Nessa Macnair
Nazwisko matki: Blythe
Miejsce zamieszkania: Ulica Śmiertelnego Nokturny, Londyn
Czystość krwi: Czysta ze skazą
Status majątkowy: Średniozamożny
Zawód: Szyję szaty dla zmarłych, płaczę na pogrzebach
Wzrost: 165 cm
Waga: 54 kg
Kolor włosów: Mniej lub bardziej mysiobrązowe, w zależności od tego jak pada na nie światło
Kolor oczu: Niebieski
Znaki szczególne: brak
12 cali, Judaszowiec, pióro Gryfa
Hogwart, Slytherin
-
moi rodzice, leżący na ziemi w kałuży krwi. Otoczeni są przez ciemne postacie pochylające się nad nimi
mydłem, świeżym powietrzem o poranku i herbatą jaśminową
siebie z najprawdziwszą peleryną niewidką
wpływem magii na wytwarzane przeze mnie ubrania
przystojnym chłopcom
czytam, odpoczywam, analizuję
ciszy
Kristine Froseth
Mój ojciec był szanowanym mężczyzną. Nosił szanowane nazwisko i szczycił się jego pochodzeniem. Lubił wieczorami, gdy spędzał czas w miłym gronie, opowiadać o zasługach swoich przodków. O Mac an Oighre, o ziemiach, które były w naszym władaniu. O tym jak w 1702 straciliśmy swój majątek zazwyczaj już nie wspominał. Chociaż minęło tyle lat, to dusze członków rodziny Macnair nadal nie były z tym pogodzone. Jak ujma na honorze. Z drugiej strony piękna moja, matka, opowiadała o człowieku posępnym, który szukał szczęścia. Szukał w czterolistnych koniczynach, szukał garnca ze złotem na końcu pięknej tęczy. I znalazł, chociaż nie tak jak się spodziewał. Lubiłam słuchać tej opowieści, jakże innej od wojen, którymi raczył mnie mój ojciec. Tak zupełnie różne osobowości, aż dziw, że los ich wspólnie połączył. I ja, pierworodna i jedyna, córka Pana Macnair i Pani Macnair z domu Blythe.
Nessa Macnair.
Moje przybycie do Londynu nie było specjalnie planowane. Żyłam wraz z rodzicami w Szkocji. Dokładnie w jej północnej części, niedaleko dużego miasta Inverness. Dość blisko do jeziora Loch Ness. Moja rodzina zamieszkiwała te tereny od niedawna, ojcu bardzo podobała się okolica, klimat dzikiej przyrody i szkocka kultura. Stąd zresztą pochodzili jego przodkowie, nic więc dziwnego, że lasy i jeziora przyciągały go do siebie. Więc osiadł się tu wraz ze swoją małżonką. Dostałam nawet szkockie imię, aby lepiej wpasować się w otaczającą nas kulturę. Specyficzne imię, tak bardzo bliskie Inverness, Loch Ness. Czy to na pewno przypadek? Śmiałam w to wątpić. Posługiwaliśmy się językiem angielskim, co jest całkowicie normalne, ale przez to, że mieszkam tu od małego, nabyłam ciekawy szkocki akcent. Który złagodniał przez lata nauki w Hogwarcie. Wychowywana w duchu rodziny Macnair, ze szczególnym naciskiem na osiąganie dobrych wyników w nauce. Od małego uczono mnie pisać, liczyć, za błędy karano. Ojciec zawsze powtarzał, że to dla mojego dobra, bo tylko w taki sposób czegokolwiek się w życiu nauczę. Słuchałam go pilnie. Matki zresztą również. Wieczorami snuła opowieści o kobietach z jej rodziny, którym udało się wyjść za mąż za lordów. Głaskała mnie wtedy po policzku, układała włosy na ramieniu i kazała prostować plecy, mówiąc, że taka piękna, ale zgarbiona, lorda za męża na pewno nie znajdę. Uczyła jak się wysławiać, jak ładnie chodzić, dawała lekcji savoir-vivru. Od zawsze też byłam córeczką tatusia, jak to stwierdzała moja matka. Słodkie spojrzenie oraz ciche proszę nie raz i nie dwa przyniosło zamierzone efekty. Im stawałam się starsza tym lepiej umiałam wykorzystać to w kontaktach z chłopcami, czego również uczyłam się od matki. W szkole widziałam, że to działa. Przepiękne szlachcianki jednym spojrzeniem, gestem dłoni i słodkim słowem, umiały okręcić sobie przystojnych chłopców wokół palca. Wtedy chciałam być taka jak one, uczyłam się więc pilnie i starałam wykorzystać nabyte umiejętności kontaktach towarzyskich. W przyszłości miało zaprocentować.
