sobie zdanie w oczekiwaniu na otwarcie drzwi przez gospodarza lub jego córkę. Nie minęła chwila, a drzwi zostały otwarte i mogli wejść do środka. Po uwolnieniu się od wierzchnich okryć ruszył w nieco głąb Warsztatu z zamiarem powitania gospodarza i jego córki, która przykuła na dłużej jego spojrzenie. Wyglądała bardzo ładnie.
— Dobry wieczór, panie Beckett. Dobry wieczór, panno Beckett — Przywitał się z gospodarzem i jego córką, uśmiechając się do nich. Teraz musiał zrobić dobre wrażenie na gospodarzu, dlatego pozwolił sobie na bardziej oficjalną formę. Po chwili kontynuował.
— Miło mi pana poznać. Volans Moore, sojusznik słusznej sprawy i przyjaciel pana córki. Proszę przyjąć ten skromny prezent — Zwracał się w pierwszej kolejności do ojca Trixie, gotów wymienić z nim uścisk dłoni. Wyciągnął też z torby butelkę ognistej whisky, by mu ją wręczyć.
— Panno Beckett, pięknie dziś wyglądasz. Dziękuję za zaproszenie. Wspaniałe dekoracje. Sama przystrajałaś to miejsce? — Zwrócił się i do niej, kiedy nadeszła ta pora by ją powitać. Może i pozostał nieco oszczędny w gestach, jednak komplement, uśmiech i ten błysk w oku były szczere. Nawet, jeśli obok nich stał pan Beckett. Dekoracje oczywiście zauważył, ale nie były na tyle interesujące, by je komplementować. Może będą mieć okazję porozmawiać na osobności. W końcu musieli zająć miejsca przy stole.
|Przynoszę 1 butelkę 0,75l ognistej whisky dla panna Becketta, prezent dla Trixie (do osobistego wręczenia), prezent dla Castora (srebrny zegarek kieszonkowy, którego tarcza prócz godzin pokazuje aktualną fazę księżyca), Steffen znajdzie pod choinką wysokiej jakości gęsie pióro w ozdobnym opakowaniu + pewnie będę dopisywać w miarę przybywania znajomych twarzy
|Wybieram werbenę + miętę
|Volans zajął miejsce numer 12, a Castor miejsce numer 3
Ostatnio zmieniony przez Volans Moore dnia 01.07.21 22:03, w całości zmieniany 4 razy
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przewrotny rok spędzony na macierzystych terenach Wysp Brytyjskich powoli chylił się ku końcowi. Kiedy po raz pierwszy, od jedenastu długich i mozolnych lat przekraczał cienką granicę dawnych rozrachunków, nie dowierzał, iż będzie w stanie pozostać tu, aż tak długo. Częste wątpliwości, ogrom niefortunnych zdarzeń skłaniały do natychmiastowego odwrotu, zniknięcia w odmętach skłębionych wód krętych, morskich szlaków. Pamiętał każdy dzień zimowej nostalgii, spędzony w obskurnej noclegowni dzielnicy portowej. Wspominał pierwsze interakcje z żywymi organizmami porzuconej przeszłości, które nie chciały mieć z nim nic wspólnego. Nie żądały odkupienia, nie czekały na skrupulatne wyjaśnienia, przygotowywane od kilku, nieprzespanych nocy. Nie wierzył, iż będzie w stanie na nowo znaleźć tam swoje miejsce. Pełen niepewności, szerokich obaw, minimalnej wiary we własne umiejętności, zdolności i człowieczeństwo, przedzierał się przez wysokie przeszkody, grube warstwy ciasnych niedogodności pragnących wyniszczyć ostatni błysk utęsknionej nadziei. Dostał drugą szansę, której nie zamierzał zmarnować. Chwycił za silny uścisk dłoni oferującej bezinteresowną pomoc. Zyskał czas na odnalezienie samego siebie, poukładania własnych spraw, wyeksponowania priorytetów związanych z pracą, miejscem zamieszkania, bezgraniczną troską o grupę walecznych osobistości; a najważniejszą z nich była ona.
Ciemną, popołudniową porą krążył po pomieszczeniach irlandzkiego domostwa, odpędzając się od śnieżnobiałego szczeniaka, który za wszelką cenę starał się uchwycić materiał chyboczących nogawek eleganckich spodni. Stwór ten w przeciągu kilku miesięcy urósł znacząco, konkretnie przybierając na wadze. Stał się bardziej zaczepy, pewniejszy w swych psotnych zamiarach, drocząc się z zniecierpliwionym właścicielem. Wątłe, żółtawe światło wysokiej lampki oświetlało okrągły, salonowy stół. Dogasające drewna rozgrzewały ogromną posiadłość, dla której nadchodząca zima stanowiła nie lada zagrożenie. Ciemnowłosy mężczyzna o gładko przystrzyżonym zaroście przygotowywał się do wyjątkowej i uroczystej kolacji. Śliczne zaproszenie leżące na jednej z półek, było dla niego czymś niespodziewanym i zaskakującym; nie zamierzał celebrować ów święta, wiedząc, iż prawdopodobnie spędzi je samotnie, lub w bardzo wąskim gronie. Przez ostatnie lata, porwany ferworem niebezpiecznych zleceń oraz misji, zapominał o tak osobliwym dniu wieńczącym kalendarzowe tygodnie. Westchnął ciężko nie wiedząc czego powinien się spodziewać. Nie pamiętał już w jaki sposób obchodzono to osobliwe spotkanie. Zapomniał o kultywowanych zwyczajach, tradycjach przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Nie umiał wyobrazić sobie smaku specyficznych potraw, wczuć się w wyjątkową atmosferę spędzaną z nie do końca znanymi ludźmi. Stresował się. Palce zapinające malutkie guziki białej koszuli drżały nieznacznie nie trafiając do wąziutkiej pętelki. Przeklął pod nosem poddając się bez walki: – Justine… – rzucił łagodnie choć z nutą zniecierpliwienia, wzywając partnerkę krzątającą się po dolnej łazience.
– Pomożesz? – poprosił zaraz krzywiąc się nieznacznie i ściągając usta w ciasną kreskę. Cieszył się, że miał ją tuż obok. Cieszył się, iż dzisiejszego wieczoru będzie jego wsparciem, oparciem i najlepszym towarzystwem, ozdabiając ów wydarzenie swą urodziwą aparycją i dobrym słowem. – Wyglądasz pięknie, wiesz? – wymamrotał jeszcze, gdy blondynka szybciutko uporała się z błahym kłopotem. Gdy skończyła, ucałował ją w policzek i narzucił na siebie kraciastą marynarkę znalezioną w szafie dawnego właściciela. Młodsza przedstawicielka rodziny Tonks wprowadziła kilka krawieckich poprawek, aby wyjściowe ubranie prezentowało się jak najlepiej. Wygładził tweedowy materiał, przetarł go wierzchem dłoni, usuwając bialutkie włoski psiej sierści. Zerknął a kobietę prostując postawę i zapytał niepewnie: – Może być? Dziwnie się w tym czuję… – nie należał do miłośników elegancji. Dużo lepiej czuł się w cienkich swetrach, czy dopasowanych golfach, które nie krępowały żadnych ruchów. Westchnął przeciągle praktycznie gotowy do wyjścia. Przeszedł do kuchni, aby zabrać ze sobą pakunek ze świeżą szarlotką, a także półmiskiem z wędzonym łososiem, kupiony od miejskiego rybaka. Jeszcze przed wyjściem, gdy nakładali na siebie ciężkie płachty ogrzewających płaszczy, przypomniał sobie o jednej, bardzo istotnej rzeczy. Przeszukując rzeczy pozostawione przez poprzednich mieszkańców, natrafił na drewnianą szkatułę pełną drogocennej biżuterii. W jego ręce, niemalże od razu wsunęła się mała, srebrna brosza w kształcie rozwiniętego kwiecia. Dobrze wiedział, że ów przedmiot będzie miał nową właścicielkę. Wrócił do przedpokoju, ściskając ją w dłoniach schowanych za plecami:
– Mam coś dla ciebie, ale musisz zamknąć oczy. – zbliżył się do Justine i najdelikatniej jak tylko mógł, wpiął broszę niedaleko kołnierzyka sukienki. – Pasuje do ciebie. – stwierdził od razu. Wychodząc na podwórko pokryte świeżą warstwą puszystego śniegu, okrył twarz kawałkiem wełnianego szalika i teleportował się do Doliny Godryka, gdzie miało odbyć się całe, okazałe zamieszanie.
