Kuchnia
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Dom objęty Zaklęciem Fideliusa.
Kuchnia
Znajdująca się zaraz przy wejściu do domu kuchnia posiada aż dwa wyjścia na front i tyły domu - a raczej okalającego go ganku. Duże okna wpuszcza wiele światła do pomieszczenia, rozpościerając widok na malownicze otoczenie. Nie jest przesadnie duża. Na jej środku ustawiony został gruby, ciosany stół, wykonany przed laty przez ojca czwórki Tonksów. Pod ścianami ustawiono kilka drewnianych szafek z balatami pozwalającym na gotowanie. Czarny piec pozwala na przygotowywanie posiłków, jednocześnie ogrzewając pomieszczenie.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Nadal była niewykrywalna. W domu bywała - bardziej jak gość, który pojawia się, żeby zaznaczyć swoją obecność. Tylko po to, po nic więcej. Rzadko tutaj zostawała na noc, sypiając w Gajówce, którą znalazła i którą przyjęła dla siebie. Samotnie, miejsce w którym mogła się spokojnie zapadać, żeby rano nałożyć znajomą już maskę - wszystko jest w porządku. Siedziała w kuchni, przyszła zabrać kilka lżejszych koszul i bluzek, bo gorąc który oblał anglię był średni do zniesienia. Nie była do niego przyzwyczajona. Jej ramiona pokrywała czerwona skóra spalona słońcem, tak samo było z nosem. Przed nią stał kubek z zimną wodą, a ona opierała łokieć o stół wpatrując się w okno, zastanawiając, rozmyślając nad czymś dokładnie. A może wyglądała tak tylko.
Kiedy kroki zmierzające ku pomieszczeniu dotarły do jej uszu leniwie przesunęła wzrok ku wejściu zawieszając jasne spojrzenie na bracie. Nawet mięsień jej nie drgnął, kiedy lustrowała go od stóp do głów od razu zauważając znacznie odbiegające od rzeczy ślady. Myśli znajdujące się w całkiem innym miejscu niż głowa. Potrafiła rozpoznać ten stan, zbyt dobrze go znała. Poprawiając koszulę, tylko zwracał na nią uwagę. Miał trzydzieści pięć lat, a czasem nadal zachowywał się jak dawniej. Kącik jej ust drgnął, ale nie nie powiedziała prawie beznamiętnie patrząc na niego dalej.
- Cześć. - odpowiedziała mu leniwie, popychając głowę i prostując się na krześle. Podciągnęła bosą stopę na siedzenie. - Jadłaś. - odpowiedziała bratu sięgając po kubek. By nie zaprzestać jego własnej prywatnej udręce nie odejmowała od niego wzroku kiedy przykładała naczynie do ust. Patrzyła jak się miota poszukując czegokolwiek, znajdując sobie jakieś zajęcie. Unika jej spojrzenia. Kiedy postawił pierwsze kroki ku wyjściu otworzyła usta.
- Tytytyty. - wybrzmiało bezdźwięcznie zakazująco - nadal patrzyła na niego. - Siadaj. - powiedziała drugą nogą popychając wolne krzesło. - Czas na spowiedź. Ciężka noc, hm? - mruknęła na nowo układając głowę na ręce której łokieć ułożyła na stole odkładając kubek na stół. Gadaj Michael, miałeś pecha, że trafiłeś akurat na osobę, która właściwie prawie tu nie mieszka od jakiegoś czasu. A jednocześnie na tą, która nie zamierzała puścić cię tak po prostu dalej.
Kiedy kroki zmierzające ku pomieszczeniu dotarły do jej uszu leniwie przesunęła wzrok ku wejściu zawieszając jasne spojrzenie na bracie. Nawet mięsień jej nie drgnął, kiedy lustrowała go od stóp do głów od razu zauważając znacznie odbiegające od rzeczy ślady. Myśli znajdujące się w całkiem innym miejscu niż głowa. Potrafiła rozpoznać ten stan, zbyt dobrze go znała. Poprawiając koszulę, tylko zwracał na nią uwagę. Miał trzydzieści pięć lat, a czasem nadal zachowywał się jak dawniej. Kącik jej ust drgnął, ale nie nie powiedziała prawie beznamiętnie patrząc na niego dalej.
- Cześć. - odpowiedziała mu leniwie, popychając głowę i prostując się na krześle. Podciągnęła bosą stopę na siedzenie. - Jadłaś. - odpowiedziała bratu sięgając po kubek. By nie zaprzestać jego własnej prywatnej udręce nie odejmowała od niego wzroku kiedy przykładała naczynie do ust. Patrzyła jak się miota poszukując czegokolwiek, znajdując sobie jakieś zajęcie. Unika jej spojrzenia. Kiedy postawił pierwsze kroki ku wyjściu otworzyła usta.
- Tytytyty. - wybrzmiało bezdźwięcznie zakazująco - nadal patrzyła na niego. - Siadaj. - powiedziała drugą nogą popychając wolne krzesło. - Czas na spowiedź. Ciężka noc, hm? - mruknęła na nowo układając głowę na ręce której łokieć ułożyła na stole odkładając kubek na stół. Gadaj Michael, miałeś pecha, że trafiłeś akurat na osobę, która właściwie prawie tu nie mieszka od jakiegoś czasu. A jednocześnie na tą, która nie zamierzała puścić cię tak po prostu dalej.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Domyślał się, że Just nie spędza czasu tylko w Plymouth, ale nie pytał. Samemu nie lubił być w podobnych sytuacjach pytany i samemu też potrzebował samotności. Przed Kerrie intuicyjnie udawał, że jest w porządku i miał nadzieję, że Just też robi to dla Kerrie, nie dla niego, że wiedziała, że... nie musi - ale czy on obdarzył Just zaufaniem gdy zmagał się ze sobą w pierwszych miesiącach po likantropii? Nie, nie dopuścił wtedy do siebie nikogo. I gdyby teraz naciskał, byłby hipokrytą. Gdy już się widzieli, próbował ją częstować upolowaną pod koniec czerwca pardwą, rozmawiać o pracy i o durnotach. Stworzyć namiastkę normalności, która ich nie spłoszy.
Gdyby dzisiaj przespał noc we własnej sypialni, pewnie ucieszyłby się, że ją widzi i spróbował rzucić jakimś suchym żartem, a ona przewróciłaby oczami.
Ale dzisiaj był zaskoczony i zakłopotany i miał niewyprasowaną koszulę.
-To dobrze. - bąknął głupio. Dobrze, że jadła, bo jak na jego gust, to nadal była za szczupła. Ale dziewczynom nie mówi się takich rzeczy, zwłaszcza własnej siostrze. Może i Just była twarda, ale wciąż była kobietą. -Ja też. - mruknął machinalnie, samemu się jej podkładając. Nie jadł przecież tutaj.
Umknął wzrokiem i zażarcie udawał, że nie czuje wwiercającego się w plecy spojrzenia. Pytającego spojrzenia? Jeśli uda, że nie było pytania, to nie będzie musiał odpowiadać.
Prawie się udało, dwa kroki i będzie przy drzwiach. Drgnął, gdy się odezwała. W ostatniej chwili, jakby się bawiła, jak kot sięgający łapą po uciekającą mysz.
Westchnął w duchu. Byli dorośli, mógłby po prostu iść do sypialni i udać bardzo, bardzo zajętego.
Ale kiedy rozmawiali ostatnio o czymś innym niż praca? Kiedy w ogóle mieli dla siebie moment?
Kiedy w głosie Just dźwięczało rozbawienie?
Zdławił ukłucie lekkiego rozdrażnienia. Wiedział, że przed pełnią drażni go wszystko, nauczył się brać wtedy wdech.
Mógłby... powinien... po prostu z nią posiedzieć. Nawet jeśli to jego perypetiami miała być rozbawiona i nawet jeśli nie był gotowy o tym rozmawiać. Chyba już wolał to, niż niezręczną ciszę.
Odwrócił się i usiadł naprzeciwko. Wypił duszkiem wodę, by odwlec odpowiedź, a poza tym zaschło mu w gardle.
-Ciężka to może być jutro. - odwlekł temat, udając przez chwilę Greka. Jutro pełnia, wiedziała o tym. Uśmiechnął się krzywo, chcąc pokazać, że umie z tego żartować. (Nie do końca umiał, ale przy niej chciał pokazać, że jest w porządku).
Odchylił się na krześle, uśmiechnął nieco szerzej, nieświadomie. Znała ten uśmiech, z dawnych czasów - chodził kiedyś taki, z głową w chmurach albo po udanym podrywie.
Zamrugał, wypił jeszcze łyk wody.
-To nie tak jak myślisz. - zastrzegł, bo spał u kogoś, ale nie z kimś, a to przecież istotna różnica. Chyba.
-Za kilka dni pójdę na polowanie. Będziesz na obiad, jeśli dopisze mi szczęście? - spróbował zmienić temat. -A w ogóle to ładna pogoda dziś. - dodał desperacko. -Prawda?
Gdyby dzisiaj przespał noc we własnej sypialni, pewnie ucieszyłby się, że ją widzi i spróbował rzucić jakimś suchym żartem, a ona przewróciłaby oczami.
Ale dzisiaj był zaskoczony i zakłopotany i miał niewyprasowaną koszulę.
-To dobrze. - bąknął głupio. Dobrze, że jadła, bo jak na jego gust, to nadal była za szczupła. Ale dziewczynom nie mówi się takich rzeczy, zwłaszcza własnej siostrze. Może i Just była twarda, ale wciąż była kobietą. -Ja też. - mruknął machinalnie, samemu się jej podkładając. Nie jadł przecież tutaj.
Umknął wzrokiem i zażarcie udawał, że nie czuje wwiercającego się w plecy spojrzenia. Pytającego spojrzenia? Jeśli uda, że nie było pytania, to nie będzie musiał odpowiadać.
Prawie się udało, dwa kroki i będzie przy drzwiach. Drgnął, gdy się odezwała. W ostatniej chwili, jakby się bawiła, jak kot sięgający łapą po uciekającą mysz.
Westchnął w duchu. Byli dorośli, mógłby po prostu iść do sypialni i udać bardzo, bardzo zajętego.
Ale kiedy rozmawiali ostatnio o czymś innym niż praca? Kiedy w ogóle mieli dla siebie moment?
Kiedy w głosie Just dźwięczało rozbawienie?
Zdławił ukłucie lekkiego rozdrażnienia. Wiedział, że przed pełnią drażni go wszystko, nauczył się brać wtedy wdech.
Mógłby... powinien... po prostu z nią posiedzieć. Nawet jeśli to jego perypetiami miała być rozbawiona i nawet jeśli nie był gotowy o tym rozmawiać. Chyba już wolał to, niż niezręczną ciszę.
Odwrócił się i usiadł naprzeciwko. Wypił duszkiem wodę, by odwlec odpowiedź, a poza tym zaschło mu w gardle.
-Ciężka to może być jutro. - odwlekł temat, udając przez chwilę Greka. Jutro pełnia, wiedziała o tym. Uśmiechnął się krzywo, chcąc pokazać, że umie z tego żartować. (Nie do końca umiał, ale przy niej chciał pokazać, że jest w porządku).
Odchylił się na krześle, uśmiechnął nieco szerzej, nieświadomie. Znała ten uśmiech, z dawnych czasów - chodził kiedyś taki, z głową w chmurach albo po udanym podrywie.
Zamrugał, wypił jeszcze łyk wody.
-To nie tak jak myślisz. - zastrzegł, bo spał u kogoś, ale nie z kimś, a to przecież istotna różnica. Chyba.
-Za kilka dni pójdę na polowanie. Będziesz na obiad, jeśli dopisze mi szczęście? - spróbował zmienić temat. -A w ogóle to ładna pogoda dziś. - dodał desperacko. -Prawda?
Can I not save one
from the pitiless wave?
Michael nie pytał więcej. Po nieudanej próbie w kwietniu nie podjemował kolejnych pozwalając jej trwać po swojemu. Wybrał dobrze, bo Justine nie reagowała dobrze, kiedy próbowało się ją naciskać, zmuszać, czy wymagać. Nie potrzebowała litości. Nie potrzebowała też opieki. Nie chciała się więcej angażować zbyt mocno, za bardzo, bo nie była w stanie znieść więcej. Dlatego musiała być sama. Dokładnie tak, jak powiedziała Hannah. Ale Michael dzisiaj, odbiegał od normy wzbudzając jej zainteresowanie. Jej usta wydęły się lekko, kiedy pochwalił fakt, że zjadła śniadanie. On też? - powstrzymała drgnięcie ust w rozbawieniu. Jej brwi uniosły się dobrze.
- To dobrze. - odpowiedziała tymi samymi słowami, wiedząc, że właściwie pastwi się nad nim okrutnie. - Śniadanie to przecież najważniejszy posiłek dnia. - skomentowała jak gdyby nigdy nic, nadal pozostawiając głowę na ręce. - Było… smaczne? - oh Mike, poć się i kręć dalej, za głęboko już wpadłeś zbyt wiele lat spędzili razem - poza tym, był jej bratem. Za dobrze go znała, by nie umieć poznać stanu, który prezentował właśnie. A on - z pewnością zdawał sobie z tego sprawę. Zwłaszcza, że tylko on jeden przejmował się koszulą, którą poprawiał raz po raz tylko mocniej zwracając na nią uwagę. Oczywiście, że dostrzegła, że włożył chyba swoją najlepszą. A najlepszych ubrań nie wkłada się do roboty, którą wykonywali oni. Wiedział to on - wiedziała też ona. Wodziła za nim wzrokiem, leniwie, niespiesznie, do swojej zmiany miała jeszcze czas. A kiedy postanowił się wycofać zatrzymała go, kiedy pewnie już sądził, że za chwilę tego dokona. Przesunęła nogą krzesło w jego stronę. Ból przemknął przez nią, nadal czuła w noce skutki zaklęcia z tamtego dnia. Jasne spojrzenie podążało za bratem i za jego gestami.
- Mogę dotrzymać ci towarzystwa, jeśli chcesz. - zaproponowała spokojnie. Nie przerażał ją jego stan. Nie cieszył - to było pewne. Może nie było to łatwe, ale wiedziała, że potrafiła by umknąć i nie dać się zranić, gdyby było trzeba. - Rzucę kilka patyków, czy coś. - mruknęła odwracając w końcu spojrzenie na okno. Wiedziała, że Mike nie pogodził się ze swym stanem, słyszała to w jego głosie i nie potrafiła postawić się na jego miejscu. nie próbowała. Zaryzykowała krótkim przytykiem, licząc, że nie rozdrażni go bardziej.
Wróciła powoli spojrzeniem do niego obserwując głupkowaty uśmiech na twarzy. Znała go aż za dobrze. Michael Tonks, król podrywu, właśnie taki wkładał na twarz, kiedy wszystko ułożyło się tak, jak tego chciał. Jej brew drgnęła lekko.
- Skąd wiesz jak myślę? - odcięła się, unosząc lekko brwi w komplecie z padającym pytaniem. Złapała za kubek. Jej brwi podskoczyły wyżej a z ust wypadło westchnięcie. - Jak dasz znać, że dopisało to będę. - kolejne westchnienie wypadło z jej ust, nie spojrzała nawet w stronę okna. - Taa… ładna pogoda. Spalam się na buraczany Michael, ty też zresztą. - odpowiedziała mu. - Czuję się dobrze. Jestem zdrowa. W pracy po staremu. Super rozmowa, fajnie było nadrobić. - mruknęła marszcząc nos w niezadowoleniu. Odstawiła kubek na stół. popychając go palcami. Odepchnęła też głowę prostując się, zbierając się powoli do podniesienia.
- To dobrze. - odpowiedziała tymi samymi słowami, wiedząc, że właściwie pastwi się nad nim okrutnie. - Śniadanie to przecież najważniejszy posiłek dnia. - skomentowała jak gdyby nigdy nic, nadal pozostawiając głowę na ręce. - Było… smaczne? - oh Mike, poć się i kręć dalej, za głęboko już wpadłeś zbyt wiele lat spędzili razem - poza tym, był jej bratem. Za dobrze go znała, by nie umieć poznać stanu, który prezentował właśnie. A on - z pewnością zdawał sobie z tego sprawę. Zwłaszcza, że tylko on jeden przejmował się koszulą, którą poprawiał raz po raz tylko mocniej zwracając na nią uwagę. Oczywiście, że dostrzegła, że włożył chyba swoją najlepszą. A najlepszych ubrań nie wkłada się do roboty, którą wykonywali oni. Wiedział to on - wiedziała też ona. Wodziła za nim wzrokiem, leniwie, niespiesznie, do swojej zmiany miała jeszcze czas. A kiedy postanowił się wycofać zatrzymała go, kiedy pewnie już sądził, że za chwilę tego dokona. Przesunęła nogą krzesło w jego stronę. Ból przemknął przez nią, nadal czuła w noce skutki zaklęcia z tamtego dnia. Jasne spojrzenie podążało za bratem i za jego gestami.
