Jadalnia
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Jadalnia
Całkiem spore pomieszczenie bezpośrednio przylegające do kuchni. Łączy je przejście pozbawione drzwi. Ściany są tu jasne, kremowe, a duże okno otwiera się na główną część ogrodu; w oddali można dostrzec także zarys kurnika. Pierwsze skrzypce gra tu duży stół wykonany z ciemnego, starego drewna. Jedna z jego nóg nie trzyma pionu, ale zazwyczaj podłożony jest pod nią zwinięty pergamin, by całość konstrukcji zbytnio nie dygotała; blatowi towarzyszy kilka wysiedzianych krzeseł i wazon na świeże, zmieniane co kilka dni kwiaty. W szafie w jednym z rogów jadalni można znaleźć zastawy.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Trixie Beckett dnia 29.08.21 15:01, w całości zmieniany 1 raz
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zajadał się pysznościami, a także podziękował za przeznaczone dla niego prezenty. Nie były to święta w teatrze, jednak jakaś namiastka z tego wszystkiego w tym pozostała. Niemniej jednak nie tylko to zaprzątało mu głowę – święta – a raczej dziwny wieczór sprzed paru dni, gdy wróżebne przedmioty wydawały się pleść własnym językiem opowieść, o jaką nie śmiał pytać. Jak więc o tym powiedzieć temu, dla którego baśń z kart została przeznaczona?
Odrobinę rozkojarzony podszedł do pana Becketta, delikatnie pociągając go za ramię i sugerując odejście na bok. Potrzebował go na chwilę, na krótki moment, by zrzucić z siebie piętno wróżebnej przepowiedni naznaczonej kartami i szklaną kulą. Gałązka rozmarynu wysunęła się z lewego rękawa młodzieńca, a ten obrócił, ją między palcami, wąchając delikatnie. – Rosemary, tak mówi się na to ziele po angielsku, prawda? U nas we Francji to le romain – wyjaśnił, kładąc gałązkę w rękę starszego czarodzieja. – Spotka się pan z nią, już niedługo – zerknął w miejsce, gdzie kilka chwil temu była Trixie i pokręcił głowo przecząco, jak gdyby wcale nie chodziło o pannę Beckett. – Wujku… ja… widzę dużo, a karty same lubią pleść opowieści, często niezależnie ode mnie. Chciały, abym panu o tym powiedział – uśmiechnął się pocieszająco, a potem zerknął za ramię, na resztę gości. Poczuł się nagle dziwnie przytłoczony, jak gdyby widmo własnych wizji, postanowiło znów chwycić go za włosy na karku i ciągnąć w ciemność. Prawa ręka zadrżała od poparzenia, a grymas bólu przebiegł po ustach. Nie chciał, aby już bolało… Przez myśl przemknęło mu, aby wrócić do domu, do rodziców, którym zdążył już napisać tyle płomiennych listów. Ich dziecko było za wielką wodą. A jak było z córką pana Becketta? – Jest blisko. Bliżej, niż wujkowi się wydaje – dodał, wracając spojrzeniem na czarodzieja. – Żywa... Więcej nie wiem – mruknął jeszcze, rzucając naukowcowi ostatnie spojrzenie, a następnie powolnym krokiem skierował się do wyjścia. Pożegnał się uprzejmie ze wszystkimi, a potem odetchnął na zewnątrz, zerkając w kierunku Makówki niepewnie.
| wróżbiarstwo (III)
| zt, dziękuję za jedzenie i prezenty!
Odrobinę rozkojarzony podszedł do pana Becketta, delikatnie pociągając go za ramię i sugerując odejście na bok. Potrzebował go na chwilę, na krótki moment, by zrzucić z siebie piętno wróżebnej przepowiedni naznaczonej kartami i szklaną kulą. Gałązka rozmarynu wysunęła się z lewego rękawa młodzieńca, a ten obrócił, ją między palcami, wąchając delikatnie. – Rosemary, tak mówi się na to ziele po angielsku, prawda? U nas we Francji to le romain – wyjaśnił, kładąc gałązkę w rękę starszego czarodzieja. – Spotka się pan z nią, już niedługo – zerknął w miejsce, gdzie kilka chwil temu była Trixie i pokręcił głowo przecząco, jak gdyby wcale nie chodziło o pannę Beckett. – Wujku… ja… widzę dużo, a karty same lubią pleść opowieści, często niezależnie ode mnie. Chciały, abym panu o tym powiedział – uśmiechnął się pocieszająco, a potem zerknął za ramię, na resztę gości. Poczuł się nagle dziwnie przytłoczony, jak gdyby widmo własnych wizji, postanowiło znów chwycić go za włosy na karku i ciągnąć w ciemność. Prawa ręka zadrżała od poparzenia, a grymas bólu przebiegł po ustach. Nie chciał, aby już bolało… Przez myśl przemknęło mu, aby wrócić do domu, do rodziców, którym zdążył już napisać tyle płomiennych listów. Ich dziecko było za wielką wodą. A jak było z córką pana Becketta? – Jest blisko. Bliżej, niż wujkowi się wydaje – dodał, wracając spojrzeniem na czarodzieja. – Żywa... Więcej nie wiem – mruknął jeszcze, rzucając naukowcowi ostatnie spojrzenie, a następnie powolnym krokiem skierował się do wyjścia. Pożegnał się uprzejmie ze wszystkimi, a potem odetchnął na zewnątrz, zerkając w kierunku Makówki niepewnie.
| wróżbiarstwo (III)
| zt, dziękuję za jedzenie i prezenty!
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
Już tych kilka łyków bimbru sprawiło, że jego język zapiekł, a cały przełyk rozgrzał się niby nagle, ale jednak stopniowo i tym samym przyjemnie. Chyba nawet do niego zaczęła przemawiać świąteczna atmosfera, bo kiedy niby ostatni raz widział wywieszone gałązki jemioły, bądź jadł tak wspaniałe dania? – Nie łudź się, Trixie nie da się ot tak odesłać, bo ty tego chcesz. Coś czuję, że jak zaczniesz się upierać, to ona się zaprze i będzie gorzej przekonać ją do takiej decyzji, gdy zrobi się gorzej. A tutaj – miał na myśli ten dom, Dolinę Godryka, tych kilka hrabstw co związały ze sobą polityczny sojusz przeciwko chorej władzy. – jeszcze nie jest źle. I może nawet uda się ten względny spokój utrzymać, pogłówkujemy nad tym przecież. Po jakąś cholerę przed laty zakumplowałeś się ze zdolnym aurorem – jakoś tak instynktownie powrócił do tematu, jaki poruszyli między sobą. Szkoda byłoby wdawać się w szczegóły przy tak wesołej okazji, dlatego Kieran zacisnął usta i zaraz poklepał druga po ramieniu. Czyżby wzięło go na sentymenty? Raczej nie należał do przesadnie przyjaznych i dotykalskich. W jeden dzień w roku może sobie pozwolić na rozluźnienie, jutro znów będzie dupkiem.
Ten dom pełen był dźwięków, zapachów i ciepła. Szczerze wątpił w to, że bez obecności czarownicy ten stan rzeczy się utrzyma. Gdzieś na dnie swej duszy odnajdywał żal za tym, czego mieć już nie mógł i zazdrość o to zwykłe, najzwyklejsze szczęście. Ale zapewne tuż po opuszczeniu Warsztatu przypomni sobie o tym, jak bardzo paskudny charakter posiada i dotrą do niego te wszystkie gorzkie prawdy, że sam doprowadził do rozpadu swojej rodziny. To i tak dobrze, że miał jeszcze możliwość wigilijną kolacje spędzić chociaż w towarzystwie przyjaciół. Cóż, tak właściwie to w towarzystwie przyjaciela, jego córki i bliskich im osób. Na twarde jądra garboroga, przecież znalazł się pod jednym dachem z własnym synem, powinni chociaż umieć zamienić z sobą kilka słów?! Naprawdę tak trudno jest zapytać własne dziecko o zdrowie? I czy mógł w ogóle snuć przypuszczenia o tym jak bardzo blisko jest z Justine Tonks? Jakoś nagle przestało go dziwić to, że wcześniej chciała się wtrącić. Może to od wtedy właśnie oni… A Vincent? A Jackie? Co będzie z nimi? Niewygodna kwestia powróciła jak echo w myślach podłego ojca. W swoim życiu miał odegrać kilka ról, ale ostatecznie wszystko sprowadził do bycia aurorem. – Ty chociaż ze swoją córką rozmawiasz, więc nie wciskaj kitu – wymamrotał pod nosem bardziej do siebie, niż do gospodarza, a potem bardziej łapczywie ujął szklankę z trunkiem, wypijając resztę alkoholu do dna.
Poderwał się od kuchennego stołu z jakąś nową energią, a kiedy nad głową ponownie usłyszał wesołe i tubalne ho ho ho, w jednej chwili wyrwał dłoń do przodu, aby chwycić w garść miniaturowego Mikołaja. W sumie nie do końca pojmował koncepcję siwego jegomościa w czerwonym kubraku, tłumaczono mu to w przeszłości kilkukrotnie, ale zawsze spychał to w odmęty niepamięci jako wiedzę niepotrzebną. Zmarszczył brwi, przechodząc z kuchni z powrotem do jadalni. Wszystko działo się szybko. Ktoś zapukał, ktoś inny otworzył drzwi, a potem popis dała rozśpiewana gromada złożona z dzieciaków i jednego młodzika. Kieran tylko zajrzał na podwórko, postanawiając jednak ostatecznie wrócić do stołu, gdzie na krześle pozostawił prezent darowany przez Trixie. Rozerwał ozdobny papier z odrobiną wyczucia, aby jego oczom ukazał się zielony sweter z czarnymi inicjałami KR. Instynktownie rozejrzał się za młodą gospodynią, ale nigdzie jej nie dojrzał. Ostatecznie jego spojrzenie padło na Vincenta i poczuł się cholernie niezręcznie, dlatego zaraz skupił się na Justine, kiedy w jego ręce wpadła jeszcze książka. To na pewno był prezent dla niego? – Rozpakowaliście już swoje swetry? – spytał bez wyrazu, niby rzeczowo, ale szybko tego pożałował, bo powinien był zachować milczenie, gdy nie miał możliwości naturalnie dołączyć do prowadzonych rozmów. Co właściwie miał powiedzieć? Jak zacząć rozmowę? Przecież wcześniej wyłapał jakieś uwagi o runach, ziołach, o podróżach.
Rozpaczliwie starał się odnaleźć spojrzeniem Steviego. Chłopie, miejże Merlina w sercu i ratuj!
| rzut na złapanie Mikołaja – udany
Ten dom pełen był dźwięków, zapachów i ciepła. Szczerze wątpił w to, że bez obecności czarownicy ten stan rzeczy się utrzyma. Gdzieś na dnie swej duszy odnajdywał żal za tym, czego mieć już nie mógł i zazdrość o to zwykłe, najzwyklejsze szczęście. Ale zapewne tuż po opuszczeniu Warsztatu przypomni sobie o tym, jak bardzo paskudny charakter posiada i dotrą do niego te wszystkie gorzkie prawdy, że sam doprowadził do rozpadu swojej rodziny. To i tak dobrze, że miał jeszcze możliwość wigilijną kolacje spędzić chociaż w towarzystwie przyjaciół. Cóż, tak właściwie to w towarzystwie przyjaciela, jego córki i bliskich im osób. Na twarde jądra garboroga, przecież znalazł się pod jednym dachem z własnym synem, powinni chociaż umieć zamienić z sobą kilka słów?! Naprawdę tak trudno jest zapytać własne dziecko o zdrowie? I czy mógł w ogóle snuć przypuszczenia o tym jak bardzo blisko jest z Justine Tonks? Jakoś nagle przestało go dziwić to, że wcześniej chciała się wtrącić. Może to od wtedy właśnie oni… A Vincent? A Jackie? Co będzie z nimi? Niewygodna kwestia powróciła jak echo w myślach podłego ojca. W swoim życiu miał odegrać kilka ról, ale ostatecznie wszystko sprowadził do bycia aurorem. – Ty chociaż ze swoją córką rozmawiasz, więc nie wciskaj kitu – wymamrotał pod nosem bardziej do siebie, niż do gospodarza, a potem bardziej łapczywie ujął szklankę z trunkiem, wypijając resztę alkoholu do dna.
Poderwał się od kuchennego stołu z jakąś nową energią, a kiedy nad głową ponownie usłyszał wesołe i tubalne ho ho ho, w jednej chwili wyrwał dłoń do przodu, aby chwycić w garść miniaturowego Mikołaja. W sumie nie do końca pojmował koncepcję siwego jegomościa w czerwonym kubraku, tłumaczono mu to w przeszłości kilkukrotnie, ale zawsze spychał to w odmęty niepamięci jako wiedzę niepotrzebną. Zmarszczył brwi, przechodząc z kuchni z powrotem do jadalni. Wszystko działo się szybko. Ktoś zapukał, ktoś inny otworzył drzwi, a potem popis dała rozśpiewana gromada złożona z dzieciaków i jednego młodzika. Kieran tylko zajrzał na podwórko, postanawiając jednak ostatecznie wrócić do stołu, gdzie na krześle pozostawił prezent darowany przez Trixie. Rozerwał ozdobny papier z odrobiną wyczucia, aby jego oczom ukazał się zielony sweter z czarnymi inicjałami KR. Instynktownie rozejrzał się za młodą gospodynią, ale nigdzie jej nie dojrzał. Ostatecznie jego spojrzenie padło na Vincenta i poczuł się cholernie niezręcznie, dlatego zaraz skupił się na Justine, kiedy w jego ręce wpadła jeszcze książka. To na pewno był prezent dla niego? – Rozpakowaliście już swoje swetry? – spytał bez wyrazu, niby rzeczowo, ale szybko tego pożałował, bo powinien był zachować milczenie, gdy nie miał możliwości naturalnie dołączyć do prowadzonych rozmów. Co właściwie miał powiedzieć? Jak zacząć rozmowę? Przecież wcześniej wyłapał jakieś uwagi o runach, ziołach, o podróżach.
Rozpaczliwie starał się odnaleźć spojrzeniem Steviego. Chłopie, miejże Merlina w sercu i ratuj!
| rzut na złapanie Mikołaja – udany
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Złapany za nogi Mikołaj zaśmiał się cichutko pod nosem, tak jakby to pochwycenie wywołało w nim głównie łaskotki. Usiłował wyrwać się jeszcze, rechocząc słodko, ale to się nie stało. W końcu więc pucołowate policzki zaczerwieniły się, a z jego uszu poleciała para. Nie minęła chwila, gdy Mikołajek pękł od środka, rozsypując wokół czerwono-zielone konfetti, które po upadku na ziemię od razu znikło. Na wysokości, gdzie wcześniej był Mikołaj, lewitował teraz pakunek znacznie większy od latającej figurki. Papier ozdobny w czerwono-białe paski mienił się delikatnie w świetle, ale kształt nie sugerował jednoznacznie, co może się w nim znaleźć, a gdyby Kieran go rozpakował, zobaczyłby w nim...
Kieran, rzuć w szafce k6. To będzie Twoja nagroda:
k1 - termos w kolorze butelkowej zieleni, który zawsze utrzyma napój gorącym, lub zimnym - w zależności od życzenia właściciela
k2 - kapcie z pluszowymi głowami reniferów, które śpiewają świąteczne piosenki o zupełnie losowych porach
k3 - poduszkę ze świątecznym wzorem, która miękkością samoistnie dopasowuje się do preferencji śpiącego
k4 - kocyk, który zmienia swój kolor w zależności od emocji osoby, która pod nim leży
k5 - lampka nocna w kształcie lunaballi, której błękitne oczy oświetlają pokój
k6 - jojo z turkusowo-białymi paskami, z którego przy puszczaniu unosi się zapach waty cukrowej
Lusterko nie kontynuuje rozgrywki.
Kieran, rzuć w szafce k6. To będzie Twoja nagroda:
k1 - termos w kolorze butelkowej zieleni, który zawsze utrzyma napój gorącym, lub zimnym - w zależności od życzenia właściciela
k2 - kapcie z pluszowymi głowami reniferów, które śpiewają świąteczne piosenki o zupełnie losowych porach
k3 - poduszkę ze świątecznym wzorem, która miękkością samoistnie dopasowuje się do preferencji śpiącego
k4 - kocyk, który zmienia swój kolor w zależności od emocji osoby, która pod nim leży
k5 - lampka nocna w kształcie lunaballi, której błękitne oczy oświetlają pokój
k6 - jojo z turkusowo-białymi paskami, z którego przy puszczaniu unosi się zapach waty cukrowej
Lusterko nie kontynuuje rozgrywki.