Gdy znaleźli się przed wejściem do znajomej chatki, jeszcze raz wziął głęboki, mroźny wdech i ruszył przed siebie ściskając mocno drobniejszą dłoń towarzyszki. Zapukał do drzwi i pchnął je delikatnie słysząc piskliwe skrzypienie. Zauważył przyjemne, ciepłe światło sączące się z najbliższych pomieszczeń, usłyszał dźwięk starego gramofonu wygrywającego nieznane mu melodie, zmieszane z gwarem pierwszych rozmów wykonanych przez zaproszonych gości. Zapach świątecznych potraw wzmagał apetyt pobudzając kubki smakowe. Poczuł również niesamowicie intensywną mieszankę różnorakich ziół, z czego najmocniej przebijały się jego ulubione: szałwia, wrzosy, lawenda, czy majeranek: – Czujesz je? – zapytał niemal instynktownie zauroczony wonią ukochanych ziół. Ściągnął z siebie okrycie wierzchnie, pomagając również Tonks i niepewnym krokiem przypominającym skradanie, wślizgnął się do jadalni udekorowanej wspaniałymi elementami wigilijnych symboli i akcentów. Nie pamiętał nawet kiedy ostatnio widział prawdziwą choinkę: – Dobry wieczór! Wujku, Beatrix, jeszcze raz dziękujemy za zaproszenie. – zaczął z lekkim uśmiechem ściskając dłoń siwowłosego, zerkając na niepokojące rany zdobiące jego twarz. Nie wnikał w ich pochodzenia, jednakże domyślał się, że były zwiastunami wojennych perturbacji. Ucałował dłoń córki gospodarza i przekazał jej półmisek z rybą: – Wędzony łosoś. Mam nadzieję, że znajdzie miejsce na tym pięknym stole. – przechodząc w głąb pokoju, cieszył błękitne tęczówki tak znakomicie przygotowaną uroczystością. Nie dowierzał, że mógł być jej częścią, zważając, iż jeszcze rok temu przedzierał się przez pustynne piaski gorącego Egiptu. - Pięknie tu macie. - odchrząknął nagle czując drapanie w gardle i podchodząc do stołu przywitał się z dwójką nieznanych, a może jednak znanych gości. Wpierw podszedł do młodego blondyna, przy którym woń ulubionych ziół intensyfikowała się jeszcze bardziej: – To ty jesteś właścicielem tych wszystkich ziół. Nie mogłem ich pominąć… Gdzie udało ci się znaleźć tyle werbeny? W tym roku była naprawdę ciężko dostępna... – zagaił pospiesznie zapominając o kurtuazyjnym przedstawieniu własnej osoby: – Och, zapomniałbym: Vincent. – uścisnął dłoń chłopaka, starając się pozbyć niepewności, która krążyła w jego żyłach. Odwrócił się zaraz, aby przywiać się z drugim zaproszonym. Zmarszczył brwi przyglądając się uważnie brodatej twarzy, w której rozpoznawał bardzo znajome rysy: – Czy my się przypadkiem nie znamy? – czy świat mógł być aż tak mały?
|Wraz z Justine przynosimy blachę jeszcze ciepłej szarlotki oraz półmisek wędzonego łososia. Zajmujemy miejsca 7 i 8. Częstuję się szałwią i wrzosem.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ciemną, popołudniową porą krążył po pomieszczeniach irlandzkiego domostwa, odpędzając się od śnieżnobiałego szczeniaka, który za wszelką cenę starał się uchwycić materiał chyboczących nogawek eleganckich spodni. Stwór ten w przeciągu kilku miesięcy urósł znacząco, konkretnie przybierając na wadze. Stał się bardziej zaczepy, pewniejszy w swych psotnych zamiarach, drocząc się z zniecierpliwionym właścicielem. Wątłe, żółtawe światło wysokiej lampki oświetlało okrągły, salonowy stół. Dogasające drewna rozgrzewały ogromną posiadłość, dla której nadchodząca zima stanowiła nie lada zagrożenie. Ciemnowłosy mężczyzna o gładko przystrzyżonym zaroście przygotowywał się do wyjątkowej i uroczystej kolacji. Śliczne zaproszenie leżące na jednej z półek, było dla niego czymś niespodziewanym i zaskakującym; nie zamierzał celebrować ów święta, wiedząc, iż prawdopodobnie spędzi je samotnie, lub w bardzo wąskim gronie. Przez ostatnie lata, porwany ferworem niebezpiecznych zleceń oraz misji, zapominał o tak osobliwym dniu wieńczącym kalendarzowe tygodnie. Westchnął ciężko nie wiedząc czego powinien się spodziewać. Nie pamiętał już w jaki sposób obchodzono to osobliwe spotkanie. Zapomniał o kultywowanych zwyczajach, tradycjach przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Nie umiał wyobrazić sobie smaku specyficznych potraw, wczuć się w wyjątkową atmosferę spędzaną z nie do końca znanymi ludźmi. Stresował się. Palce zapinające malutkie guziki białej koszuli drżały nieznacznie nie trafiając do wąziutkiej pętelki. Przeklął pod nosem poddając się bez walki: – Justine… – rzucił łagodnie choć z nutą zniecierpliwienia, wzywając partnerkę krzątającą się po dolnej łazience.
– Pomożesz? – poprosił zaraz krzywiąc się nieznacznie i ściągając usta w ciasną kreskę. Cieszył się, że miał ją tuż obok. Cieszył się, iż dzisiejszego wieczoru będzie jego wsparciem, oparciem i najlepszym towarzystwem, ozdabiając ów wydarzenie swą urodziwą aparycją i dobrym słowem. – Wyglądasz pięknie, wiesz? – wymamrotał jeszcze, gdy blondynka szybciutko uporała się z błahym kłopotem. Gdy skończyła, ucałował ją w policzek i narzucił na siebie kraciastą marynarkę znalezioną w szafie dawnego właściciela. Młodsza przedstawicielka rodziny Tonks wprowadziła kilka krawieckich poprawek, aby wyjściowe ubranie prezentowało się jak najlepiej. Wygładził tweedowy materiał, przetarł go wierzchem dłoni, usuwając bialutkie włoski psiej sierści. Zerknął a kobietę prostując postawę i zapytał niepewnie: – Może być? Dziwnie się w tym czuję… – nie należał do miłośników elegancji. Dużo lepiej czuł się w cienkich swetrach, czy dopasowanych golfach, które nie krępowały żadnych ruchów. Westchnął przeciągle praktycznie gotowy do wyjścia. Przeszedł do kuchni, aby zabrać ze sobą pakunek ze świeżą szarlotką, a także półmiskiem z wędzonym łososiem, kupiony od miejskiego rybaka. Jeszcze przed wyjściem, gdy nakładali na siebie ciężkie płachty ogrzewających płaszczy, przypomniał sobie o jednej, bardzo istotnej rzeczy. Przeszukując rzeczy pozostawione przez poprzednich mieszkańców, natrafił na drewnianą szkatułę pełną drogocennej biżuterii. W jego ręce, niemalże od razu wsunęła się mała, srebrna brosza w kształcie rozwiniętego kwiecia. Dobrze wiedział, że ów przedmiot będzie miał nową właścicielkę. Wrócił do przedpokoju, ściskając ją w dłoniach schowanych za plecami:
– Mam coś dla ciebie, ale musisz zamknąć oczy. – zbliżył się do Justine i najdelikatniej jak tylko mógł, wpiął broszę niedaleko kołnierzyka sukienki. – Pasuje do ciebie. – stwierdził od razu. Wychodząc na podwórko pokryte świeżą warstwą puszystego śniegu, okrył twarz kawałkiem wełnianego szalika i teleportował się do Doliny Godryka, gdzie miało odbyć się całe, okazałe zamieszanie.