- Mogę dotrzymać ci towarzystwa, jeśli chcesz. - zaproponowała spokojnie. Nie przerażał ją jego stan. Nie cieszył - to było pewne. Może nie było to łatwe, ale wiedziała, że potrafiła by umknąć i nie dać się zranić, gdyby było trzeba. - Rzucę kilka patyków, czy coś. - mruknęła odwracając w końcu spojrzenie na okno. Wiedziała, że Mike nie pogodził się ze swym stanem, słyszała to w jego głosie i nie potrafiła postawić się na jego miejscu. nie próbowała. Zaryzykowała krótkim przytykiem, licząc, że nie rozdrażni go bardziej.
Wróciła powoli spojrzeniem do niego obserwując głupkowaty uśmiech na twarzy. Znała go aż za dobrze. Michael Tonks, król podrywu, właśnie taki wkładał na twarz, kiedy wszystko ułożyło się tak, jak tego chciał. Jej brew drgnęła lekko.
- Skąd wiesz jak myślę? - odcięła się, unosząc lekko brwi w komplecie z padającym pytaniem. Złapała za kubek. Jej brwi podskoczyły wyżej a z ust wypadło westchnięcie. - Jak dasz znać, że dopisało to będę. - kolejne westchnienie wypadło z jej ust, nie spojrzała nawet w stronę okna. - Taa… ładna pogoda. Spalam się na buraczany Michael, ty też zresztą. - odpowiedziała mu. - Czuję się dobrze. Jestem zdrowa. W pracy po staremu. Super rozmowa, fajnie było nadrobić. - mruknęła marszcząc nos w niezadowoleniu. Odstawiła kubek na stół. popychając go palcami. Odepchnęła też głowę prostując się, zbierając się powoli do podniesienia.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Chciałby jej powiedzieć, że to nie tak. Że nie chcą się nią opiekować ani nad nią litować, choć Kerrie faktycznie wyraża tak uczucia. Że to oni potrzebują jej - utalentowanej auror, zdolnej wyleczyć rany jednym patronu sem, ale przede wszystkim siostry, całej, żywej.
Że gdy była w Azkabanie, jego świat rozpadł się na kawałki i że tylko obecność Kerstin sprawiła, że nie oszalał (a i tak trochę oszalał) - ale tego tematu unikał tym bardziej, bo pewnie kojarzył się jej z traumą, z opieką, z litością.
Wiedział też, że gdyby jemu powiedziała podobne rzeczy - tylko by się speszył, albo nie uwierzył. Albo uciekł, a nie chciał, żeby uciekała jeszcze bardziej. Próbował więc pokazać - obecnością, pardwą, pieprzeniem o pogodzie, ale i to wychodziło mu średnio.
-Mhm. - póki nie zadawała pytań, mógł po prostu kręcić się na krześle i z wielkim zainteresowaniem oglądać słoje na drewnianym stole. Ciekawy odcień drewna, nigdy mu się nie przyglądał.
Ale zadawała.
-Było słodkie. - odpowiedział machinalnie, bo smaczny to był bekon, a słodkie to pierwsza rzecz, jaka przyszła mu do głowy na wspomnienie poziomek i kaszy manny. Nie wiedział nawet, że Adda potrafi robić takie rzeczy (o mało tego nie spaliła, ale udawał, że nie zauważył). Dopiero po sekundzie zorientował się, jak to zabrzmiało i odchrząknął nerwowo. Just też mogłaby udać, że nie słyszała, na przykład. Musi to jakoś logicznie wyjaśnić:
-Znalazłem trochę owoców. - w czyjejś kuchni.
Wyprostował się jak struna, gdy zaproponowała, że dotrzyma mu towarzystwa. Był tak rozkojarzony, że przez sekundę myślał, że ona tak poważnie i chciał ją zgromić wzrokiem - ale dodała to o patykach, a usta drgnęły w bladym uśmiechu.
-I co miałbym z nimi zrobić? Możesz za to polać jakiegoś czarnoksiężnika wabikiem na wilkołaki, myślisz, że to złamałoby zawieszenie broni? - spróbował zażartować, abstrakcyjnie, by jej pokazać, że wszystko w porządku. -Zresztą - chyba się nie zmartwiła? Może nie powinien mówić, że ta noc będzie ciężka. A może za dużo myślał. -za parę miesięcy będzie lżej. Lord Prewett znalazł nam bezpieczne miejsce. - pochwalił się z cieniem głupiej dumy. Gdy rozpoczynał karierę aurora, nie spodziewał się, że będzie budował z lordem Prewettem schron dla wilkołaków - ale pomimo całego surrealizmu tej sytuacji i związanych z planem niebezpieczeństw, dawało mu to zaskakująco dużo satysfakcji. Nadziei.
A poza tym, to dobra zmiana tematu i ciekawsza od pogody.
Tyle, że Just nie dało się rozproszyć. I sam się podstawił tym "to nie tak jak myślisz", ale swój błąd pojął z opóźnieniem. Westchnął, ciężko.
-N..nieważne. - mruknął, rumieniąc się jeszcze bardziej. -Wcale nie. - zaprotestował. -Po prostu jakoś tu duszno. - i chyba był w tych tłumaczeniach zbyt uparty, bo Just podniosła się. Tak po prostu.
Niezadowolona. Rozczarowana?
I tyle ze spędzania czasu z siostrą.
Poczuł się irracjonalnie winny, zupełnie jak wtedy, gdy Kerrie płakała.
-Czekaj. - poprosił. Nie chciał przecież jej spławić. -Byłem u Addy. Tej Addy. - pamiętała chyba, jak chodził z głową w obłokach przed trzema laty, jak często o niej wtedy mówił. A potem przestał, nagle. I wyjechał, też nagle. A gdy wrócił, świat już nie był taki sam i on też nie. -Ale tylko z wizytą. Sam nie wiem... - wyspowiadał się na jednym wydechu i poprawił kołnierz, nerwowo. Podniósł wzrok, trochę jakby prosił ją o radę, ale był dorosły i wcale nie prosił jej o radę.
Że gdy była w Azkabanie, jego świat rozpadł się na kawałki i że tylko obecność Kerstin sprawiła, że nie oszalał (a i tak trochę oszalał) - ale tego tematu unikał tym bardziej, bo pewnie kojarzył się jej z traumą, z opieką, z litością.
Wiedział też, że gdyby jemu powiedziała podobne rzeczy - tylko by się speszył, albo nie uwierzył. Albo uciekł, a nie chciał, żeby uciekała jeszcze bardziej. Próbował więc pokazać - obecnością, pardwą, pieprzeniem o pogodzie, ale i to wychodziło mu średnio.
-Mhm. - póki nie zadawała pytań, mógł po prostu kręcić się na krześle i z wielkim zainteresowaniem oglądać słoje na drewnianym stole. Ciekawy odcień drewna, nigdy mu się nie przyglądał.
Ale zadawała.
-Było słodkie. - odpowiedział machinalnie, bo smaczny to był bekon, a słodkie to pierwsza rzecz, jaka przyszła mu do głowy na wspomnienie poziomek i kaszy manny. Nie wiedział nawet, że Adda potrafi robić takie rzeczy (o mało tego nie spaliła, ale udawał, że nie zauważył). Dopiero po sekundzie zorientował się, jak to zabrzmiało i odchrząknął nerwowo. Just też mogłaby udać, że nie słyszała, na przykład. Musi to jakoś logicznie wyjaśnić:
-Znalazłem trochę owoców. - w czyjejś kuchni.
Wyprostował się jak struna, gdy zaproponowała, że dotrzyma mu towarzystwa. Był tak rozkojarzony, że przez sekundę myślał, że ona tak poważnie i chciał ją zgromić wzrokiem - ale dodała to o patykach, a usta drgnęły w bladym uśmiechu.
-I co miałbym z nimi zrobić? Możesz za to polać jakiegoś czarnoksiężnika wabikiem na wilkołaki, myślisz, że to złamałoby zawieszenie broni? - spróbował zażartować, abstrakcyjnie, by jej pokazać, że wszystko w porządku. -Zresztą - chyba się nie zmartwiła? Może nie powinien mówić, że ta noc będzie ciężka. A może za dużo myślał. -za parę miesięcy będzie lżej. Lord Prewett znalazł nam bezpieczne miejsce. - pochwalił się z cieniem głupiej dumy. Gdy rozpoczynał karierę aurora, nie spodziewał się, że będzie budował z lordem Prewettem schron dla wilkołaków - ale pomimo całego surrealizmu tej sytuacji i związanych z planem niebezpieczeństw, dawało mu to zaskakująco dużo satysfakcji. Nadziei.
A poza tym, to dobra zmiana tematu i ciekawsza od pogody.
Tyle, że Just nie dało się rozproszyć. I sam się podstawił tym "to nie tak jak myślisz", ale swój błąd pojął z opóźnieniem. Westchnął, ciężko.
-N..nieważne. - mruknął, rumieniąc się jeszcze bardziej. -Wcale nie. - zaprotestował. -Po prostu jakoś tu duszno. - i chyba był w tych tłumaczeniach zbyt uparty, bo Just podniosła się. Tak po prostu.
Niezadowolona. Rozczarowana?
I tyle ze spędzania czasu z siostrą.
Poczuł się irracjonalnie winny, zupełnie jak wtedy, gdy Kerrie płakała.
-Czekaj. - poprosił. Nie chciał przecież jej spławić. -Byłem u Addy. Tej Addy. - pamiętała chyba, jak chodził z głową w obłokach przed trzema laty, jak często o niej wtedy mówił. A potem przestał, nagle. I wyjechał, też nagle. A gdy wrócił, świat już nie był taki sam i on też nie. -Ale tylko z wizytą. Sam nie wiem... - wyspowiadał się na jednym wydechu i poprawił kołnierz, nerwowo. Podniósł wzrok, trochę jakby prosił ją o radę, ale był dorosły i wcale nie prosił jej o radę.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Nie pamiętała kiedy ostatnio grali w tego rodzaju podchody. Ona klucząca wokół temu, zasadzająca się nad nim niczym sęp krążący nad głową - a może bardziej przyczajona jak kot, którego widziało się chwilę wcześniej. Gdzieś był, ale czekał na dogodny moment. Trzydzieści lat miała obok siebie tego człowieka. Wiedziała doskonale od której strony go podejść. A Michael - choć kochany, przy nich - a może dla nich - czasem był naiwny jak dziecko. Stwierdzenie, kilka słów pytanie, podejście od innej strony. Wprost nie było w ogóle ciekawe. Kącik jej ust uniósł się wyżej, a jedna z brwi powędrowała do góry, kiedy wargi rozciągały się w zadowoleniu. Było słodkie, tak? Patrzyła na niego czekając, wiedząc, że się zapomniał, że odpowiedział machinalnie głową błądząc gdzieś dalej.
- Owoce są słodkie. - zgodziła się, ale rozbawiony uśmiech nie schodził jej z ust. Nie musiała ubierać słowa w jakieś specjalnie brzmienia, żeby Michael dalej wiercił się na krześle nerwowo sam sobie dopowiadając więcej. Głowa pozostawała leniwie ułożona na głowie. Napiła się trochę wody z kubka.
- Jak to co? - zapytała unosząc brwi z ulgą przyjmując odchodzące od niego spięcie. - Wilkołaki to prawie takie duże psy, co? - rozciągnęła usta w wrednym uśmieszku, poruszając do tego lekko brwiami. Na jego kolejne słowa zmarszczyła trochę brwi, by unieść drugą z rąk i wskazać na niego palcem. - Zapomnij, Rosier to medalowy mówca, nie zostawiłby na nas suchej nitki. Choć nie wierzę, że ich żądza mordu pozwoli im wytrwać cały ten okres. - westchnęła spoglądając za okno. Chełpili się możliwością używania czarnej magii. Zabijanie przynosiło im poczucie spełnienia, może nim zapełniali pustkę i swoje własne skrzywienia. Krótkie zresztą nie odciągnęło jej spojrzenia od okna, kolejnych słów wysłuchując w ciszy.
- Cieszę się. - odpowiedziała krótko. Nie miała nic więcej do powiedzenia w tej sprawie. Nie angażowała się w nią zbytnio. To dobrze, że ktoś się tym zajął. Ale sam temat był tylko po to, by odciągnąć jej uwagę.
Krótki grymas powrócił na jej usta kiedy się zająknął rumieniąc. Co prawda nie chodziło jej o nie, kiedy mówiła o buraczanym, a o słońce, które opalało ich właśnie na taki. Skóra z jej ramion ostatnio schodziła płatami. Wcale nie.
- Yhym. - zgodziła się przekornie potwierdzając, choć Michael wiedziała, że nie było w tym nic takiego. Bardziej przyznanie sobie samej racji. Ale Mike pozostawał przy swojej wersji. Była tylko jedna opcja. Nie ciągnąć go za język, wtedy sam zacnie nim mielić. Dlatego westchnęła lekko zbierając się do odejścia. Nie musiała długo czekać, żeby ją zatrzymał. Więc zastygła w pół ruchu spoglądając na niego z góry.
Byłem u Addy. Usiadła na powrót na swoim miejscu. Jedna z jej brwi mimowolnie uniosła się do góry. Pamiętała Addę. Kobietę, która złamała serce Michaelowi, choć sam na głos nigdy tego nie przyznał. Przyłapała ich razem, ale nigdy nie wchodziła w buty w związki, które zawiązywał Michael nie chcąc, by ktoś mieszał się w jej. Cóż, Hannah to nigdy i tak nie powstrzymywało, ale ona była oddzielną kategorią całkiem. Objęła dłońmi kubek i przejechała z nim na środek stołu wypuszczając powietrze z ust, powstrzymując słowa, a potem podciągnęła je do siebie. Oparła się o krzesło podciągając zdrową nogę na oparcie. Unosząc kubek do ust. Był z nią szczęśliwy, przez tą chwilę, ten czas kiedy była obok. A potem coś się rozpadło. Nigdy nie powiedział co i dlaczego, ale potrafiła poznać kiedy jej brat tracił coś, na czym mu zależało. Jak mizerniał. Jak się zmieniał.
- Nie wiesz czego? - zapytała przekrzywiając lekko głowę. - Czy potrafisz jej wybaczyć? - zapytała wprost. Michael nie musiał mówić, żeby wiedziała że wtedy cierpiał. Jeśli u niej był, to po to by sprawdzić, czy będzie mógł. Zdawało się, że noc przyniosła dla niego obiecujący wynik, na to wskazywały symptomy, więc czemu zdawał się wahać?
- Owoce są słodkie. - zgodziła się, ale rozbawiony uśmiech nie schodził jej z ust. Nie musiała ubierać słowa w jakieś specjalnie brzmienia, żeby Michael dalej wiercił się na krześle nerwowo sam sobie dopowiadając więcej. Głowa pozostawała leniwie ułożona na głowie. Napiła się trochę wody z kubka.
- Jak to co? - zapytała unosząc brwi z ulgą przyjmując odchodzące od niego spięcie. - Wilkołaki to prawie takie duże psy, co? - rozciągnęła usta w wrednym uśmieszku, poruszając do tego lekko brwiami. Na jego kolejne słowa zmarszczyła trochę brwi, by unieść drugą z rąk i wskazać na niego palcem. - Zapomnij, Rosier to medalowy mówca, nie zostawiłby na nas suchej nitki. Choć nie wierzę, że ich żądza mordu pozwoli im wytrwać cały ten okres. - westchnęła spoglądając za okno. Chełpili się możliwością używania czarnej magii. Zabijanie przynosiło im poczucie spełnienia, może nim zapełniali pustkę i swoje własne skrzywienia. Krótkie zresztą nie odciągnęło jej spojrzenia od okna, kolejnych słów wysłuchując w ciszy.
- Cieszę się. - odpowiedziała krótko. Nie miała nic więcej do powiedzenia w tej sprawie. Nie angażowała się w nią zbytnio. To dobrze, że ktoś się tym zajął. Ale sam temat był tylko po to, by odciągnąć jej uwagę.
Krótki grymas powrócił na jej usta kiedy się zająknął rumieniąc. Co prawda nie chodziło jej o nie, kiedy mówiła o buraczanym, a o słońce, które opalało ich właśnie na taki. Skóra z jej ramion ostatnio schodziła płatami. Wcale nie.
- Yhym. - zgodziła się przekornie potwierdzając, choć Michael wiedziała, że nie było w tym nic takiego. Bardziej przyznanie sobie samej racji. Ale Mike pozostawał przy swojej wersji. Była tylko jedna opcja. Nie ciągnąć go za język, wtedy sam zacnie nim mielić. Dlatego westchnęła lekko zbierając się do odejścia. Nie musiała długo czekać, żeby ją zatrzymał. Więc zastygła w pół ruchu spoglądając na niego z góry.