W Londynie byłam po raz ostatni gdy wracałam z Hogwartu z ostatniego roku. Ciężko mi było, miałam bardzo dobre wspomnienia z tamtym miejscem. Gdy jechałam tam po raz pierwszy byłam dzieckiem, a gdy wracałam - już kobietą. Rodzice niezwykle ucieszyli się, kiedy ujawniła się w moim ciele magia. To było oczywiste, że w końcu coś się wydarzy, ale myślę, że w duszy każdego rodzica jest ta doza niepewności. Nie wiem czy dzieci pamiętają ten moment, kiedy ujawnia się u nich magia. Ja pamiętam, to był dzień kiedy zdechł mój ukochany psidwak. Byłam tak zrozpaczona, że rozbiłam wszystkie wazony w salonie. Potem płakałam jeszcze bardziej ze względu na psidwaka i bałam się, że rodzice będą źli. Nie byli. W Hogwarcie wychowywałam się wśród innych dzieci Salazara Slytherina nawiązałam dużo znajomości, rozwinęłam skrzydła. Uczyłam się pilnie, tak jak ojciec kazał. Wyniki miałam bardzo dobre, Zaklęcia i Obronę przed Czarną Magią lubiłam bardzo. Wszystkie przedmioty, które wymagały ode mnie wykorzystania różdżki nie stanowiły dla mnie problemu. Opieka nad Magicznymi Stworzeniami była niezwykle ciekawa, Zielarstwo i Eliksiry również. Wróżbiarką byłam kiepską, nie specjalnie mnie to zafascynowało, tak samo jak spędzanie pół nocy na wieży astronomicznej w celu obserwacji gwiazd. Ze wszystkich przedmiotów jednak starałam się, nie chciałam zawieść swojego ojca. Do Hogwartu pojechałam w 1947 roku, przez większość czasu żyłam tam spokojnie. Miałam przyjaciółki, oglądałam się za chłopcami. Na wakacje i święta powracałam do domu. Siedziałam w bibliotece, pokoju wspólnym albo na błoniach odrabiając lekcje. Śpiewałam w szkolnym chórze od drugiej klasy. Nawet chodziłam na mecze Quidditcha, chociaż nie specjalnie mnie interesował. Ale wszystkie moje koleżanki chodziły i w naszej drużynie byli sami przystojni chłopcy, więc też chciałam na nich popatrzeć. W wolnej chwili znalazłam sobie hobby, najpierw uczyłam się haftować, a potem odkryłam, że lubię rysować i wychodzi mi to całkiem dobrze. Mówiła tak moja matka, a moja matka nigdy nie ukrywała przede mną prawdy. Gdy trzeba było, to usłyszałam od niej słowa surowe, sprowadzające mnie na ziemię. A gdy mnie chwaliła – robiła to szczerze. Nie rysowałam pejzaży, nie rysowałam portretów czy małych psidwaków (chociaż zdarzało się, bo bardzo lubiłam zwierzęta). Podobało mi się szkicowanie ubrań, razem z koleżankami z dormitorium przerabiałyśmy swoje codziennie stroje, doszywałam do nich nowe warstwy materiałów. Upiększałam je, bo mimo że nie miałam tak szlacheckiego nazwiska jak one, to wyglądem nigdy nie chciałam odstawać. Starałam się, aby tak było. A gdy byłam starsza, na święta dostałam poradniki szycia, z przydatnymi zaklęciami umożliwiającymi samodzielny ruch igły i szycie różnymi ściegami i wtedy przepadłam. Po wakacjach moja szafa była pełna nowych sukien, które sama stworzyłam. I byłam z siebie niezwykle dumna. I tak mi mijał okres nauki, chociaż ostatnie dwa lata były dosyć ciężkie. Dyrektorem został Grindelwald i życie szkolne z lekka uległo zmianie. Ale dzięki dobremu nazwisku i posłuszeństwu nie wpłynęło to na mnie mocno. Egzaminy były dla mnie ważniejsze.
