Gabinet
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Gabinet
Pomieszczenie przeznaczone dla pana domu winno było odbijać jego osobowość, lecz pomimo spełniania tego zadania Jayden przebywa w nim bardzo rzadko. Czarodziej woli pracować przy kuchennym stole czy biurku na jednym z domowych korytarzy. Gabinet aktualnie głównie służy do przetrzymywania dokumentacji zarówno w postaci osobistych notatek, jak i listów z korespondencji. Mimo ziejących w nim pustek w postaci ludzkiego pierwiastka pokój tętni życiem magicznych obrazów. Na ścianie za biurkiem znajduje się sporych rozmiarów malowidło przedstawiające kobietę w żółtej draperii. Dzieło zostało zakupione przez astronoma podczas jego pobytu w Genewie. Upamiętnia żonę profesora.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Ostatnio zmieniony przez Jayden Vane dnia 31.08.21 8:51, w całości zmieniany 2 razy
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Siedząc w swoim gabinecie i wpatrując się w stos kartek, Jayden zastanawiał się, czy nie popełnił błędu. Nie popełniał, bo jeszcze miał szansę, by się wycofać... Cóż... Za dobrze mu szło, aby pod koniec nie uderzyły wątpliwości. Przez cały proces badań nie miał żadnych obiekcji co do celu, przekazu i nie spodziewał się, że w ogóle ujrzą one światło dzienne. Mylił się. Aktualnie bił się z myślami, które podważały słuszność jego decyzji. Jeszcze zaczęte przez kogo jak kogo, ale jednego z mentorów, z którymi współpracę wyjątkowo sobie cenił. Gdyby był to komentarz od nieznanego, zupełnie niezorientowanego w temacie człowieka nie zapadłby w podobną zadumę. Aktualnie jednak w gabinecie panowała cisza, a dostarczony przez znaną profesorowi sowę list leżał na blacie biurka obok jego własnych zapisków i niemal krzyczał spisanymi szybko słowami prosto w twarz astronoma. I trochę tak się czuł - jakby właśnie dawny nauczyciel wymierzył mu policzek. Nie tylko jemu, ale całej podstawie, którą budowali przez lata. Zastanów się, czy to, co zamierzasz zrobić, jest słuszne. Aktualna władza może nie zareagować pochlebnie dla twych kontrowersyjnych badań. Pomyśl, jakie może to mieć odbicie na twojej karierze. Początkowo nie mógł uwierzyć w spisane na papierze słowa. Pisał je ten sam człowiek, który wcześniej mówił mu o tym, że nic nie stało przed prawdą? Że obowiązkiem naukowców było niesienie właśnie prawdy? Wszak prawda była wszystkim, czego potrzebowali. Czego potrzebowało społeczeństwo do pójścia naprzód, rozwijania się, naturalnego progresu. I chociaż nie chciał tego robić, niezamierzenie popadł wbrew sobie w zadumę i rozmyślania o tym, czym gardził w liście od dawnego nauczyciela. Czy jego badania miały pomóc, czy zaszkodzić społeczeństwu? Czy naprawdę istniało zagrożenie zawarte wśród słów, które miał przed sobą na biurku? Wysyłając próbkę swojego odkrycia innemu astronomowi, Vane spodziewał się zupełnie innej reakcji. Czy aż tak strach i tchórzostwo przeważyły w środowisku naukowym, że dawne filary trzęsły się z uwagi na niestabilność osób je budujących? Czy właśnie zaczynała się era instrumentalizacji nauki i obiektywizmu? Etyki? Czy właśnie tego chciał uczyć swoich synów? Że ich ojciec racjonalizował swoje działania i podejmował wykalkulowane ryzyko? - Idiota! - warknął, biorąc do ręki list i zgniatając