Gdy znaleźli się przed wejściem do znajomej chatki, jeszcze raz wziął głęboki, mroźny wdech i ruszył przed siebie ściskając mocno drobniejszą dłoń towarzyszki. Zapukał do drzwi i pchnął je delikatnie słysząc piskliwe skrzypienie. Zauważył przyjemne, ciepłe światło sączące się z najbliższych pomieszczeń, usłyszał dźwięk starego gramofonu wygrywającego nieznane mu melodie, zmieszane z gwarem pierwszych rozmów wykonanych przez zaproszonych gości. Zapach świątecznych potraw wzmagał apetyt pobudzając kubki smakowe. Poczuł również niesamowicie intensywną mieszankę różnorakich ziół, z czego najmocniej przebijały się jego ulubione: szałwia, wrzosy, lawenda, czy majeranek: – Czujesz je? – zapytał niemal instynktownie zauroczony wonią ukochanych ziół. Ściągnął z siebie okrycie wierzchnie, pomagając również Tonks i niepewnym krokiem przypominającym skradanie, wślizgnął się do jadalni udekorowanej wspaniałymi elementami wigilijnych symboli i akcentów. Nie pamiętał nawet kiedy ostatnio widział prawdziwą choinkę: – Dobry wieczór! Wujku, Beatrix, jeszcze raz dziękujemy za zaproszenie. – zaczął z lekkim uśmiechem ściskając dłoń siwowłosego, zerkając na niepokojące rany zdobiące jego twarz. Nie wnikał w ich pochodzenia, jednakże domyślał się, że były zwiastunami wojennych perturbacji. Ucałował dłoń córki gospodarza i przekazał jej półmisek z rybą: – Wędzony łosoś. Mam nadzieję, że znajdzie miejsce na tym pięknym stole. – przechodząc w głąb pokoju, cieszył błękitne tęczówki tak znakomicie przygotowaną uroczystością. Nie dowierzał, że mógł być jej częścią, zważając, iż jeszcze rok temu przedzierał się przez pustynne piaski gorącego Egiptu. - Pięknie tu macie. - odchrząknął nagle czując drapanie w gardle i podchodząc do stołu przywitał się z dwójką nieznanych, a może jednak znanych gości. Wpierw podszedł do młodego blondyna, przy którym woń ulubionych ziół intensyfikowała się jeszcze bardziej: – To ty jesteś właścicielem tych wszystkich ziół. Nie mogłem ich pominąć… Gdzie udało ci się znaleźć tyle werbeny? W tym roku była naprawdę ciężko dostępna... – zagaił pospiesznie zapominając o kurtuazyjnym przedstawieniu własnej osoby: – Och, zapomniałbym: Vincent. – uścisnął dłoń chłopaka, starając się pozbyć niepewności, która krążyła w jego żyłach. Odwrócił się zaraz, aby przywiać się z drugim zaproszonym. Zmarszczył brwi przyglądając się uważnie brodatej twarzy, w której rozpoznawał bardzo znajome rysy: – Czy my się przypadkiem nie znamy? – czy świat mógł być aż tak mały?
|Wraz z Justine przynosimy blachę jeszcze ciepłej szarlotki oraz półmisek wędzonego łososia. Zajmujemy miejsca 7 i 8. Częstuję się szałwią i wrzosem.
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 30.06.21 23:40, w całości zmieniany 5 razy
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Biały puch trzeszczał pod jego butami, choć stąpał po jednej z wydeptanych ścieżek. Zlustrował spojrzeniem najbliższą okolicę, nie bardzo wiedząc jak czuć się z całym tym otaczającym go zewsząd spokojem, który wydawał się nierealny. Przymknął oczy, w prawej dłoni mocniej ściskając różdżkę, aby uciec od złudnego poczucia bezpieczeństwa. Gdzieś w tej chwili być może padają na pokrytą śniegiem ziemię bezwładne ciała. Może gdzieś milką na zawsze głosy ofiar. Bardzo chciał o tym nie myśleć w ten świąteczny dzień, chociaż nie za bardzo pojmował, jak szczególny może on być. Przez ostatnie lata umykały mu małe radości, mimo to w tym roku bardzo chciał pozwolić sobie na rozluźnienie. W kilka godzin cała jego czujność wcale nie obumrze, nieprawdaż? Przystanął przed celem zimowej wędrówki, w ciszy przyglądając się domostwu, nieco mętniejszym wzrokiem zerkając w jasne okna. Miał wielką ochotę obejść cały budynek i upewnić się, że wróg nigdzie nie czyha, choć taka opcja nie wydawała się prawdopodobna na terenie hrabstwa pozostającego w solidnym sojuszu z sąsiadami.
Zapukał do drzwi, następnie otworzył je bez czekania na zaproszenia i wszedł do środka, zatrzymując się w korytarzu. Było ciepło, całkiem już głośno, bo w muzykę wkomponowywały się kolejne słowa. W powietrzu czuć było poza kulinarnymi aromatami jakąś lekkość, jakby ściany całkowicie odcinały zamkniętą przestrzeń od chaosu zewnętrznego świata. Dawno już nie partycypował w takich chwilach beztroski, zapewne minęły całe lata. Na kilka sekund spuścił wzrok, uciekając tym samym w ostatniej chwili od rozmyślania o błędach przeszłości, od rozważań dlaczego od dekad nie otrzymał i nie ofiarował podobnego szczęścia bliskim. Ruszył się szybko, całkiem płynnie. Zdjął długi, skórzany płaszcz, dobrowolnie rozstając się przy wieszaku ze swoistą warstwą ochronną, nawet jeśli pozbawioną magicznych właściwości. Miał dziś udowodnić, że jeszcze stać go na elegancję, jednak przeszukiwanie garderoby zgromadzonej w szafie dłużej niż kilka minut zbyt szybko nadwyrężyło jego cierpliwość. Łatwiej było bez głębszej analizy chwycić to, co nie było jeszcze aż tak znoszone. Czarne spodnie garniturowe, kupione jeszcze do ślubu, nie zostały zżarte przez mole, co było już wystarczającym powodem, aby je założyć. Wygrzebana z dna szuflady biała koszula była mocno pognieciona, ale w większej mierze ten mankament skryty został pod materiałem marynarki. Ta była tweedowa i łączyła w jedno kilka odcieni brązu, szarości i zieleni, które przecinały w równych odstępach czerwone i czarne linie. Wyglądał znacznie lepiej niż miesiąc temu, tuż po powrocie do ogarniętej wojną Anglii. Z czasem pogodził się z tym, że przyszło mu zażywać eliksir uspokajający, choć stosował go doraźnie, kiedy spomiędzy drzew wyłaniała się sylwetka zmarłego więźnia, którego truchło pozostawił bez pochówku. Bardziej regularnie stosował eliksir słodkiego snu, co pomagało przeżyć noce, aby zaraz po nich od nowa ćwiczyć ciało. Pompki, przysiady, przebieżka, uzależniony był od tej rutyny, a jednocześnie bardzo go męczyła, kiedy dobrowolnie skazywał się na trwanie przy akompaniamencie tylko coraz cięższego od wysiłku oddechu.