Byłem u Addy. Usiadła na powrót na swoim miejscu. Jedna z jej brwi mimowolnie uniosła się do góry. Pamiętała Addę. Kobietę, która złamała serce Michaelowi, choć sam na głos nigdy tego nie przyznał. Przyłapała ich razem, ale nigdy nie wchodziła w buty w związki, które zawiązywał Michael nie chcąc, by ktoś mieszał się w jej. Cóż, Hannah to nigdy i tak nie powstrzymywało, ale ona była oddzielną kategorią całkiem. Objęła dłońmi kubek i przejechała z nim na środek stołu wypuszczając powietrze z ust, powstrzymując słowa, a potem podciągnęła je do siebie. Oparła się o krzesło podciągając zdrową nogę na oparcie. Unosząc kubek do ust. Był z nią szczęśliwy, przez tą chwilę, ten czas kiedy była obok. A potem coś się rozpadło. Nigdy nie powiedział co i dlaczego, ale potrafiła poznać kiedy jej brat tracił coś, na czym mu zależało. Jak mizerniał. Jak się zmieniał.
- Nie wiesz czego? - zapytała przekrzywiając lekko głowę. - Czy potrafisz jej wybaczyć? - zapytała wprost. Michael nie musiał mówić, żeby wiedziała że wtedy cierpiał. Jeśli u niej był, to po to by sprawdzić, czy będzie mógł. Zdawało się, że noc przyniosła dla niego obiecujący wynik, na to wskazywały symptomy, więc czemu zdawał się wahać?
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Wciąż umykały mu jej sztuczki, choć przecież przesłuchiwał czarnoksiężników i szmalcowników. W pracy był wyczulony na podobne manewry w rozmowie, czasem przeprowadzał je sam. Teraz to on był po drugiej stronie, on był przesłuchiwany - i choć znał niektóre zachowania Just, jak zabawa w kotka i myszkę, to inne triki wciąż mu umykały. Takie, jak pozorne wstanie od stołu. Skupiony i nieufny wobec wrogów, tracił czujność przy bliskich.
Zmrużył lekko oczy, czy owoce są słodkie było jakąś aluzją? Poszukał w pamięci możliwych skojarzeń, ale chyba wolał nie wiedzieć.
-A aportowałby ci patyk? - teatralnie wzniósł oczy do góry. Kiedyś był zdziwiony, że jego patronus przybrał kształt wilka, że zmienił się z owczarka. Teraz polubił jego niezależność, choć samemu nie umiał żyć bez swojego stada.
Uśmiech natychmiast spełzł mu z twarzy na wspomnienie Rosiera.
-Jego srebrny język i nasza reputacja to najmniejszy problem. - westchnął, zatrzymując na niej dłuższe spojrzenie. Trochę udawał. Zawsze był ambitny, zawsze pragnął służyć czarodziejskiemu światu i być w nim szanowany, dlatego został aurorem. Widok własnej twarzy z dopiskiem terrorysta irracjonalnie bolał, a Just dorobiła się jeszcze większej nagrody za swoją głowę. Jak się z tym czuła? Nigdy o tym nie rozmawiali. Może nie powinni. -Te cienie, to, że potrafił jakoś na nie wpłynąć... - pokręcił głową, to niepokoiło. -Jakoś, ale może nie całkiem. - wymamrotał, wiedząc, że tamta czarna magia powinna skierować się przeciwko Just, może jemu, ale zamiast tego rozlała się chaotycznie na okolicę.
Chciał to zrozumieć, ale chyba nie chciał dzisiaj o tym myśleć, nie gdy po raz pierwszy siedli i rozmawiali o czymś innym niż praca. Myśli błądziły zresztą chaotycznymi ścieżkami, a ze speszenia zrozumiał opacznie nawet analogię o opalaniu się. Skupiał się na tym, by powstrzymać własny rumieniec, by się jej nie podstawiać.
A i tak się poddał.
Usiadła, uniosła brwi, on na początku umknął wzrokiem. Potem ostrożnie go podniósł, jakby ciekaw jej reakcji.
-Skąd wiesz, że było coś do wybaczania? - spytał głupio, szczerze zaskoczony. Tak, jakby nie chodził po zerwaniu jak przetrącony. Naprawdę chciał wierzyć, że nie było aż tak tego widać. (Było).
-Kiedyś myślałem, że nigdy jej nie wybaczę. - przyznał cicho. -Ale - nie był w tym zbyt konsekwentny. -Już jej wybaczyłem. - uśmiechnął się blado, z lekkim rozkojarzeniem. -Nie nad tym się zastanawiam. - skubnął dłonią rękaw koszuli. -Sprzyja nam, w podziemiu. I Zakonowi. Sam jej powiedziałem. Moglibyśmy walczyć ramię w ramię, ufałbym jej. Z inną dziewczyną mógłbym się pewnie zdystansować. - wzruszył lekko ramionami. Zostawać na noc. Bez zobowiązań. Jak kiedyś. Tak przed sobą udawał, ale wiedział, że nie. Od ugryzienia spoważniał, zbyt wstydził się blizn, kilka razy się zawiódł. -...ale z nią zawsze było inaczej. Więc zastanawiam się, czy jest sens. - przygryzł lekko policzek. -Wiesz, że nie zostawię nas ani sprawy. - rozmawiali o tym w lutym, przy śniadaniu, gdy Gabriel nie rozumiał. Gdy Michael uznał, że wojna jest ważniejsza niż rodzina, może nawet niż dziecko.
Dziecko.
Sposępniał nagle, ale nie powiedział, o co chodzi. Nie był pewien, czy powinni o tym mówić. O tym, że rozumie stratę Just lepiej, ale że wie dopiero od dwóch dni - choć mógł mieć dziecko trzy lata temu.
-...sama wiesz, że to trudne. - dodał ciszej, krzyżując ramiona. Zawsze zakładał, że zginieu boku zamiast siostry na tej wojnie, nie brał pod uwagę innego scenariusza. Nie miał innego celów niż bezpieczeństwo rodziny i zemsta i misja w Biurze Autorów. Innych życzeń ani marzeń.
I wszystko się skomplikowało.
Zmrużył lekko oczy, czy owoce są słodkie było jakąś aluzją? Poszukał w pamięci możliwych skojarzeń, ale chyba wolał nie wiedzieć.
-A aportowałby ci patyk? - teatralnie wzniósł oczy do góry. Kiedyś był zdziwiony, że jego patronus przybrał kształt wilka, że zmienił się z owczarka. Teraz polubił jego niezależność, choć samemu nie umiał żyć bez swojego stada.
Uśmiech natychmiast spełzł mu z twarzy na wspomnienie Rosiera.
-Jego srebrny język i nasza reputacja to najmniejszy problem. - westchnął, zatrzymując na niej dłuższe spojrzenie. Trochę udawał. Zawsze był ambitny, zawsze pragnął służyć czarodziejskiemu światu i być w nim szanowany, dlatego został aurorem. Widok własnej twarzy z dopiskiem terrorysta irracjonalnie bolał, a Just dorobiła się jeszcze większej nagrody za swoją głowę. Jak się z tym czuła? Nigdy o tym nie rozmawiali. Może nie powinni. -Te cienie, to, że potrafił jakoś na nie wpłynąć... - pokręcił głową, to niepokoiło. -Jakoś, ale może nie całkiem. - wymamrotał, wiedząc, że tamta czarna magia powinna skierować się przeciwko Just, może jemu, ale zamiast tego rozlała się chaotycznie na okolicę.
Chciał to zrozumieć, ale chyba nie chciał dzisiaj o tym myśleć, nie gdy po raz pierwszy siedli i rozmawiali o czymś innym niż praca. Myśli błądziły zresztą chaotycznymi ścieżkami, a ze speszenia zrozumiał opacznie nawet analogię o opalaniu się. Skupiał się na tym, by powstrzymać własny rumieniec, by się jej nie podstawiać.
A i tak się poddał.
Usiadła, uniosła brwi, on na początku umknął wzrokiem. Potem ostrożnie go podniósł, jakby ciekaw jej reakcji.
-Skąd wiesz, że było coś do wybaczania? - spytał głupio, szczerze zaskoczony. Tak, jakby nie chodził po zerwaniu jak przetrącony. Naprawdę chciał wierzyć, że nie było aż tak tego widać. (Było).
-Kiedyś myślałem, że nigdy jej nie wybaczę. - przyznał cicho. -Ale - nie był w tym zbyt konsekwentny. -Już jej wybaczyłem. - uśmiechnął się blado, z lekkim rozkojarzeniem. -Nie nad tym się zastanawiam. - skubnął dłonią rękaw koszuli. -Sprzyja nam, w podziemiu. I Zakonowi. Sam jej powiedziałem. Moglibyśmy walczyć ramię w ramię, ufałbym jej. Z inną dziewczyną mógłbym się pewnie zdystansować. - wzruszył lekko ramionami. Zostawać na noc. Bez zobowiązań. Jak kiedyś. Tak przed sobą udawał, ale wiedział, że nie. Od ugryzienia spoważniał, zbyt wstydził się blizn, kilka razy się zawiódł. -...ale z nią zawsze było inaczej. Więc zastanawiam się, czy jest sens. - przygryzł lekko policzek. -Wiesz, że nie zostawię nas ani sprawy. - rozmawiali o tym w lutym, przy śniadaniu, gdy Gabriel nie rozumiał. Gdy Michael uznał, że wojna jest ważniejsza niż rodzina, może nawet niż dziecko.
Dziecko.
Sposępniał nagle, ale nie powiedział, o co chodzi. Nie był pewien, czy powinni o tym mówić. O tym, że rozumie stratę Just lepiej, ale że wie dopiero od dwóch dni - choć mógł mieć dziecko trzy lata temu.
-...sama wiesz, że to trudne. - dodał ciszej, krzyżując ramiona. Zawsze zakładał, że zginie
I wszystko się skomplikowało.
Can I not save one
from the pitiless wave?
- Sprawdzę jak rzucę. - odpowiedziała wzruszając łagodnie ramionami kompletnie nie przejmując się wywracanymi oczami Michaela. To było dla niego dobre, potrzebne - jej zdaniem oczywiście. Ciążyła na nim klątwa, na ten moment nie miał wielu wyjść. Musiał nauczyć się z nią żyć w jakiś sposób ją akceptować a z tymi, którym ufał nawet żartować. Odrobinę niezainteresowana mina, niebieskie oczy przesuwające się na niego kiedy mówił o Rosierze. Przymknęła oczy na chwilę. Nasza reptuacja? Może gdyby Michael zapytał, miałby szansę dowiedzieć się że ich odczucia względem listów, zdają się całkiem odwrotne. Ale nie rozmawiali o tym. Wiele rzeczy przechodziło pomiędzy. - To żądna krwi siła. On polecił im tylko iść za mną. Może na więcej nie pozwolił mu czas, a może więcej nie mógł. Znajdziemy na nie sposób w końcu. - odpowiedziała z pewnością. Przesunęła spojrzenie z okna na brata. - Jestem w stanie go zabić. - powiedziała do niego, poważnie zgodnie z prawdą. Zrozumiała to, kiedy starli się ze sobą. Kiedy stanął naprzeciw niej. Kiedy pojedynek rozpędzał się coraz bardziej. - Ilość tych cieni, dała mu przewagę. Jeden błąd zakończył tamtą walką. - bo to, było dla niej ważniejsze niż ciebie. Musieli odnieść zwycięstwa, zmieść z planszy najsilniejsze pionki - a Tristan Rosier zdecydowanie właśnie tym był.
Usiadła z powrotem. I westchnęła kiedy pytanie wypadło z ust Michaela.
- Znam cię wszystkie lata mojego życia, widziałam. - mruknęła wypuszczając powietrze z ust. Był jej bratem, mieszkali ze sobą wiele czasu, spędzili go razem. Uniosła znów kubek do ust. Wsłuchując się w padające słowa. Odchyliła się na krześle, opierając przedramię o kolano nogi podciągniętej na siedzenie. Jej brew uniosła się lekko kiedy oświadczył, że już jej wybaczył. Więc co go trapiło? Bo widocznie coś tak. Milcząco słuchała dalej. Nie spuszczając z niego spojrzenie. Czy jest sens? Poczuła że w jej środku budzi się złość, złość, ale i przerażenie. Przerażenie, że zaczynała dostrzegać w nim to odbicie siebie, które nie powinno odbite być gdziekolwiek indziej.
- Jesteś idiotą. - orzekła w końcu, ale widocznie rozdrażniona, zakładając dłonie na piersi. Mrużąc w złości oczy, patrząc na niego z uniesioną brodą. - Albo będziesz, jeśli podążysz tą samą drogą co ja. - poprawiła się po krótkiej chwili. Podniosła się, tym razem zmierzając do wyjścia, wróciła się zaraz niosąc burzę ze sobą. - Powiem to tylko raz, Mike. Jestem wyjątkiem. Potrzebą. Ofiarą. Siłą. Nazwij to jak chcesz. Związałam się z Zakonem Próbą, zdecydowałam, by właśnie moi bliscy nie musieli. A ty mi teraz pierdolisz takie bzdury? - popchnęła krzesło ze złością. Kopnęła je jeszcze zdrową nogą wykrzywiając nieprzyjemnie usta. Pochyliła się nad nim, opierając dłonie na oparciu. - Nie zostawisz sprawy i nas? I dobrze, świetnie i co to za problem? Nie zostawiaj i żyj. I kochaj. Dla ciebie rodzina, będzie inna niż dla mnie. Nie będziesz musiał zrezygnować z niczego. Możesz mieć wszystko. Miej tylko pewność, że ona nie jest jak ja, że będzie mogła, że będzie w stanie odpuścić, dla czegoś istotnego. - popchnęła krzesło raz jeszcze odsuwając się z przyśpieszonym oddechem.
- Zacznij być mężczyzną Mike i nie zganiaj swoich obaw co do miłości na obowiązek. - sapnęła odwracając się na pięcie. - Musisz znaleźć inną wymówkę. Tej nie pozwolę ci użyć. Nie potrzebujemy w tej rodzinie dwóch takich samych potworów. - odwróciła głowę by spojrzeć jeszcze na niego. Była zła, była przerażona. Wiedziała, czym się stała. Bezwzględną maszyną, której dłonie spływały krwią. Robiła to, co musiała, to czego wymagała od niej sytuacja. Wiedziała, że Mike też musiał je podejmować - podczas wojny, każdy stawał przed nimi. Ale on nie musiał rezygnować z życia. Nie związał duszy z Zakonem, dla niego wojna powinna być inna. Wymagając, ale nie taka. Nie tego chciała i nie mogła tego zaakceptować. Musiała to zmienić.
Póki jeszcze był czas.
Usiadła z powrotem. I westchnęła kiedy pytanie wypadło z ust Michaela.
- Znam cię wszystkie lata mojego życia, widziałam. - mruknęła wypuszczając powietrze z ust. Był jej bratem, mieszkali ze sobą wiele czasu, spędzili go razem. Uniosła znów kubek do ust. Wsłuchując się w padające słowa. Odchyliła się na krześle, opierając przedramię o kolano nogi podciągniętej na siedzenie. Jej brew uniosła się lekko kiedy oświadczył, że już jej wybaczył. Więc co go trapiło? Bo widocznie coś tak. Milcząco słuchała dalej. Nie spuszczając z niego spojrzenie. Czy jest sens? Poczuła że w jej środku budzi się złość, złość, ale i przerażenie. Przerażenie, że zaczynała dostrzegać w nim to odbicie siebie, które nie powinno odbite być gdziekolwiek indziej.
- Jesteś idiotą. - orzekła w końcu, ale widocznie rozdrażniona, zakładając dłonie na piersi. Mrużąc w złości oczy, patrząc na niego z uniesioną brodą. - Albo będziesz, jeśli podążysz tą samą drogą co ja. - poprawiła się po krótkiej chwili. Podniosła się, tym razem zmierzając do wyjścia, wróciła się zaraz niosąc burzę ze sobą. - Powiem to tylko raz, Mike. Jestem wyjątkiem. Potrzebą. Ofiarą. Siłą. Nazwij to jak chcesz. Związałam się z Zakonem Próbą, zdecydowałam, by właśnie moi bliscy nie musieli. A ty mi teraz pierdolisz takie bzdury? - popchnęła krzesło ze złością. Kopnęła je jeszcze zdrową nogą wykrzywiając nieprzyjemnie usta. Pochyliła się nad nim, opierając dłonie na oparciu. - Nie zostawisz sprawy i nas? I dobrze, świetnie i co to za problem? Nie zostawiaj i żyj. I kochaj. Dla ciebie rodzina, będzie inna niż dla mnie. Nie będziesz musiał zrezygnować z niczego. Możesz mieć wszystko. Miej tylko pewność, że ona nie jest jak ja, że będzie mogła, że będzie w stanie odpuścić, dla czegoś istotnego. - popchnęła krzesło raz jeszcze odsuwając się z przyśpieszonym oddechem.