I show not your face but your heart's desire
- Skoro tak twierdzisz. - powiedziała cicho, wzruszając lekko ramionami. Jeszcze zanim weszli do środka, uniosła rękę, żeby poprawić niesforny kosmyk ciemnych włosów i posłać mu krótki uśmiech. Właściwie z nich dwóch, to ona miała być tutaj bardziej obca.
- Bo zarówno Stevie jak i Trixie wydają się zaskoczeni moim widokiem? - odpowiedziała pytaniem na pytanie, nie spoglądając jednak na niego, a przesuwając spojrzeniem wokół po otoczeniu.
- Nie mam pojęcia o co chodzi. - potwierdziła, jednak błyszczące tęczówki zdawały się przeczyć wypowiadanym ku Trixie słowom. Wywróciła oczami, kiedy przyznał jak to pomagała. Szturchnięcie w bok przyjmując teatralnym zatoczeniem się na bok. - Yhym, pomagałam. - potwierdziła, oblekając słowo w taki ton, żeby jasnym było, że całość wyglądała zgoła inaczej. Zasiedli przy stole i nie wiedziała dlaczego, ale widziała i poczuła zmieniający się nastrój Vincenta. Spięcia ciała, zamilknięcie. Kiedy usiedli, jej dłoń przesunęła się, odnajdując kolano Vincenta, na którym przytrzymała dłoń przez chwilę unosząc spojrzenie jasnych tęczówek ku jego twarzy. Zaciskając palce na jego dłoni, kiedy ta znalazła się obok jej.
Kiedy Vincent odpowiadał Volansowi i urwał, zerkając ku niej, jej brew mimowolnie się uniosła. Była przeszkodą w dalszych wojażach, czy powodem, dla których się od nich odsunął? Chciała tylko, żeby wracał. Żeby nie zniknął znów na jedenaście lat, bo nie była w stanie tyle wytrzymać ponownie. I szczerze wątpiła, że tyle przeżyje.
- Jesteś kuzynem Moore’ów? - zdziwiła się, spoglądając na Steffena, który zwyczajowo, ze swoją energią i entuzjazmem zdawał się być wszędzie. Zwróciła spojrzenie w kierunku Moorea unosząc kącik ust na krótką chwilę ku górze. - Cóż, Billy do dzisiaj nie może przeżyć, że zwinęłam mu znicz sprzed nosa. - wytłumaczyła jeszcze wypowiadając krótką historię, którą powtarzała każdemu i nawet teraz nie odpuściła. W końcu otworzyła otrzymaną książkę, otwierając ją na przypadkowej stronie, marszcząc nieznacznie brwi. Nigdy nie rozumiała poezji. Po zupie, zabrała się za łososia nakładając sobie też ziemniaków. By później samej sięgnąć po ukochaną szarlotkę.
- On potrafi wszystko załatwić. - odpowiedziała Trixie, wychylając się z miejsca, kiedy Vincent wymieniał z chłopakami jakieś informacje o sadzonkach i lawendach. - No i ma jabłonie za domem. Przepis jest mojej mamy. Jeszcze mi do niej daleko. - wyznała, wzdychając lekko.
- Naprawdę. - potknęła krótko głową, przenosząc wzrok na Castora, który zadawał pytanie. Ich spotkanie sprzed ponad miesiąca nadal pozostawało w jej pamięci. - Hm… - zastanowiła się na głos przesuwając wzrok na Vincenta. - Pomyślmy. - zaproponowała wydymając odrobinę usta. - Perfekcjonista posiadający rozległą wiedzę w kilku dziedzinach, z wiedzą o świecie większą, niż kiedykolwiek zdobędę, silny i zdolny do walki. Robisz listy i plany, Castor? - zapytała z ciekawości i w jej mniemaniu zabawnego przytku. Porównanie do Vincenta w jej własnym mniemaniu było komplementem. Choć Vincent nadal nie wierzył, nie ufał swoim własnym umiejętnością, ona widziała go z boku i dostrzegła więcej, niż widział on sam. Był dobrym i silnym mężczyzną, do tego cierpliwym i łagodnym, kiedy tego było trzeba. Posiadał w sobie balans, którego nie posiadało wielu. - Nadal nie wiem, jak to możliwie, że nie zostałeś prefektem. - zwróciła się do Vincenta. - Pamiętasz jak się wściekałeś jak traciłam punkty? - zapytała jeszcze odchylając się na zajmowanym krześle. Kiedy Steffen znów się odezwał, jasne tęczówki przeniosły się od niego, na Castora, by finalnie zawisnąć na Vincencie. Odrzuciła głowę i po raz pierwszy od dawna, naprawdę się zaśmiała.
- Nie zepsuj go. - powiedziała do Vincenta, uderzając go otwartą ręką lekko w ramię, posyłając w jego kierunku krótki uśmiech, przyjęła rękę, która znalazła tą jej. Kciuk przesunął się po wierzchu dłoni. - Uśmiech, zszedł z ust gdy usłyszała kolejne słowa. - Rineheart, nie będziesz miał czasu na miniaturowe lekcje dzisiaj. Może ich zaprosisz do Irlandii? - zaproponowała zamiast tego. A jej dłoń bezwstydnie prześlizgnęła się znów na nogę. łokieć lewej ręki oparła na stole, a głowę zwróciła w jego kierunku, kiedy przesuwała nią wyżej. Ale kiedy nagle dotarły do nich dźwięki śpiewanych kolęd odjęła ją, odwracając głowę, wsłuchując się, by później odebrać jeden z kalendarzy. Chwilę później na nowo dostrzegając Kierana. Skrzyżowała z nim spojrzenie, by posłać mu niewyraźny uśmiech.
- Przydadzą się na patrol, co Kieran? - zagaiła rozbawiona, próbując rozładować napięcie i choć odrobinę pomóc aurorowi. Pamiętała dokładnie, jak zabronił jej się wtrącać w relacje jego i Vincenta, ale szczerze wątpiła, że posłucha go całkowicie. - Trzeba będzie odwiedzić Gloucestershire. Słyszałam o ponoszących się tam olbrzymach. - dodała jeszcze uznając, że temat pracy czy zakonu, będzie dla niego bardziej naturalny. Grająca muzyka nastrajała ją wraz z kolejną szklaneczką pitnego miodu. Mogła odpuścić, prawda? Jednego wieczoru, mając obok własnego obrońcę.
- Chcę takiego. - powiedziała nagle, podnosząc się od stołu, żeby spróbować złapać jednego z Mikołajów. Ale alkohol widocznie stłumił jej refleks, bo ten przemknął pod jej palcami uciekając spod dłoni. Odwróciła się, podchodząc do swojego krzesła. Miała już usiąść, ale zmieniająca się muzyka sprawiła, że ułożyła rękę na ramieniu Vincenta. Cool Yule Louisa Armstronga rozgrywający w salonie sprawił, że jej palce zacisnęły się mocniej. Wspomnienia wracały do niej, mimowolnie. Mimo lat, które przeżyli razem, jej rodzicie nadal niezmiennie się kochali. W święta, kiedy schodzili się wszyscy, już po kolacji, właśnie przy gramofownie ojciec porywał mamę do tańca. Wydawała się wtedy taka szczęśliwa. Opamiętała się, przestępując z nogi na nogę, zamierzając znów zająć swoje miejsce. - Mama uwielbiała tą piosenkę. - stwierdziła w kwestii krótkiego wytłumaczenia.
| wybaczcie, jak komuś nie odpowiedziałam 3
- Bo zarówno Stevie jak i Trixie wydają się zaskoczeni moim widokiem? - odpowiedziała pytaniem na pytanie, nie spoglądając jednak na niego, a przesuwając spojrzeniem wokół po otoczeniu.
- Nie mam pojęcia o co chodzi. - potwierdziła, jednak błyszczące tęczówki zdawały się przeczyć wypowiadanym ku Trixie słowom. Wywróciła oczami, kiedy przyznał jak to pomagała. Szturchnięcie w bok przyjmując teatralnym zatoczeniem się na bok. - Yhym, pomagałam. - potwierdziła, oblekając słowo w taki ton, żeby jasnym było, że całość wyglądała zgoła inaczej. Zasiedli przy stole i nie wiedziała dlaczego, ale widziała i poczuła zmieniający się nastrój Vincenta. Spięcia ciała, zamilknięcie. Kiedy usiedli, jej dłoń przesunęła się, odnajdując kolano Vincenta, na którym przytrzymała dłoń przez chwilę unosząc spojrzenie jasnych tęczówek ku jego twarzy. Zaciskając palce na jego dłoni, kiedy ta znalazła się obok jej.
Kiedy Vincent odpowiadał Volansowi i urwał, zerkając ku niej, jej brew mimowolnie się uniosła. Była przeszkodą w dalszych wojażach, czy powodem, dla których się od nich odsunął? Chciała tylko, żeby wracał. Żeby nie zniknął znów na jedenaście lat, bo nie była w stanie tyle wytrzymać ponownie. I szczerze wątpiła, że tyle przeżyje.
- Jesteś kuzynem Moore’ów? - zdziwiła się, spoglądając na Steffena, który zwyczajowo, ze swoją energią i entuzjazmem zdawał się być wszędzie. Zwróciła spojrzenie w kierunku Moorea unosząc kącik ust na krótką chwilę ku górze. - Cóż, Billy do dzisiaj nie może przeżyć, że zwinęłam mu znicz sprzed nosa. - wytłumaczyła jeszcze wypowiadając krótką historię, którą powtarzała każdemu i nawet teraz nie odpuściła. W końcu otworzyła otrzymaną książkę, otwierając ją na przypadkowej stronie, marszcząc nieznacznie brwi. Nigdy nie rozumiała poezji. Po zupie, zabrała się za łososia nakładając sobie też ziemniaków. By później samej sięgnąć po ukochaną szarlotkę.
- On potrafi wszystko załatwić. - odpowiedziała Trixie, wychylając się z miejsca, kiedy Vincent wymieniał z chłopakami jakieś informacje o sadzonkach i lawendach. - No i ma jabłonie za domem. Przepis jest mojej mamy. Jeszcze mi do niej daleko. - wyznała, wzdychając lekko.
- Naprawdę. - potknęła krótko głową, przenosząc wzrok na Castora, który zadawał pytanie. Ich spotkanie sprzed ponad miesiąca nadal pozostawało w jej pamięci. - Hm… - zastanowiła się na głos przesuwając wzrok na Vincenta. - Pomyślmy. - zaproponowała wydymając odrobinę usta. - Perfekcjonista posiadający rozległą wiedzę w kilku dziedzinach, z wiedzą o świecie większą, niż kiedykolwiek zdobędę, silny i zdolny do walki. Robisz listy i plany, Castor? - zapytała z ciekawości i w jej mniemaniu zabawnego przytku. Porównanie do Vincenta w jej własnym mniemaniu było komplementem. Choć Vincent nadal nie wierzył, nie ufał swoim własnym umiejętnością, ona widziała go z boku i dostrzegła więcej, niż widział on sam. Był dobrym i silnym mężczyzną, do tego cierpliwym i łagodnym, kiedy tego było trzeba. Posiadał w sobie balans, którego nie posiadało wielu. - Nadal nie wiem, jak to możliwie, że nie zostałeś prefektem. - zwróciła się do Vincenta. - Pamiętasz jak się wściekałeś jak traciłam punkty? - zapytała jeszcze odchylając się na zajmowanym krześle. Kiedy Steffen znów się odezwał, jasne tęczówki przeniosły się od niego, na Castora, by finalnie zawisnąć na Vincencie. Odrzuciła głowę i po raz pierwszy od dawna, naprawdę się zaśmiała.
- Nie zepsuj go. - powiedziała do Vincenta, uderzając go otwartą ręką lekko w ramię, posyłając w jego kierunku krótki uśmiech, przyjęła rękę, która znalazła tą jej. Kciuk przesunął się po wierzchu dłoni. - Uśmiech, zszedł z ust gdy usłyszała kolejne słowa. - Rineheart, nie będziesz miał czasu na miniaturowe lekcje dzisiaj. Może ich zaprosisz do Irlandii? - zaproponowała zamiast tego. A jej dłoń bezwstydnie prześlizgnęła się znów na nogę. łokieć lewej ręki oparła na stole, a głowę zwróciła w jego kierunku, kiedy przesuwała nią wyżej. Ale kiedy nagle dotarły do nich dźwięki śpiewanych kolęd odjęła ją, odwracając głowę, wsłuchując się, by później odebrać jeden z kalendarzy. Chwilę później na nowo dostrzegając Kierana. Skrzyżowała z nim spojrzenie, by posłać mu niewyraźny uśmiech.
- Przydadzą się na patrol, co Kieran? - zagaiła rozbawiona, próbując rozładować napięcie i choć odrobinę pomóc aurorowi. Pamiętała dokładnie, jak zabronił jej się wtrącać w relacje jego i Vincenta, ale szczerze wątpiła, że posłucha go całkowicie. - Trzeba będzie odwiedzić Gloucestershire. Słyszałam o ponoszących się tam olbrzymach. - dodała jeszcze uznając, że temat pracy czy zakonu, będzie dla niego bardziej naturalny. Grająca muzyka nastrajała ją wraz z kolejną szklaneczką pitnego miodu. Mogła odpuścić, prawda? Jednego wieczoru, mając obok własnego obrońcę.
- Chcę takiego. - powiedziała nagle, podnosząc się od stołu, żeby spróbować złapać jednego z Mikołajów. Ale alkohol widocznie stłumił jej refleks, bo ten przemknął pod jej palcami uciekając spod dłoni. Odwróciła się, podchodząc do swojego krzesła. Miała już usiąść, ale zmieniająca się muzyka sprawiła, że ułożyła rękę na ramieniu Vincenta. Cool Yule Louisa Armstronga rozgrywający w salonie sprawił, że jej palce zacisnęły się mocniej. Wspomnienia wracały do niej, mimowolnie. Mimo lat, które przeżyli razem, jej rodzicie nadal niezmiennie się kochali. W święta, kiedy schodzili się wszyscy, już po kolacji, właśnie przy gramofownie ojciec porywał mamę do tańca. Wydawała się wtedy taka szczęśliwa. Opamiętała się, przestępując z nogi na nogę, zamierzając znów zająć swoje miejsce. - Mama uwielbiała tą piosenkę. - stwierdziła w kwestii krótkiego wytłumaczenia.
| wybaczcie, jak komuś nie odpowiedziałam 3
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Żart ten skomentował wesołym śmiechem. Nie obawiał się tego, że Trixie zrealizuje tę groźbę. Chociaż może powinien. Porządny, ciepły sweter zrobiony własnoręcznie przez pannę Beckett był naprawdę wspaniałym prezentem i nie będzie miesiącami leżeć w szafie, skoro mógł chronić go przed mrozem. Prezent od Trixie zamykał się w czołówce najbardziej trafionych prezentów.
Jego trud został należycie wynagrodzony tą pochwałą i satysfakcją płynącą z podarowania swojej towarzyszce nad wyraz trafionego prezentu będącego swoistym talizmanem. Owa błyskotka doskonale prezentowała się nadgarstku obdarowanej, dla której została wykonana z myślą wyłącznie z myślą o niej. Chciał by była szczęśliwa.
— Przez grzeczność nie zaprzeczę — Ta pochwała w bardzo miły sposób połechtała jego próżność. W kwestii kobiet też miał dobry gust. Nie powinno go zaskakiwać to, że Trixie w gruncie rzeczy nie chciała poruszać takich właśnie tematów podczas tej kolacji.
— Dobrze. Przy okazji. To bardzo dobre marzenie. Powinno. Chciałbym, aby ten Nowy Rok był lepszy od poprzedniego — W obecnej sytuacji politycznej było to pobożne życzenie, jeszcze miał trochę nadziei i z nią patrzył w nadchodzącą przyszłość. Chciał, by szala zwycięstwa przechyliła się na korzyść Zakonu Feniksa, by wszyscy byli bezpieczni i by te wszystkie podziały przeszły na dobre do przeszłości.