go szybko, by rzucić nim do kosza. Nie. Nie zamierzał przestawać. Zamierzał skończyć sprawdzać ostatnie rozdziały, nad którymi siedział od pięciu dni i w końcu przesłać je wydawcy. Do cholery z jego karierą - nie ona stała na szczycie jego priorytetów. Nie po to poświęcił tak wiele, nie miał odrzucać swych wartości, by teraz się na nie wypiąć. Zirytowany nadejściem listu, który przerwał mu sprawdzanie zapisanych stronic, wrócił do wcześniejszego zajęcia, usuwając magią słowa, zwroty, zdania, które musiały zostać poprawione. Spisywał je na nowo, nie tworząc żadnego śladu po wcześniejszych błędach. Oczywiście był pełen goryczy i ciągłego szoku kierunku, w którym postanowił pójść jego mentor, ale Vane zamierzał wykorzystać podenerwowanie do solidnego przewertowania końca tego, co wkrótce - miał nadzieję - miało stać się książką oprawioną jego nazwiskiem. I żaden pieprzony tchórz nie miał mu w tym przeszkodzić. Pomiędzy setkami wyrazów, które znalazły się w raportach, nie znalazło się ani jedno kłamstwo. Jak więc coś, co składało się z prawdy sprawdzanej wzdłuż i wszech, miało być złe? Nie mogło. Po prostu nie mogło. Wraz z kolejnymi przerzuconymi kartkami czuł się bardziej spokojny, łagodniał, przypominanie sobie tego, co odkrył, upewniało go w podjętej decyzji. Sprawdzał, korygował dalej, nie bojąc się przesłania. W końcu wierzył w to, co robił - nawet w kolejną weryfikację treści.
|literatura tworzenie
zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Jayden Vane' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 62
'k100' : 62
Przygotowanie na zajęcia zawsze wyglądało tak samo. Zawsze musiał sprawdzić najnowsze informacje związane z danym tematem, a później przygotować z tego referat dla swoich uczniów. Nie zamierzał podawać im niesprawdzonych, czy przestarzałych informacji. Wiele z nich analizował i weryfikował samodzielnie, wiedząc, jaka odpowiedzialność szła za dezinformacją. Pomimo okropnego początku szkolnictwa w nowym roku, nie zamierzał zwalniać. Tym bardziej jego wizja własnej, małej szkoły dla kilkoro małych czarodziejów wydawała się nie tylko sensowna a potrzebna. To miało jednak przyjść w swoim czasie — aktualnie musiał skupić się na tym, co zamierzał opowiedzieć piątej klasie na najbliższym spotkaniu. Dlatego też trzymając na kolanach Samuela, przyglądał się własnym notatkom oraz otwartym artykułom, chcąc ułożyć ich sens w całość. Gdy był gotowy, wziął pióro do ręki i zaczął pisać.
Wyobraź sobie, że możesz zebrać energię z każdej gwiazdy z odległości kilkuset milionów lat świetlnych. Z tysięcy galaktyk, z miliardów gwiazd w każdej z nich. Wyobraź sobie, że możesz wykorzystać tę energię i stworzyć największą super-broń we wszechświecie. Wyobraź sobie jakie szkody możesz uczynić tą bronią. Okazuje się, że nie musisz sobie tego wyobrażać. Ta broń istnieje i nazywana jest rozbłyskami gamma. Ale czym są? Co się stanie, jeśli jeden z nich strzeli w Ziemię? Z czego się składają i jak powstają? Aby zrozumieć rozbłyski gamma, musimy najpierw zrozumieć promieniowanie gamma. Promienie gamma to promieniowanie elektromagnetyczne — fale, które przenoszą energię, podobnie jak światło widzialne. Światło widzialne jest niewielką częścią widma elektromagnetycznego: to część widma, którą widzą wasze oczy. Przy