Skierował się do jadalni i zaraz po tym ruchu nie wiedział co ma dalej ze sobą zrobić. Znalazł się w wyznaczonym miejscu, ale czuł się dziwnie. Kolejny raz zdawał się nie wpasowywać w przyjemną scenerię, być tym najbardziej niepasującym do sielankowego obrazka elementem. I to wcale nie rozchodziło się o jego kiepską prezencją, po prostu roztaczał wokół siebie aurę powagi i nieufności. Znajdował się pomiędzy swoimi, w końcu to córka przyjaciela zaprosiła go na świąteczne obchody, nie wyjawiając jednak przy tym, kto jeszcze się pojawi. Powinien był spodziewać się Vincenta. Może niekoniecznie stojącego tak blisko Justine, ale nie śmiał powiedzieć na ten temat słowa, przecież nie wiedząc nic o tym, co i z kim wyrabia jego syn. Wolał uniknąć konfrontacji, po co zaraz psuć zabawę innym? – Dobry wieczór – przywitał się ze wszystkimi spokojnie, po czym odchrząknął, dając poznać po sobie, że niezręcznie mu w takiej niecodziennej scenerii. Podszedł do jednego z krzesła, wybierając miejsce najbardziej oddalone od Vincenta po drugiej stronie stołu, przypadkiem skazując młodą gospodynię na swoje towarzystwo. W tym towarzystwie to mógł swobodnie porozmawiać tylko ze Steviem, jednak obok starego druha siedziała kieranowa latorośl skłonna do wrzasków i nienawistnych spojrzeń. – Wszystko zostało perfekcyjnie przygotowane, gratuluję – wycedził z siebie uprzejmie, ale słowa z jego ust wypłynęły jakieś kanciaste, jakby nie były mu wcześniej znane. Z zażenowania aż chwycił za pierwszą lepszą szklankę z przygotowanym kompotem.
| miejsce nr 6, biorę pokrzywa + rumianek
Zapukał do drzwi, następnie otworzył je bez czekania na zaproszenia i wszedł do środka, zatrzymując się w korytarzu. Było ciepło, całkiem już głośno, bo w muzykę wkomponowywały się kolejne słowa. W powietrzu czuć było poza kulinarnymi aromatami jakąś lekkość, jakby ściany całkowicie odcinały zamkniętą przestrzeń od chaosu zewnętrznego świata. Dawno już nie partycypował w takich chwilach beztroski, zapewne minęły całe lata. Na kilka sekund spuścił wzrok, uciekając tym samym w ostatniej chwili od rozmyślania o błędach przeszłości, od rozważań dlaczego od dekad nie otrzymał i nie ofiarował podobnego szczęścia bliskim. Ruszył się szybko, całkiem płynnie. Zdjął długi, skórzany płaszcz, dobrowolnie rozstając się przy wieszaku ze swoistą warstwą ochronną, nawet jeśli pozbawioną magicznych właściwości. Miał dziś udowodnić, że jeszcze stać go na elegancję, jednak przeszukiwanie garderoby zgromadzonej w szafie dłużej niż kilka minut zbyt szybko nadwyrężyło jego cierpliwość. Łatwiej było bez głębszej analizy chwycić to, co nie było jeszcze aż tak znoszone. Czarne spodnie garniturowe, kupione jeszcze do ślubu, nie zostały zżarte przez mole, co było już wystarczającym powodem, aby je założyć. Wygrzebana z dna szuflady biała koszula była mocno pognieciona, ale w większej mierze ten mankament skryty został pod materiałem marynarki. Ta była tweedowa i łączyła w jedno kilka odcieni brązu, szarości i zieleni, które przecinały w równych odstępach czerwone i czarne linie. Wyglądał znacznie lepiej niż miesiąc temu, tuż po powrocie do ogarniętej wojną Anglii. Z czasem pogodził się z tym, że przyszło mu zażywać eliksir uspokajający, choć stosował go doraźnie, kiedy spomiędzy drzew wyłaniała się sylwetka zmarłego więźnia, którego truchło pozostawił bez pochówku. Bardziej regularnie stosował eliksir słodkiego snu, co pomagało przeżyć noce, aby zaraz po nich od nowa ćwiczyć ciało. Pompki, przysiady, przebieżka, uzależniony był od tej rutyny, a jednocześnie bardzo go męczyła, kiedy dobrowolnie skazywał się na trwanie przy akompaniamencie tylko coraz cięższego od wysiłku oddechu.
Skierował się do jadalni i zaraz po tym ruchu nie wiedział co ma dalej ze sobą zrobić. Znalazł się w wyznaczonym miejscu, ale czuł się dziwnie. Kolejny raz zdawał się nie wpasowywać w przyjemną scenerię, być tym najbardziej niepasującym do sielankowego obrazka elementem. I to wcale nie rozchodziło się o jego kiepską prezencją, po prostu roztaczał wokół siebie aurę powagi i nieufności. Znajdował się pomiędzy swoimi, w końcu to córka przyjaciela zaprosiła go na świąteczne obchody, nie wyjawiając jednak przy tym, kto jeszcze się pojawi. Powinien był spodziewać się Vincenta. Może niekoniecznie stojącego tak blisko Justine, ale nie śmiał powiedzieć na ten temat słowa, przecież nie wiedząc nic o tym, co i z kim wyrabia jego syn. Wolał uniknąć konfrontacji, po co zaraz psuć zabawę innym? – Dobry wieczór – przywitał się ze wszystkimi spokojnie, po czym odchrząknął, dając poznać po sobie, że niezręcznie mu w takiej niecodziennej scenerii. Podszedł do jednego z krzesła, wybierając miejsce najbardziej oddalone od Vincenta po drugiej stronie stołu, przypadkiem skazując młodą gospodynię na swoje towarzystwo. W tym towarzystwie to mógł swobodnie porozmawiać tylko ze Steviem, jednak obok starego druha siedziała kieranowa latorośl skłonna do wrzasków i nienawistnych spojrzeń. – Wszystko zostało perfekcyjnie przygotowane, gratuluję – wycedził z siebie uprzejmie, ale słowa z jego ust wypłynęły jakieś kanciaste, jakby nie były mu wcześniej znane. Z zażenowania aż chwycił za pierwszą lepszą szklankę z przygotowanym kompotem.
| miejsce nr 6, biorę pokrzywa + rumianek
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Zwabiona dźwiękiem jej własnego imienia brzmiącego z całkiem niedaleka jednak z ponaglającą, niecierpliwą nutą, zerknęła kontrolnie w lustro, ale już chwilę wcześniej poddała się w próbie zakrycia pudrem brzydkiej blizny ciągnącej się nad lewą brwią. Zamiast tego postanowiła zastosować dywersje, odciągnąć od niej uwagę czerwony ustami. Mogłaby spróbować zmienić twarz - a może bardziej spróbować pozbyć się blizny. Ale zawsze istniało ryzyko niepowodzenia a do tego wolała nie doprowadzić. Cofnęła się, przesuwając spojrzeniem po ciemnozielonej sukience, którą uszyła dla niej Trixie i jeszcze na boso wspięła się na górę przyspieszając trochę. Stanęła w drzwiach, unosząc łagodnie brwi, kiedy odwrócił się w jej kierunku z niesfornymi przeciwnikami i pewną dozą rezygnacji. Jedna z dłoni powędrowała na biodro, a kiedy pytanie opuściło jego usta, uniosła prawą dłoń, żeby gestem palca przywołać go bliżej. Zaraz sama wyszła mu naprzeciw unosząc ręce by zapiąć do końca koszulę.
- Już wiem. - zapewniła, unosząc na kilka sekund tęczówki i kącik ust. Kiedy puściła ostatni z guzików, dłonie przesunęły się po klatce w kierunku ramion, wygładzający niewidoczne zmarszczki materiału. - Przystojny jak zawsze. - opuściła ręce, przyjmując niewerbalne podziękowanie.