— Przecież to właśnie powiedziałem. Zdaje się, że nie — Wymruczał pod nosem. Postanowił się nie wdawać w szczegóły i uznać to za wpływ wypitego przez nich miodu pitnego. Trunek ten doskonale rozgrzewał, może też niektórym dodawał śmiałości i uwalniał od myślenia o konsekwencjach działań. Byłby w stanie się z nimi zmierzyć, gdyby takie wystąpiły. Chociaż dla niego było w tym momencie życie chwilą. Trixie w tym momencie okazała się rozsądniejsza od niego. Jednak ten znaczy dłuższy całus, złożony na jego policzku był równie miłą nagrodą pocieszenia. Wiązał się też ze swoistą obietnicą, która została wymruczana mu do ucha. Nie tutaj i nie teraz. Później. Wieczór jeszcze był młody, więc kto wie. Bez zająknięcia pochylił się ku niej.
— M-makowiec? Nie wiem, czy zmieszczę choć kawałek — Wydukał z lekkim niedowierzaniem albo z lekkim przerażeniem. Już teraz, po zjedzeniu tych wszystkich dań ciężko było mu wstać od stołu. Poruszał się z lekkim trudem, ociężale. Nie w głowie było mu jedzenie. Niechętnie też pogodził się z tym, że Trixie puściła jego dłoń. Rozumiał dlaczego nie mogli sobie na to pozwolić.
— To naprawdę duży i wspaniały dom. Raz jeszcze dziękuję za to, że zgodziłaś się mnie oprowadzić— Zwrócił się do panny Beckett, chociaż bardziej dla zachowania pewnych pozorów. Skierował swoje kroki temu stolikowi. Sam makowiec się nie zje, a ich ominęły toczone pomiędzy pozostałymi gośćmi rozmowy.
Po krótkiej chwili odważył sięgnąć po jeden kawałek makowca, który okazał naprawdę pyszny. O czym nie omieszkał się wspomnieć pannie Beckett. Oczywiście z zaznaczeniem, że więcej już nie zmieści.
— Pozwól, że poszukam twojego ojca. Chcę podziękować mu za książkę oraz zamienić z nim kilka słów — Zwrócił się półgłosem do panny Beckett, którą pozostawił wraz z innymi gośćmi. Zdawał sobie sprawę z tego, że to spotkanie w końcu dobiegnie końca i mógł być to ostatni dzwonek na to.
zt > salon[bylobrzydkobedzieladnie]
Jego trud został należycie wynagrodzony tą pochwałą i satysfakcją płynącą z podarowania swojej towarzyszce nad wyraz trafionego prezentu będącego swoistym talizmanem. Owa błyskotka doskonale prezentowała się nadgarstku obdarowanej, dla której została wykonana z myślą wyłącznie z myślą o niej. Chciał by była szczęśliwa.
— Przez grzeczność nie zaprzeczę — Ta pochwała w bardzo miły sposób połechtała jego próżność. W kwestii kobiet też miał dobry gust. Nie powinno go zaskakiwać to, że Trixie w gruncie rzeczy nie chciała poruszać takich właśnie tematów podczas tej kolacji.
— Dobrze. Przy okazji. To bardzo dobre marzenie. Powinno. Chciałbym, aby ten Nowy Rok był lepszy od poprzedniego — W obecnej sytuacji politycznej było to pobożne życzenie, jeszcze miał trochę nadziei i z nią patrzył w nadchodzącą przyszłość. Chciał, by szala zwycięstwa przechyliła się na korzyść Zakonu Feniksa, by wszyscy byli bezpieczni i by te wszystkie podziały przeszły na dobre do przeszłości.
— Przecież to właśnie powiedziałem. Zdaje się, że nie — Wymruczał pod nosem. Postanowił się nie wdawać w szczegóły i uznać to za wpływ wypitego przez nich miodu pitnego. Trunek ten doskonale rozgrzewał, może też niektórym dodawał śmiałości i uwalniał od myślenia o konsekwencjach działań. Byłby w stanie się z nimi zmierzyć, gdyby takie wystąpiły. Chociaż dla niego było w tym momencie życie chwilą. Trixie w tym momencie okazała się rozsądniejsza od niego. Jednak ten znaczy dłuższy całus, złożony na jego policzku był równie miłą nagrodą pocieszenia. Wiązał się też ze swoistą obietnicą, która została wymruczana mu do ucha. Nie tutaj i nie teraz. Później. Wieczór jeszcze był młody, więc kto wie. Bez zająknięcia pochylił się ku niej.
— M-makowiec? Nie wiem, czy zmieszczę choć kawałek — Wydukał z lekkim niedowierzaniem albo z lekkim przerażeniem. Już teraz, po zjedzeniu tych wszystkich dań ciężko było mu wstać od stołu. Poruszał się z lekkim trudem, ociężale. Nie w głowie było mu jedzenie. Niechętnie też pogodził się z tym, że Trixie puściła jego dłoń. Rozumiał dlaczego nie mogli sobie na to pozwolić.
— To naprawdę duży i wspaniały dom. Raz jeszcze dziękuję za to, że zgodziłaś się mnie oprowadzić— Zwrócił się do panny Beckett, chociaż bardziej dla zachowania pewnych pozorów. Skierował swoje kroki temu stolikowi. Sam makowiec się nie zje, a ich ominęły toczone pomiędzy pozostałymi gośćmi rozmowy.
Po krótkiej chwili odważył sięgnąć po jeden kawałek makowca, który okazał naprawdę pyszny. O czym nie omieszkał się wspomnieć pannie Beckett. Oczywiście z zaznaczeniem, że więcej już nie zmieści.
— Pozwól, że poszukam twojego ojca. Chcę podziękować mu za książkę oraz zamienić z nim kilka słów — Zwrócił się półgłosem do panny Beckett, którą pozostawił wraz z innymi gośćmi. Zdawał sobie sprawę z tego, że to spotkanie w końcu dobiegnie końca i mógł być to ostatni dzwonek na to.
zt > salon[bylobrzydkobedzieladnie]
I want to feel the sun shine
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
Ostatnio zmieniony przez Volans Moore dnia 02.08.21 19:13, w całości zmieniany 1 raz
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Odebrał niewinny gest lekkim przymrużeniem powiek, gdy kobieca dłoń odgarnęła zagubiony, skręcony kosmyk. Przyodział uroczy uśmiech w postaci ust złączonych w długą linię i zmarszczył czoło na króciutki moment słysząc nie do końca odpowiednie słowa. Pokręcił głową: – Chciałaś powiedzieć pozytywnie zaskoczeni. – poprawił zaraz pozwalając pociągnąć się w głąb przytulnego i rozgrzanego pomieszczenia przesyconego świąteczną sielanką. Zasiadł przy stole wypuszczając zatrzymane powietrze. Stres kłębił się we wszystkich, najdrobniejszych szczelinach, czekając na apogeum cudownej uroczystości. Oddychał nierównomiernie, trochę niespokojnie, lecz porozumienie spojrzeń, przyjemny i kojący dotyk sprowadził go na ziemię. Wiedział, że mając ją tuż obok, zupełnie nic nie wymknie się spod niechcianej kontroli. Bez jej oddanego wsparcia mógłby sobie po prostu nie poradzić. Uścisnął wąskie palce i uśmiechnął się krótko oddając konsumpcji wyśmienitych dań oraz pasjonującej rozmowie. Właśnie pochylał się nad kawałkiem smażonego dorsza, gdy towarzysz dawnej niedoli podjął interesujące wątki: – Dobrze wyglądasz. – skomentował krótko, zwracając uwagę na zarośnięte policzki mężczyzny. Rozsmakował się w świeżej potrawie, aby zaraz kontynuować z lekkim kręceniem szyją: – Praca jest, tylko szukając zleceń bezpośrednio wokół Wysp, trzeba się odrobinę natrudzić. – wyjaśnił zgodnie z prawdą dodając drobne obroty widelcem. Specyfika klątwołamaczy opierała się w dużej mierze na złożonych zleceniach, podróżach, ciągłym przemieszczaniu w poszukiwaniu nowych wyzwań i jeszcze trudniejszych przypadków domniemanego przekleństwa. Był jednak na tyle ambitny, aby znajdować odpowiednie alternatywy dla swych wyuczonych umiejętności. Upił pokaźny łyk rozgrzewającej czarnej herbaty mówiąc: – Dziękuję. Zielarstwo było moim hobby chyba od zawsze. – przekręcił oczami w bok, chcą umiejscowić narodzenie swej ogromnej pasji. – To fascynująca dziedzina, której można uczyć się przez całe życie. Ciągle zaskakuje. – odpowiedział filozoficznie przepadając w tematyce, w której czuł się naprawdę dobrze. Przesunął się na krześle, aby móc lepiej wsłuchać się w wyrzucane sylaby i pokiwał głową z uznaniem, powtarzając: - Trójogony Edalskie. Będąc szczerym, widziałem je jedynie na książkowych rycinach. Niesamowite, widzę, że niebezpieczeństwo ci niestraszne. – zażartował w specyficzny dla siebie sposób, spoglądając na blondynkę, która dołączyła do żywiołowej wymiany zdań. Zaraz potem uniósł brew w zaciekawieniu zdając sobie sprawę, że towarzyszka dostrzegła ciekawą zależność. Czyżby ich wspólne grono okazało się jeszcze węższe? – Świat jest naprawdę mały. – wyrzucił wzdychając, zgarniając białe ostatki idealnie wysmażonej ryby. Był niemalże przejedzony, jednakże wędzony łosoś spoglądał na niego zbyt zachęcająco. Roześmiał się na wieść o skradzionym zniczu prosto sprzed nosa ich wspólnego przyjaciela. Poklepał Justine po kolanie zatrzymując na jej twarzy iskrzące, błękitne tęczówki: – No, zuch dziewczyna. Szkoda, że jestem na tyle stary i nie mogłem zobaczyć tego na własne oczy. – różnica wieku, choć niewielka sprawiła, że opuścił szkołę dwa lata wcześniej. Dopiero w tym jednym, kluczowym momencie zdał sobie sprawę, że gdy ona opuszczała kamienne mury, sam szykował się do bezpowrotnej podróży usłanej drogą młodzieńczego cierpienia. Zerknął z ukosa na sylwetkę ojca i zwrócił się do młodego chłopaka przepełnionego fascynacją i ciekawskim tembrem głosu. Może naprawdę powinien zobaczyć w nim dawnego siebie? – Przeprowadzki to jedynie kwestia przyzwyczajenia. Najlepiej nie mieć ze sobą zbyt wielu rzeczy osobistych. A szklarnia hm, to już trudniejsza sprawa. – nie musiał odczekać nawet sekundy, aby podstawiając parujący kubek do spragnionych warg, roześmiać się w głos, słysząc anegdotkę o pomylonej roślinie: – No tak, są do siebie całkiem podobne. Justine uwielbia wrzosy. – zerknął na dziewczynę ponownie i złączył ich dłonie pod stołem. Dodał ciszej: – Ja w sumie też. – czuł je w powietrzu gdy znajdowała się tuż obok. Były oznaką ogromnego uczucia, którym zdążył obdarzyć ją tak dawno, które z każdym dniem rozpalało się coraz gorętszym ogniem. Poszedł też jej śladami, nakładając sobie pokaźny kawałek ciasta. Przekręcił wymownie oczami, gdy ta pochwaliła go we wspólnym gronie. – Oj nie tak, że wszystko. Coś by się znalazło. A jeśli potrzebujesz jabłek Beatrix, daj znać. Sam nie wiem już co mam z nimi robić. – gdy bliźniacze tęczówki wwierciły się w jego ciało, przymrużył powieki, starając domyślić się co kombinuje. Wymieniła szereg cech, które zapewne poddałby negacji, gdyby tylko znaleźli się sam na sam. Cały czas walczył z wątpliwościami szarpiącymi cienkie tkanki, wywracającymi wnętrzności. Nie był przyzwyczajony do tak szczerych i przychylnych słów na temat jego osoby. Wiedział jak ciężko musi pracować, aby wspiąć się na wyznaczony przez siebie szczyt. Jak wiele magicznych umiejętności po prostu zaniedbał, porzucił nie znajdując ani chwili wolnego czasu. Doceniał jednak, iż ona potrafiła zobaczyć go w zupełnie inny, świetle, dostrzec szereg zalet, które mogły imponować. Westchnął ciężko i machną ręką: – Oczywiście, że pamiętam. Psociłaś jak najęta. Ciągle tylko te szlabany, szlabany... – zaśmiał się w głos szturchając partnerkę z zawadiackim uśmieszkiem. - Nie opowiadałem ci nigdy historii prefekta? – westchnął zadziwiony. – To teraz będę mógł wtajemniczyć więcej osób. Bardzo chciałem przejąć te rolę, przygotowywałem się bardzo długi czas. Chłopak z mojej klasy, chyba McKinnon był moim odwiecznym konkurentem. Ścieraliśmy się często, na wspólnych lekcjach, ścigaliśmy z ocenami; pamiętasz go Cedric? - rzucił. - Finalnie prześcignął mnie jedynie o dwa punkty, lepszymi wynikami z eliksirów. Nigdy nie były moją mocną stroną. – wzruszył bezradnie ramionami i złączył usta. Kolej losu była nieubłagana, a on padł ofiarą niesprawiedliwego pecha. Jasne źrenice przesunęły się po młodszych kolegach, a słowa kobiety zwróciły go na realną powierzchnię. Znów lekko przekręcił oczami ściskając mocniej jej palce w ramach odwetu za kuksańca w ramię: – To nie jest zły pomysł. Po nowym roku, możecie wpaść do mnie do domu. Porozmawiamy swobodnie, popracujemy też w terenie. – zaczął i nie zdążył dokończyć idealistycznej myśli, gdy dźwięki kolęd oderwały ich od stołu. Chyba nie pamiętał takiego zwyczaju; uliczni grajkowie wędrujący po domach, czy to nie było podejrzane? Założył ręce na klatce piersiowej i dość niechętnie odebrał swój kalendarz: – Kim oni byli? – zapytał zaraz nieco skołowany, wracając do stołu w
luźniejszej formie. Nie dostrzegł nietypowego zjawiska; zajął miejsce tuż w okolicy sylwetki rosłego rodziciela. Przeniósł na niego wzburzony wzrok, lecz niezgrabne pytanie rzucone z jego ust zelżyło spojrzenie; to przecież wigilia. – Pasuje ci ten kolor. – zwrócił się do ojca, jeszcze przed wypowiedzą Justine. Wykrzywił kącik ust i westchnął przeciągle spuszczając głowę w dół. Dużo kosztowała go tak bezpośrednia reakcja. Zdziwił się, iż mówiła do niego po imieniu. Kompletnie wyparł potwierdzony fakt, że znajdowała się właśnie tuz obok własnego szefem, a także doświadczonego członka organizacji, do której sam dołączył tak niedawno. Nie był biegły w tematach, które krążyły we wspólnym towarzystwie, lecz wzmianka o olbrzymie spowodowała uniesienie na skrzypiącym krześle oraz instynktowe obruszenie: – Żadnych olbrzymów! – chcąc zostawić ich samych, podniósł się z siedzenia podchodząc pod choinkę pachnącą zielonym igliwiem. Przyjrzał się jej niesamowitemu pięknu i wybrał dla blondynki upominki przyniesione przez młodszych współtowarzyszy. Figurka roześmianego Mikołaja zamigotała tuż nad jego głową. Nie spożywając dziś żadnego alkoholu, skupił się i zwinnie przechwycił czerwonego jegomościa. Schował go za plecami, a gdy wracając do stołu zobaczył, że kobieta walczy z podobną figurką, roześmiał się w głos i wierzchem dłoni odsunął szklankę z niedopitym miodem: - Pani już chyba za mocno szaleje. – skomentował zaczepnie, siadając na brzegu krzesła. Poprosił, aby skupiła na nim swoją uwagę: – Mam coś dla ciebie. Tutaj mieszanka ziół: lipa i dzika róża, bo najlepiej pasuje do twojej walecznej i tej słodkiej natury. – skomentował i złożył na jej policzku muśnięcie pocałunku. – A to jest runa Sowilo; symbolizuje zaangażowanie, powodzenie, życiowe spełnienie, ciągły wzrost i olśnienie w trudnych sytuacjach. Będzie przynosić ci szczęście, a jednocześnie chronić. – uzupełnił wkładając w jej dłonie drobne przedmioty. – No i na koniec król programu… Tadam! – wyciągnął zza pleców pochwyconego Mikołaja i oddał w kobiece władania. Sam położył na nim swą dłoń i zmienionym głosem zażartował potrząsając figurką: – Dawaj prezenty staruszku! – Justine nie pozostawała dłużna w wigilijnych aktywnościach; piękna muzyka poderwała ją do góry. Dotknięcie ramienia wskazywało, że powinien do niej dołączyć. Nie potrafił tańczyć, lecz pozwolił oddać się specyfice rytmu. Złączył palce, objął ją w talii, aby kołysać się miarowo i słuchać szeptu słów: – Piękna piosenka. Pasuje do was. – powiedział łagodnie rozpływając się w jej dźwiękach.