W Londynie byłam po raz ostatni 1954 roku, nie specjalnie miałam powody, aby się tam pojawiać częściej. Byłam z rodzicami, zajmowałam się swoim hobby, rodzice pracowali. Ja również pracowałam. Pracowałam w dużym sklepie gdzie można było kupić tkaniny, szyto i przerabiano szaty na zamówienie. Z początku tylko sprzedawałam. Materiały, kordonki, koronki, zaczarowane igły. Można też było kupić poradniki uczące panie domu jak szyć i robić na drutach. Oczywiście nie samemu, było mnóstwo zaklęć, które mogły zrobić to za mnie. Istniały zaklęcia, które umożliwiały fastrygowanie, ścieg stębnowy, który był bardzo trudny, ponieważ wymagał dużej precyzji, ścieg łańcuszkowy również nie był problemem. Można było używać ściegów ozdobnych, które były już troszeczkę bardziej zaawansowane. Moim ulubionym był zdecydowanie ścieg dziergany. Gdy nic się w sklepie nie działo, to wertowałam książki, a w domu ćwiczyłam zaklęcia na swoich własnych materiałach. Potem w pracy "awansowałam". Mogłam przyjmować proste zlecenia. Czasami zwężałam sukienkę, czasami cerowałam ciepłe rajstopki, a innym razem dodatkowo ozdabiałam przepiękny kapelusz. W końcu mogłam też szyć prawdziwe stroje, suknie i czarodziejskie szaty. Wszystko dla pań, matek i córek, chociaż mężczyźni też czasami pojawiali się, gdy dopadły ich problemy z niesforną szatą albo potrzebowali nową na specjalną okazję. Nie raz i nie dwa udało mi się spotkać ze znajomymi, ale żeby ich zobaczyć nie musiałam wyruszać w dalekie podróże. Byłam panną na wydaniu, czekałam aż mój ojciec znajdzie odpowiedniego kandydata, abym mogła wyjść za mąż i cieszyć się spokojnym życiem. Spokój był błogi. Mój ojciec zajmował się hodowlą sów, przy czym gdy miałam czas z chęcią mu pomagałam. Znałam się trochę na zwierzętach, przez lata mojego dzieciństwa przez dom przewinęły się psidwaki, kuguchary, niuchacz, puszki pigmejskie no i sowy, oczywiście. Nie można też zapomnieć o gnomach w ogrodzie. Wieczorami za to miło spędzaliśmy czas. Przyjmowaliśmy gości, czytaliśmy książki albo gazety, i wtedy docierały do nas wiadomości ze stolicy Wielkiej Brytanii. Ojciec nie ukrywał swojego zadowolenia. Nigdy nie lubiliśmy mugoli, mieliśmy to chyba we krwi. Chociaż nigdy z żadnym nie miałam do czynienia, to czułam, że nie są to ludzie, z którymi chciałabym mieć cokolwiek wspólnego. Nie zapuszczałam się więc sama do mugolskich dzielnic, a jeśli – omijałam tych ludzi z daleka. Moja matka, przepiękna kobieta, nie chciała wracać do Londynu. Przywykła do spokojnej okolicy, pracowała w pobliskiej czarodziejskiej cukierni i wszystko czego potrzebowała miała pod dostatkiem. Mój ojciec za to, na wieść o działaniach w stolicy Anglii chciał się tam pojawić. Chciał zaznaczyć obecność swojej rodziny, pokazać, że Macnair nadal tu są i swoją wiedzą, przekazywaną z pokolenia na pokolenie, są w stanie się podzielić. Mroczna magia była w nas silna. Tak powiadał.