Ruszyła do kuchni, żeby wsunąć stopy w buty, zerkając przez ramię, kiedy Rineheart nagle się cofnął. Zdążyła narzucić płaszcz, gdy powrócił. Gdy pojawił się znów brew drgnęła lekko unosząc się do góry, jej tęczówki zmierzyły go podejrzliwie od góry do dołu, ale finalnie przymknęła powieki. Ostatecznie, chyba nie do końca przepadała za niespodziankami, zdawały się odbierać jej kontrolę, której nie lubiła oddawać. Czuła łagodny dotyk i słyszała padające słowa, ale dopiero drugie zdanie uchyliło jej powieki z początku marszcząc odrobinę brwi. Przesunęła głowę w dół unosząc rękę, żeby palcami przesunąć po ozdobie. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale był już na zewnątrz. Kilkoma szybkimi krokami dogoniła go i złapała za rękę. - Dziękuję. - wydobyło się z ust, na kilka chwil przed wyruszeniem.
Droga nie była duża, a domostwo znajome. Czuła siłę z jaką zaciskała się jego dłoń ale w pierwszej myśli nie powiązała jej z niczym, ani nie zwróciła na nią mocniej uwagi.
- Czuje co? - zapytała, unosząc na niego spojrzenie, nie mogąc za bardzo zrozumieć do czego najmocniej się odnosi. Rozejrzała się, jakby próbując samej zgadnąć do czego powinna się odnieść, ale nieskutecznie. Jej spojrzenie przyciągnęła sylwetka gospodarza, któremu posłała coś w rodzaju krótkiego uśmiechu. Nie wyglądała już tak źle, jak w październiku, ale ubytki w wadze i przejścia, których doświadczyła nadal odbijały na niej swoje piętno. Choć mimowolnie jej brew drgnęła na wujka wypływającego z ust Vincenta.
- Dobry wieczór. - przywitała się też, ale nie mówiła nic więcej bo wszystko właściwie powiedziane zostało przez Rinehearta. Ruszyła za nim, zatrzymując się przy stole, spojrzenie ogniskując najpierw na Castorze, a później na Volasie. Pozwalając by kącik ust jej drgnął, kiedy Rineheart rozpędzał się w dobrze znanym sobie temacie. - Tonks. - przedstawiła się temu drugiemu. - Justine. - dodała po chwili. Tęczówki odnalazły jeszcze Kierana, zadziwiające i jednocześnie nie. Skinęła mu krótko głową. Właściwie nie spodziewała się spędzać wigilii wigilii ze swoim przełożonym i ojcem partnera w jednej osobie. Robiło się coraz ciekawiej. - Skoro są tu zioła, to zakładać, że przepadniesz na resztę wieczoru w ich temacie? - zapytała drażniąc go, unosząc jasne tęczówki na krótką chwilę zanim zajęła wybrane miejsce. - Migreny nie dokuczały? Jak ręce? - zapytała koncentrując swoją uwagę na gospodarzu, który niewiele ponad tydzień miał bliskie spotkanie z olbrzymem. Praktyczna natura kazała wpierw się upewnić.
- Już wiem. - zapewniła, unosząc na kilka sekund tęczówki i kącik ust. Kiedy puściła ostatni z guzików, dłonie przesunęły się po klatce w kierunku ramion, wygładzający niewidoczne zmarszczki materiału. - Przystojny jak zawsze. - opuściła ręce, przyjmując niewerbalne podziękowanie.
Ruszyła do kuchni, żeby wsunąć stopy w buty, zerkając przez ramię, kiedy Rineheart nagle się cofnął. Zdążyła narzucić płaszcz, gdy powrócił. Gdy pojawił się znów brew drgnęła lekko unosząc się do góry, jej tęczówki zmierzyły go podejrzliwie od góry do dołu, ale finalnie przymknęła powieki. Ostatecznie, chyba nie do końca przepadała za niespodziankami, zdawały się odbierać jej kontrolę, której nie lubiła oddawać. Czuła łagodny dotyk i słyszała padające słowa, ale dopiero drugie zdanie uchyliło jej powieki z początku marszcząc odrobinę brwi. Przesunęła głowę w dół unosząc rękę, żeby palcami przesunąć po ozdobie. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale był już na zewnątrz. Kilkoma szybkimi krokami dogoniła go i złapała za rękę. - Dziękuję. - wydobyło się z ust, na kilka chwil przed wyruszeniem.
Droga nie była duża, a domostwo znajome. Czuła siłę z jaką zaciskała się jego dłoń ale w pierwszej myśli nie powiązała jej z niczym, ani nie zwróciła na nią mocniej uwagi.
- Czuje co? - zapytała, unosząc na niego spojrzenie, nie mogąc za bardzo zrozumieć do czego najmocniej się odnosi. Rozejrzała się, jakby próbując samej zgadnąć do czego powinna się odnieść, ale nieskutecznie. Jej spojrzenie przyciągnęła sylwetka gospodarza, któremu posłała coś w rodzaju krótkiego uśmiechu. Nie wyglądała już tak źle, jak w październiku, ale ubytki w wadze i przejścia, których doświadczyła nadal odbijały na niej swoje piętno. Choć mimowolnie jej brew drgnęła na wujka wypływającego z ust Vincenta.
- Dobry wieczór. - przywitała się też, ale nie mówiła nic więcej bo wszystko właściwie powiedziane zostało przez Rinehearta. Ruszyła za nim, zatrzymując się przy stole, spojrzenie ogniskując najpierw na Castorze, a później na Volasie. Pozwalając by kącik ust jej drgnął, kiedy Rineheart rozpędzał się w dobrze znanym sobie temacie. - Tonks. - przedstawiła się temu drugiemu. - Justine. - dodała po chwili. Tęczówki odnalazły jeszcze Kierana, zadziwiające i jednocześnie nie. Skinęła mu krótko głową. Właściwie nie spodziewała się spędzać wigilii wigilii ze swoim przełożonym i ojcem partnera w jednej osobie. Robiło się coraz ciekawiej. - Skoro są tu zioła, to zakładać, że przepadniesz na resztę wieczoru w ich temacie? - zapytała drażniąc go, unosząc jasne tęczówki na krótką chwilę zanim zajęła wybrane miejsce. - Migreny nie dokuczały? Jak ręce? - zapytała koncentrując swoją uwagę na gospodarzu, który niewiele ponad tydzień miał bliskie spotkanie z olbrzymem. Praktyczna natura kazała wpierw się upewnić.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Zmierzał do domu Beckettów pod ramię z Isabellą, która wyglądała niezmiernie uroczo wśród płatków śniegu. Zerkając na twarz narzeczonej i na biel pod ich nogami, mimowolnie wyobrażał sobie białą suknię, a serce drżało mu niecierpliwie.
-Nasze pierwsze wspólne Święta. - szepnął do narzeczonej przed wejściem. -Ci ludzie są mi jak rodzina. - dodał z nieśmiałym uśmiechem. Pamiętał, jak bardzo chciała poznać jego brata i jak rozczarowujące było to spotkanie - po wujku i Trixie nie spodziewał się jednak niczego innego, niż ciepła. Bella zdążyła zresztą poznać już mieszkańców Doliny Godryka, a Steffenowi serce pękało z dumy, gdy widział z jaką łatwością zaprzyjaźniła się z nowymi znajomymi i jak wdrożyła się w pracę w lecznicy. Może i nadal nosiła te swoje gorsety, ale teraz była Bellą z Doliny, a nie z Pałacu Bealieu, co nieco umarzało jego wyrzuty sumienia z powodu oderwania narzeczonej od rodziny.
-Dobry wieczór! Wujku, Trixie, wszystkim! - przywitał się od progu z promiennym uśmiechem. Wyściskał Steviego i Trixie, której jako gospodyni wręczył paczkę suszonych śliwek. -Na zagryzkę... - uśmiechnął się przepraszająco. Pewnie powinien coś z nich upiec, ale nie umiał tak dobrze gotować, a Bella... Bella się uczyła.