| tutaj łapię szalonego Mikołaja
luźniejszej formie. Nie dostrzegł nietypowego zjawiska; zajął miejsce tuż w okolicy sylwetki rosłego rodziciela. Przeniósł na niego wzburzony wzrok, lecz niezgrabne pytanie rzucone z jego ust zelżyło spojrzenie; to przecież wigilia. – Pasuje ci ten kolor. – zwrócił się do ojca, jeszcze przed wypowiedzą Justine. Wykrzywił kącik ust i westchnął przeciągle spuszczając głowę w dół. Dużo kosztowała go tak bezpośrednia reakcja. Zdziwił się, iż mówiła do niego po imieniu. Kompletnie wyparł potwierdzony fakt, że znajdowała się właśnie tuz obok własnego szefem, a także doświadczonego członka organizacji, do której sam dołączył tak niedawno. Nie był biegły w tematach, które krążyły we wspólnym towarzystwie, lecz wzmianka o olbrzymie spowodowała uniesienie na skrzypiącym krześle oraz instynktowe obruszenie: – Żadnych olbrzymów! – chcąc zostawić ich samych, podniósł się z siedzenia podchodząc pod choinkę pachnącą zielonym igliwiem. Przyjrzał się jej niesamowitemu pięknu i wybrał dla blondynki upominki przyniesione przez młodszych współtowarzyszy. Figurka roześmianego Mikołaja zamigotała tuż nad jego głową. Nie spożywając dziś żadnego alkoholu, skupił się i zwinnie przechwycił czerwonego jegomościa. Schował go za plecami, a gdy wracając do stołu zobaczył, że kobieta walczy z podobną figurką, roześmiał się w głos i wierzchem dłoni odsunął szklankę z niedopitym miodem: - Pani już chyba za mocno szaleje. – skomentował zaczepnie, siadając na brzegu krzesła. Poprosił, aby skupiła na nim swoją uwagę: – Mam coś dla ciebie. Tutaj mieszanka ziół: lipa i dzika róża, bo najlepiej pasuje do twojej walecznej i tej słodkiej natury. – skomentował i złożył na jej policzku muśnięcie pocałunku. – A to jest runa Sowilo; symbolizuje zaangażowanie, powodzenie, życiowe spełnienie, ciągły wzrost i olśnienie w trudnych sytuacjach. Będzie przynosić ci szczęście, a jednocześnie chronić. – uzupełnił wkładając w jej dłonie drobne przedmioty. – No i na koniec król programu… Tadam! – wyciągnął zza pleców pochwyconego Mikołaja i oddał w kobiece władania. Sam położył na nim swą dłoń i zmienionym głosem zażartował potrząsając figurką: – Dawaj prezenty staruszku! – Justine nie pozostawała dłużna w wigilijnych aktywnościach; piękna muzyka poderwała ją do góry. Dotknięcie ramienia wskazywało, że powinien do niej dołączyć. Nie potrafił tańczyć, lecz pozwolił oddać się specyfice rytmu. Złączył palce, objął ją w talii, aby kołysać się miarowo i słuchać szeptu słów: – Piękna piosenka. Pasuje do was. – powiedział łagodnie rozpływając się w jej dźwiękach.
| tutaj łapię szalonego Mikołaja
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Złapany za nogi Mikołaj zaśmiał się cichutko pod nosem, tak jakby to pochwycenie wywołało w nim głównie łaskotki. Usiłował wyrwać się jeszcze, rechocząc słodko, ale to się nie stało. W końcu więc pucołowate policzki zaczerwieniły się, a z jego uszu poleciała para. Nie minęła chwila, gdy Mikołajek pękł od środka, rozsypując wokół czerwono-zielone konfetti, które po upadku na ziemię od razu znikło. Na wysokości, gdzie wcześniej był Mikołaj, lewitował teraz pakunek znacznie większy od latającej figurki. Papier ozdobny w czerwono-białe paski mienił się delikatnie w świetle, ale kształt nie sugerował jednoznacznie, co może się w nim znaleźć, a gdyby Vincent go rozpakował, zobaczyłby w nim...
Vincent, rzuć w szafce k6. To będzie Twoja nagroda:
k1 - termos w kolorze butelkowej zieleni, który zawsze utrzyma napój gorącym, lub zimnym - w zależności od życzenia właściciela
k2 - kapcie z pluszowymi głowami reniferów, które śpiewają świąteczne piosenki o zupełnie losowych porach
k3 - czerwona parasolka z podstawą w kształcie świątecznej cukrowej laski; materiał powiększa się lub zmniejsza zależnie od liczby osób, które pod nią idą
k4 - kocyk, który zmienia swój kolor w zależności od emocji osoby, która pod nim leży
k5 - lampka nocna w kształcie lunaballi, której błękitne oczy oświetlają pokój
k6 - jojo z turkusowo-białymi paskami, z którego przy puszczaniu unosi się zapach waty cukrowej
Lusterko nie kontynuuje rozgrywki.
Vincent, rzuć w szafce k6. To będzie Twoja nagroda:
k1 - termos w kolorze butelkowej zieleni, który zawsze utrzyma napój gorącym, lub zimnym - w zależności od życzenia właściciela
k2 - kapcie z pluszowymi głowami reniferów, które śpiewają świąteczne piosenki o zupełnie losowych porach
k3 - czerwona parasolka z podstawą w kształcie świątecznej cukrowej laski; materiał powiększa się lub zmniejsza zależnie od liczby osób, które pod nią idą
k4 - kocyk, który zmienia swój kolor w zależności od emocji osoby, która pod nim leży
k5 - lampka nocna w kształcie lunaballi, której błękitne oczy oświetlają pokój
k6 - jojo z turkusowo-białymi paskami, z którego przy puszczaniu unosi się zapach waty cukrowej
Lusterko nie kontynuuje rozgrywki.
I show not your face but your heart's desire
Ależ to wszystko było urocze! Louis pojawiający się na chwilę z lokalnymi dzieciakami żeby zaśpiewać kolędę i złożyć życzenia, odgłos rozrywanego papieru gdy goście otwierali swoje prezenty, te wesołe rozmowy przy stole zastawionym potrawami, jakie w stabilnym tempie znikały z talerzy... W tej jednej chwili Trixie żałowała, że nie miała większej rodziny. Powrócili do salonu z Volansem niedługo po tym, jak Kieran nieporadnie odezwał się do towarzystwa; do głowy uderzał wypity wcześniej czarodziejski miód, który rozgrzewał współmiernie do skrytych pocałunków w policzek wymienianych z Moore'm w zaciszu jej warsztatu krawieckiego. Szkoda, że przy pozostałych nie mogła trzymać go za rękę - ale to nic, równie zabawnymi były porozumiewawcze, prowokujące spojrzenia słane w jego kierunku z różnych części jadalni, kiedy upewniała się, że wszystko było w porządku.
- Zajadajcie makowiec! Wszystko musi dzisiaj zniknąć ze stołu - zachęciła pogodnie, samej korzystając z okazji, żeby skubnąć kawałek ciasta. Po porcji barszczu, ziemniaczanego puree, placka z mięsem gołębia i kęsem wędzonego łososia była prawie pełna, jednak żaden Beckett tak łatwo nie schodził z pola walki. - Pamiętajcie, że jest jeszcze szarlotka od Justine i Vincenta, zaraz sprawdzę czy dobra - oznajmiła, ładując na talerz niewielki kawałek, w który wbiła się widelczykiem, by po chwili wydać z siebie pomruk aprobaty. Czuć było w tym jabłka z własnej uprawy, zdrowe, zaopiekowane, umieszczone w cieście z szacunkiem - czarownica uśmiechnęła się weselej, a potem popiła deser kolejnym kubkiem czarodziejskiego miodu pitnego, z dziwną nostalgią przyglądając się gościom. Byli rodziną - może niepowiązaną krwią, ale złączoną przyjaźnią, zaufaniem, nikogo zdradliwego nie przepuściliby przez swój próg. Oparłszy brodę na rozłożonej dłoni, dziewczyna spojrzała na Castora i wyszczerzyła się doń wesoło, - Wiesz, chyba niedługo też będę potrzebować okularów - oznajmiła nieoczekiwanie, palcem wskazującym wolnej ręki wskazując na okrągłe oprawki na jego nosie. Były urocze - a galaretka w jego ustach zdecydowanie zbyt smaczna, sądząc na rozmiar wydętych policzków; niemożebnie bawił ją ten widok. Przez alkohol? - Dasz mi przymierzyć swoje? - poprosiła.
Celebracja wczesnej Wigilii trwała błogo, atmosfera zbawiennie została nieco rozładowana, a gdy zaczęły się tańce do rytmu świątecznych melodii, Trixie nie mogła już powstrzymać szampańskiego humoru tłoczonego przez żyły prosto do głowy. Wstała ze swojego miejsca i podeszła do Justine i Vincenta, bezczelnie, ale z kokieteryjną zwinnością wsuwając się pomiędzy nich, by uchwycić dłonie blondwłosej kobiety.
- Odbijany - ogłosiła z dumnym, zadowolonym uśmiechem, po czym parsknęła, spoglądając na młodego Rinehearta przez ramię. Biedny. Ledwie zaczął smalić cholewki do swojej ukochanej - na dodatek publicznie! -, a już mu ją odebrano - i to jeszcze w tak bezczelny sposób. - Pomożesz mi w kuchni? - zapytała radośnie Justine i pociągnęła ją za sobą do rzeczonego pomieszczenia, a gdy przechodziły obok miejsca, w którym siedziała Isabella, na chwilę położyła dłoń na jej ramieniu. - Chodź z nami, niech panowie trochę zatęsknią - zachęciła, skocznym, wręcz tanecznym krokiem prowadząc je obie - jeśli salamandra wyraziła zainteresowanie - w ustronne miejsce. Wyjątkowo miała ochotę na plotki. I gdy znalazły się już same, Trix wsunęła się na blat kuchennego stołu, usiadła na jego krawędzi, nogę założywszy na nogę, po czym wyciągnęła w stronę Tonks rękę, na której nadgarstku znajdowała się bransoletka z różowym oczkiem w króliczej łapce. - Zobacz co dostałam - zaćwierkała w ekscytacji. Alkohol rzeczywiście robił dziś swoje, lecz co mogła na to poradzić? Znały się z Justine wcale nie tak dobrze, ale dziś były rodziną. Siostrami. - Myślisz, że to dowód sympatii?
> uciekamy z Justine do kuchni (i Isabellą jeśli chce)
- Zajadajcie makowiec! Wszystko musi dzisiaj zniknąć ze stołu - zachęciła pogodnie, samej korzystając z okazji, żeby skubnąć kawałek ciasta. Po porcji barszczu, ziemniaczanego puree, placka z mięsem gołębia i kęsem wędzonego łososia była prawie pełna, jednak żaden Beckett tak łatwo nie schodził z pola walki. - Pamiętajcie, że jest jeszcze szarlotka od Justine i Vincenta, zaraz sprawdzę czy dobra - oznajmiła, ładując na talerz niewielki kawałek, w który wbiła się widelczykiem, by po chwili wydać z siebie pomruk aprobaty. Czuć było w tym jabłka z własnej uprawy, zdrowe, zaopiekowane, umieszczone w cieście z szacunkiem - czarownica uśmiechnęła się weselej, a potem popiła deser kolejnym kubkiem czarodziejskiego miodu pitnego, z dziwną nostalgią przyglądając się gościom. Byli rodziną - może niepowiązaną krwią, ale złączoną przyjaźnią, zaufaniem, nikogo zdradliwego nie przepuściliby przez swój próg. Oparłszy brodę na rozłożonej dłoni, dziewczyna spojrzała na Castora i wyszczerzyła się doń wesoło, - Wiesz, chyba niedługo też będę potrzebować okularów - oznajmiła nieoczekiwanie, palcem wskazującym wolnej ręki wskazując na okrągłe oprawki na jego nosie. Były urocze - a galaretka w jego ustach zdecydowanie zbyt smaczna, sądząc na rozmiar wydętych policzków; niemożebnie bawił ją ten widok. Przez alkohol? - Dasz mi przymierzyć swoje? - poprosiła.
Celebracja wczesnej Wigilii trwała błogo, atmosfera zbawiennie została nieco rozładowana, a gdy zaczęły się tańce do rytmu świątecznych melodii, Trixie nie mogła już powstrzymać szampańskiego humoru tłoczonego przez żyły prosto do głowy. Wstała ze swojego miejsca i podeszła do Justine i Vincenta, bezczelnie, ale z kokieteryjną zwinnością wsuwając się pomiędzy nich, by uchwycić dłonie blondwłosej kobiety.
- Odbijany - ogłosiła z dumnym, zadowolonym uśmiechem, po czym parsknęła, spoglądając na młodego Rinehearta przez ramię. Biedny. Ledwie zaczął smalić cholewki do swojej ukochanej - na dodatek publicznie! -, a już mu ją odebrano - i to jeszcze w tak bezczelny sposób. - Pomożesz mi w kuchni? - zapytała radośnie Justine i pociągnęła ją za sobą do rzeczonego pomieszczenia, a gdy przechodziły obok miejsca, w którym siedziała Isabella, na chwilę położyła dłoń na jej ramieniu. - Chodź z nami, niech panowie trochę zatęsknią - zachęciła, skocznym, wręcz tanecznym krokiem prowadząc je obie - jeśli salamandra wyraziła zainteresowanie - w ustronne miejsce. Wyjątkowo miała ochotę na plotki. I gdy znalazły się już same, Trix wsunęła się na blat kuchennego stołu, usiadła na jego krawędzi, nogę założywszy na nogę, po czym wyciągnęła w stronę Tonks rękę, na której nadgarstku znajdowała się bransoletka z różowym oczkiem w króliczej łapce. - Zobacz co dostałam - zaćwierkała w ekscytacji. Alkohol rzeczywiście robił dziś swoje, lecz co mogła na to poradzić? Znały się z Justine wcale nie tak dobrze, ale dziś były rodziną. Siostrami. - Myślisz, że to dowód sympatii?
> uciekamy z Justine do kuchni (i Isabellą jeśli chce)
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
I jadł sobie chudy Sprout, to barszcz, to pieczone ziemniaczki z gzikiem, wreszcie sięgnął nawet po chleb z pasztetem, zachęcony jego zapachem. Po raz pierwszy od dawna czuł się prawdziwie głodny, była okazja, nikt nie będzie raczej patrzeć na niego jak na darmozjada czy kogoś absolutnie niegrzecznego. W dodatku czuł na sobie obowiązek spróbowania chociaż odrobinki z każdej potrawy, by nie zrobić przyjemności przede wszystkim Trixie, choć ta zajęta była pewnie czymś, kimś innym, bo zniknęła na kilka chwil z owym kimsiem, ale najpierw...
Zatrzymał się w pół gryza ziemniaka, słysząc dźwięki jakiejś piosenki. Kolędowanie dalej było dla niego zagadką, ale pojawienie się Louisa z dziećmi było okolicznością tak radosną, że nie wiedział, czy najpierw przełknąć łzy, które z jakiegoś dziwnego wzruszenia zawieruszyły się w jego organizmie, czy wciąż mielony kawałek pieczonego ziemniaka. Ostatecznie zrobił i jedno i drugie, symultanicznie odbierając kalendarz z szerokim uśmiechem i dziękując — tak Bottowi jak i jego małym pomocnikom.
Chwilę później jego uwagę ponownie przykuła Justine. Od miesiąca, w którym mieli okazję spotkać się po raz pierwszy, wyraźnie wydobrzała. Okoliczność ta znów wygięła usta Sprouta w całkiem zgrabny uśmiech, który pomimo wyraźnego zmieszania pytaniem utrzymał się nawet na czas odpowiedzi.