niższych częstotliwościach, istnieją fale radiowe czy mikrofale. A przy wyższych: ultrafioletowe i właśnie gamma. Promienie gamma są niezwykle silne. Pojedynczy foton gamma posiada więcej energii niż milion skumulowanych widocznych fotonów. Dla przypomnienia — foton jest cząstką niosącą oddziaływania elektromagnetyczne. Ich wysoka energia sprawia, że promienie gamma są formą promieniowania jonizującego. Co oznacza, że posiadają energię pozwalającą rozerwać wiązania atomowe. To sprawia, że są dla nas niebezpieczne. Promieniowanie jonizujące niszczy delikatne struktury, które utrzymują nas przy życiu, tak jak bombarda niszczy zegar. Na szczęście na ziemi, warstwa ozonowa blokuje promienie gamma. Filtruje je, zanim będą mogły nam zaszkodzić. Ale jeśli atmosfera blokuje promienie gamma z kosmosu, jak zostały odkryte rozbłyski gamma? Pod koniec zeszłego stulecia, jeden z czołowych astronomów francuskich postanowił sprawdzić, gdzie kończy się znana nam, ludziom atmosfera. Jak wysoko musiałby się udać, aby zabrakło powietrza? Zamiast miotły zdecydował się wsiąść do specjalnie zabezpieczonego zaklęciami balonu i chociaż ten nie uniósł się na chcianą przez niego wysokość, zaobserwował na niebie słabe rozbłyski pochodzące z przestrzeni kosmicznej, trwające tylko kilka sekund. Całą resztę swojej kariery naukowej poświęcił na badanie tego zjawiska. Używał specjalnych teleskopów, aby zobaczyć różne rodzaje światła podczas swoich odkryć. Rozbłyski te były tajemnicą przez trzydzieści lat, ale w końcu wspomniany czarodziej odkrył ich źródło: galaktykę odległą sześć miliardów lat świetlnych od nas. Teraz pomyślcie przez chwilę — jeśli zwykły rozbłysk widać na taką odległość, wówczas musi on posiadać bardzo dużo energii. Uwalnia więcej energii w ciągu sekundy niż Słońce w ciągu swojego życia, trwającego dziesięć miliardów lat. Czyni to owo promieniowanie najjaśniejszym wydarzeniem we wszechświecie. Ale to jedynie część naszego rozumowania. Bo skąd one pochodzą? Jak pamiętacie, w zeszłym semestrze rozmawialiśmy o narodzinach i śmierci czarnych dziur. Promieniowanie gamma jest z nimi powiązane — towarzyszą wszak tym jednym z najbardziej brutalnych, katastrofalnych zgonów we wszechświecie, i narodzinom czarnych dziur. Istnieją dwa typy rozbłysków gamma: krótkie i długie, a każde z nich ma swoje własne źródło. Długie trwają około minuty, a naukowcy uważają, że ich źródłem jest supernowa: wydarzenie, podczas którego rdzeń masywnej gwiazdy zapada się, aby stać się czarną dziurą. Krótkie trwają sekundę, a ich źródłem są dwie gwiazdy neutronowe w ustawieniu binarnym. Przez miliony lat ich orbita zmniejsza się pod wpływem fal grawitacyjnych i przyciągania się wzajemnego. Gdy są już na tyle blisko siebie, by się dotknąć, kolidują ze sobą, tworząc czarną dziurę. Supernowe i fuzje gwiazd neutronowych tworzą to samo: czarne dziury, otoczone namagnesowanym dyskiem gazu pozostałym z ich gwiazd macierzystych. W tych środowisku obrót dysku tworzy pole magnetyczne, w którego lejkach znajdują się gorące strumienie cząstek, poruszające się prawie z prędkością światła. Gaz w tych lejkach tworzy dwa skupione strumienie promieniowania gamma o wysokiej energii, jak niebiańską zabójczą broń. Tak więc w przeciwieństwie do innych kosmicznych eksplozji, które