- Zacznij być mężczyzną Mike i nie zganiaj swoich obaw co do miłości na obowiązek. - sapnęła odwracając się na pięcie. - Musisz znaleźć inną wymówkę. Tej nie pozwolę ci użyć. Nie potrzebujemy w tej rodzinie dwóch takich samych potworów. - odwróciła głowę by spojrzeć jeszcze na niego. Była zła, była przerażona. Wiedziała, czym się stała. Bezwzględną maszyną, której dłonie spływały krwią. Robiła to, co musiała, to czego wymagała od niej sytuacja. Wiedziała, że Mike też musiał je podejmować - podczas wojny, każdy stawał przed nimi. Ale on nie musiał rezygnować z życia. Nie związał duszy z Zakonem, dla niego wojna powinna być inna. Wymagając, ale nie taka. Nie tego chciała i nie mogła tego zaakceptować. Musiała to zmienić.
Póki jeszcze był czas.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
-Mogłabyś rzucić z miotły, ale miotła to też patyk - i wtedy za czym bym pobiegł? - zastanowił się, choć lekkie ściągnięcie brwi zdradzało, że podobne żarty przychodziły mu z trudem. A może nie powinny, może gdyby potrafił się na to zdobyć przy Oliverze rozładowałby w jakiś sposób atmosferę. Niedługo będzie jeszcze częściej kontaktował się z wilkołakami, które wsparłby Zakon - może też powinni zbudować jakąś męską wspólnotę, czasem się śmiać, zamiast tylko myśleć o niebezpieczeństwach pełni.
Może powinien wpaść na to sam, a nie być zmuszanym do lekkiego wyluzowania przezmądrzejszą młodszą siostrę. Nie wpadła jeszcze na to, że podchodzili do likantropii inaczej, również dzięki masce którą przybierał przy Just. On myślał, że wraz z ugryzieniem skończyło się jego życie.
A ona wierzyła, że sobie poradzi.
Ożywił się, gdy wypowiedziała te pięć krótkich słów. Jestem w stanie go zabić. Cienie odeszły na dalszy plan.
-Gdybyś nie była sama, gdybym na przykład je odciągnął, gdybyśmy go rozproszyli - byłabyś w stanie? - nachylił się na krześle. -Widziałem, jak zmieniają się w mgłę. - zastanowił się na głos, nie pojedynkował się jeszcze tak, by to obejść. -Jeden mój błąd, a wilkołak rozszarpał dwójkę aurorów. Jeden błąd, a mógłby zrobić coś gorszego Kerrie. - zabębnił palcami w stół. Nie wytykał jej tego - znała jego ton gdy miał pretensje lub się o kogoś bał. Minęło już sporo czasu, zastanawiał się. Śmierć ich przywódców byłaby czymś, za co mógłby poświęcić siebie - ale inni mogli poświęcić? Oaza, ludność promugolskich hrabstw, najmłodsza siostra. Potrzebowaliby planu. -Nie musisz robić wszystkiego sama. - dodał z nieco sztuczną łagodnością, bo z jednej strony obchodził się z ambicją Just jak z jajkiem, a z drugiej nadal był zły i zaniepokojony Connaught, pojedynkiem z Rosierem, tym wszystkim. A z trzeciej wiedział, jaka jest specyfika ich pracy. Mógł jutro wpaść na innego Śmierciożercę i też byłby sam.
Spodziewałby się, że rozmowa o wojnie i o zbrodniach ich wrogów może ją rozzłościć - ale nie, że zareaguje podobnie na kwestie prywatne. Uniósł brwi i rozdziawił lekko usta, wyraźnie zaskoczony skalą wybuchu. Faktycznie, nigdy nie prosił siostry o radę w sprawach sercowych, ale spodziewał się raczej niezręczności niż...
-Jesteś moją siostrą. Myślałem, że to oczywiste, że podążam twoją drogą. - skorygował od razu, co ona pieprzyła? -Gdyby nie to, że byłem... w Norwegii, może dołączyłbym wcześniej. Może to ja związałbym się Próbą i mówił tobie, żebyś tego nie mówiła. Zawiodłem, nie było mnie przy was, przy mamie - głos mu się lekko załamał, nigdy o tym nie rozmawiali . -Ale jestem teraz. -to on powinien być ofiarą, to on był starszy, to on został wilkołakiem i jego błąd kosztował życie innych aurorów. Albo może w ogóle nie musieli wybierać.
Skąd ta złość?
Nie tylko złość.
Nauczył się rozpoznawać ludzki strach - przesłuchując szmalcowników, czując (wyjątkowo wrażliwym przed pełnią nosem) ich zimny pot, widząc ofiary wojny. Nie chodziło tylko o zapach, był spostrzegawczy, widział wszystko. Przyśpieszony oddech, lekko rozszerzone źrenice. Zamrugał, wyraźnie skonsternowany.
Wydawało mu się, że Just jest nie tylko wściekła, że... że się boi.
Ale ona nigdy się nie bała. Nie tak.
Nie rozumiał.
Zmarszczył lekko brwi, był mężczyzną, był przekorny. Jej rady były cenne, były w jakiś sposób budujące, wrócą do niego gdy emocje opadną - i pewnie zmienią jego zdanie, dadzą mu nadzieję, której tak bardzo mu brakowało.
Jej słowa wynikały z miłości, którą tak rzadko okazywali sobie słowami. Ale teraz mówiła szybko, ze złością, jego pierwszym instynktem byłaby defensywa i...
Dwóch potworów?
Wytrąciła mu tym z ręki całą chęć odgryzienia się. Otworzył szerzej oczy, spojrzał na nią jakby widział ją po raz pierwszy.
Tak o sobie myślała...?
Dlaczego tego nie zauważył?
-Mamy w rodzinie jednego wilkołaka i to by było tyle z potworami. - cofnął się na krześle (bo stała nad nim) i podniósł, by położyć dłonie na jej ramionach.
-Just. Nie jesteś potworem, też musisz sobie znaleźć inną wymówkę. - zmarszczył lekko brwi. -Szczególnie, jeśli nie chcesz... tego dla mnie. - był zaskoczony, tym razem to on był przerażony, ale nie miał zamiaru odpuścić.
-Wiem, co robisz, co robimy. Mi też było ciężko, z tym, że nie jesteśmy aurorami, że... jest bardziej szaro. Ale nie rozumiesz? Jesteś nadzieją. Nie tylko dla tych ludzi z plakatów, dla mnie też. Nie byłoby mnie tu, gdyby nie ty. - powiedział z naciskiem. -Nic nie miałoby sensu. - to Rineheart go wciągnął, ale chciał żyć dalej, walczyć z likantropią, dla Just. Zakon pokazał mu drogę. -Więc też przestań pieprzyć.
Może powinien wpaść na to sam, a nie być zmuszanym do lekkiego wyluzowania przez
A ona wierzyła, że sobie poradzi.
Ożywił się, gdy wypowiedziała te pięć krótkich słów. Jestem w stanie go zabić. Cienie odeszły na dalszy plan.
-Gdybyś nie była sama, gdybym na przykład je odciągnął, gdybyśmy go rozproszyli - byłabyś w stanie? - nachylił się na krześle. -Widziałem, jak zmieniają się w mgłę. - zastanowił się na głos, nie pojedynkował się jeszcze tak, by to obejść. -Jeden mój błąd, a wilkołak rozszarpał dwójkę aurorów. Jeden błąd, a mógłby zrobić coś gorszego Kerrie. - zabębnił palcami w stół. Nie wytykał jej tego - znała jego ton gdy miał pretensje lub się o kogoś bał. Minęło już sporo czasu, zastanawiał się. Śmierć ich przywódców byłaby czymś, za co mógłby poświęcić siebie - ale inni mogli poświęcić? Oaza, ludność promugolskich hrabstw, najmłodsza siostra. Potrzebowaliby planu. -Nie musisz robić wszystkiego sama. - dodał z nieco sztuczną łagodnością, bo z jednej strony obchodził się z ambicją Just jak z jajkiem, a z drugiej nadal był zły i zaniepokojony Connaught, pojedynkiem z Rosierem, tym wszystkim. A z trzeciej wiedział, jaka jest specyfika ich pracy. Mógł jutro wpaść na innego Śmierciożercę i też byłby sam.
Spodziewałby się, że rozmowa o wojnie i o zbrodniach ich wrogów może ją rozzłościć - ale nie, że zareaguje podobnie na kwestie prywatne. Uniósł brwi i rozdziawił lekko usta, wyraźnie zaskoczony skalą wybuchu. Faktycznie, nigdy nie prosił siostry o radę w sprawach sercowych, ale spodziewał się raczej niezręczności niż...
-Jesteś moją siostrą. Myślałem, że to oczywiste, że podążam twoją drogą. - skorygował od razu, co ona pieprzyła? -Gdyby nie to, że byłem... w Norwegii, może dołączyłbym wcześniej. Może to ja związałbym się Próbą i mówił tobie, żebyś tego nie mówiła. Zawiodłem, nie było mnie przy was, przy mamie - głos mu się lekko załamał, nigdy o tym nie rozmawiali . -Ale jestem teraz. -to on powinien być ofiarą, to on był starszy, to on został wilkołakiem i jego błąd kosztował życie innych aurorów. Albo może w ogóle nie musieli wybierać.
Skąd ta złość?
Nie tylko złość.
Nauczył się rozpoznawać ludzki strach - przesłuchując szmalcowników, czując (wyjątkowo wrażliwym przed pełnią nosem) ich zimny pot, widząc ofiary wojny. Nie chodziło tylko o zapach, był spostrzegawczy, widział wszystko. Przyśpieszony oddech, lekko rozszerzone źrenice. Zamrugał, wyraźnie skonsternowany.
Wydawało mu się, że Just jest nie tylko wściekła, że... że się boi.
Ale ona nigdy się nie bała. Nie tak.
Nie rozumiał.
Zmarszczył lekko brwi, był mężczyzną, był przekorny. Jej rady były cenne, były w jakiś sposób budujące, wrócą do niego gdy emocje opadną - i pewnie zmienią jego zdanie, dadzą mu nadzieję, której tak bardzo mu brakowało.
Jej słowa wynikały z miłości, którą tak rzadko okazywali sobie słowami. Ale teraz mówiła szybko, ze złością, jego pierwszym instynktem byłaby defensywa i...
Dwóch potworów?
Wytrąciła mu tym z ręki całą chęć odgryzienia się. Otworzył szerzej oczy, spojrzał na nią jakby widział ją po raz pierwszy.
Tak o sobie myślała...?
Dlaczego tego nie zauważył?
-Mamy w rodzinie jednego wilkołaka i to by było tyle z potworami. - cofnął się na krześle (bo stała nad nim) i podniósł, by położyć dłonie na jej ramionach.
-Just. Nie jesteś potworem, też musisz sobie znaleźć inną wymówkę. - zmarszczył lekko brwi. -Szczególnie, jeśli nie chcesz... tego dla mnie. - był zaskoczony, tym razem to on był przerażony, ale nie miał zamiaru odpuścić.
-Wiem, co robisz, co robimy. Mi też było ciężko, z tym, że nie jesteśmy aurorami, że... jest bardziej szaro. Ale nie rozumiesz? Jesteś nadzieją. Nie tylko dla tych ludzi z plakatów, dla mnie też. Nie byłoby mnie tu, gdyby nie ty. - powiedział z naciskiem. -Nic nie miałoby sensu. - to Rineheart go wciągnął, ale chciał żyć dalej, walczyć z likantropią, dla Just. Zakon pokazał mu drogę. -Więc też przestań pieprzyć.
Can I not save one
from the pitiless wave?
- To może od razu galopując na koniu? Konie nie są patykami. - mruknęła, mimo że jej lęk przed tymi zwierzętami pozostawał niezmienny odkąd jeden prawie nie połamał jej czaszki. Słuchała Michaela unosząc jedną z brwi ku górze. Wypuściła powietrze z ust. Próbował ją pocieszyć wskazując na to, że i on je popełnia? Nie była zła, była rozczarowana, że nie obroniła się wtedy skutecznie. Ale wycofała się po to, by mieć kolejną szansę.
- Prawdopodobnie. - wzruszyła ramionami. - To walka w której trzeba postawić na szali wszystko. Jest potężny. Ale ja też jestem. To będzie pojedynek do pierwszego błędu, na lepszą taktykę, na więcej szczęścia - nic więcej. - bo taka była prawda. Tego dnia, to jemu sprzyjała fortuna. Czy kolejnym razem znów będzie z nim? A może uda jej się przekonać do siebie szczęście. Tylko przyszłość to wiedziała. - Wiem, że nie muszę. - mruknęła spoglądając znów na okno. Ale to co potem powiedział, to jak mówił, jak zastanawiał się nad czymś, co w ogóle nie powinno być pytaniem wlało w nią złość. Złość, niechęć i strach.
- Nie, Mike. To nie oczywiste. Morze jest dla marynarzy. Zostaw w końcu przeszłość za sobą. Nic nie zmienisz. Tak jak mówisz, teraz jesteś. Zrób z tego użytek. - odpowiedziała mu splatając dłonie, patrząc jak się podnosi.
- Na Merlina, Mike. Wiem, że nim nie jestem. Nie w taki sposób, ale wiem też jaka jestem i jaka muszę być - przynajmniej na razie. Ty zresztą też nie, najmocniej szkodzisz sam sobie. O tym, dlaczego podjęłam takie decyzje a nie inne, nie mogę mówić. Zmęczyły mnie próby wyjaśniania tego. Nie będę się więcej tłumaczyć. - oznajmiła odwracając się cała gwałtownie. - Szczególnie jeśli? To nie są jakieś pertraktacje, ani ugody. - ucięła marszcząc w złości brwi. Co chciał osiągnąć? Co próbował zrobić? Handel wymienny? Pokocham, jak ty też?
- Jakie ciężko…?! - powtórzyła po nim zirytowana. - Nie jesteśmy tacy sami, Mike. Zostałam aurorem już po tym, jak dołączyłam do Zakonu. Po to, żeby stać się silniejszą. Nie ukrywam, że to ścieżka która okazała pasować mi idealnie. Ale zdradzę ci sekret - byłabym baletnicą, jeśli w ten sposób zyskałabym więcej i mogła pomóc większej ilości osób. - odnalazła się w Biurze. Działalność dla Zakonu ją umocniła, więc test na kurs nie był dla niej wyzwaniem. A sama profesja była tym, czego potrzebowała. Całe dnie ćwiczeń i rozwijania swoich umiejętności, do tego łapanie największych szumowin. Szumowin z którymi walczyli do tej pory. Ale nie było jej ciężko, kiedy Biuro przestało być oficjalną częścią Ministerstwa Magii przejętego przez te żmije. Nie było, bo doskonale wiedziała, jak mi cel.
- Rozumiem. Rozumiem doskonale! - weszła mu w słowo rozrzucając dłonie na boki, miała mówić dalej ale jego kolejne słowa zatrzymały ją w miejscu. Ona nadzieją? Dla niego? Wzięła wdech w płuca. Wiedziała, że stała się niejako symbolem w momencie w którym jej twarz pojawiła się na plakatach. Ale prawdziwym symbolem nadziei nie była ona - był nim Longbottom. Musiała jednak zostać jak najdłużej żywa i widoczna. Musiała walczyć, po to zdobyła tą siłę. Może miała poprowadzić ich do zwycięstwa, ale liderem była marnym - wiele traciła przy bliższym poznaniu.