Gdy na wiosnę 1956 roku w całym kraju wybuchły dziwne anomalie i naszej rodziny one nie ominęły. Ani mnie, ani mojej pięknej pani matce nic się nie stało, niestety ojciec mój ucierpiał. Pracował tej nocy, czasami zastanawiałam się czy gdyby był w tym momencie w bezpiecznym łożu to przytrafiłoby mu się to nieszczęście? Jak nie jednego czarodzieja, tak i jego, potężna magia przeteleportowała na odległe, nieznane mu tereny. Udało mu się skryć, wezwać pomoc, ale niestety został ciężko ranny. Wiele nocy przepłakałam sądząc, że to już koniec i nie rozumiejąc tak naprawdę co się właśnie działo. Skąd to wszystko? Kto za tym stoi? Używanie magii przez jakiś czas nie było zbyt bezpieczne. Gdy czytaliśmy o wydarzeniach na Stonehenge żałowaliśmy, że nas tam nie ma. Ojciec żałował, chociaż nadal nie mógł odchorować wybuchów anomalii. Z chęcią stanął by u boku Lorda Voldemorta. Okazja do wyjazdu do Londynu nadarzyła się na wiosnę tego roku, kiedy do mojego rodzinnego domu przyleciała sowa. Kuzynka Irina, chociaż dla mnie bardzie jak ciocia z racji na różnicę wieku pomiędzy nami, zapowiedziała swój powrót do Londynu. Utrzymywała z naszą rodziną bardzo dobry kontakt, byliśmy blisko spokrewnieni. Korespondowała z ojcem, opowiadała mu o swoich planach. Ojciec nie wtajemniczał mnie dokładnie, ale wiedziałam, że kuzynka Irina chciała byśmy do niej dołączyli. Całą rodziną. Ojciec jednak nie czuł się na siłach. Był już starszym mężczyzną i chociaż bardzo chciał i jego serce było silne, to ciało nie miało już takiej mocy, aby stanąć u boku rodziny. Całą wiosnę i całe wakacje czuwałam przy nim, a gdy wszyscy dostępni uzdrowiciele zapewnili nas, że jego powrót do zdrowia jest jedynie kwestią czasu i razem z matką mogłyśmy odetchnąć w końcu z ulgą, mój ojciec podjął decyzję o moim wyjeździe do Londynu. Nie poznałam żadnych większych szczegółów, wiedziałam tylko, że oprócz mojej kuzynki, w Londynie byli też także inni członkowie naszej rodziny. Mój ojciec uznał, że im się przydam. Kim byłam aby mu odmówić? Szczegóły miałam poznać na miejscu. I tak z dniem pierwszego października pojawiłam się w stolicy. Moja kuzynka była tu już od kwietnia, radziła sobie całkiem dobrze. Miała swoją własną firmę - dom pogrzebowy, miałam jej pomagać. Miałam wykorzystać swoje zdolności, aby szyć szaty dla zmarłych. Nie wiedziałam jak to traktować, trochę jak awans? Chociaż też niekoniecznie. Z początku nie byłam zachwycona. Dotychczas zajmowałam się strojami dla żywych osób, pięknymi sukniami, ozdobami. Nigdy nie szyłam szat pogrzebowych. Gdzie takiej pannie jak mi do pracy ze zwłokami? Z drugiej strony to duży zaszczyt, nie byle kto zajmuje się przywdziewaniem martwych na ich ostatnią podróż. Nie grymasiłam. Zaczynałam nowe, dorosłe życie. Z dala od domu, od bezpiecznego ramienia mego ojca. Z dala od czułego spojrzenia ukochanej matki. Zostawiłam rodzinny dom, aby móc rozwinąć skrzydła w wielkim mieście. Dostałam własne mieszkanie, pierwszy raz poczułam się w pełni dorosłą kobietą. Która mogła robić co chciała i kiedy chciała. Oczywiście pod czujnym okiem starszej kuzynki i drogich mi kuzynów. U boku Iriny miałam stawiać pierwsze kroki w drodze do samodzielności. Wykorzystać płynącą we mnie krew Macnair do osiągnięcia wielkich celów. Pomagać jej. Tak jak oczekiwał od tego mój ojciec.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 15 | 3 (różdżka) |
Uroki: | 12 | 2 (różdżka) |
Czarna magia: | 0 | 0 |
Magia lecznicza: | 0 | 0 |
Transmutacja: | 8 | 0 |
Eliksiry: | 0 | 0 |
Sprawność: | 0 | Brak |
Zwinność: | 5 | Brak |
Reszta: 0 | ||
Język | Wartość | Wydane punkty |
Angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Historia Magii | I | 2 |
Kłamstwo | I | 2 |
Kokieteria | II | 10 |
ONMS | II | 10 |
Perswazja | I | 2 |
Spostrzegawczość | I | 2 |
Zręczne ręce | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Szczęście | I | 5 |
Savoir-vivre | I | 2 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Neutralny | - | - |
Rozpoznawalność | I | - |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (wiedza) | I | 0.5 |
Krawiectwo | III | 25 |
Rysowanie | II | 7 |
Gotowanie | I | 0.5 |
Śpiewanie | I | 0.5 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Pływanie | I | 0.5 |
Taniec balowy | I | 0.5 |
Taniec współczesny | I | 0.5 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | (+0) |
Reszta: 3 |
Ostatnio zmieniony przez Nessa Macnair dnia 19.03.21 19:46, w całości zmieniany 9 razy
Witamy wśród Morsów
Kartę sprawdzała: Deirdre Mericourt
[21.03.21] Rejestracja różdżki