Powiódł potem spojrzeniem po wszystkich zgromadzonych, po znanych i drogich mu twarzach - uśmiechnął się ciepło do kuzyna Volansa, Castora (z którym musiał porozmawiać o runach!) i Vincenta. Zatrzymał na dłużej spojrzenie na Justine - zawsze go trochę onieśmielała, ale dzisiaj chciałby poprosić ją o przysługę...
...no, może nie dzisiaj, Wigilia przed Wigilią to nie najlepszy moment na sprawy służbowe. Napisze jej list.
Nie spodziewał się tutaj pana Kierana, który onieśmielał go jeszcze bardziej niż Justine, ale trochę mniej odkąd odbili razem Dom Petriego. Wiedział, że pan Rineheart na chwilę zniknął, więc odezwał się do niego z nieśmiałym uśmiechem (tym bardziej, że powinien, bo auror siedział tuż obok Trixie, a Steff właśnie wręczył jej śliwki):
-Dobrze, że pan wrócił! Wesołych Świąt! - prostolinijnie, palnął pierwsze, co przyszło mu na myśl.
Następnie wrócił wzrokiem do Belli i zajął dla siebie i narzeczonej miejsca przy stole - w doborowym i intelektualnym towarzystwie, pomiędzy gospodarzem, a Castorem.
zajmujemy z Bellą miejsca 1 & 2
przynoszę suszone śliwki z mojego wyposażenia (300g) dla nas wszystkich
Steff zostawia pod choinką malutkie drewniane runy ochronne (transmutowane w kształt run z kawałków drewna), wybierzcie sobie ulubioną!
zabieram aksamitkę + konwalię
-Nasze pierwsze wspólne Święta. - szepnął do narzeczonej przed wejściem. -Ci ludzie są mi jak rodzina. - dodał z nieśmiałym uśmiechem. Pamiętał, jak bardzo chciała poznać jego brata i jak rozczarowujące było to spotkanie - po wujku i Trixie nie spodziewał się jednak niczego innego, niż ciepła. Bella zdążyła zresztą poznać już mieszkańców Doliny Godryka, a Steffenowi serce pękało z dumy, gdy widział z jaką łatwością zaprzyjaźniła się z nowymi znajomymi i jak wdrożyła się w pracę w lecznicy. Może i nadal nosiła te swoje gorsety, ale teraz była Bellą z Doliny, a nie z Pałacu Bealieu, co nieco umarzało jego wyrzuty sumienia z powodu oderwania narzeczonej od rodziny.
-Dobry wieczór! Wujku, Trixie, wszystkim! - przywitał się od progu z promiennym uśmiechem. Wyściskał Steviego i Trixie, której jako gospodyni wręczył paczkę suszonych śliwek. -Na zagryzkę... - uśmiechnął się przepraszająco. Pewnie powinien coś z nich upiec, ale nie umiał tak dobrze gotować, a Bella... Bella się uczyła.
Powiódł potem spojrzeniem po wszystkich zgromadzonych, po znanych i drogich mu twarzach - uśmiechnął się ciepło do kuzyna Volansa, Castora (z którym musiał porozmawiać o runach!) i Vincenta. Zatrzymał na dłużej spojrzenie na Justine - zawsze go trochę onieśmielała, ale dzisiaj chciałby poprosić ją o przysługę...
...no, może nie dzisiaj, Wigilia przed Wigilią to nie najlepszy moment na sprawy służbowe. Napisze jej list.
Nie spodziewał się tutaj pana Kierana, który onieśmielał go jeszcze bardziej niż Justine, ale trochę mniej odkąd odbili razem Dom Petriego. Wiedział, że pan Rineheart na chwilę zniknął, więc odezwał się do niego z nieśmiałym uśmiechem (tym bardziej, że powinien, bo auror siedział tuż obok Trixie, a Steff właśnie wręczył jej śliwki):
-Dobrze, że pan wrócił! Wesołych Świąt! - prostolinijnie, palnął pierwsze, co przyszło mu na myśl.
Następnie wrócił wzrokiem do Belli i zajął dla siebie i narzeczonej miejsca przy stole - w doborowym i intelektualnym towarzystwie, pomiędzy gospodarzem, a Castorem.
zajmujemy z Bellą miejsca 1 & 2
przynoszę suszone śliwki z mojego wyposażenia (300g) dla nas wszystkich
Steff zostawia pod choinką malutkie drewniane runy ochronne (transmutowane w kształt run z kawałków drewna), wybierzcie sobie ulubioną!
zabieram aksamitkę + konwalię
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ręka wciąż dokuczała za każdym razem gdy cokolwiek podnosił, przenosił i dotykał. Dziwne pieczenie po dotkliwym poparzeniu, uciążliwie rozpościerało się po skórze. Ale czy żałował? Nie. Szkoda mu tylko było zerkać na blizny, bo dłoń już idealna nie była, zabrano jej czar młodzieńczy i ograbiono z niewinności. Prezenty przygotowywał od kilku dni z pewnymi trudnościami, ostatecznie ciesząc się, że do pomocy zaangażowały się starsze panie z doliny, którym tak często wieszczył. Jedna z nich pomogła przejść się do okolicznej wsi, skąd Julien z powodzeniem odebrał przepiórkę, którą poniekąd obiecał pannie Beckett, jednak będąc na miejscu, jego uwagę przykuła również kuropatwa czerwona, której urocze upierzenie rozczuliło miękkie serce poety. Jak mógł zostawić takie cudo? Trixie potrzebowała w swoim życiu kolorów, szczególnie po felernej wróżbie i wypadku – oba tyczące się jej ojca. Oba równie bolesne. Klatki wybrał bez sensu, jak dla lotnych papug, ale wiedział, że zwierzaki miały przetrwać w nich tylko przez niezbędne minimum dni do wigilii, co zresztą i tak nie wyszło, gdy ostatecznie pozwolił Mary i Jo - imiona przyszły mu niezobowiązująco do głowy, gdy wirował nad kurami wahadełkiem - pobiegać po Makówce. Liczył, że sąsiedzi nie usłyszą podejrzanego gdakania, przecież panna Beckett nie mogła wiedzieć, co też jasnowidz dla niej uknuł!
I pech chyba chciał, że ten, który niewiele o magicznych stworzeniach wiedział, porwał się z motyką na słońce, by takowe wybrać dla - jeszcze - panny, która wciąż - mimo wszystko - zgrabnie kołysała się w jego umyśle. Isabella żywo i zwiewnie przechadzała się po meandrach wyobrażeń poety, pozostając niedoścignionym ideałem, który na wieki pozostał mu odebrany.
Zaglądał to tu, to tam, pytał znawców i przeróżnych fascynatów magicznych stworzeń, co takiego mogłoby pasować do nadobnej damy, aż wreszcie trafił do małego sklepiku, gdzie siwiejący staruszek wyglądający niczym emerytowany twórca różdżek zaoferował mu Nieśmiałka. - To Romeo - tak wyrzekł, i takie też imię zostało dla patyczkowatego stworka. Wstydliwego, a jednocześnie walecznego gdy przyszło do zakładania białej kokardki na gałązce. Ostatecznie kokarda została owinięta wokół pudełka z dziurkami, w którym nieśmiałek zadomowił się na czas do wigilii. Zresztą kuropatwa i przepiórka również przetoczyły bój o kokardy na szyi. Musiały być przecież wystrojone!
Dla pana Beckett sprawa była najprostsza, bo chociaż Julien sam świstoklika nie potrzebował, tak dostrzegał w Warsztacie, ile sproszkowanego meteorytu ubywało numerologowi. Prostym więc był wybór.