- Nie byłoby… - go tu? Jej brwi się uniosły. - Nie miałoby sensu… - bez niej? Bez niej świat nadal kręciłby się dalej. Ale te słowa, te słowa rozbrzmiały alarmem w jej głowie. Do tej pory nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo patrzy na nią Michael. Musiała to uciąć, teraz, tutaj, dziś, nawet za cenę zgody. - Zabraniam ci. Zabraniam opierać ci sens siebie na mnie. Zabraniam Michael. Oddałam życie sprawie i za sprawę zginę - może jutro, może za miesiąc a może na starość. - musiała nim potrząsnąć. Teraz, tutaj w tej chwili. Zanim wejdzie głębiej i bardziej. Zanim przestanie mieć szansę na powrót. - Wszystkie moje wybory, podyktowane są postanowieniami których się podjęłam. Tak wybrałam i wiem dokąd podążam. Ale ty…! Ty postaw na Rowenę własny fundament, zamiast próbować odtwarzać mnie. Wybieraj to, co każe ci sumienie, a nie co sądzisz, że powinieneś. To co robię, jest koniecznie dla mnie, konieczne dla tego, żebym mogła nadal stać i iść dalej - jestem egoistką skupioną na własnym celu. Jesteś dostatecznie silny, by sam stać się nią dla innych, ba! Pewnie już nią jesteś. Zajmij się tym domem, tą rodziną i tą kobietą, której wybaczyłeś. Jesteś wilkołakiem, jesteś aurorem, jesteś pieprzonym Michaelem Tonksem. Nikim więcej i nikim mniej. A już na pewno nie mną. Skończyłam tą rozmowę. Przemyśl moje pieprzenie, albo nie, twój wybór. Na drodze którą idę jest tylko samotność. - powiedziała widocznie zła. Zawiedziona w jakiś sposób. Ruszyła do wyjścia. - Wyprowadziłam się. Wracam tu tylko dla niej. Któregoś dnia nie pojawię się tu więcej. - oznajmiła jeszcze. Przyszedł czas, żeby uciąć to kłamstwo. Nawet, jeśli Michael zauważył. Jeśli nie, dowiedział się właśnie teraz.
- Prawdopodobnie. - wzruszyła ramionami. - To walka w której trzeba postawić na szali wszystko. Jest potężny. Ale ja też jestem. To będzie pojedynek do pierwszego błędu, na lepszą taktykę, na więcej szczęścia - nic więcej. - bo taka była prawda. Tego dnia, to jemu sprzyjała fortuna. Czy kolejnym razem znów będzie z nim? A może uda jej się przekonać do siebie szczęście. Tylko przyszłość to wiedziała. - Wiem, że nie muszę. - mruknęła spoglądając znów na okno. Ale to co potem powiedział, to jak mówił, jak zastanawiał się nad czymś, co w ogóle nie powinno być pytaniem wlało w nią złość. Złość, niechęć i strach.
- Nie, Mike. To nie oczywiste. Morze jest dla marynarzy. Zostaw w końcu przeszłość za sobą. Nic nie zmienisz. Tak jak mówisz, teraz jesteś. Zrób z tego użytek. - odpowiedziała mu splatając dłonie, patrząc jak się podnosi.
- Na Merlina, Mike. Wiem, że nim nie jestem. Nie w taki sposób, ale wiem też jaka jestem i jaka muszę być - przynajmniej na razie. Ty zresztą też nie, najmocniej szkodzisz sam sobie. O tym, dlaczego podjęłam takie decyzje a nie inne, nie mogę mówić. Zmęczyły mnie próby wyjaśniania tego. Nie będę się więcej tłumaczyć. - oznajmiła odwracając się cała gwałtownie. - Szczególnie jeśli? To nie są jakieś pertraktacje, ani ugody. - ucięła marszcząc w złości brwi. Co chciał osiągnąć? Co próbował zrobić? Handel wymienny? Pokocham, jak ty też?
- Jakie ciężko…?! - powtórzyła po nim zirytowana. - Nie jesteśmy tacy sami, Mike. Zostałam aurorem już po tym, jak dołączyłam do Zakonu. Po to, żeby stać się silniejszą. Nie ukrywam, że to ścieżka która okazała pasować mi idealnie. Ale zdradzę ci sekret - byłabym baletnicą, jeśli w ten sposób zyskałabym więcej i mogła pomóc większej ilości osób. - odnalazła się w Biurze. Działalność dla Zakonu ją umocniła, więc test na kurs nie był dla niej wyzwaniem. A sama profesja była tym, czego potrzebowała. Całe dnie ćwiczeń i rozwijania swoich umiejętności, do tego łapanie największych szumowin. Szumowin z którymi walczyli do tej pory. Ale nie było jej ciężko, kiedy Biuro przestało być oficjalną częścią Ministerstwa Magii przejętego przez te żmije. Nie było, bo doskonale wiedziała, jak mi cel.
- Rozumiem. Rozumiem doskonale! - weszła mu w słowo rozrzucając dłonie na boki, miała mówić dalej ale jego kolejne słowa zatrzymały ją w miejscu. Ona nadzieją? Dla niego? Wzięła wdech w płuca. Wiedziała, że stała się niejako symbolem w momencie w którym jej twarz pojawiła się na plakatach. Ale prawdziwym symbolem nadziei nie była ona - był nim Longbottom. Musiała jednak zostać jak najdłużej żywa i widoczna. Musiała walczyć, po to zdobyła tą siłę. Może miała poprowadzić ich do zwycięstwa, ale liderem była marnym - wiele traciła przy bliższym poznaniu.
- Nie byłoby… - go tu? Jej brwi się uniosły. - Nie miałoby sensu… - bez niej? Bez niej świat nadal kręciłby się dalej. Ale te słowa, te słowa rozbrzmiały alarmem w jej głowie. Do tej pory nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo patrzy na nią Michael. Musiała to uciąć, teraz, tutaj, dziś, nawet za cenę zgody. - Zabraniam ci. Zabraniam opierać ci sens siebie na mnie. Zabraniam Michael. Oddałam życie sprawie i za sprawę zginę - może jutro, może za miesiąc a może na starość. - musiała nim potrząsnąć. Teraz, tutaj w tej chwili. Zanim wejdzie głębiej i bardziej. Zanim przestanie mieć szansę na powrót. - Wszystkie moje wybory, podyktowane są postanowieniami których się podjęłam. Tak wybrałam i wiem dokąd podążam. Ale ty…! Ty postaw na Rowenę własny fundament, zamiast próbować odtwarzać mnie. Wybieraj to, co każe ci sumienie, a nie co sądzisz, że powinieneś. To co robię, jest koniecznie dla mnie, konieczne dla tego, żebym mogła nadal stać i iść dalej - jestem egoistką skupioną na własnym celu. Jesteś dostatecznie silny, by sam stać się nią dla innych, ba! Pewnie już nią jesteś. Zajmij się tym domem, tą rodziną i tą kobietą, której wybaczyłeś. Jesteś wilkołakiem, jesteś aurorem, jesteś pieprzonym Michaelem Tonksem. Nikim więcej i nikim mniej. A już na pewno nie mną. Skończyłam tą rozmowę. Przemyśl moje pieprzenie, albo nie, twój wybór. Na drodze którą idę jest tylko samotność. - powiedziała widocznie zła. Zawiedziona w jakiś sposób. Ruszyła do wyjścia. - Wyprowadziłam się. Wracam tu tylko dla niej. Któregoś dnia nie pojawię się tu więcej. - oznajmiła jeszcze. Przyszedł czas, żeby uciąć to kłamstwo. Nawet, jeśli Michael zauważył. Jeśli nie, dowiedział się właśnie teraz.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
-Prędzej na aetonanie, konia bym dogonił. - wyszczerzył zęby w krzywym uśmiechu, z jednej strony zadowolony z perspektywą zjedzenia jakiegoś szlachcica na koniu - ale z drugiej sama perspektywa latania na koniu wzbudzała w nim jakiś niesmak.
Skinął głową, przełykając z trudem ślinę. Siostra opowiadała mu właśnie o tym, że na pięćdziesiąt procent zginie przy próbie zabicia Rosiera. Jako brat wzdrygnąłby się, ale słuchał jej jako auror.
I jako auror obawiał się, że szanse jeszcze nie były tak wyrównane. Te cienie, były niewiadomą. Nie lubił niewiadomych.
-Nie rozumiemy tych cieni, kiedy się pojawiają. To zabiera nam trochę szczęścia. Ale widziałem, jak pojawiały się przy szmalcownikach, po ich czarach. Jak atakowały ich, albo wszystkich wkoło. Nie wiem, jak Rosier je zrozumiał, ale przy pomniejszych wrogach zdają się chaosem. - stwierdził, myśląc na głos. Konkluzja była optymistyczna. Z Rosierem powinni mieć się na baczności - zastanawiał się też, jak inni Śmierciożercy - ale wrogom zdawały się wadzić tak samo, jak im.
-Jest. Morze jest dla marynarzy, a wojna jest dla aurorów, a starsi bracia nie siedzą na tyłku gdy ich siostry narażają życie. - nie rozumiał, czemu nie rozumiała. Przecież to naprawdę było oczywiste.
-Skrót myślowy, jesteś. - poprawił się prędko. -Ja też. Ale nie tak jak wcześniej. Zostałem aurorem żeby śledzić czarnoksiężników, teraz zabijamy wrogów - to miał na myśli z tą szarością -ale to wciąż ta sama służba - musi być, inaczej by oszalał. Już trochę oszalał. -Nie prosiłem żebyś się z czegokolwiek tłumaczyła. - zmarszczył brwi, zdziwiony. Splótł ręce na torsie, chyba mimowolnie zirytowany. I zaskoczony - czemu zareagowała tak gwałtownie, czemu tak to podkreślała? Milczał, gdy Zakonnicy pytali ją o Oazę, milczał gdy wracał temat Connaught Square, warknął na Kerstin za podnoszenie tego. Milczał nawet, gdy nie rozumiał, nawet wtedy. Bo był jej bratem i chciał, by chociaż jemu nie musiała się tłumaczyć ze swoich wyborów, nawet tych z którymi by się nie zgodził - dlaczego więc sądziła, że tego oczekiwał?
Zrozumiał trochę więcej dopiero, gdy zaczęła mu tłumaczyć o byciu aurorem. Czarno na białym. Wiedział, że jej kariera przebiegła inaczej, ale chyba zbyt pochopnie założył, że też kochała tą pracę. Bo on kochał. Zawsze chciał być aurorem, zawsze chciał prestiżu i szacunku powiązanego z tym zawodem, zawsze chciał spełnić swoje ambicje, zawsze chciał też klarownej hierarchii i rozkazów. Dlatego poczuł się zagubiony przez pierwsze miesiące po tym, gdy Biuro utraciło to wszystko, gdy ich praca nadal budziła szacunek, ale musieli działać w podziemiu. Dlatego prawie chciał ze sobą skończyć, gdy siedział w domu sam (z wyboru, sam) po ugryzieniu wilkołaka i nie wiedział, czy kiedykolwiek wróci do pracy, bez której nic nie miało sensu.
-Masz rację. Byłem w Biurze od zawsze, inaczej to traktuję, mam inne wątpliwości. Ale to nie znaczy, że nie zrozumiem twoich, więc przestań używać słowa potwór bez kontekstu. - przyznał, wciąż rozdrażniony i zaniepokojony tym, jak się nazwała.
A potem chyba naprawdę ją sprowokował, choć nie wiedział czym. Chciał ją pocieszyć, powiedzieć jej, że była ważna, ale wydawała się wściekła - tak wściekła, jak on, gdy był czymś bezgranicznie przerażony.
Nie chciała być ikoną? - przemknęło mu przez myśl, ale potem nie dał już rady o niczym myśleć, bo słowa Just były wszędzie. Oskarżycielskie, ciężkie i głośne.
Spojrzał na nią zszokowany i urażony, bo sam też nie wiedział, jak jest w nią zapatrzony i się z tym nie zgadzał. Był aurorem, to powinno być jego poświęcenie i to jego droga. Justine po prostu wstąpiła na nią pierwsza.
A nie mógł jej pozwolić iść samej. Tak kazało mu sumienie. Z drugiej strony - zawsze podążał za rozkazami i strukturami Biura, zawsze robił to, co swoim zdaniem powinien. Nie był jak Just, nie przemyślał tych decyzji, nie dociekał dlaczego. Nie był Krukonem, nie musiał wiedzieć. Był Gryfonem i robił to, co jego zdaniem było słuszne - nawet jeśli gdzieś po drodze krzywdził sam siebie, nie umiejąc się zatrzymać i odpowiedzieć przed własnym sercem na pewne pytania.
-Nie jestem tobą - zaprotestował, bo męska duma kazała protestować, głośno i desperacko. -Ale jestem aurorem. Nie ojcem rodziny i kogutem domowym. - tak się w ogóle mówiło? Miał to gdzieś, był rozzłoszczony, że młodsza siostra tak go widzi i mówi mu co ma robić. -To zawsze jest ryzyko, a ryzyko kusi do samotności. Ale nie tylko twoja misja, Just. Nie jesteś sama na plakatach. Nie zniechęcisz innych ludzi do odtwarzania siebie. I nie zabronisz mi cię kochać, nawet jeśli to pójście z tobą w ogień. - nie powiedzieli sobie tego na głos chyba od dzieciństwa, to nie było w ich stylu. Prędzej w stylu Kerrie. Ale musiała to usłyszeć. -Z tobą, nie za tobą, skoro taką uwagę przykładasz do słów. - westchnął. Pomyślał o Haroldzie, o tym, że to za nim pójdzie w ogień i poszedł, bo magipsychoterapia bolała jego dumę jak ogień. Szczeniacko pomyślał, że to niesprawiedliwe, że Just nie kazał, bo zaczynał się martwić o jej samoocenę, ale sam nie będzie miał odwagi jej tego zasugerować.
Słowa o wyprowadzce na moment wbiły go w ziemię, ale od pewnego czasu się domyślał. A po powrocie z Norwegii zrobił to samo. Znalazł miejsce, w którym mógł się smucić i poddać, sam.
-Któregoś dnia nie pojawisz się tu więcej, albo ja nie pojawię się tu więcej, bo skończy nam się szczęście na wojnie. - zripostował. -I tylko dlatego, bo zaproszę cię patronusem na pardwę, a musisz jeść jak chcesz wygrać tą wojnę. Możesz sobie być samotna i sama, ale masz nas. I to nie ciężar, nie dam się zabić, ani jej. Mam tylko udawać, że jesteś, czy jej powiesz? - zapytał, praktycznie.
Może to myśl o Kerrie, a może zawiedziona mina Just, a może groźba wyjścia (a może wszystko na raz, połączone jeszcze z myślą, że Kerrie rozpłacze się z tęsknoty) sprawiły, że złagodniał.
-Czekaj. Jeju, Just, czekaj. Nie kłóćmy się, nie możesz mi mówić, co mam robić i oczekiwać, że tak po prostu to zrobię. - przewrócił oczami i w kilku krokach znalazł się przy drzwiach, przy niej. Złapał ją za rękę. -Pokażę ci coś, dobrze? Coś, czego się wstydziłem, ale co... - cię może uspokoi, ale wiedział, żeby nie mówić jej takich rzeczy. -...może chciałabyś zobaczyć. Dzisiaj, bo skoro się wyprowadzasz, to nie wiem kiedy będzie okazja. - nieco złośliwie użył jej słów przeciw niej jako argumentu logicznego, ale chyba mu zależało. -Proszę. - dodał cicho. Byli inni, ona wychodziła jak burza, on nie chciał zostawiać spraw ot tak.
Nie chciał, żeby się o niego martwiła.
A gdy się uspokoił, w jego czaszce rezonowały jej słowa. Gniewne, ale - jeśli odrzeć je z gniewu i ostrości - paradoksalnie budujące.
-Chodź, w mojej sypialni. Albo czekaj. - wbiegł na półpiętro i rzucił szybkie Accio. -Długo nie wierzyłem, że mogę mieć wszystko. Nie przez wojnę, nie przez ciebie, nie myśl tak. - zmarszczył lekko brwi. -Przez likantropię. Przez to, co stało się między mną i nią, gdy zaproponowałem żeby poznała moją rodzinę. I nie wiem co będzie dalej, może nic, ale patrz. - otworzył małe pudełeczko, prędko, jakby się wstydził. Błysnął błysk srebrnego pierścionka. Trochę ironiczne dla wilkołaka, ale wtedy kierował się tylko gustem. -Kupiłem to trzy lata temu. I nie wyrzuciłem tego, choć chciałem i choć powinienem to sprzedać. Miałem nawet wyrzuty sumienia, że jeszcze tego nie zrobiłem, że może wtedy mielibyśmy pełniejszą spiżarnię. - posłał jej szybkie spojrzenie i było jasne, że jeśli powiedziałaby choć słowo, albo jeśli Kerrie nie miałaby co jeść - zrobiłby to. -Ale jakoś to odwlekałem, więc... słucham czasem serca albo sumienia, okej? Nawet, jeśli nie wiem, co mi mówi. - zamknął pośpiesznie pudełeczko, wyraźnie skrępowany. Czerwony jak burak.
-Tylko mi potem nie dokuczaj. - zastrzegł, cała złość się gdzieś ulotniła. Było za szybko, to działo się zbyt szybko. Pokazał jej to tylko dlatego, że się martwiła. -I nie mów Kerrie - w sumie teraz miała go w szachu, może nie mówić Kerrie nic o niej. -Jeszcze by mnie pośpieszała, a naprawdę nie wiem. Ale chcę żebyś wiedziała jeśli się kiedyś zdecyduję. - i przy mnie była, dodałby, ale słowa uwięzły mu w gardle, bo nie chciał znowu jej czymś wkurzyć.