— Czasem... Pomagają, gdy myśli gnają, a poza tym zawsze lepiej jest być przygotowanym, prawda? — mówiąc to, wreszcie odważył się spojrzeć w niebieskie oczy kobiety, aby następnie opuścić wzrok w kierunku kieszeni swojej marynarki. Wciąż pamiętał lekcję, jaką udzieliła mu na starych, korytarzowych deskach. Od tamtej pory nie rozstawał się z różdżką nawet na sekundę.
Różdżka przy boku różdżką przy boku, ale te pyszności wołały go coraz to mocniej, więc wreszcie uległ namowom i podszeptom własnego żołądka i przechylił się przez stół, by sięgnąć po porcję gruszkowej galaretki. I z nią w ustach właśnie przywitał powracających Trixie i Volansa, do tego ostatniego puszczając oczko. W razie świętego oburzenia mógł się przecież zasłonić tym, że coś mu do oka wpadło; miał je wrażliwe, nosił na nosie okulary od drugiego roku nauki w Hogwarcie, zaraz będzie prawie dwanaście lat. Szło się przyzwyczaić, a galaretka rozpływała się wręcz w ustach... Musiał powiedzieć mamie, żeby na jutrzejszą kolację przygotowała podobną, ta była pyszna!
— Słodki Mełłinie w mołełach, jeszcze makowiec! — odezwał się z ustami pełnymi galaretki, jakby wtórując we wcześniejszym słowom Volansa. Podniósł się nawet z miejsca, chwycił talerzyk należący do mężczyzny i nałożył mu od razu dwa kawałki, a co. — Masz, spłubuj, na pełno jest pyłszny... — a chwilę później, gdy już zieleń galaretki zniknęła na dobre w jego przełyku, to samo uczynił z talerzykiem własnym, dumnie zasiadając na powrót na swoim miejscu. Nie dane mu było jednak prędko skosztować pyszności gospodyni, bo ta pojawiła się przy jego boku. A wilkołaczy węch, przekleństwo i błogosławieństwo w jednym, potraktowane zostało delikatną nutką alkoholu.
— W okularach też ci do twarzy, Trix — powiedział zupełnie bez zastanowienia, ale z pewnością, którą rzadko u niego widywano. Bez najmniejszych oporów oddał Trixie swe oprawki, najpierw ściągając je ostrożnie z własnej twarzy, by następnie wsunąć je na nos przyjaciółki. Dziwnie było oglądać kogoś innego w jego okrągłych oprawkach, ale uznał, że miał rację w swych pierwszych słowach. Wyglądała obłędnie uroczo i odruchowo zerknął (a raczej spróbował, bo obraz wciąż miał nieco rozmazany) w kierunku Volansa, który jego skromnym zdaniem powinien podarować pannie Beckett jakiś wprawny komplement. — Postaraj się nie zniszczyć. Odbiorę, jak będę wychodził.
A gdy zabrał się wreszcie za makowca, słuchał i kolęd, których dźwięki sączyły się pomiędzy gośćmi, rozmów Vincenta i Justine, a raczej tych fragmentów, które w jakiś sposób go dotyczyły, aż uśmiechnął się na wspomnienie wrzosów. Może to Justine wpadła na pomysł, by dom Tonksów został nazwany Wrzosową Przystanią? Nie miał okazji o to spytać, ale wobec strzępków rozmowy uznał to za rozwiązanie bardzo prawdopodobne.
— Taka lekcja byłaby super, co nie Steff? Oczywiście jeżeli nie będziemy przeszkadzać! — uśmiechnął się szeroko. Zaróżowione policzki, coraz prędzej napełniający się żołądek... Czuł się zupełnie tak, jakby wszystko to, co działo się przed tym wieczorem, nigdy nie miało miejsca. Byli spokojni, szczęśliwi, bezpieczni. Nawet ponowne pojawienie się Kiernana, który już samą swoją prezencją wzbudzał w Castorze uzasadniony chyba szacunek, nie zmyło uśmiechu z jego twarzy, a zachęciło go do pokazania na makowca i zachęcenia do spróbowania. Niewerbalnego, bo wciąż był trochę onieśmielony, ale to krok w dobrym kierunku!
Mikołaj kolejny raz przeleciał obok niego, ale pozbawiony okularów i nieco już ociężały Castor po raz kolejny nie popisał się refleksem. Trudno! Akurat w tym momencie panie zdecydowały się ewakuować, następowało naturalne dzielenie towarzystwa, więc zdecydował odważnie, że nie będzie siedział sam jak palec przy stole. Wciąż mając na talerzyku jeden kawałek makowca, sięgnął jeszcze po zachwalaną szarlotkę ciekaw, czy podobna była w smaku do tej, którą kiedyś, bardzo dawno temu, przywiózł mu Michael. Zaopatrzony w prowiant odsunął ostrożnie krzesło, po czym skierował się w stronę salonu.
| lecę za Volansem do męskiej ekipy salonowej
Zatrzymał się w pół gryza ziemniaka, słysząc dźwięki jakiejś piosenki. Kolędowanie dalej było dla niego zagadką, ale pojawienie się Louisa z dziećmi było okolicznością tak radosną, że nie wiedział, czy najpierw przełknąć łzy, które z jakiegoś dziwnego wzruszenia zawieruszyły się w jego organizmie, czy wciąż mielony kawałek pieczonego ziemniaka. Ostatecznie zrobił i jedno i drugie, symultanicznie odbierając kalendarz z szerokim uśmiechem i dziękując — tak Bottowi jak i jego małym pomocnikom.
Chwilę później jego uwagę ponownie przykuła Justine. Od miesiąca, w którym mieli okazję spotkać się po raz pierwszy, wyraźnie wydobrzała. Okoliczność ta znów wygięła usta Sprouta w całkiem zgrabny uśmiech, który pomimo wyraźnego zmieszania pytaniem utrzymał się nawet na czas odpowiedzi.
— Czasem... Pomagają, gdy myśli gnają, a poza tym zawsze lepiej jest być przygotowanym, prawda? — mówiąc to, wreszcie odważył się spojrzeć w niebieskie oczy kobiety, aby następnie opuścić wzrok w kierunku kieszeni swojej marynarki. Wciąż pamiętał lekcję, jaką udzieliła mu na starych, korytarzowych deskach. Od tamtej pory nie rozstawał się z różdżką nawet na sekundę.
Różdżka przy boku różdżką przy boku, ale te pyszności wołały go coraz to mocniej, więc wreszcie uległ namowom i podszeptom własnego żołądka i przechylił się przez stół, by sięgnąć po porcję gruszkowej galaretki. I z nią w ustach właśnie przywitał powracających Trixie i Volansa, do tego ostatniego puszczając oczko. W razie świętego oburzenia mógł się przecież zasłonić tym, że coś mu do oka wpadło; miał je wrażliwe, nosił na nosie okulary od drugiego roku nauki w Hogwarcie, zaraz będzie prawie dwanaście lat. Szło się przyzwyczaić, a galaretka rozpływała się wręcz w ustach... Musiał powiedzieć mamie, żeby na jutrzejszą kolację przygotowała podobną, ta była pyszna!
— Słodki Mełłinie w mołełach, jeszcze makowiec! — odezwał się z ustami pełnymi galaretki, jakby wtórując we wcześniejszym słowom Volansa. Podniósł się nawet z miejsca, chwycił talerzyk należący do mężczyzny i nałożył mu od razu dwa kawałki, a co. — Masz, spłubuj, na pełno jest pyłszny... — a chwilę później, gdy już zieleń galaretki zniknęła na dobre w jego przełyku, to samo uczynił z talerzykiem własnym, dumnie zasiadając na powrót na swoim miejscu. Nie dane mu było jednak prędko skosztować pyszności gospodyni, bo ta pojawiła się przy jego boku. A wilkołaczy węch, przekleństwo i błogosławieństwo w jednym, potraktowane zostało delikatną nutką alkoholu.
— W okularach też ci do twarzy, Trix — powiedział zupełnie bez zastanowienia, ale z pewnością, którą rzadko u niego widywano. Bez najmniejszych oporów oddał Trixie swe oprawki, najpierw ściągając je ostrożnie z własnej twarzy, by następnie wsunąć je na nos przyjaciółki. Dziwnie było oglądać kogoś innego w jego okrągłych oprawkach, ale uznał, że miał rację w swych pierwszych słowach. Wyglądała obłędnie uroczo i odruchowo zerknął (a raczej spróbował, bo obraz wciąż miał nieco rozmazany) w kierunku Volansa, który jego skromnym zdaniem powinien podarować pannie Beckett jakiś wprawny komplement. — Postaraj się nie zniszczyć. Odbiorę, jak będę wychodził.
A gdy zabrał się wreszcie za makowca, słuchał i kolęd, których dźwięki sączyły się pomiędzy gośćmi, rozmów Vincenta i Justine, a raczej tych fragmentów, które w jakiś sposób go dotyczyły, aż uśmiechnął się na wspomnienie wrzosów. Może to Justine wpadła na pomysł, by dom Tonksów został nazwany Wrzosową Przystanią? Nie miał okazji o to spytać, ale wobec strzępków rozmowy uznał to za rozwiązanie bardzo prawdopodobne.
— Taka lekcja byłaby super, co nie Steff? Oczywiście jeżeli nie będziemy przeszkadzać! — uśmiechnął się szeroko. Zaróżowione policzki, coraz prędzej napełniający się żołądek... Czuł się zupełnie tak, jakby wszystko to, co działo się przed tym wieczorem, nigdy nie miało miejsca. Byli spokojni, szczęśliwi, bezpieczni. Nawet ponowne pojawienie się Kiernana, który już samą swoją prezencją wzbudzał w Castorze uzasadniony chyba szacunek, nie zmyło uśmiechu z jego twarzy, a zachęciło go do pokazania na makowca i zachęcenia do spróbowania. Niewerbalnego, bo wciąż był trochę onieśmielony, ale to krok w dobrym kierunku!
Mikołaj kolejny raz przeleciał obok niego, ale pozbawiony okularów i nieco już ociężały Castor po raz kolejny nie popisał się refleksem. Trudno! Akurat w tym momencie panie zdecydowały się ewakuować, następowało naturalne dzielenie towarzystwa, więc zdecydował odważnie, że nie będzie siedział sam jak palec przy stole. Wciąż mając na talerzyku jeden kawałek makowca, sięgnął jeszcze po zachwalaną szarlotkę ciekaw, czy podobna była w smaku do tej, którą kiedyś, bardzo dawno temu, przywiózł mu Michael. Zaopatrzony w prowiant odsunął ostrożnie krzesło, po czym skierował się w stronę salonu.
| lecę za Volansem do męskiej ekipy salonowej
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Stevie mlasnął i zaklął pod nosem kręcąc głową poirytowany. Miał rację, Trixie żadna siła nie wygoniłaby z Doliny Godryka, tylko dlatego, że sam tego by chciał. Może jeśli obydwoje mieliby się przenieść, wtedy byłoby łatwiej, ale odesłać ją tak po prostu, wydawało się być więcej niż niemożliwym. Zapewne skończyłoby się to krzykiem, płaczem, albo innymi szantażami emocjonalnymi. Sam właściwie nie miał pojęcia skąd ona to wszystko potrafiła. Był raczej osobą spokojną, na pewno nie pozwalającą sobie na unoszenie się emocjami w taki sposób, a tymczasem Beatrix potrafiła zwykłym marszczeniem nosa przekazać tysiące słów. - Pewnie masz rację - westchnął głęboko. Kieran był jej niczym wujek, tak samo zresztą, jak Stevie dla dzieci Rinehearta, a czasem potrzebne było drugie spojrzenie na sytuację. Od kiedy w ich domach zabrakło damskiej ręki, obydwoje musieli radzić sobie sami, nie do końca zawsze wiedząc jak obchodzić się z dziećmi. - Zostaniemy tu na razie, ale nie dam jej skrzywdzić - i nie była to fałszywa odwaga, bezpieczeństwo dziecka było przecież najważniejsze, nawet jeśli kosztem było własne życie. Uśmiechnął się jeszcze pod wąsem na wspomnienie o starych latach. Zdolny auror, jak to nazwał sam siebie, nigdy nie był duszą towarzystwa, który porywał tłumy. Charyzma ustąpiła miejsca umiejętnościom w walce, a zdolność przyciągania wyparta została przez zmarszczoną brew i proste usta, rzadko oblane uśmiechem. Czasem jednak w chwilach takich jak ta, Rineheart potrafił pokazać, że jego serce wcale nie jest z kamienia, jak zwykli opowiadać ich mniej lub bardziej lubiani koledzy. - Dobrze to sobie policzyłem - zaśmiał się Stevie, bo chociaż do aurora było mu daleko, tak akurat na liczbach się znał. Niezależnie od wszystkiego, od tego jak bliskie lub dalekie kontakty ich łączyły, ile dzieliło i gdzie teraz były ich dzieci, przyjaciel miał rację. Stevie przynajmniej rozmawiał z własnym dzieckiem, a co więcej, ufał córce i potrafił powierzyć jej pod opiekę wiele, chociaż była jeszcze bardzo młoda. Tymczasem Vincent i Jackie... Ich kontakt z własnym ojcem pozostawiał wiele do życzenia, chociaż oczywiście głośne komentowanie niektórych z zachowań Kierana wydawało się nie na miejscu. Numerolog wierzył, że wojna zmienia człowieka i nawet ktoś taki jak Rineheart, może nieco skruszyć kamienny mur, który zbudował wokół siebie przez lata. - Nic straconego - ściszył nieco głos, spoglądając w stronę salonu, skąd dochodził gwar rozmów i dźwięki świątecznej muzyki. - Siedzi tam - mówił o Vincencie, który przecież w samym spojrzeniu miał żal do ojca. Wystarczyło spróbować, chociaż po bimbrze taka próba wydawała się być o wiele prostsza. Moc bimbru uderzyła do głowy, a przecież trwały rodzinne święta. Nie mogli wtoczyć się do jadalni, niczym dwaj pijacy. Wracając tam, kroki kierował już do stołu, gdy nie dostrzegł tam ani Beatrix, ani młodego kawalera, który był tak miły, że sprezentował mu butelkę dobrego alkoholu. Ci wrócili chwilę później, ale Beckett nie próbował się domyślać, ani ile ich nie było, ani dlaczego wyszli. Córka jako dobra gospodyni powinna zajmować się gośćmi, ale on jako gospodarz nie zamierzał jej teraz konfrontować przy tych wszystkich ludziach. W końcu włożyła tyle serca w ten wieczór. Gdy więc wrócili do salonu, zmarszczył lekko brwi, obserwując uważnie najpierw ją, a potem pana Moora, być może nieco zbyt ostro, ale przecież był ojcem. Musiał dbać nie tylko o jej bezpieczeństwo, ale też zdrowy rozsądek. Nie czas był jednak na rozmowę na ten temat. Tą na pewno odbędą. Obserwował więc, jak Kieran usiłuje poradzić sobie w rozmowie i szuka go dziwnym spojrzeniem. Na odległość ciężko było przekazać niektóre rzeczy, a przecież nie czytali sobie w myślach. Mógł więc jedynie uśmiechnąć się nieco i kiwnąć głową, jakby potwierdzając, że to dobry tor. Małymi krokami do przodu. Życie byłoby o tyle łatwiejsze, gdyby ich żony żyły. Obserwował jak zrobiony przez Trixie sweter zupełnie nie pasuje do jego osoby, a jednak dziwnie doskonale miał dzisiaj sens. Oczywiście, wyobrażenie sobie aurora na akcji w takim swetrze było na tyle zabawne, że Stevie zdążył uśmiechnąć się nieco szerzej, a także lekko parsknąć pod nosem. Justine zresztą słyszała dobrze o olbrzymach, jeden z nich zostawił numerologowi solidną pamiątkę. Wpatrywał się w całe to towarzystwo, a chociaż temat był poważny, to wszyscy zdawali się po prostu cieszyć chwilą. Na tym zresztą mu zależało i po to było to spotkanie. Na waści i walkę przyjdzie czas, dzisiaj mogli odpocząć, nawet jeśli musieli zachować czujność, to przecież dom był świetnie pozabezpieczany, zadbał o to. - Są tam - kiwnął głową do Justine, nie chcąc dodawać nic więcej, a dłonią przejechał po zasklepionej już strupem bliźnie po spotkaniu z olbrzymem. - Justine, zgłoś się po świstoklik przed pójściem tam. Nie ma co ryzykować - zwłaszcza po tym wszystkim, co miało miejsce w tym roku. Te bestie wcale nie były takie łatwe do pokonania. Zdawały się być niemal niezniszczalne. Vincent zdawał się być całkowicie przeciwny temu pomysłowi, ale Tonks nie wyglądała na osobę, która odpuściłaby tak łatwo. A jeśli dodać do tego Kierana... Nawet jeśli z tyłu głowy mieszkał kilkumetrowy potwór, tak ten wieczór wydawał się być zwyczajnie ciepłym i miłym. Nagle Stevie poczuł, jak ktoś ciągnie go za ramię. Delikatnie, ale wystarczająco, by zrozumieć, że rozmowa powinna odbyć się na prywatności. Młodziutki sąsiad Julien zawsze był nieco inny, nieco zbyt z głową w chmurach, nieco zbyt rozkojarzony, ale dobry. Sam nie miał łatwo, ale jego dar był cenny. Zaś w Warsztacie przede wszystkim pałaszował kanapki. Na zdrowie. - Tak, Julien? - uśmiechnął się do chłopaka, ale z ust szybko zniknęło wygięcie, a uniesione wyżej brwi w lekkim rozbawieniu, zmarszczyły się. Wzrok skupił na rękawie chłopca, z którego wyskoczyła drobna gałązka rozmarynu. Ta poezja wcześniej... Stevie Beckett twarz miał inną niż zawsze. Stojąc wystarczająco daleko w salonie, nie widział go nikt, tylko Julien, który zapewne w wesołym wujaszku nie rozpoznałby teraz tego samego człowieka. Drżąca powieka i zaciśnięte mocno usta. Nie mówił nic, jedynie słuchał. Chłopiec musiał wiedzieć. Zapewne wyczytał to w kuli, albo w kartach, albo powiedziały mu gwiazdy, to nieważne. Ważne, że wiedział. Nie dziwiło go żadne słowo, wiedział, że spotka się z nią niedługo. Aura śmierci była wszechobecna, a on ryzykował wiele. Rosemary stracił wiele lat temu, nie widziała nawet kątem oka tego konfliktu. Była tylko dzieckiem, które zabrała ze sobą Mary Jo. Potężna skaza i pęknięte serce otwierało się na nowo, a zabliźnione rany zdawały się krwawić, jednak uczył się nie okazać tych emocji, o dziwo biorąc przykład z Kierana. Spotka się z nią niedługo, niech i tak będzie. Jeśli ma poświęcić życie dla idei, to pociągnie ze sobą wszystkich tych, którzy zagrażają Beatrix. Minę wciąż miał zmartwioną, wyraźnie zmęczoną wszystkim. Tak jakby wszystkie słowa, których nie wypowiedział widoczne były tam na twarzy, w każdej zmarszczce, w każdym tiku nerwowym. W uszach prócz głosu Juliena miał pisk, który nagle przerwało jedno jego słowo. Żywa. Oczy otworzył szerzej, z początku nie akceptując jeszcze tego sformułowania. Nie miało ono przecież najmniejszego sensu. Jego córka i żona były martwe. Pearl była martwa. Ale tamta dziewczynka ze zdjęcia... Ale przecież chodziło o Rosemary. O jego własną Rosemary. Czy to możliwe? Zrobił pół kroku w tył. - To niemożliwe... - wyszeptał tylko do siebie, nie usiłując nawet udawać, że wróżbita mógłby się mylić i żadnej Rosemary nie było. Obydwoje wiedzieli. Nie powiedział nic więcej, nie ruszając się z miejsca, gdy chłopiec odszedł, powoli wychodząc z domu. Stał jak wryty, a chociaż do jego uszu wciąż dobiegał gwar z jadalni, tak nie wrócił tam. Nie teraz.