A co dalej? Dalej była literatura, popakowana w przeróżne kolorowe papiery. I fajerwerki, bo przecież Steffen był wybuchowym jegomościem i… chociaż Julienowi łamało się serce, tak chciał, aby Cattermole mógł zachwycić ognistą damę jego serca, toteż powierzył mu kolorowe ognie, godne salamandrowej pani.
Spodziewając się wielu gości, wpadł na genialną wręcz ideę zrobienia paczuszek niespodzianek, chociaż dla paru osób pozostały podpisane. Dobierał wszystko, idąc za swoim przeczuciem, może nawet zerkającym ukradkiem trzecim okiem? Miał wór prezentów ciężki i niezgrabny, którym musiał się jakoś przenieść do domu sąsiadów. Gdyby tylko wstał o czasie, z pewnością byłoby łatwiej...
Obudziła go kuropatwa Jo, dziobiąc go po gołej stopie wystającej spod puchatego koca. - Non, maman... S'il te plait, encore cinq minutes - francuski akcent z pomrukiem wydał się spod poduszki, a myśli błądziły po teatrze, ale to nie był Paryż.
Podniósł powieki za późno, a gdy podniósł się raptownie, dostrzegł w oddali pierwszych gości schodzących się do Warsztatu. - Mon dieu - jęknął do kuropatwy, a ta przekręciła głową, nie rozumiejąc najwyraźniej francuskiego języka. Chociaż w ogóle problemem była mowa ludzka, a nie sam język. Ptaszysko zeskoczyło z łóżka, kręcąc kuperkiem, podobnie jak wróżbita, który próbował zrzucić z siebie w pędzie piżamę. Co na siebie włożyć? Szafa zionęła brakiem wyprasowanych koszul, ale czasu już nie było i tak był spóźniony. Może to te wiersze, były winne, które pisał do późnej godziny?
Chwycił prędko jasne spodnie w kancik, nałożył dwie różne skarpetki o jaskrawych kolorach, kremową koszulę z dosyć dekadenckimi, szerokimi rękawami, zwężanymi przy nadgarstkach, na to żółtą kamizelkę oraz płaszczyk, a w nim niezmiennie karty tarota. Przeczesał przycięte po wyprawie do Niebieskiego Lasu loki i spróbował nawet przygładzić je pomadą do włosów, którą wygrzebał w odmętach kosmetyków po ciotce.
Przez bite kolejne dwadzieścia minut próbował wsadzić przepiórkę i kuropatwę do klatek, aż wreszcie gdy osiągnął sukces, zrobiło mu się głupio, widząc spojrzenie ptaszysk. Cóż miał innego zrobić? Okrył klatki śliskim, kremowym materiałem, który znalazł u ciotki, a potem z trudem czarując - bo ręka wciąż dawała się we znaki - wybył z Makówki, a za nim lewitujące dwie klatki, pudełko i kolorowe pakunki. Ostatecznie nawet nie zapukał, po prostu wszedł, czując się, jak we własnym domu. – BONSOIR! – donośnie przywitał się ze wszystkimi, ukłoniwszy w pas. Zaklęciem posłał prezenty i z racji spóźnienia nie zerkał nawet czy coś było dla niego pod choinką. Ruszył do stołu, aby zająć wolne miejsce i jak zwykle objeść Beckettów z zapasów. – Wybaczcie, wybaczcie, chciałem być wcześniej, leeecz… - i w tej samej chwili kuropatwa wydała z siebie gromki okrzyk. Śliski materiał zsunął się z klatki, a ptaszysko wlepiło spojrzenie w stół zastawiony pysznościami. W tym czasie poeta rozejrzał się po gościach zasiadających przy stole, jednych znał lepiej, innych gorzej, a jeszcze innych w ogóle. Wystawił prawą, drżącą wciąż rękę okraszoną siatką oparzeń się gając po widelec i wbił metalowe ząbki w małego ziemniaczka z gzikiem, nie wsadzając go na talerz, lecz od razu do ust. Zaraz odłożył sztuciec i ułożył dłoń pod stołem, próbując nie dotykać nią niczego.
| Siadam tam, gdzie zostanie miejsce, jako spóźniony.
Prezenty dla Trixie, klatki (z kuropatwą i przepiórką) lewitują obok jej krzesła, a w klatce z kuropatwą znajduje się pakunek, w którym Trixie może znaleźć eleganckie wydanie książki: "Hrabia Monte Christo" Aleksander Dumas, ilustrowane i magicznie zaklęte, aby sylwetka hrabiego była sylwetką, o której pomyśli czytający czarodziej. Tylko czytający dostrzega zmiany.
Pudełko dla Isabelli lewituje obok niej. Na wieku pudełka obok kokardki z imieniem i nazwiskiem Belli, znajduje się napis "Nazywam się Romeo". W środku znajduje się oprócz Nieśmiałka, bardzo eleganckie wydanie dzieła "Romeo i Julia" Szekspira.
Paczka Steffena lewituje obok niego. W środku może znaleźć Zestaw doktora Filibustera (z karteczką „Odpal je przy Isabelli, będzie zachwycona”) oraz "Biesy" Fiodora Dostojewskiego.
Paczuszka lewituje obok Steviego, w środku można znaleźć sproszkowany meteoryt oraz zbiór dzieł Edgara Allana Poe z zakładką pozostawioną na utworze "Annabel Lee".
Cała reszta: Julien ma ogrom literatury, którym postanowił się podzielić z gośćmi. Aby nie było za nudno, zapraszam do losowania prezentów, a aby uniknąć powtarzania się, proszę uwzględnić, kto losował przed kim i jeśli wypadnie ten sam numer wówczas cofamy się do tyłu na pierwszą wolną pozycję. Rzucajcie w szafce, będę edytować ten post i przypisze imiona do wylosowanych numerów, tylko proszę podrzucić mi link na discordzie lub PW. Prezenty lewitują obok Was.
Rzucacie k6
1. Magiczny tomik poezji romantycznej różnych autorów z ruchomymi ilustracjami, w których czytający może dostrzec osobę, o której pomyśli po przeczytaniu wiersza obok - nie czytając, twarze postaci na ilustracjach wydają się za mgłą. Tylko czytający dostrzega zmiany. [Kieran Rineheart]
2. Thérèse Philosophe (Therese the Philosopher) - Jean-Baptiste de Boyer [Vincent Rineheart]
3. Noce paryskie - Nicolas Edme Réstif de la Bretonne [Cedric Dearborn]
4. Albo-albo – Søren Kierkegaard [Volans Moore]
5. Kwiaty zła - Charles Baudelaire [Justine Tonks]
6. Zbiór poezji Arthura Rimbauda [Castor Sprout]
Niezależnie co wylosuje z powyższych Ced przy Debbie wyląduje paczuszka, a w środku nowe wydanie książki „Mały Książę” - Antoine de Saint-Exupéry. (jasnowidz czuł, że musiał zapakować jedną książkę dla dzieci)
Prezentów nie zbieram, bo się spóźniłem, nie wiem co, gdzie leży.
[bylobrzydkobedzieladnie]
I pech chyba chciał, że ten, który niewiele o magicznych stworzeniach wiedział, porwał się z motyką na słońce, by takowe wybrać dla - jeszcze - panny, która wciąż - mimo wszystko - zgrabnie kołysała się w jego umyśle. Isabella żywo i zwiewnie przechadzała się po meandrach wyobrażeń poety, pozostając niedoścignionym ideałem, który na wieki pozostał mu odebrany.
Zaglądał to tu, to tam, pytał znawców i przeróżnych fascynatów magicznych stworzeń, co takiego mogłoby pasować do nadobnej damy, aż wreszcie trafił do małego sklepiku, gdzie siwiejący staruszek wyglądający niczym emerytowany twórca różdżek zaoferował mu Nieśmiałka. - To Romeo - tak wyrzekł, i takie też imię zostało dla patyczkowatego stworka. Wstydliwego, a jednocześnie walecznego gdy przyszło do zakładania białej kokardki na gałązce. Ostatecznie kokarda została owinięta wokół pudełka z dziurkami, w którym nieśmiałek zadomowił się na czas do wigilii. Zresztą kuropatwa i przepiórka również przetoczyły bój o kokardy na szyi. Musiały być przecież wystrojone!