Skinął głową, przełykając z trudem ślinę. Siostra opowiadała mu właśnie o tym, że na pięćdziesiąt procent zginie przy próbie zabicia Rosiera. Jako brat wzdrygnąłby się, ale słuchał jej jako auror.
I jako auror obawiał się, że szanse jeszcze nie były tak wyrównane. Te cienie, były niewiadomą. Nie lubił niewiadomych.
-Nie rozumiemy tych cieni, kiedy się pojawiają. To zabiera nam trochę szczęścia. Ale widziałem, jak pojawiały się przy szmalcownikach, po ich czarach. Jak atakowały ich, albo wszystkich wkoło. Nie wiem, jak Rosier je zrozumiał, ale przy pomniejszych wrogach zdają się chaosem. - stwierdził, myśląc na głos. Konkluzja była optymistyczna. Z Rosierem powinni mieć się na baczności - zastanawiał się też, jak inni Śmierciożercy - ale wrogom zdawały się wadzić tak samo, jak im.
-Jest. Morze jest dla marynarzy, a wojna jest dla aurorów, a starsi bracia nie siedzą na tyłku gdy ich siostry narażają życie. - nie rozumiał, czemu nie rozumiała. Przecież to naprawdę było oczywiste.
-Skrót myślowy, jesteś. - poprawił się prędko. -Ja też. Ale nie tak jak wcześniej. Zostałem aurorem żeby śledzić czarnoksiężników, teraz zabijamy wrogów - to miał na myśli z tą szarością -ale to wciąż ta sama służba - musi być, inaczej by oszalał. Już trochę oszalał. -Nie prosiłem żebyś się z czegokolwiek tłumaczyła. - zmarszczył brwi, zdziwiony. Splótł ręce na torsie, chyba mimowolnie zirytowany. I zaskoczony - czemu zareagowała tak gwałtownie, czemu tak to podkreślała? Milczał, gdy Zakonnicy pytali ją o Oazę, milczał gdy wracał temat Connaught Square, warknął na Kerstin za podnoszenie tego. Milczał nawet, gdy nie rozumiał, nawet wtedy. Bo był jej bratem i chciał, by chociaż jemu nie musiała się tłumaczyć ze swoich wyborów, nawet tych z którymi by się nie zgodził - dlaczego więc sądziła, że tego oczekiwał?
Zrozumiał trochę więcej dopiero, gdy zaczęła mu tłumaczyć o byciu aurorem. Czarno na białym. Wiedział, że jej kariera przebiegła inaczej, ale chyba zbyt pochopnie założył, że też kochała tą pracę. Bo on kochał. Zawsze chciał być aurorem, zawsze chciał prestiżu i szacunku powiązanego z tym zawodem, zawsze chciał spełnić swoje ambicje, zawsze chciał też klarownej hierarchii i rozkazów. Dlatego poczuł się zagubiony przez pierwsze miesiące po tym, gdy Biuro utraciło to wszystko, gdy ich praca nadal budziła szacunek, ale musieli działać w podziemiu. Dlatego prawie chciał ze sobą skończyć, gdy siedział w domu sam (z wyboru, sam) po ugryzieniu wilkołaka i nie wiedział, czy kiedykolwiek wróci do pracy, bez której nic nie miało sensu.
-Masz rację. Byłem w Biurze od zawsze, inaczej to traktuję, mam inne wątpliwości. Ale to nie znaczy, że nie zrozumiem twoich, więc przestań używać słowa potwór bez kontekstu. - przyznał, wciąż rozdrażniony i zaniepokojony tym, jak się nazwała.
A potem chyba naprawdę ją sprowokował, choć nie wiedział czym. Chciał ją pocieszyć, powiedzieć jej, że była ważna, ale wydawała się wściekła - tak wściekła, jak on, gdy był czymś bezgranicznie przerażony.
Nie chciała być ikoną? - przemknęło mu przez myśl, ale potem nie dał już rady o niczym myśleć, bo słowa Just były wszędzie. Oskarżycielskie, ciężkie i głośne.
Spojrzał na nią zszokowany i urażony, bo sam też nie wiedział, jak jest w nią zapatrzony i się z tym nie zgadzał. Był aurorem, to powinno być jego poświęcenie i to jego droga. Justine po prostu wstąpiła na nią pierwsza.
A nie mógł jej pozwolić iść samej. Tak kazało mu sumienie. Z drugiej strony - zawsze podążał za rozkazami i strukturami Biura, zawsze robił to, co swoim zdaniem powinien. Nie był jak Just, nie przemyślał tych decyzji, nie dociekał dlaczego. Nie był Krukonem, nie musiał wiedzieć. Był Gryfonem i robił to, co jego zdaniem było słuszne - nawet jeśli gdzieś po drodze krzywdził sam siebie, nie umiejąc się zatrzymać i odpowiedzieć przed własnym sercem na pewne pytania.
-Nie jestem tobą - zaprotestował, bo męska duma kazała protestować, głośno i desperacko. -Ale jestem aurorem. Nie ojcem rodziny i kogutem domowym. - tak się w ogóle mówiło? Miał to gdzieś, był rozzłoszczony, że młodsza siostra tak go widzi i mówi mu co ma robić. -To zawsze jest ryzyko, a ryzyko kusi do samotności. Ale nie tylko twoja misja, Just. Nie jesteś sama na plakatach. Nie zniechęcisz innych ludzi do odtwarzania siebie. I nie zabronisz mi cię kochać, nawet jeśli to pójście z tobą w ogień. - nie powiedzieli sobie tego na głos chyba od dzieciństwa, to nie było w ich stylu. Prędzej w stylu Kerrie. Ale musiała to usłyszeć. -Z tobą, nie za tobą, skoro taką uwagę przykładasz do słów. - westchnął. Pomyślał o Haroldzie, o tym, że to za nim pójdzie w ogień i poszedł, bo magipsychoterapia bolała jego dumę jak ogień. Szczeniacko pomyślał, że to niesprawiedliwe, że Just nie kazał, bo zaczynał się martwić o jej samoocenę, ale sam nie będzie miał odwagi jej tego zasugerować.
Słowa o wyprowadzce na moment wbiły go w ziemię, ale od pewnego czasu się domyślał. A po powrocie z Norwegii zrobił to samo. Znalazł miejsce, w którym mógł się smucić i poddać, sam.
-Któregoś dnia nie pojawisz się tu więcej, albo ja nie pojawię się tu więcej, bo skończy nam się szczęście na wojnie. - zripostował. -I tylko dlatego, bo zaproszę cię patronusem na pardwę, a musisz jeść jak chcesz wygrać tą wojnę. Możesz sobie być samotna i sama, ale masz nas. I to nie ciężar, nie dam się zabić, ani jej. Mam tylko udawać, że jesteś, czy jej powiesz? - zapytał, praktycznie.
Może to myśl o Kerrie, a może zawiedziona mina Just, a może groźba wyjścia (a może wszystko na raz, połączone jeszcze z myślą, że Kerrie rozpłacze się z tęsknoty) sprawiły, że złagodniał.
-Czekaj. Jeju, Just, czekaj. Nie kłóćmy się, nie możesz mi mówić, co mam robić i oczekiwać, że tak po prostu to zrobię. - przewrócił oczami i w kilku krokach znalazł się przy drzwiach, przy niej. Złapał ją za rękę. -Pokażę ci coś, dobrze? Coś, czego się wstydziłem, ale co... - cię może uspokoi, ale wiedział, żeby nie mówić jej takich rzeczy. -...może chciałabyś zobaczyć. Dzisiaj, bo skoro się wyprowadzasz, to nie wiem kiedy będzie okazja. - nieco złośliwie użył jej słów przeciw niej jako argumentu logicznego, ale chyba mu zależało. -Proszę. - dodał cicho. Byli inni, ona wychodziła jak burza, on nie chciał zostawiać spraw ot tak.
Nie chciał, żeby się o niego martwiła.
A gdy się uspokoił, w jego czaszce rezonowały jej słowa. Gniewne, ale - jeśli odrzeć je z gniewu i ostrości - paradoksalnie budujące.
-Chodź, w mojej sypialni. Albo czekaj. - wbiegł na półpiętro i rzucił szybkie Accio. -Długo nie wierzyłem, że mogę mieć wszystko. Nie przez wojnę, nie przez ciebie, nie myśl tak. - zmarszczył lekko brwi. -Przez likantropię. Przez to, co stało się między mną i nią, gdy zaproponowałem żeby poznała moją rodzinę. I nie wiem co będzie dalej, może nic, ale patrz. - otworzył małe pudełeczko, prędko, jakby się wstydził. Błysnął błysk srebrnego pierścionka. Trochę ironiczne dla wilkołaka, ale wtedy kierował się tylko gustem. -Kupiłem to trzy lata temu. I nie wyrzuciłem tego, choć chciałem i choć powinienem to sprzedać. Miałem nawet wyrzuty sumienia, że jeszcze tego nie zrobiłem, że może wtedy mielibyśmy pełniejszą spiżarnię. - posłał jej szybkie spojrzenie i było jasne, że jeśli powiedziałaby choć słowo, albo jeśli Kerrie nie miałaby co jeść - zrobiłby to. -Ale jakoś to odwlekałem, więc... słucham czasem serca albo sumienia, okej? Nawet, jeśli nie wiem, co mi mówi. - zamknął pośpiesznie pudełeczko, wyraźnie skrępowany. Czerwony jak burak.
-Tylko mi potem nie dokuczaj. - zastrzegł, cała złość się gdzieś ulotniła. Było za szybko, to działo się zbyt szybko. Pokazał jej to tylko dlatego, że się martwiła. -I nie mów Kerrie - w sumie teraz miała go w szachu, może nie mówić Kerrie nic o niej. -Jeszcze by mnie pośpieszała, a naprawdę nie wiem. Ale chcę żebyś wiedziała jeśli się kiedyś zdecyduję. - i przy mnie była, dodałby, ale słowa uwięzły mu w gardle, bo nie chciał znowu jej czymś wkurzyć.
Can I not save one
from the pitiless wave?
- O co ty się ze mną - do najmądrzejszej Roweny - kłócisz Mike! - fuknęła na niego. - Nie każe ci siedzieć na tyłku, na mamrotki, mówię ci, żebyś przestał wyrzucać sobie to, na co już nie masz wpływu. Czasem jesteś tak głupi, że aż nie mogę z tobą. - warknęła praktycznie wypuszczając powietrze z płuc. Pokręciła głowa wywracając oczami. Skąd w ogóle wziął pomysł, ze kazała mu na tyłku siedzieć? Nie miała pojęcia. Czemu faceci w jej okolicy co chwile umniejszali swoje własne wartości, dyskredytując się strasznie całkowicie niepotrzebnie? Nie miała pojęcia.
- Nie, nie prosiłeś. - powiedziała gniewnie. - Jedynie uprzejmie przypominasz że nie muszę sama robić wszystkiego. A po tych słowach, zaczynają się całe litanie o tym, co powinnam, kiedy nikt nie jest zrozumieć dlaczego. Więc odpowiedziałam ci od razu. - wytłumaczyła mu wzruszając gniewnie ramionami. Zaplotła dłonie na piersi spoglądając zła w jego kierunku. Była już zmęczona. Zmęczona próbą wytłumaczenia jednego i tego samego za każdym razem z tym samym skutkiem. Wiedziała, że nie wygra wojny sama. Wiedziała też, że nie musi robić sama wszystkiego. Ale niektóre rzeczy lepiej było załatwić w pojedynkę. Przesunęła na niego spojrzenie kiedy mówił dalej. Płatki jej nosa rozchyliły się, co świadczyło, że było naprawdę wściekła. Mięśnie na jej polikach poruszyły się. Nachyliła się w jego stronę. - Właśnie o tym mówiłam, Mike. - powiedziała, pozornie panując nad głosem. Burzowe chmury zaczynały zbierać się w jej spojrzeniu. - Nie rozumiesz, prawie żadne z was nie jest w stanie zrozumieć i niezmiennie próbujecie mi wpierać, że wiecie. Ale nie martw się, więcej go nie użyję. - obiecała mu podnosząc się a potem wyprowadził ją z równowagi całkiem. Nie próbowała się już hamować. Hamowała się ciągle, jej nerwy były wraźliwe, a ona nadal nosiła zbyt wielką stratę.
Zaśmiała się kiedy zaprzeczył odrzucając głowę do tyłu. Przykładając rękę do oczu. Szyderczo prawie, drażniąco, ostro.
- A POWINIENEŚ BYĆ TYM WSZYSTKIM! - warknęła na niego. - Jedno nie wyklucza drugiego. Nie dla ciebie. - a kiedy mówił dalej wzięła wdech w płuca. Odwróciła się na pięcie chcąc odejść uniosła ręce do twarzy i wróciła do niego. - Niech za mną idą! Niech we mnie wierzą! Myślisz, że po co pokazuje swoją twarz, po co pojawiam się w miastach? - zapytała go retorycznie. Nie była Longbottomem, ale zdawała sobie sprawę, że ludzie muszą wiedzieć, że nadal żyje. Że muszą puszczać dalej między sobą informacje, plotki, cokolwiek co pozwala im wierzyć w lepsze jutro. - Ty chodź ze mną, obok. Walcz. Kochaj mnie jak chcesz, ale na Merlina, nikomu nie pozwolę by próbował być mną w taki sam sposób. Zwłaszcza tobie. - kolejne słowa przyjęła milcząco unosząc brwi do góry na te patetyczno filozoficzne bzdury. Zacisnęła mocniej usta biorąc ciężki wdech. Była zbyt zła, zbyt przestraszona o to, że stanie się taki jak ona, że nie podziękowała, że zapewnienie obecności, za zapewnienie Kerstin bezpieczeństwa.
- Zrób co chcesz. - warknęła odwracając się na pięcie. Było jej wszystko jedno. Ostatecznie Kerstin była dorosła. Mogła nie zrozumieć dlaczego się wyprowadziła, mogła ją znienawidzić jeśli chciała, miała jasno określony cel.
Nie zatrzymała się, kiedy zaczął wołać za nią. Zatrzymała się kiedy złapał ją za rękę. Opuściła swoją, która już wyciągała się w stronę drzwi.
- Nie oczekuję. Zrobisz co chcesz. Puść mnie. - poradziła mu, wkładając prawą rękę w kieszeń, spoglądając na niego gniewnie. Zaznaczała to wyraźnie przed chwilą. Może jej posłuchać, ale nie musi. Ona słuchała i wybierała czy kogoś posłucha. Przeważnie, nie słuchała nikogo. Nadal napinała rękę w zamiarze zabrania jej. Zwróciła na niego spojrzenie dopiero, kiedy powiedział że chce jej coś pokazać. Uniosła brwi niecierpliwie słuchając tej paplaniny która wypadała z jego ust. Plątał się jak jakiś małolat? Co wymyślił tym razem? Brwi uniosły się jeszcze wyżej, kiedy kazał jej iść do sypialni finalnie jednak zostawiając ją samą. Oparła się o ścianę obok drzwi plecami zaplatając dłonie na piersi.
- Nie myślę, że myślisz że nie możesz mieć czegoś przeze mnie. - wtrąciła się, marszcząc trochę brwi. Czasem miała wrażenie że jej brat był mistrzem w opatrznym rozumieniu jej słów. Już otwierała usta, żeby zapytać co się stało, ale jej wzrok przyciągnęło to, co trzymał w dłoniach. Rozszerzyła oczy unosząc brwi do góry. Teraz jeszcze jaśniejszym było, czemu wyglądał wtedy jak wyglądał. Kobieta z którą chciał spędzić resztę życia zostawiła go. Z jednej strony współczuła Michałowi, z drugiej, wcale nie była inna, prawda? Zrobiła to samo Vincentowi. Zacisnęła trochę mocniej rękę na własnym ramieniu. Złapała jego spojrzenie biorąc wdech w płuca.
- Kiedy będziesz pewien - nie czekaj Mike. Pozwól jej zdecydować, zamiast robić to za nią. - poradziła mu jedynie unosząc rękę, żeby klepnąć go lekko w policzek. Złapała za klamkę otwierając drzwi.