idę do salonu
idę do salonu
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Brew mimowolnie pomknęła jej do góry na pozytywnie zaskoczonych gospodarzy, jednak pozostawiła już ten temat sam sobie. Ani Stevie, ani Trixie nie wydawali się źli, chociaż wciąż nie wiedziała, czy Vincent uprzedził gospodarzy czy jedynie postawił ich przed faktem dokonanym.
- Nie moja wina, że siedziałeś wtedy w Pokoju czy coś. - wzruszyła ramionami marszcząc trochę nos. - To był jakiś czwarty, może piąty rok. - wyjaśniła dokładniej Vincentowi tą zagwozdkę z przeszłości. Ona pamiętała to dokładnie, głównie dlatego, że Billy nie mógł znieść że zwinęła mu znicz sprzed nosa. A co za tym szło, dała zwycięstwo kurokonom w tym konkretnym meczu.
Sama też wywróciła oczami, kiedy Vincent oczywiście zaprzeczył. Może nie wszystko, ale zdecydowanie więcej niż ona. Tego jednego była właściwie pewna. Posiadał znajomości i kontakty, wiedział do kogo się odezwać. A ostatnia stanowczość podczas wykonywanego wspólnie zadania zdecydowanie jej zaimponowała.
Rozmowy niosły się dalej, lżejsze niż na co dzień. Uniosła brew i wywróciła oczami. To nie tak przecież, że miała same szlabany.
- Przez to zgarniam ochrzan dwa razy. - mruknęła, marszcząc w niezadowoleniu brwi. - Od niego i od ciebie. - pokręciła nosem widocznie niezadowolona zajmując się jedzeniem i dołączeniem do poszczególnych rozmów, które działy się przy stole.
- To super pomysł, bo uwielbiam Cię, ale to zielono runowe mambo jambo kompletnie nie jest na moją głowę i cierpliwość. - wytłumaczyła chwilę przed tym nim w salonie pojawili się grajkowie. - Kolędnicy. - wyjaśniła wkładając sobie do ust łyżeczkę galaretki. - Mugole na święta zbierają się w grupy i chodzą od domu do domu śpiewając kolędy.- pojawienie się Kierana, przeniosło jej rękę ku mężczyźnie obok, wypowiadając słowa po tych padających z jego ust. Ale nagła reakcja sprawiła, że uniosła brwi jasne tęczówki zawieszając na nim, patrząc jak odchodzi na bok. Uniosła jeszcze rękę próbując go zatrzymać, ale nie siłowała się z nim. Nie zamierzała przestać walki, a obecnie była jednym z silniejszych ramion Zakonu. Olbrzymy były problem i trzeba było się nimi zająć. Jeśli chciał pomówić na ten temat, powinien zrobić to później, choć pewnie zdawał sobie sprawę, że niewiele w tej kwestii się zmieni. Przynajmniej Justine miała nadzieję, że zdawał sobie z tego sprawę.
- Pomówienia. - mruknęła, kiedy znalazł się ponownie, chwilę po jej mało udanej próbie złapania Mikołaja. Wypity miód rozświetlał jasne oczy. - Ah taaaak? - zapytała przeciągle, unosząc na niego spojrzenie. Zerknęła na zioła kiedy o nich mówił, zaskoczona tak otwartym gestem, za który podziękowała krótkim uśmiechem. - Dziękuję. - powiedziała cicho, przekładając wszystko do jednej ręki, drugą chciała przyciągnąć go na chwilę do siebie. Ale zanim zdążyła przed jej twarzą pojawił się mały Mikołaj. - Mój łowca. - skomentowała zadowolona, by chwilę później pozwolić się porwać do tańca, mimo, że nie umowny parkiet pozostawał pusty.
- Wiem co jeszcze pasuje do mnie. - odpowiedziała mu rozciągając kokieteryjnie wargi w uśmiechu, krzyżując z nim jasne tęczówki. Dłoń przesunęła się po ramieniu mężczyzny a kolejne słowa nie wywołały jej odpowiedzi od razu. Wargi udźwignęły ciężar uśmiechu, a dłoń uniosła się, żeby zagarnąć mu za ucho ciemny kosmyki. - Czuć tu dom. - odpowiedziała, bo swoboda szybko przyszła, mimo nieznajomych twarzy i nie tak bliskich osób. Chciała powiedzieć coś jeszcze, otwierała usta, ale znajdująca się między nimi sylwetka wyrwała ją z tego chwilowego, prywatnego momentu. - Hm? - skomentowała krótkim pytaniem zerkając jeszcze ku Vincentowi. - Pewnie. - zgodziła się chociaż właściwie już podążała wytyczonym przez młodą gospodynią trasnie. Ostatni raz zerknęła ku Rineheartowi wzruszając przepraszająco ramionami.
idziemy tu
- Nie moja wina, że siedziałeś wtedy w Pokoju czy coś. - wzruszyła ramionami marszcząc trochę nos. - To był jakiś czwarty, może piąty rok. - wyjaśniła dokładniej Vincentowi tą zagwozdkę z przeszłości. Ona pamiętała to dokładnie, głównie dlatego, że Billy nie mógł znieść że zwinęła mu znicz sprzed nosa. A co za tym szło, dała zwycięstwo kurokonom w tym konkretnym meczu.
Sama też wywróciła oczami, kiedy Vincent oczywiście zaprzeczył. Może nie wszystko, ale zdecydowanie więcej niż ona. Tego jednego była właściwie pewna. Posiadał znajomości i kontakty, wiedział do kogo się odezwać. A ostatnia stanowczość podczas wykonywanego wspólnie zadania zdecydowanie jej zaimponowała.
Rozmowy niosły się dalej, lżejsze niż na co dzień. Uniosła brew i wywróciła oczami. To nie tak przecież, że miała same szlabany.
- Przez to zgarniam ochrzan dwa razy. - mruknęła, marszcząc w niezadowoleniu brwi. - Od niego i od ciebie. - pokręciła nosem widocznie niezadowolona zajmując się jedzeniem i dołączeniem do poszczególnych rozmów, które działy się przy stole.
- To super pomysł, bo uwielbiam Cię, ale to zielono runowe mambo jambo kompletnie nie jest na moją głowę i cierpliwość. - wytłumaczyła chwilę przed tym nim w salonie pojawili się grajkowie. - Kolędnicy. - wyjaśniła wkładając sobie do ust łyżeczkę galaretki. - Mugole na święta zbierają się w grupy i chodzą od domu do domu śpiewając kolędy.- pojawienie się Kierana, przeniosło jej rękę ku mężczyźnie obok, wypowiadając słowa po tych padających z jego ust. Ale nagła reakcja sprawiła, że uniosła brwi jasne tęczówki zawieszając na nim, patrząc jak odchodzi na bok. Uniosła jeszcze rękę próbując go zatrzymać, ale nie siłowała się z nim. Nie zamierzała przestać walki, a obecnie była jednym z silniejszych ramion Zakonu. Olbrzymy były problem i trzeba było się nimi zająć. Jeśli chciał pomówić na ten temat, powinien zrobić to później, choć pewnie zdawał sobie sprawę, że niewiele w tej kwestii się zmieni. Przynajmniej Justine miała nadzieję, że zdawał sobie z tego sprawę.
- Pomówienia. - mruknęła, kiedy znalazł się ponownie, chwilę po jej mało udanej próbie złapania Mikołaja. Wypity miód rozświetlał jasne oczy. - Ah taaaak? - zapytała przeciągle, unosząc na niego spojrzenie. Zerknęła na zioła kiedy o nich mówił, zaskoczona tak otwartym gestem, za który podziękowała krótkim uśmiechem. - Dziękuję. - powiedziała cicho, przekładając wszystko do jednej ręki, drugą chciała przyciągnąć go na chwilę do siebie. Ale zanim zdążyła przed jej twarzą pojawił się mały Mikołaj. - Mój łowca. - skomentowała zadowolona, by chwilę później pozwolić się porwać do tańca, mimo, że nie umowny parkiet pozostawał pusty.
- Wiem co jeszcze pasuje do mnie. - odpowiedziała mu rozciągając kokieteryjnie wargi w uśmiechu, krzyżując z nim jasne tęczówki. Dłoń przesunęła się po ramieniu mężczyzny a kolejne słowa nie wywołały jej odpowiedzi od razu. Wargi udźwignęły ciężar uśmiechu, a dłoń uniosła się, żeby zagarnąć mu za ucho ciemny kosmyki. - Czuć tu dom. - odpowiedziała, bo swoboda szybko przyszła, mimo nieznajomych twarzy i nie tak bliskich osób. Chciała powiedzieć coś jeszcze, otwierała usta, ale znajdująca się między nimi sylwetka wyrwała ją z tego chwilowego, prywatnego momentu. - Hm? - skomentowała krótkim pytaniem zerkając jeszcze ku Vincentowi. - Pewnie. - zgodziła się chociaż właściwie już podążała wytyczonym przez młodą gospodynią trasnie. Ostatni raz zerknęła ku Rineheartowi wzruszając przepraszająco ramionami.
idziemy tu
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
18.01.1958
Zniknęła na cały dzień. Strach o córkę i o to gdzie mogła się podziewać, przytłaczał go tak mocno, że całą noc spędził na rozmyślaniach. Wertował podręczniki, usiłując znaleźć pułapkę wystarczająco silną, aby ochronić ją przed podobnymi schorzeniami. A może to była kwestia amuletu? Zawsze mógł udać się z Trixie do lecznicy, porozmawiać o skutkach czkawki i tego, w jaki sposób można sobie z nią radzić. Stare serce kuło na samą myśl o tym, że mógłby ją stracić. Nie teraz, nie gdy na świecie było tak źle. Była jego ostoją i spokojem, sercem własnej matki, które mógł trzymać w dłoniach, przytulając do siebie. Była częścią jego samego, a jednak nie potrafił zapewnić jej tak dużo opieki, aby była szczęśliwa, spokojna i bezpieczna. Bił się z każdą myślą o odesłaniu jej do Oazy, nie potrafił wyobrazić sobie braku obecności córki w domu, a jednak tam byłaby chyba pod jeszcze lepszą opieką. Odrzuciłaby jego miłość i obraziła się zapewne na długie miesiące, ale byłaby żywa. Był jeszcze ranek, gdy zszedł do kuchni, aby usiąść przy stole i oglądać przez okno, jak słońce powoli wspinało się w górę, mrok zamieniając w półmrok, a szarość poranka w białe światło, które teraz odbijało się od leżącego w ogródku puchu. Siedział więc na drewnianym krześle, palcami wystukując tylko sobie znany rytm, działający według jakiegoś wzoru. Może był to wzór na odbiornik, a może na świstoklik? Sam nie wiedział, bo głowę Steviego po raz pierwszy od tygodni wypełniała teraz cisza. Niemal miesiąc temu Julien zdradził mu sekret, którego nie miał prawa znać, a jednak wydawało się to tak oczywiste, że wiedział o nim właśnie on. Analizował wielokrotnie to, co usłyszał i nie był w stanie przetrawić pewnego faktu, racjonalnie będąc zbyt przekonanym do tego, że to nie mogła być prawda. Rosemary nie mogła być żywa. To musiałaby tylko zwykła błędna interpretacja wróżbity, musiał się pomylić, to się przecież zdarzało. A co jeśli nie...? Coś jeśli miał rację i gdzieś tam ona naprawdę żyła? Jak mógł siedzieć tu spokojnie, gdy starsza jego córka była daleko od domu? Głowa zabolała, a on aż przymknął oczy, usiłując zapomnieć o tym bólu. A co z Laylą? Informacje z początku poprzedniego miesiąca, jakoby miał córkę, starszą niż Rosemary i starszą niż Beatrix, nie miały żadnego sensu. Oczywiście, był młody... Zdarzało się, że on i Pearl spotykali się bliżej, przecież przez całe dzieciństwo i nastoletnie lata byli sąsiadami. Na wsi wszystkie dzieciaki tak robiły, nie było w tym nic dziwnego... Ale ona wyjechała i nie powiedziała słowa, a teraz? Po czterdziestu latach... Zerwał się z krzesła i podbiegł do zlewu, czując, jak się dusi. Ostry kaszel wyrywający się z gardła sprawiał, że w oczach popękały mu żyłki, aż w końcu kwas żołądkowy wyleciał prosto przez usta do zmywaka. Zwymiotował ze stresu, co nigdy mu się nie zdarzało. Przerywany sen co którąś noc i potwornie przytłaczająca ilość pracy, dobijały go bardziej, niż mógł się tego spodziewać. Nerwy związane z wojną wcale nie pomagały, a jeszcze... Oderwał łokcie od blatu i sięgnął po szklankę, którą następnie wypełnił wodą, właściwie wlewając ją sobie siłą do ust. Żołądek kurczył się i krzyczał o cokolwiek ciepłego. Przez ostatnie tygodnie to Beatrix przygotowywała śniadania i nie tylko, zadbała też o całą wigilię, gdy on nie był w stanie. Dzisiaj to Stevie musiał się postarać, tak więc otworzył spiżarnię, z zamysłem zrobienia dla niej śniadania tak sytego, że wszystkie troski z poprzedniego dnia zwyczajnie odejdą w niepamięć. Jego oczom ukazała się pustka... Kilka kilogramów mąki, kawałek chleba, parę marchewek i buraków i... I już? Przeszukiwał półki w poszukiwaniu masła, sałaty, świeżego pomidora. Nie było soli, nie było cukru do herbaty. Gdzie kakao i pyszna szynka? Stał jak wryty, nie mogąc uwierzyć temu co widzi, a żołądek ściskał się z głodu. Jakim był ojcem, jeśli nie miał czym nakarmić dziecka? Powieka zadrżała, a on oparł się przedramieniem o framugę, zaraz potem opierając o nią głowę i pozwolił, by łzy popłynęły z jego oczu. Skutki wojny widywał wielokrotnie, przerażające masowe grobowce, szmalcowników, czarnomagiczne przedmioty, ale nic go tak nie zabolało jak pusta spiżarnia w Warsztacie w Dolinie Godryka. Czuł się bezsilny, nie był w stanie wymyślić rozwiązania w tej sytuacji, bo do niej nigdy nie powinno dojść. Był złym ojcem, który nigdy nie potrafił się nią dostatecznie zaopiekować. Kieran mógł twierdzić inaczej, ale taka była prawda. Najpierw zostawiał Trixie u pani Cattermole, potem zostawił ją w szkole, do swojego życia wpuszczając całkiem niedawno, a teraz? Teraz znów musiał się od niej odciąć, aby nie zobaczyła go tak słabego, tak zmęczonego przez wojnę i potworny ból, który już dawno złamał mu serce, chociaż rana co rusz otwierała się na nowo.