Dla pana Beckett sprawa była najprostsza, bo chociaż Julien sam świstoklika nie potrzebował, tak dostrzegał w Warsztacie, ile sproszkowanego meteorytu ubywało numerologowi. Prostym więc był wybór.
A co dalej? Dalej była literatura, popakowana w przeróżne kolorowe papiery. I fajerwerki, bo przecież Steffen był wybuchowym jegomościem i… chociaż Julienowi łamało się serce, tak chciał, aby Cattermole mógł zachwycić ognistą damę jego serca, toteż powierzył mu kolorowe ognie, godne salamandrowej pani.
Spodziewając się wielu gości, wpadł na genialną wręcz ideę zrobienia paczuszek niespodzianek, chociaż dla paru osób pozostały podpisane. Dobierał wszystko, idąc za swoim przeczuciem, może nawet zerkającym ukradkiem trzecim okiem? Miał wór prezentów ciężki i niezgrabny, którym musiał się jakoś przenieść do domu sąsiadów. Gdyby tylko wstał o czasie, z pewnością byłoby łatwiej...
Obudziła go kuropatwa Jo, dziobiąc go po gołej stopie wystającej spod puchatego koca. - Non, maman... S'il te plait, encore cinq minutes - francuski akcent z pomrukiem wydał się spod poduszki, a myśli błądziły po teatrze, ale to nie był Paryż.
Podniósł powieki za późno, a gdy podniósł się raptownie, dostrzegł w oddali pierwszych gości schodzących się do Warsztatu. - Mon dieu - jęknął do kuropatwy, a ta przekręciła głową, nie rozumiejąc najwyraźniej francuskiego języka. Chociaż w ogóle problemem była mowa ludzka, a nie sam język. Ptaszysko zeskoczyło z łóżka, kręcąc kuperkiem, podobnie jak wróżbita, który próbował zrzucić z siebie w pędzie piżamę. Co na siebie włożyć? Szafa zionęła brakiem wyprasowanych koszul, ale czasu już nie było i tak był spóźniony. Może to te wiersze, były winne, które pisał do późnej godziny?
Chwycił prędko jasne spodnie w kancik, nałożył dwie różne skarpetki o jaskrawych kolorach, kremową koszulę z dosyć dekadenckimi, szerokimi rękawami, zwężanymi przy nadgarstkach, na to żółtą kamizelkę oraz płaszczyk, a w nim niezmiennie karty tarota. Przeczesał przycięte po wyprawie do Niebieskiego Lasu loki i spróbował nawet przygładzić je pomadą do włosów, którą wygrzebał w odmętach kosmetyków po ciotce.
Przez bite kolejne dwadzieścia minut próbował wsadzić przepiórkę i kuropatwę do klatek, aż wreszcie gdy osiągnął sukces, zrobiło mu się głupio, widząc spojrzenie ptaszysk. Cóż miał innego zrobić? Okrył klatki śliskim, kremowym materiałem, który znalazł u ciotki, a potem z trudem czarując - bo ręka wciąż dawała się we znaki - wybył z Makówki, a za nim lewitujące dwie klatki, pudełko i kolorowe pakunki. Ostatecznie nawet nie zapukał, po prostu wszedł, czując się, jak we własnym domu. – BONSOIR! – donośnie przywitał się ze wszystkimi, ukłoniwszy w pas. Zaklęciem posłał prezenty i z racji spóźnienia nie zerkał nawet czy coś było dla niego pod choinką. Ruszył do stołu, aby zająć wolne miejsce i jak zwykle objeść Beckettów z zapasów. – Wybaczcie, wybaczcie, chciałem być wcześniej, leeecz… - i w tej samej chwili kuropatwa wydała z siebie gromki okrzyk. Śliski materiał zsunął się z klatki, a ptaszysko wlepiło spojrzenie w stół zastawiony pysznościami. W tym czasie poeta rozejrzał się po gościach zasiadających przy stole, jednych znał lepiej, innych gorzej, a jeszcze innych w ogóle. Wystawił prawą, drżącą wciąż rękę okraszoną siatką oparzeń się gając po widelec i wbił metalowe ząbki w małego ziemniaczka z gzikiem, nie wsadzając go na talerz, lecz od razu do ust. Zaraz odłożył sztuciec i ułożył dłoń pod stołem, próbując nie dotykać nią niczego.
| Siadam tam, gdzie zostanie miejsce, jako spóźniony.
Prezenty dla Trixie, klatki (z kuropatwą i przepiórką) lewitują obok jej krzesła, a w klatce z kuropatwą znajduje się pakunek, w którym Trixie może znaleźć eleganckie wydanie książki: "Hrabia Monte Christo" Aleksander Dumas, ilustrowane i magicznie zaklęte, aby sylwetka hrabiego była sylwetką, o której pomyśli czytający czarodziej. Tylko czytający dostrzega zmiany.
Pudełko dla Isabelli lewituje obok niej. Na wieku pudełka obok kokardki z imieniem i nazwiskiem Belli, znajduje się napis "Nazywam się Romeo". W środku znajduje się oprócz Nieśmiałka, bardzo eleganckie wydanie dzieła "Romeo i Julia" Szekspira.
Paczka Steffena lewituje obok niego. W środku może znaleźć Zestaw doktora Filibustera (z karteczką „Odpal je przy Isabelli, będzie zachwycona”) oraz "Biesy" Fiodora Dostojewskiego.
Paczuszka lewituje obok Steviego, w środku można znaleźć sproszkowany meteoryt oraz zbiór dzieł Edgara Allana Poe z zakładką pozostawioną na utworze "Annabel Lee".
Cała reszta: Julien ma ogrom literatury, którym postanowił się podzielić z gośćmi. Aby nie było za nudno, zapraszam do losowania prezentów, a aby uniknąć powtarzania się, proszę uwzględnić, kto losował przed kim i jeśli wypadnie ten sam numer wówczas cofamy się do tyłu na pierwszą wolną pozycję. Rzucajcie w szafce, będę edytować ten post i przypisze imiona do wylosowanych numerów, tylko proszę podrzucić mi link na discordzie lub PW. Prezenty lewitują obok Was.
Rzucacie k6
1. Magiczny tomik poezji romantycznej różnych autorów z ruchomymi ilustracjami, w których czytający może dostrzec osobę, o której pomyśli po przeczytaniu wiersza obok - nie czytając, twarze postaci na ilustracjach wydają się za mgłą. Tylko czytający dostrzega zmiany. [Kieran Rineheart]
2. Thérèse Philosophe (Therese the Philosopher) - Jean-Baptiste de Boyer [Vincent Rineheart]
3. Noce paryskie - Nicolas Edme Réstif de la Bretonne [Cedric Dearborn]
4. Albo-albo – Søren Kierkegaard [Volans Moore]
5. Kwiaty zła - Charles Baudelaire [Justine Tonks]
6. Zbiór poezji Arthura Rimbauda [Castor Sprout]
Niezależnie co wylosuje z powyższych Ced przy Debbie wyląduje paczuszka, a w środku nowe wydanie książki „Mały Książę” - Antoine de Saint-Exupéry. (jasnowidz czuł, że musiał zapakować jedną książkę dla dzieci)
Prezentów nie zbieram, bo się spóźniłem, nie wiem co, gdzie leży.
[bylobrzydkobedzieladnie]
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
Ostatnio zmieniony przez Julien de Lapin dnia 05.07.21 12:27, w całości zmieniany 5 razy
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Jadalnia
Szybka odpowiedź