- Tego nie obiecam. - mruknęła, unosząc lekko kącik ust ku górze a kiedy wspomniał o Kerrie spojrzała na niego. - Jeśli trzymałeś go w pokoju, wiedziała o nim pewnie wcześniej ode mnie. - uświadomiła Michaela, czasem nie potrafiąc się nadziwić jak naiwnym bywał. Kerrie zajmowała się tym domem. Była dla nich robiąc to, co niewidoczne. Troszczyła się o nich, wiedziała że tak - a ona była dla niej zawsze okropna. - Możesz mieć wszystko, Mike. Do potem. - powiedziała mu na odchode wychodząc na zewnątrz licząc na to, że jej słowa naprawdę do niego dotarły.
| zt
- Nie, nie prosiłeś. - powiedziała gniewnie. - Jedynie uprzejmie przypominasz że nie muszę sama robić wszystkiego. A po tych słowach, zaczynają się całe litanie o tym, co powinnam, kiedy nikt nie jest zrozumieć dlaczego. Więc odpowiedziałam ci od razu. - wytłumaczyła mu wzruszając gniewnie ramionami. Zaplotła dłonie na piersi spoglądając zła w jego kierunku. Była już zmęczona. Zmęczona próbą wytłumaczenia jednego i tego samego za każdym razem z tym samym skutkiem. Wiedziała, że nie wygra wojny sama. Wiedziała też, że nie musi robić sama wszystkiego. Ale niektóre rzeczy lepiej było załatwić w pojedynkę. Przesunęła na niego spojrzenie kiedy mówił dalej. Płatki jej nosa rozchyliły się, co świadczyło, że było naprawdę wściekła. Mięśnie na jej polikach poruszyły się. Nachyliła się w jego stronę. - Właśnie o tym mówiłam, Mike. - powiedziała, pozornie panując nad głosem. Burzowe chmury zaczynały zbierać się w jej spojrzeniu. - Nie rozumiesz, prawie żadne z was nie jest w stanie zrozumieć i niezmiennie próbujecie mi wpierać, że wiecie. Ale nie martw się, więcej go nie użyję. - obiecała mu podnosząc się a potem wyprowadził ją z równowagi całkiem. Nie próbowała się już hamować. Hamowała się ciągle, jej nerwy były wraźliwe, a ona nadal nosiła zbyt wielką stratę.
Zaśmiała się kiedy zaprzeczył odrzucając głowę do tyłu. Przykładając rękę do oczu. Szyderczo prawie, drażniąco, ostro.
- A POWINIENEŚ BYĆ TYM WSZYSTKIM! - warknęła na niego. - Jedno nie wyklucza drugiego. Nie dla ciebie. - a kiedy mówił dalej wzięła wdech w płuca. Odwróciła się na pięcie chcąc odejść uniosła ręce do twarzy i wróciła do niego. - Niech za mną idą! Niech we mnie wierzą! Myślisz, że po co pokazuje swoją twarz, po co pojawiam się w miastach? - zapytała go retorycznie. Nie była Longbottomem, ale zdawała sobie sprawę, że ludzie muszą wiedzieć, że nadal żyje. Że muszą puszczać dalej między sobą informacje, plotki, cokolwiek co pozwala im wierzyć w lepsze jutro. - Ty chodź ze mną, obok. Walcz. Kochaj mnie jak chcesz, ale na Merlina, nikomu nie pozwolę by próbował być mną w taki sam sposób. Zwłaszcza tobie. - kolejne słowa przyjęła milcząco unosząc brwi do góry na te patetyczno filozoficzne bzdury. Zacisnęła mocniej usta biorąc ciężki wdech. Była zbyt zła, zbyt przestraszona o to, że stanie się taki jak ona, że nie podziękowała, że zapewnienie obecności, za zapewnienie Kerstin bezpieczeństwa.
- Zrób co chcesz. - warknęła odwracając się na pięcie. Było jej wszystko jedno. Ostatecznie Kerstin była dorosła. Mogła nie zrozumieć dlaczego się wyprowadziła, mogła ją znienawidzić jeśli chciała, miała jasno określony cel.
Nie zatrzymała się, kiedy zaczął wołać za nią. Zatrzymała się kiedy złapał ją za rękę. Opuściła swoją, która już wyciągała się w stronę drzwi.
- Nie oczekuję. Zrobisz co chcesz. Puść mnie. - poradziła mu, wkładając prawą rękę w kieszeń, spoglądając na niego gniewnie. Zaznaczała to wyraźnie przed chwilą. Może jej posłuchać, ale nie musi. Ona słuchała i wybierała czy kogoś posłucha. Przeważnie, nie słuchała nikogo. Nadal napinała rękę w zamiarze zabrania jej. Zwróciła na niego spojrzenie dopiero, kiedy powiedział że chce jej coś pokazać. Uniosła brwi niecierpliwie słuchając tej paplaniny która wypadała z jego ust. Plątał się jak jakiś małolat? Co wymyślił tym razem? Brwi uniosły się jeszcze wyżej, kiedy kazał jej iść do sypialni finalnie jednak zostawiając ją samą. Oparła się o ścianę obok drzwi plecami zaplatając dłonie na piersi.
- Nie myślę, że myślisz że nie możesz mieć czegoś przeze mnie. - wtrąciła się, marszcząc trochę brwi. Czasem miała wrażenie że jej brat był mistrzem w opatrznym rozumieniu jej słów. Już otwierała usta, żeby zapytać co się stało, ale jej wzrok przyciągnęło to, co trzymał w dłoniach. Rozszerzyła oczy unosząc brwi do góry. Teraz jeszcze jaśniejszym było, czemu wyglądał wtedy jak wyglądał. Kobieta z którą chciał spędzić resztę życia zostawiła go. Z jednej strony współczuła Michałowi, z drugiej, wcale nie była inna, prawda? Zrobiła to samo Vincentowi. Zacisnęła trochę mocniej rękę na własnym ramieniu. Złapała jego spojrzenie biorąc wdech w płuca.
- Kiedy będziesz pewien - nie czekaj Mike. Pozwól jej zdecydować, zamiast robić to za nią. - poradziła mu jedynie unosząc rękę, żeby klepnąć go lekko w policzek. Złapała za klamkę otwierając drzwi.
- Tego nie obiecam. - mruknęła, unosząc lekko kącik ust ku górze a kiedy wspomniał o Kerrie spojrzała na niego. - Jeśli trzymałeś go w pokoju, wiedziała o nim pewnie wcześniej ode mnie. - uświadomiła Michaela, czasem nie potrafiąc się nadziwić jak naiwnym bywał. Kerrie zajmowała się tym domem. Była dla nich robiąc to, co niewidoczne. Troszczyła się o nich, wiedziała że tak - a ona była dla niej zawsze okropna. - Możesz mieć wszystko, Mike. Do potem. - powiedziała mu na odchode wychodząc na zewnątrz licząc na to, że jej słowa naprawdę do niego dotarły.
| zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
-Nie kłó... - spróbował zaprotestować, bo męski protest to przecież nie kłótnia, ale w połowie zdania uznał, że może powinien powiedzieć coś dojrzalszego. Na przykład to ty zaczęłaś, ale to wcale nie wydawało się dojrzałe, więc roztropnie zamilkł - szczególnie, że nazwała go głupim, co jakoś odebrało mu chęć do dyskusji. Jeszcze tego brakowało, żeby powiedział teraz coś głupiego. Próbował uspokoić ją i siebie, ale odnosił odwrotny skutek - bo choć sam wziął wdech, to Just zdawała się naprawdę wściekła. Może i nie rozumiał tego, co przechodziła, może nie rozumiał nawet powodu jej złości bo chciał dobrze, ale znał ją na tyle by widzieć jej emocje jak na dłoni. Krzyczała, a on słuchał i rozumiał coraz mniej.
-Just, ja... - Wreszcie pokręcił głową, zrezygnowany i zaskoczony. Czuł się, jakby słyszał ją, tak naprawdę, po raz pierwszy od dawna. W końcu wcześniej nie rozmawiali o tym, nie tak poważnie, nie chciał w końcu jej złościć (i jak widać, rozzłościł). Nie przyzna jej teraz racji, bo byli do siebie zbyt podobni, czasami zbyt zawzięci. Ale lekka zmarszczka na czole i kolejne urwanie zdania w połowie zdradzały, że chyba miała trochę racji. Przynajmniej w tym, że nie rozumiał. Nie tylko jej, ale i tego jakim bratem powinien dla niej być. Do dzisiaj żałował tego, że po ugryzieniu wilkołaka odsunął się od rodzeństwa na długie miesiące, że nie było go przy Just w chwili śmierci matki. Chciał to naprawić, chciał być starszym bratem i mężczyzna według wzorca, który skonstruował we własnej głowie - iść za nią choćby na śmierć, podążać jej drogą. W jakiś sposób sądził podświadomie, że jest jej to winien. I, oczywiście, nigdy jej tego nie powiedział, nigdy o tym nie rozmawiali.
Dopiero teraz słyszał z całą mocą, że Just wcale tego od niego nie chce. Wcale tego nie potrzebuje. Że chce żeby był Michaelem, a nie kimś kto próbuje być jej starszym bratem. Że może, paradoksalnie, potrzebuje jego, a nie tego kim być próbował.
Nie pozwalała mu na coś, czy opiekowała się nim po swojemu, czy prosiła o pomoc? Nie rozumiał, nie przyzna się jej do błędu - to byłoby jakąś przegraną, dla niego i dla niej - ale widziała w jego milczeniu i w nieco oszołomionym spojrzeniu, że chyba zaczynał powoli procesować jej słowa i że zostaną z nim jeszcze na jakiś czas.
Nie wiedział, że potrzebuje usłyszeć te słowa, nawet wykrzyczane. Ale chyba potrzebował.
Przełknął ślinę. Mówiła mu uparcie, by zrobił co chce, ale nie wiedział jeszcze czego chce - przynajmniej jak rozwiązać sprawę z Kerrie. To powinna być ich wspólna decyzja, ale - ale może bycie dobrym bratem polegało na podjęciu ten decyzji za Just. Wyjaśni to jakoś Kerrie, nawet jakby miała się rozpłakać. Może właśnie tego potrzebowała Just, odgrodzenia od łez drugiej siostry, a nie brata próbującego zrozumieć jej bohaterstwo.
-Dobrze. - przyznał cicho. Niedyskutowanie było do niego niepodobne, wydawał się trochę zamyślony. -I dobrze, nie będę się upierał że rozumiem. Ani próbował, jeśli nie chcesz. Ale będę obok. - z naciskiem podchwycił jej spojrzenie, nie puszczając jeszcze jej ręki, choć prosiła. Wiedział, że im ciężej jej będzie na sercu, że im bardziej będzie się czuła smutna lub czemuś winna (rzeczom, których nie rozumiał), tym bardziej będzie próbowała go odsunąć. Wiedział, bo był taki sam. Próbował tego samego po ugryzieniu wilkołaka. Na trudności reagował pragnieniem samotności, choć samotność wcale mu nie służyła. I potrafił odtrącać od siebie ludzi doskonale i może Just też potrafiła, ale jego na to nie nabierze. Nie sprowokuje, choćby krzyczała dalej i kopnęła krzesło prosto w niego. Był jej bratem, krwią z jej krwi. I chyba nie musiał jej tego mówić (bo to by ją rozzłościło...), widziała upór i determinację na jego twarzy. Zmiękł, trochę - nie próbował zatrzymać jej w domu (bo wiedział że nie zatrzyma, przegrał z nią nawet pojedynek o półki w kuchni...), próbował zinternalizować to co mu powiedziała, ale nie zmięknie w sprawie bycia obok.
-...I ucieszę się, jeśli ty też będziesz obok. - dodał, ciszej. Wiedział, że będzie, w Plymouth, w Ministerstwie. Nie codziennie na śniadaniu, co bolało, ale musiał pozwolić jej na wolność - tak jak jemu rodzina pozwoliła na zniknięcie w leśniczówce w Mickleham. Ale potrzebował jej, nie bohaterki, nie symbolu, nie aurora, nie kobiety naprawiającej niedopowiedzenia w ich relacji i zachęcającej go do samodzielności (choć jej też, dzisiaj - ale tylko dzisiaj), a po prostu młodszej siostry. Zamrugał, speszył się trochę, rzadko mówił o takich rzeczach tak wprost - ale miał nadzieję, że Just o tym wie, że będzie pamiętać.
Puścił ją w końcu, chwilę zastanawiał się czy przeprosić za opaczne rozumienie jej słów (ale rozgrzebywanie chyba tylko zepsułoby nastrój), aż wreszcie po prostu pokazał pierścionek.
I zadziałało. Już nie wydawała się tak zła, tylko zaskoczona.
Uśmiechnąłby się z lekką satysfakcją, gdyby nie to, że temat potencjalnych oświadczyn peszył nawet jego samego.
-Dobrze, Just. Zamelduję ci o postępach, co? - przyznał z pozoru lekkim tonem, usiłując nie okazać stresu. Zamrugał, gdy uświadomiła mu, że Kerrie już znalazła pierścionek i na sekundę wydał się trochę zestresowany. -Umm... to lepiej z nią porozmawiam. - widział ten jej lekki uśmiech, bardzo zabawne.
-Just, ja... - rzucił do jej pleców, tknięty - jak zawsze, szczególnie od Azkabanu - lekką obawą, że mogą widzieć się po raz ostatni. Odsunął ten lęk na bok, musiał nauczyć się z nim żyć. Zresztą właśnie zaczynało się zawieszenie broni. -...dziękuję. - jego głos zabrzmiał cieplej, optymistyczniej. -Do potem. - do wkrótce.
/zt
-Just, ja... - Wreszcie pokręcił głową, zrezygnowany i zaskoczony. Czuł się, jakby słyszał ją, tak naprawdę, po raz pierwszy od dawna. W końcu wcześniej nie rozmawiali o tym, nie tak poważnie, nie chciał w końcu jej złościć (i jak widać, rozzłościł). Nie przyzna jej teraz racji, bo byli do siebie zbyt podobni, czasami zbyt zawzięci. Ale lekka zmarszczka na czole i kolejne urwanie zdania w połowie zdradzały, że chyba miała trochę racji. Przynajmniej w tym, że nie rozumiał. Nie tylko jej, ale i tego jakim bratem powinien dla niej być. Do dzisiaj żałował tego, że po ugryzieniu wilkołaka odsunął się od rodzeństwa na długie miesiące, że nie było go przy Just w chwili śmierci matki. Chciał to naprawić, chciał być starszym bratem i mężczyzna według wzorca, który skonstruował we własnej głowie - iść za nią choćby na śmierć, podążać jej drogą. W jakiś sposób sądził podświadomie, że jest jej to winien. I, oczywiście, nigdy jej tego nie powiedział, nigdy o tym nie rozmawiali.
Dopiero teraz słyszał z całą mocą, że Just wcale tego od niego nie chce. Wcale tego nie potrzebuje. Że chce żeby był Michaelem, a nie kimś kto próbuje być jej starszym bratem. Że może, paradoksalnie, potrzebuje jego, a nie tego kim być próbował.
Nie pozwalała mu na coś, czy opiekowała się nim po swojemu, czy prosiła o pomoc? Nie rozumiał, nie przyzna się jej do błędu - to byłoby jakąś przegraną, dla niego i dla niej - ale widziała w jego milczeniu i w nieco oszołomionym spojrzeniu, że chyba zaczynał powoli procesować jej słowa i że zostaną z nim jeszcze na jakiś czas.
Nie wiedział, że potrzebuje usłyszeć te słowa, nawet wykrzyczane. Ale chyba potrzebował.
Przełknął ślinę. Mówiła mu uparcie, by zrobił co chce, ale nie wiedział jeszcze czego chce - przynajmniej jak rozwiązać sprawę z Kerrie. To powinna być ich wspólna decyzja, ale - ale może bycie dobrym bratem polegało na podjęciu ten decyzji za Just. Wyjaśni to jakoś Kerrie, nawet jakby miała się rozpłakać. Może właśnie tego potrzebowała Just, odgrodzenia od łez drugiej siostry, a nie brata próbującego zrozumieć jej bohaterstwo.
-Dobrze. - przyznał cicho. Niedyskutowanie było do niego niepodobne, wydawał się trochę zamyślony. -I dobrze, nie będę się upierał że rozumiem. Ani próbował, jeśli nie chcesz. Ale będę obok. - z naciskiem podchwycił jej spojrzenie, nie puszczając jeszcze jej ręki, choć prosiła. Wiedział, że im ciężej jej będzie na sercu, że im bardziej będzie się czuła smutna lub czemuś winna (rzeczom, których nie rozumiał), tym bardziej będzie próbowała go odsunąć. Wiedział, bo był taki sam. Próbował tego samego po ugryzieniu wilkołaka. Na trudności reagował pragnieniem samotności, choć samotność wcale mu nie służyła. I potrafił odtrącać od siebie ludzi doskonale i może Just też potrafiła, ale jego na to nie nabierze. Nie sprowokuje, choćby krzyczała dalej i kopnęła krzesło prosto w niego. Był jej bratem, krwią z jej krwi. I chyba nie musiał jej tego mówić (bo to by ją rozzłościło...), widziała upór i determinację na jego twarzy. Zmiękł, trochę - nie próbował zatrzymać jej w domu (bo wiedział że nie zatrzyma, przegrał z nią nawet pojedynek o półki w kuchni...), próbował zinternalizować to co mu powiedziała, ale nie zmięknie w sprawie bycia obok.