Zniknęła na cały dzień. Strach o córkę i o to gdzie mogła się podziewać, przytłaczał go tak mocno, że całą noc spędził na rozmyślaniach. Wertował podręczniki, usiłując znaleźć pułapkę wystarczająco silną, aby ochronić ją przed podobnymi schorzeniami. A może to była kwestia amuletu? Zawsze mógł udać się z Trixie do lecznicy, porozmawiać o skutkach czkawki i tego, w jaki sposób można sobie z nią radzić. Stare serce kuło na samą myśl o tym, że mógłby ją stracić. Nie teraz, nie gdy na świecie było tak źle. Była jego ostoją i spokojem, sercem własnej matki, które mógł trzymać w dłoniach, przytulając do siebie. Była częścią jego samego, a jednak nie potrafił zapewnić jej tak dużo opieki, aby była szczęśliwa, spokojna i bezpieczna. Bił się z każdą myślą o odesłaniu jej do Oazy, nie potrafił wyobrazić sobie braku obecności córki w domu, a jednak tam byłaby chyba pod jeszcze lepszą opieką. Odrzuciłaby jego miłość i obraziła się zapewne na długie miesiące, ale byłaby żywa. Był jeszcze ranek, gdy zszedł do kuchni, aby usiąść przy stole i oglądać przez okno, jak słońce powoli wspinało się w górę, mrok zamieniając w półmrok, a szarość poranka w białe światło, które teraz odbijało się od leżącego w ogródku puchu. Siedział więc na drewnianym krześle, palcami wystukując tylko sobie znany rytm, działający według jakiegoś wzoru. Może był to wzór na odbiornik, a może na świstoklik? Sam nie wiedział, bo głowę Steviego po raz pierwszy od tygodni wypełniała teraz cisza. Niemal miesiąc temu Julien zdradził mu sekret, którego nie miał prawa znać, a jednak wydawało się to tak oczywiste, że wiedział o nim właśnie on. Analizował wielokrotnie to, co usłyszał i nie był w stanie przetrawić pewnego faktu, racjonalnie będąc zbyt przekonanym do tego, że to nie mogła być prawda. Rosemary nie mogła być żywa. To musiałaby tylko zwykła błędna interpretacja wróżbity, musiał się pomylić, to się przecież zdarzało. A co jeśli nie...? Coś jeśli miał rację i gdzieś tam ona naprawdę żyła? Jak mógł siedzieć tu spokojnie, gdy starsza jego córka była daleko od domu? Głowa zabolała, a on aż przymknął oczy, usiłując zapomnieć o tym bólu. A co z Laylą? Informacje z początku poprzedniego miesiąca, jakoby miał córkę, starszą niż Rosemary i starszą niż Beatrix, nie miały żadnego sensu. Oczywiście, był młody... Zdarzało się, że on i Pearl spotykali się bliżej, przecież przez całe dzieciństwo i nastoletnie lata byli sąsiadami. Na wsi wszystkie dzieciaki tak robiły, nie było w tym nic dziwnego... Ale ona wyjechała i nie powiedziała słowa, a teraz? Po czterdziestu latach... Zerwał się z krzesła i podbiegł do zlewu, czując, jak się dusi. Ostry kaszel wyrywający się z gardła sprawiał, że w oczach popękały mu żyłki, aż w końcu kwas żołądkowy wyleciał prosto przez usta do zmywaka. Zwymiotował ze stresu, co nigdy mu się nie zdarzało. Przerywany sen co którąś noc i potwornie przytłaczająca ilość pracy, dobijały go bardziej, niż mógł się tego spodziewać. Nerwy związane z wojną wcale nie pomagały, a jeszcze... Oderwał łokcie od blatu i sięgnął po szklankę, którą następnie wypełnił wodą, właściwie wlewając ją sobie siłą do ust. Żołądek kurczył się i krzyczał o cokolwiek ciepłego. Przez ostatnie tygodnie to Beatrix przygotowywała śniadania i nie tylko, zadbała też o całą wigilię, gdy on nie był w stanie. Dzisiaj to Stevie musiał się postarać, tak więc otworzył spiżarnię, z zamysłem zrobienia dla niej śniadania tak sytego, że wszystkie troski z poprzedniego dnia zwyczajnie odejdą w niepamięć. Jego oczom ukazała się pustka... Kilka kilogramów mąki, kawałek chleba, parę marchewek i buraków i... I już? Przeszukiwał półki w poszukiwaniu masła, sałaty, świeżego pomidora. Nie było soli, nie było cukru do herbaty. Gdzie kakao i pyszna szynka? Stał jak wryty, nie mogąc uwierzyć temu co widzi, a żołądek ściskał się z głodu. Jakim był ojcem, jeśli nie miał czym nakarmić dziecka? Powieka zadrżała, a on oparł się przedramieniem o framugę, zaraz potem opierając o nią głowę i pozwolił, by łzy popłynęły z jego oczu. Skutki wojny widywał wielokrotnie, przerażające masowe grobowce, szmalcowników, czarnomagiczne przedmioty, ale nic go tak nie zabolało jak pusta spiżarnia w Warsztacie w Dolinie Godryka. Czuł się bezsilny, nie był w stanie wymyślić rozwiązania w tej sytuacji, bo do niej nigdy nie powinno dojść. Był złym ojcem, który nigdy nie potrafił się nią dostatecznie zaopiekować. Kieran mógł twierdzić inaczej, ale taka była prawda. Najpierw zostawiał Trixie u pani Cattermole, potem zostawił ją w szkole, do swojego życia wpuszczając całkiem niedawno, a teraz? Teraz znów musiał się od niej odciąć, aby nie zobaczyła go tak słabego, tak zmęczonego przez wojnę i potworny ból, który już dawno złamał mu serce, chociaż rana co rusz otwierała się na nowo.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Niefortunne przygody dnia poprzedniego sprawiły, że tej nocy Trixie spała dłużej niż zwykle. Zatopiła się w ciepłej pierzynie i oddała krainie snów, poszukując w niej ukojenia strachu, który towarzyszył przy każdym szarpnięciu za żołądek przy teleportacji. Lądowała okropnie - na skrajach klifów, w jaskiniach, w szponach spozierającego na nią niebezpieczeństwa, niepewna, czy wróci do domu, do Steviego, który bez niej zostałby sam. A przecież chciała tylko szybciej dostać się na targ żywności w Dolinie, pełna nadziei, że tym razem namówi sprzedawców na choć delikatne zejście z ceny... Tymczasem los znów zaśmiał się jej w twarz. Musiała odpocząć. Zatracić się w niebycie, zapomnieć, że nawet magia kpiła z niej w ten sposób - może ze zmęczenia czy głodu? Ojciec załagodził nieco smutki późnym wieczorem, wierzyła przecież, że będzie w stanie raz na zawsze położyć kres jej niedoskonałościom dzięki mądrości swojej głowy i informacjom odnalezionych w księgach, dlatego kiedy nad ranem otworzyła oczy, rozleniwiona i głodna, po złości prawie nie było już śladu. Pozostał jedynie niesmak. Rozczarowanie.
Nasunąwszy na stopy swoje ulubione wełniane skarpety Beckett zwlekła się z łóżka i opatuliła się szczelnie własnoręcznie utkanym szlafrokiem, po czym na nieco chwiejnych nogach wyszła z sypialni, kierując się do kuchni. Żołądek zdążył zaburczeć na tak krótkim dystansie przynajmniej dwa razy, choć Warsztatu nie otulała żadna z woni sugerujących przygotowywany posiłek; niewykluczone, że ojciec wciąż spał, a dla Trixie nie było problemem, by zajęła się śniadaniem dla nich obojga. Robiła to przecież bardzo często, jako jedyna pani domu po tym, gdy pewnego dnia po prostu zabrakło między nimi starej pani Cattermole. Tylko z czego miała zrobić to śniadanie...? Przywołany w pamięci obraz spiżarki nie zachęcał, w głowie pojawiało się więcej pytań niż odpowiedzi, a gdy do uszu nagle dotarł dziwny, stłumiony dźwięk łkania dochodzący zza framugi kuchennych drzwi... Czarownica zamarła na chwilę. Znała ten głos. Oczywiście, że go znała. Ale dlaczego płakał? Dlaczego brzmiał na tak bezsilnego? Przytłoczonego? Przegranego?
Ciemne oczy otwarły się szerzej, podczas gdy w tęczówkach zalśniła panika. Wątpliwości zniknęły - gdy troska wzięła nad nią górę i przyspieszyła ruchy, wprowadzając Trix do środka, rozkazując, by dopadła ojca, małe dłonie kładąc na jego drżących ramionach. Jej serce dusiło się w piersi. Rwało, cwałowało, a jednocześnie przerywało jakiekolwiek tango, mrożąc się w ciszy przecinanej słonymi łzami; może powinna była zawrócić i udawać, że nigdy nie dostrzegła go w takim stanie, ale nie potrafiła tego zrobić. Nie potrafiła go zostawić.
- Hej... - wyszeptała przestraszona, gestem prosząc, by odsunął się od drzwi prowadzących do spiżarki, obrócił w jej kierunku. Pustka bijąca z mniejszego pomieszczenia była nieistotna. Do diabła z głodem, z wojną, z decyzją jednego człowieka o tym, że cierpieć miały tysiące, setki tysięcy - w tej jednej chwili liczył się jedynie on, tylko Stevie, człowiek, który dał jej życie. Jakiekolwiek by ono nie było. - Co się stało? Jesteś ranny? - pytała cicho, po czym przylgnęła do jego boku, zamykając numerologa w opiekuńczym uścisku. Pomimo obietnicy o szczerości wciąż tańczyły między nimi tajemnice; co jeśli tej nocy znów wyruszył w nieznane, zobaczył coś, czego dobry człowiek widzieć nie powinien? Trixie zadrżała, przyciągnęła go do siebie mocniej, niemal błagalnie. - Chodź - poprosiła, czując, jak w jej własnym gardle zaczyna rozkwitać zastygające żelazo utrudniające mowę. Dziecko obserwujące niemoc rodzica - czy istniało na świecie coś bardziej przytłaczającego?
Wsunęła ręce pod jego ramiona, czoło oparłszy o tors czarodzieja, pierwszy raz od tak dawna skutecznie ignorująca reakcje własnego ciała: domagający się uwagi głód i zmęczenie wciąż zakorzenione w mięśniach, żadne z nich przecież nie miało teraz znaczenia, nie kiedy musiała stać się podporą dla opadającego z sił Steviego. - Chodź, usiądź... - powtórzyła niemal niedosłyszalnie. - Jestem tutaj - i zawsze będę. Nie jesteś sam.
Nasunąwszy na stopy swoje ulubione wełniane skarpety Beckett zwlekła się z łóżka i opatuliła się szczelnie własnoręcznie utkanym szlafrokiem, po czym na nieco chwiejnych nogach wyszła z sypialni, kierując się do kuchni. Żołądek zdążył zaburczeć na tak krótkim dystansie przynajmniej dwa razy, choć Warsztatu nie otulała żadna z woni sugerujących przygotowywany posiłek; niewykluczone, że ojciec wciąż spał, a dla Trixie nie było problemem, by zajęła się śniadaniem dla nich obojga. Robiła to przecież bardzo często, jako jedyna pani domu po tym, gdy pewnego dnia po prostu zabrakło między nimi starej pani Cattermole. Tylko z czego miała zrobić to śniadanie...? Przywołany w pamięci obraz spiżarki nie zachęcał, w głowie pojawiało się więcej pytań niż odpowiedzi, a gdy do uszu nagle dotarł dziwny, stłumiony dźwięk łkania dochodzący zza framugi kuchennych drzwi... Czarownica zamarła na chwilę. Znała ten głos. Oczywiście, że go znała. Ale dlaczego płakał? Dlaczego brzmiał na tak bezsilnego? Przytłoczonego? Przegranego?
Ciemne oczy otwarły się szerzej, podczas gdy w tęczówkach zalśniła panika. Wątpliwości zniknęły - gdy troska wzięła nad nią górę i przyspieszyła ruchy, wprowadzając Trix do środka, rozkazując, by dopadła ojca, małe dłonie kładąc na jego drżących ramionach. Jej serce dusiło się w piersi. Rwało, cwałowało, a jednocześnie przerywało jakiekolwiek tango, mrożąc się w ciszy przecinanej słonymi łzami; może powinna była zawrócić i udawać, że nigdy nie dostrzegła go w takim stanie, ale nie potrafiła tego zrobić. Nie potrafiła go zostawić.
- Hej... - wyszeptała przestraszona, gestem prosząc, by odsunął się od drzwi prowadzących do spiżarki, obrócił w jej kierunku. Pustka bijąca z mniejszego pomieszczenia była nieistotna. Do diabła z głodem, z wojną, z decyzją jednego człowieka o tym, że cierpieć miały tysiące, setki tysięcy - w tej jednej chwili liczył się jedynie on, tylko Stevie, człowiek, który dał jej życie. Jakiekolwiek by ono nie było. - Co się stało? Jesteś ranny? - pytała cicho, po czym przylgnęła do jego boku, zamykając numerologa w opiekuńczym uścisku. Pomimo obietnicy o szczerości wciąż tańczyły między nimi tajemnice; co jeśli tej nocy znów wyruszył w nieznane, zobaczył coś, czego dobry człowiek widzieć nie powinien? Trixie zadrżała, przyciągnęła go do siebie mocniej, niemal błagalnie. - Chodź - poprosiła, czując, jak w jej własnym gardle zaczyna rozkwitać zastygające żelazo utrudniające mowę. Dziecko obserwujące niemoc rodzica - czy istniało na świecie coś bardziej przytłaczającego?