-...I ucieszę się, jeśli ty też będziesz obok. - dodał, ciszej. Wiedział, że będzie, w Plymouth, w Ministerstwie. Nie codziennie na śniadaniu, co bolało, ale musiał pozwolić jej na wolność - tak jak jemu rodzina pozwoliła na zniknięcie w leśniczówce w Mickleham. Ale potrzebował jej, nie bohaterki, nie symbolu, nie aurora, nie kobiety naprawiającej niedopowiedzenia w ich relacji i zachęcającej go do samodzielności (choć jej też, dzisiaj - ale tylko dzisiaj), a po prostu młodszej siostry. Zamrugał, speszył się trochę, rzadko mówił o takich rzeczach tak wprost - ale miał nadzieję, że Just o tym wie, że będzie pamiętać.
Puścił ją w końcu, chwilę zastanawiał się czy przeprosić za opaczne rozumienie jej słów (ale rozgrzebywanie chyba tylko zepsułoby nastrój), aż wreszcie po prostu pokazał pierścionek.
I zadziałało. Już nie wydawała się tak zła, tylko zaskoczona.
Uśmiechnąłby się z lekką satysfakcją, gdyby nie to, że temat potencjalnych oświadczyn peszył nawet jego samego.
-Dobrze, Just. Zamelduję ci o postępach, co? - przyznał z pozoru lekkim tonem, usiłując nie okazać stresu. Zamrugał, gdy uświadomiła mu, że Kerrie już znalazła pierścionek i na sekundę wydał się trochę zestresowany. -Umm... to lepiej z nią porozmawiam. - widział ten jej lekki uśmiech, bardzo zabawne.
-Just, ja... - rzucił do jej pleców, tknięty - jak zawsze, szczególnie od Azkabanu - lekką obawą, że mogą widzieć się po raz ostatni. Odsunął ten lęk na bok, musiał nauczyć się z nim żyć. Zresztą właśnie zaczynało się zawieszenie broni. -...dziękuję. - jego głos zabrzmiał cieplej, optymistyczniej. -Do potem. - do wkrótce.
/zt
Can I not save one
from the pitiless wave?
Obudził ją zapach jedzenia. Bliżej nieokreślony, niewiele mówiący, ale zdradzający, że ten, kto właśnie buszował w kuchni zdecydowanie wie co zrobić, by nie wypełnić domu przykrym zapachem spalenizny. Przekręciła się na bok i dość niechętnie wyślizgnęła spod koca ― resztki snu wciąż spowijały jej umysł, powieki opadały, czuła się zmęczona. Ostatnią noc po części spędziła poza domem, doszukując się sensu w złapanych tropach, potem czekała aż Michael wróci po pełni do domu, a jeszcze potem zmęczyła się kolejną ― dość poważną ― rozmową.
Która teraz mogła być godzina?...
Dość nieśpiesznie doprowadziła się do porządku i przebrała ― nocną halkę zastąpiła elegancka, kremowa bluzka i ciemnoczerwona spódnica; na nadgarstku zalśnił drobny, ładny zegarek na cienkiej bransoletce, na palcu pojawił się pierścionek ze szmaragdowym oczkiem ― dokładnie ten sam, który Michael tak uporczywie chował przed samym sobą przez tyle lat i ten sam, który wręczył jej niespełna dwa tygodnie temu. Wspomnienie tamtego dnia od razu ściągnęło jej spojrzenie w stronę wciąż śpiącego aurora, usta same złożyły się do rozczulonego uśmiechu. Nie będzie jej, kiedy się obudzi, możliwe, że nie będzie jej także wtedy, kiedy znowu złoży głowę na poduszce. Życie szpiega ― w dodatku podwójnego ― obfitowało w wiele niespodziewanych i nieprzewidzianych zdarzeń, często wywracając jej plan dnia do góry nogami. Płynnym ruchem sięgnęła po torebkę, wydobyła z niej jedno z zakupionych niedawno lusterek dwukierunkowych i bezszelestnie położyła na niewielkiej szafce nocnej, tuż przy Michaelu. Będzie wiedział. Domyśli się.
Cicho wymknęła się z sypialni i zaintrygowana podążyła śladem zapachów. Domyślała się, że w kuchni raczej nie spotka Justine ― nie wyglądała jej na zdolną kucharkę ― więc widok krzątającej się przy garnkach Kerstin nie był dla niej szczególnym zaskoczeniem. Adda w milczeniu oparła się barkiem o framugę drzwi i poświęciła krótki moment na obserwację, próbę wyciągnięcia jakichś wczesnych wniosków. Dopiero po chwili dotarło do niej, że być może osób, które mają za niedługo stać się jej rodziną, lepiej nie analizować tak, jak robiła to w pracy.
― Co ciekawego gotujesz? ― zagadnęła nagle, zdradzając swoją obecność. Jej głos był pogodny, umiejętnie krył zmęczenie i niedospanie, w zielonych oczach tlił się psotny ognik. ― Czy jest już za późno na to, by ci powiedzieć, że udało mi się załatwić parę ciekawych fantów? Powinny się przydać. ― Uśmiech, początkowo łagodny i rozmarzony, w sekundę nabrał drapieżnego uroku.
― Są wołowe kości i cebula, dużo soli, rzepa, groch… ― wyliczała powoli, pochylając się po odstawiony na bok, okryty pstrokatą tkaniną, koszyk ― …drożdże i korzenne przyprawy, czarna herbata… ― uniosła spojrzenie na Kerstin, zrobiła dramatyczną pauzę. ― I nie uwierzysz. Pączki.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
A year from now, we'll all be gone
All our friends will move away
And they're goin' to better places
All our friends will move away
And they're goin' to better places
Nie miała jeszcze wyrobionego zdania o Adrianie, choć wszelakie pozory wskazywać by mogły na to, że ją uwielbia - przyjęła ją w końcu w taki sposób, w jaki przyjmuje się przyszłe żony braci; jak własną siostrę, przyjaciółkę i dobry omen na przyszłość. Pod promiennymi uśmiechami i ciastkami jaglanymi wkładanymi do pakunków ze śniadaniem kryła się jednak naturalna już w tym czasie ostrożność. Związki Justine były do tej pory co najmniej wątpliwe - Vincent byłby dla niej może dobrym mężem, gdyby się nie poddał (i nie pozwolił jej wejść do swojego łóżka przed ślubem), poza tym jednak siostra szukała raczej przygód niż stałości, a większość z tych przygód mogła jej przynieść tylko cierpienie. Sama Kerstin sparzyła się w ostatnim czasie na czymś, co miało być piękną historią, a okazało wyłącznie egzotycznym melodramatem. Co się natomiast tyczyło Michaela - była szczęśliwa razem z nim, ale z niepokoju i złych doświadczeń doszukiwała się śladów tego, że ktoś go oszukał albo próbował wykorzystać.
To byłoby okropnie smutne, nie tylko dlatego, że Michael był w głębi ducha wrażliwą i ciepłą duszą - ale też, bo Adriana wydawała się naprawdę miłą, życzliwą dziewczyną. Może zostawiała czasem po sobie nie mniejszy bałagan niż Michael i może miała bardzo głośny śmiech, który czasem Kerstin przerażał, ale wszystkie zakochane kobiety tak miały i miała nadzieję, że miłość, którą Adriana darzy jej brata jest mocna i szczera.
Najwięcej czasu na takie czcze przemyślenia miała wtedy, kiedy akurat musiała poczekać w kuchni aż ugotują się jajka albo boczek dobrze zarumieni. Dzisiaj za to miała go nawet więcej, bo wsadziła do żeliwnej brytfanny całego oskubanego i wypatroszonego kurczaka, żeby go zapiec z warzywami i kaszą jęczmienną. Był to nieco zmodyfikowany przepis Polly z targu w dolinie, nie była jeszcze pewna, czy wszystko wyjdzie, i trochę też bolało ją serce, gdy musiała marynować kurę - nie jej własną, szczęśliwie, ale kiedyś na pewno czyjąś.
I ciekawe, czy miała imię.
Tak się zamyśliła, pochylając na kuchenką z podwiniętymi rękawami koszulki, nieco spocona i umazana po przedramiona tłuszczem z ziołami, że nie dostrzegła momentu, w którym zakradła się do niej kobieta, dopóki ta się nie odezwała.
Kerstin poderwała się mimowolnie i przyłożyła dłoń do szarawego fartucha, gdzieś na wysokości serca, zostawiając na nim żółte plamy.
- Och, Boże, wybacz mi, nie zauważyłam cię - wydusiła lekko ochryple. W przerażeniu nigdy nie odwoływała się do "Merlina", wydawało jej się to dziwne. W końcu Merlin od dawna nie żył i był chyba tylko człowiekiem. - Ja... kurczaka z kaszą i warzywami. Będzie na śniadanie, obiad i kolację, jeśli go dobrze potem pokroję na porcje. Gdybym wystawiła całego od razu, to Michael by go zjadł już teraz. - Westchnęła z rezygnacją, a potem wzięła się w garść i przywołała na usta ten uśmiech, który był zarezerwowany tylko dla Ady. - Dziękuję ci, kwiatuszku, jesteś wspaniała. Z tego grochu może zrobimy coś jeszcze dzisiaj. Będzie go można dodać do kurczaka, jak go najpierw obłuskamy i ugotujemy. Może chcesz mi pomóc? Łuskałaś kiedyś groch?
Oferowanie wspólnej pracy było najmniej stresującą dla Kerstin okazją, by poprosić Adę, żeby jeszcze z nią została i porozmawiała. Nie wiedziała co jeszcze może z nią robić, bo też nie wiedziała, co Adriana właściwie lubi. A przecież nie pójdzie z nią na zwiad. No i wymienianie się przepisami było bardzo dobrym pomysłem samo w sobie, bo Ada będzie mieć za chwilę męża, który jadł bardzo dużo. O dzieciach nie mówiąc - każda mama musiała umieć dobrze gotować, od tego właśnie były mamy.
- Zostawcie sobie pączki, będziecie potrzebowali mieć dużo siły jak wyjdziecie - dodała cicho, bo chociaż ślinka napływała jej do ust na myśl o czymś słodkim, miałaby poczucie winy, gdyby zjadła rarytas, który mogła oddać bliskim.
― Kurczak na śniadanie, obiad i kolację? ― powtórzyła za nią jak echo, wprawnie kryjąc nutę zaskoczenia. Jej pozycja ― tak samo ryzykowna, co wygodna ― gwarantowała jej lekką różnorodność pod względem posiłków, więc pomysł by przez cały dzień jeść to samo wydawał jej się nieco drastyczny. Nie skomentowała jednak, doskonale pamiętając jej rozmowę z Michaelem w lesie, gdzie dopadła go podczas polowania i gdzie obiecała wspomóc jego rodzinę drobnostkami przemycanymi z Londynu. Nie było może tego dużo, jej możliwości pozostawały ograniczone, ale starała się jak mogła.
Teraz z kolei, przeszło miesiąc po tamtej rozmowie, jej sytuacja uległa zmianie. Nie była już tylko byłą kochanką, niespełnionym marzeniem, a przyszłą żoną. Członkiem rodziny. A o rodzinę się dbało ze wszystkich sił.
― Pewnie, że chcę ― odparła miękko, z uśmiechem pełnym łagodnej sympatii. Może nie miała zbyt dużego doświadczenia w gotowaniu, ale łuskać groch jeszcze potrafiła. Zresztą, Kerstin sprawiała wrażenie dziewczyny nawykłej do prac domowych; kuchenka nie miała przed nią tajemnic, podobnie zresztą jak igła z nitką. Mogłaby ją trochę podpatrzeć, nauczyć się. Podszkolić. Fakt, że Michael lepiej robił jajecznicę od niej wydawał jej się plamą na honorze ― zwłaszcza w kontekście nadchodzącego ślubu.
Koszyk stuknął o blat stołu, Adda odgarnęła pstrokatą tkaninę, wydobyła z niego jutowy woreczek pełen grochu i odstawiła na bok.
― Gdzie chowasz miski? ― zagadnęła, rozglądając się po kuchni. Będą potrzebowały naczyń na ziarenka grochu i na łupki. ― Nadal się trochę nie orientuję… ― dodała ze skruchą, lekko rozbawiona samą sobą. Odnajdywała się na polach walki, w towarzystwie lordów, typów spod ciemnej gwiazdy i ludzi sprzyjających Cronusowi; odnajdywała się w dusznych barach, na otwartym terenie, zmieniała imiona jak rękawiczki i nawijała ludziom makaron na uszy. Ale tutaj, w kuchni, czuła się trochę jak zagubione dziecko w ciemnym lesie.
― Oj nie, na to się zgodzić nie mogę. ― Pokręciła głową, zabawnie ściągając usta w dzióbek. ― Specjalnie załatwiłam dwa pączki, żeby jednego zostawić temu śpiącemu głodomorowi, a drugiego oddać tobie. Ja… ― westchnęła, wzruszyła ramionami. Ile Kerstin tak w zasadzie wiedziała na jej temat? O tym co robi, gdzie bywa? ― …swojego już zjadłam, więc proszę bardzo, częstuj się ― dodała, sięgając po zawinięte w płócienną szmatkę rarytasy i je także odkładając na stół.
― Poza tym ― zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu, chcąc zaserwować Kerstin argument nie do przeskoczenia ― jeszcze jeden pączek albo ciastko i nie zmieszczę się w sukienkę na ślub, słowo daję. ― I parsknęła pod nosem, rozbawiona własną wizją, a potem rozejrzała się za stołkiem.
― Powiedz mi, co Michael lubi najbardziej z twoich potraw? ― zagadnęła wesoło. ― Pewnie mięso, jak go znam, ale jakiś specjalny rodzaj? Może sos?
Teraz z kolei, przeszło miesiąc po tamtej rozmowie, jej sytuacja uległa zmianie. Nie była już tylko byłą kochanką, niespełnionym marzeniem, a przyszłą żoną. Członkiem rodziny. A o rodzinę się dbało ze wszystkich sił.
― Pewnie, że chcę ― odparła miękko, z uśmiechem pełnym łagodnej sympatii. Może nie miała zbyt dużego doświadczenia w gotowaniu, ale łuskać groch jeszcze potrafiła. Zresztą, Kerstin sprawiała wrażenie dziewczyny nawykłej do prac domowych; kuchenka nie miała przed nią tajemnic, podobnie zresztą jak igła z nitką. Mogłaby ją trochę podpatrzeć, nauczyć się. Podszkolić. Fakt, że Michael lepiej robił jajecznicę od niej wydawał jej się plamą na honorze ― zwłaszcza w kontekście nadchodzącego ślubu.
Koszyk stuknął o blat stołu, Adda odgarnęła pstrokatą tkaninę, wydobyła z niego jutowy woreczek pełen grochu i odstawiła na bok.
― Gdzie chowasz miski? ― zagadnęła, rozglądając się po kuchni. Będą potrzebowały naczyń na ziarenka grochu i na łupki. ― Nadal się trochę nie orientuję… ― dodała ze skruchą, lekko rozbawiona samą sobą. Odnajdywała się na polach walki, w towarzystwie lordów, typów spod ciemnej gwiazdy i ludzi sprzyjających Cronusowi; odnajdywała się w dusznych barach, na otwartym terenie, zmieniała imiona jak rękawiczki i nawijała ludziom makaron na uszy. Ale tutaj, w kuchni, czuła się trochę jak zagubione dziecko w ciemnym lesie.
― Oj nie, na to się zgodzić nie mogę. ― Pokręciła głową, zabawnie ściągając usta w dzióbek. ― Specjalnie załatwiłam dwa pączki, żeby jednego zostawić temu śpiącemu głodomorowi, a drugiego oddać tobie. Ja… ― westchnęła, wzruszyła ramionami. Ile Kerstin tak w zasadzie wiedziała na jej temat? O tym co robi, gdzie bywa? ― …swojego już zjadłam, więc proszę bardzo, częstuj się ― dodała, sięgając po zawinięte w płócienną szmatkę rarytasy i je także odkładając na stół.
― Poza tym ― zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu, chcąc zaserwować Kerstin argument nie do przeskoczenia ― jeszcze jeden pączek albo ciastko i nie zmieszczę się w sukienkę na ślub, słowo daję. ― I parsknęła pod nosem, rozbawiona własną wizją, a potem rozejrzała się za stołkiem.
― Powiedz mi, co Michael lubi najbardziej z twoich potraw? ― zagadnęła wesoło. ― Pewnie mięso, jak go znam, ale jakiś specjalny rodzaj? Może sos?
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Kuchnia
Szybka odpowiedź