Wsunęła ręce pod jego ramiona, czoło oparłszy o tors czarodzieja, pierwszy raz od tak dawna skutecznie ignorująca reakcje własnego ciała: domagający się uwagi głód i zmęczenie wciąż zakorzenione w mięśniach, żadne z nich przecież nie miało teraz znaczenia, nie kiedy musiała stać się podporą dla opadającego z sił Steviego. - Chodź, usiądź... - powtórzyła niemal niedosłyszalnie. - Jestem tutaj - i zawsze będę. Nie jesteś sam.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Jak bardzo słabym człowiekiem był, że teraz dociskając głowę do framugi drzwi, pozwalał sobie na zwykły ludzki płacz? Zamknięte w sercu emocje wychodziły przez gardło, prosto na podniebienie, a potem do przekrwionych i przemęczonych oczu. Te obserwowały głównie rażące białe światło, promienie jasnego słońca wkradały się po całych nocach przepracowanych w warsztacie, gdzie zbożowa kawa zastępowała nie tylko jakikolwiek posiłek tego dnia, ale też potrzebny odpoczynek. Pusta spiżarka, nawet jeśli była jedynie elementem codzienności w domu, dzisiaj przygnębiła go niczym ten ostatni gwóźdź wbijany do dębowej trumny. Czy w takiej, by go pochowali, czy pogrzebali pod piaskami i błotem angielskim, tuż po przegranym pojedynku z nieczystymi siłami? Gdzie miał zaznać spokoju, gdy nawet własna ostoja spokoju starała się grać przeciwko niemu. Wojna mogła dopaść człowieka wszędzie, wejść przez szczelinę pod drzwiami i wkraść się przez uchylone okno, a potem zabrać mięso, zabrać warzywa i świeży chleb, a zostawić głód i przerażające uczucie niepokoju. Co stało się z tym samym Wujkiem Beckettem, który karmił połowę dzieciaków z Doliny Godryka? Nie dlatego, że nie miały co włożyć do misek w domu, wręcz przeciwnie, ich rodziny radziły sobie świetnie. Dlatego, że mógł. Wystarczyło, że miał i, że chciał i już, każde dziecko mieszkające w okolicy mogło przyjść na kanapki i porozmawiać. Każde, nawet jego własne. Stał jak wryty, gdy niedaleko ucha rozległ się jej głos, a ciepłe dłonie położyła na jego ramionach. Niczym słup soli, stał i nie chciał się ruszyć nawet na jeden milimetr, nieprzygotowany na to, że mogła tu wejść, pewien tego, że jeszcze śpi i nie dostrzeże go w takim stanie. Wstyd trawił jego żołądek, że okazał tyle słabości. W jednej sekundzie bańka mydlana, jaką chciał otoczyć Trixie, nagle pękła, pozostawiając świat szarym i beznadziejnym. Nawet jeśli teoretycznie rozważania dużo wcześniej uświadomiły to tej dziewczynie, to gdzie podziała się ojcowska siła, którą zawsze miał ją otaczać? Gdzie opieka i silne dłonie niosące ją przez świat, aż zdecyduje, że czeka na nią jej własna rodzina, której on będzie mógł pomagać? Miał być jej opoką, jej wsparciem i przewodnikiem przez trudy młodzieńczych lat, a został wyrzutkiem systemu, który nie pragnął takich jak ona, który niszczył i zatruwał, ale na który nie był w stanie nic poradzić, ani dziś, ani jutro, ani za tydzień. Przytłoczony tym obrazem wydawał się wierzyć, że tak potrwa przez tysiąc lat, aż w końcu wykończą się sami, zarzynając siebie nawzajem. - Nie - głos uwiązł mu w gardle, tak więc odkaszlnął cicho, usiłując w tym samym czasie stłumić dźwięk pociągania nosem. - Nie, wszystko dobrze - dłoń ściągnął z framugi, palcami jadąc po oczach, ale jeszcze się nie odwrócił. Musiała widzieć, że wyciera łzy, przecież nie była ślepa, a jednak starał się to robić jak najdyskretniej, aby w jego ukochanym dziecku pozostało jeszcze więcej siły, aby nie wiedziała, jak źle z nim jest. Krople słonej wody ścierał z policzków i kącików oczu, w tym samym czasie poprawiając lekko już przydługie włosy. Będzie musiał je obciąć, kiedyś będzie na to czas. Wtem przytuliła się, tak jakby chciała podtrzymać go w górze. Niczym największe wsparcie, ciągnące go wciąż, aby nie spadł, nie pogrążył się we własnej żałobie. Głowę położył na jej głowie, całując czubek głowy i czekał tak, aż emocje ostygną, aż będzie mógł spojrzeć jej w oczy, bez ani jednej łzy we własnych. I gdy chwycił za jej głowę, podnosząc ją do góry, by na niego spojrzała, natknął się w końcu na jej spojrzenie, oczy miała po matce. Może za długo się tam wpatrywał, szukając w źrenicach czegoś, co powiedziałoby, że nie łamał jej serca tym jaki był i tym, kim był. Nie mógł uwierzyć w to co widzi, bo po raz pierwszy nie zobaczył tam Mary Jo. Stevie Beckett tego dnia w oczach córki zobaczył samego siebie, swoje własne odbicie, uderzająco jaskrawe, zagubione w głębi czekoladowych oczu. Powieka mu zadrgała, ale nie powiedział słowa, nie mogąc uwierzyć, co dziś odnalazł. Wierzył w nowe początki, ale nie dla niego samego, a teraz najdroższa mu osoba na tym całym świecie patrzyła na niego oczami nie jego żony, a jego samego. Zwierciadło prawdy nie mogło oddalić ich od siebie, czyżby był już najwyższy czas? Chwycił ją za ramiona, delikatnie, głaszcząc w międzyczasie zwykłym odruchem i instynktem rodzica. - Muszę ci coś powiedzieć - powiedział w końcu, odchylając się nieco do tyłu, tak aby objąć całą jej twarz spojrzeniem. Głos uwiązł w gardle, gdy wstrzymywał oddech, gotowy na najgorszy policzek. Wtem powietrze wróciło do płuc, wciągał je w płuca szybko i płytko, chwytał się go, jak tonący brzytwy. - Twoja matka, ona... - jak mógł przekazać tak straszne wieści, spóźnione o dwadzieścia lat? Powinna wiedzieć od początku, jak mógł?! Zbierał się tak długo, tak uporczywie pragnąć, zatrzymać tę chwilę i nie brnąć w to dalej, ale nie mógł już przerwać. - Urodziłaś się trzy lata po Rosemary - głos miał spokojny, chociaż w środku cały drgał. Uciekaj, coś w środku krzyczało, ale nie poddał się temu. - Byłyście takie podobne... - i nagle zatrzymał się, tak samo jak wokół zatrzymał się świat.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Ciepło bijące od zmęczonego ciała numerologa wydawało się bledsze niż zwykle. Słabsze. Drżało wraz z każdym jego mięśniem, skapywało z każdą łzą spływającą po policzkach, ścieraną niespokojnymi palcami w próbie zakłamania rzeczywistości - że wszystko było jednak w porządku, podczas gdy mury bezpiecznej ostoi opadały kamień po kamieniu. Fundamentem miało wstrząsnąć apogeum zrodzone z umysłu, który dłużej już nie mógł zdzierżyć samotności sekretu. Gdyby tylko była tego świadoma, być może nie otworzyłaby rankiem oczu. Pozwoliłaby sobie dryfować w permanentnej niewiedzy po wodach ciągnących donikąd, równie zakłamana w poczuciu rodzinnej idylli odzyskanej po tak wielu latach... Ale mury runęły. Zgniła cegła a bluszcz porósł ruinę, pożarł ją niczym stwór spoglądający na nich z bezkresnej otchłani, ciężki i lepki, o czerwonych oczach podobnych do tych, które widziała na ojcowskim obliczu. Nie usiadł, przytrzymał ją nieco dalej od siebie, silnymi dłońmi pilnując, by nie rozpadła się i ona - zmiażdżona ciężarem prawdy, która wyrwała się z jego gardła, wreszcie okraszona skrzydłami wolności. Urodziłaś się trzy lata po Rosemary. Po kim? Kim była Rosemary? Dlaczego cień zatracony w nieznanej jej przeszłości powracał nagle, by znów wydrzeć ojca z jej objęć, kiedy tylko odzyskała go pierwszy raz w życiu - kiedy był tylko jej? Przez moment chciała doszukać się w nim fałszu. Czegokolwiek, co wskazywałoby na kłamstwo, próbę zatuszowania własnej niemocy czymś jeszcze trudniejszym, byle tylko odwrócić uwagę od faktycznego problemu, ale Trixie prędko zrozumiała, że właśnie to było faktycznym problemem. Rosemary.
Dwadzieścia trzy lata, tyle czasu zajęło mu karmienie jej nieprawdą. Dwadzieścia trzy lata, podczas których niechybnie pojawiła się niejedna okazja do tego, by porozmawiać na temat drzewa genealogicznego i wyjaśnić co stało się z jego zaginionym ogniwem, a jednak cały ten czas milczał, dlaczego? Dlaczego nigdy dotąd nie był w stanie jej zaufać? Szok osiadł w ciele obezwładniającą trucizną - cofnęła się o pół kroku, tylko tyle i jednocześnie aż tyle, akcentująca nieświadomie jak wielką wyrządził jej krzywdę swoim dotychczasowym milczeniem. I dlaczego wracał do tego akurat teraz? Co się zmieniło? Ciemne brwi zmarszczyły się gwałtownie, ciało zgięło w pół, gdy poczuła, jak przeszył ją dreszcz mocniejszy niż wszystko dotychczas; coś szarpnęło w jej wnętrzu boleśnie, coś zakuło tępo w piersi, a płuca niemal utraciły zdolność oddechu. Na chwilę. Na ułamek sekundy. I na całą wieczność.
- Nie - wydusiła prawie niedosłyszalnie, prawie bezdźwięcznie. Co to znaczyło - że matka zabrała Rosemary ze sobą? Że wychowała ją pod swoim skrzydłem, czesała przed snem, czytała bajki, nauczyła jak być kobietą? Że rozmawiała z nią o pierwszych miłostkach, wybierała sukienki, kupiła szczeniaka pod choinkę? Jakim prawem doświadczyła tego ta druga? W czym okazała się być lepsza, co spowodowało, że Mary Jo Beckett wybrała akurat ją? Umysł eksplodował tysiącem myśli, każdą głośniejszą od drugiej i Trixie zachwiała się na nogach jeszcze mocniej, czyniąc przy tym kolejny krok w tył. - Masz gorączkę - wyszeptała. Miał gorączkę, majaczył, to było jedynym sensownym wytłumaczeniem. Nie rozważyła nawet, że Rosemary mogła umrzeć - bo wtedy nie byłoby sensu w ogóle wspominać rozdzierającej serce straty, a tak? Jej twarz wykrzywił grymas bólu, przejęcia, wierzyła mu, do diabła, wierzyła, choć tak bardzo nie chciała. - Żadna matka nie wybiera jednego dziecka ponad drugie - więc dlaczego ze mną było inaczej? Nie wiedziała nawet kiedy jej oczy zaszkliły się lustrzanym odbiciem łez, a słone krople spłynęły po pobladłych policzkach; najpierw było ich kilka, potem pojawiło się więcej i więcej, równie bezsilnych, skołowanych, niepewnych. Całe życie marzyła o siostrze, a kiedy nagle dostała ją od losu... Wcale jej nie chciała. Dławiła się nią, dusiła, zacisnąwszy ręce na zmierzwionych włosach, gdy potrząsała głową w nierównym chaosie rytmiki zaprzeczenia. - Nawet ona by tego nie zrobiła - ten potwór z jej koszmarów, ta szyszymora spoglądająca na nią z lustrzanego odbicia, ta przeklęta Mary Jo Beckett, która podążała ich śladem niczym nieodpędzone nigdy widmo. Nawet ona. A jednak - okazało się, że była w stanie posunąć się i do tego. Co trzeba było mieć w głowie? Jakim trzeba było być człowiekiem? Dolną wargę przygryzła nagle ze złością, pozwoliła zębom przegryźć delikatną skórę aż do krwi, chciała żeby to zapiekło: by fizyczna katorga chociaż na chwilę pozwoliła jej o tym wszystkim zapomnieć. Tylko jak? - Gdzie ona teraz jest? Ta... ona - Rosemary, nie umiem nawet wypowiedzieć twojego imienia. Tym razem to Trixie musiała oprzeć się o ów nieszczęsną framugę, jedynie w ten sposób ratując się przed upadkiem, gdy świat zawirował przed oczyma w nagłym kalejdoskopie barw i doznań. Jedną z dłoni przysłoniła część swojej twarzy. Potrzebowała ciemności. Chwili sam na sam ze swoimi myślami. Ale w tym wszystkim potrzebowała też wiedzieć... - Dlaczego? - Dlaczego dopiero teraz? Dlaczego tak długo trzymałeś to w tajemnicy? Dlaczego nie pozwoliłeś mi pomóc?
Dwadzieścia trzy lata, tyle czasu zajęło mu karmienie jej nieprawdą. Dwadzieścia trzy lata, podczas których niechybnie pojawiła się niejedna okazja do tego, by porozmawiać na temat drzewa genealogicznego i wyjaśnić co stało się z jego zaginionym ogniwem, a jednak cały ten czas milczał, dlaczego? Dlaczego nigdy dotąd nie był w stanie jej zaufać? Szok osiadł w ciele obezwładniającą trucizną - cofnęła się o pół kroku, tylko tyle i jednocześnie aż tyle, akcentująca nieświadomie jak wielką wyrządził jej krzywdę swoim dotychczasowym milczeniem. I dlaczego wracał do tego akurat teraz? Co się zmieniło? Ciemne brwi zmarszczyły się gwałtownie, ciało zgięło w pół, gdy poczuła, jak przeszył ją dreszcz mocniejszy niż wszystko dotychczas; coś szarpnęło w jej wnętrzu boleśnie, coś zakuło tępo w piersi, a płuca niemal utraciły zdolność oddechu. Na chwilę. Na ułamek sekundy. I na całą wieczność.
- Nie - wydusiła prawie niedosłyszalnie, prawie bezdźwięcznie. Co to znaczyło - że matka zabrała Rosemary ze sobą? Że wychowała ją pod swoim skrzydłem, czesała przed snem, czytała bajki, nauczyła jak być kobietą? Że rozmawiała z nią o pierwszych miłostkach, wybierała sukienki, kupiła szczeniaka pod choinkę? Jakim prawem doświadczyła tego ta druga? W czym okazała się być lepsza, co spowodowało, że Mary Jo Beckett wybrała akurat ją? Umysł eksplodował tysiącem myśli, każdą głośniejszą od drugiej i Trixie zachwiała się na nogach jeszcze mocniej, czyniąc przy tym kolejny krok w tył. - Masz gorączkę - wyszeptała. Miał gorączkę, majaczył, to było jedynym sensownym wytłumaczeniem. Nie rozważyła nawet, że Rosemary mogła umrzeć - bo wtedy nie byłoby sensu w ogóle wspominać rozdzierającej serce straty, a tak? Jej twarz wykrzywił grymas bólu, przejęcia, wierzyła mu, do diabła, wierzyła, choć tak bardzo nie chciała. - Żadna matka nie wybiera jednego dziecka ponad drugie - więc dlaczego ze mną było inaczej? Nie wiedziała nawet kiedy jej oczy zaszkliły się lustrzanym odbiciem łez, a słone krople spłynęły po pobladłych policzkach; najpierw było ich kilka, potem pojawiło się więcej i więcej, równie bezsilnych, skołowanych, niepewnych. Całe życie marzyła o siostrze, a kiedy nagle dostała ją od losu... Wcale jej nie chciała. Dławiła się nią, dusiła, zacisnąwszy ręce na zmierzwionych włosach, gdy potrząsała głową w nierównym chaosie rytmiki zaprzeczenia. - Nawet ona by tego nie zrobiła - ten potwór z jej koszmarów, ta szyszymora spoglądająca na nią z lustrzanego odbicia, ta przeklęta Mary Jo Beckett, która podążała ich śladem niczym nieodpędzone nigdy widmo. Nawet ona. A jednak - okazało się, że była w stanie posunąć się i do tego. Co trzeba było mieć w głowie? Jakim trzeba było być człowiekiem? Dolną wargę przygryzła nagle ze złością, pozwoliła zębom przegryźć delikatną skórę aż do krwi, chciała żeby to zapiekło: by fizyczna katorga chociaż na chwilę pozwoliła jej o tym wszystkim zapomnieć. Tylko jak? - Gdzie ona teraz jest? Ta... ona - Rosemary, nie umiem nawet wypowiedzieć twojego imienia. Tym razem to Trixie musiała oprzeć się o ów nieszczęsną framugę, jedynie w ten sposób ratując się przed upadkiem, gdy świat zawirował przed oczyma w nagłym kalejdoskopie barw i doznań. Jedną z dłoni przysłoniła część swojej twarzy. Potrzebowała ciemności. Chwili sam na sam ze swoimi myślami. Ale w tym wszystkim potrzebowała też wiedzieć... - Dlaczego? - Dlaczego dopiero teraz? Dlaczego tak długo trzymałeś to w tajemnicy? Dlaczego nie pozwoliłeś mi pomóc?
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Jadalnia
Szybka odpowiedź