rozprzestrzeniają się i zanikają, gamma pozostają skupione, i można je obserwować znacznie dalej od źródła. Więcej szczegółów wymagałoby zbyt dużo numerologii jak na piątą klasę. Chcę jednak, żebyście wiedzieli, iż Wszechświat jest pełen tych kosmicznych rozbłysków, strzelając na ślepo i losowo w ciemności, uderzających nas cały czas. Średnio możemy wykryć jedno trafienie dziennie. Na szczęście większość tych trafień jest nieszkodliwa. Wszystkie wybuchy, które dotąd wykryliśmy, pochodzą spoza Drogi Mlecznej. Oznacza to więc, że są zbyt daleko by nas zranić. Ale promieniowanie w pobliżu nas może być katastrofalne, jeśli jeden z promieni będzie miał miejsce kilka lat świetlnych od nas, to zupełnie spali powierzchnię Ziemi. Albo przynajmniej tę połowę, która jest skierowana w jego stronę. Ale nawet bardziej odległy gamma nadal może zakończyć życie na Ziemi. Nie musiałby to być strzał centralnie w ziemię. Jeśli pochodziłby z odległości kilku tysięcy lat świetlnych stąd, miałby sto lat świetlnych szerokości gdyby do nas dotarł, przeszedłby przez cały Układ Słoneczny jak fala. Ponownie, warstwa ozonowa chroni nas, ale jest lepiej przygotowana przeciw ultrafioletowi ze Słońca. Rozbłysk gamma przerósłby jej możliwości, i pozostawił nas narażonych na śmiercionośne promieniowanie słoneczne. Naturalna regeneracja warstwy ozonowej zajęłaby lata, co w zupełności wystarczy Słońcu, aby uczynić Ziemię jałową planetą. Albo przynajmniej, aby zabić najbardziej skomplikowane formy życia. W rzeczywistości może to już się dzieje. Gamma zostało zaproponowane jako jedna z możliwych przyczyn wyginięcia życia podczas Ordowiku czterysta pięćdziesiąt milionów lat temu, w wyniku którego wyginęło prawie osiemdziesiąt pięć procent wszystkich gatunków morskich. Mimo że jest to prawie niemożliwe do udowodnienia. Rozbłyski gamma mogą być także jedną z przyczyn braku zaobserwowania życia gdzieś indziej we wszechświecie. Mogą także regularnie niszczyć życie w dużej części wszechświata. To sugeruje, że ze względu na promieniowanie, tylko dziesięć procent wszystkich galaktyk może być gościnnych dla życia, jak nasza. Kolejne pytanie brzmi — czy promienie gamma istnieją tylko po to, aby niszczyć kosmos? Prawdopodobnie nie. W galaktyce takiej jak nasza, rozbłyski mogą zdarzać się co kilka tysiącleci. A aby nam zaszkodzić, muszą one być blisko i skierowane na nas. Ale ponieważ promienie gamma poruszają się z prędkością światła, nie będziemy wiedzieć, że zmierzają w naszym kierunku, dopóki do nas nie dotrą. Tak więc jeden z rozbłysków może być już w drodze do nas, aby nas zabić, a my dowiemy się o nim dopiero gdy w nas trafi i będziemy martwi. Śmierć z nieba może przyjść w każdej chwili. Może nawet teraz.
Odłożył pióro, łapiąc się na fakcie wyjątkowego czarnowidztwa. Nie wiedział, jak długo siedział nad tymi zajęciami, ale Samuel siedzący ojcu na kolanach — jak dotąd dość pokracznie — zdążył zapaść w sen i dosłownie wisiał na ręku Jaydena. - Nawet ty zasypiasz, jak nauczam? - spytał cicho pod nosem mężczyzna, przypominając sobie, jak Pomona najszybciej odpływała w ramiona Morfeusza właśnie, gdy mówił o astronomii. Jego syn był nawet w tym podobny do matki, czy to on sam po prostu przesadzał? - Nawet jeśli przesadzam, jesteś. Jesteś podobny - wymruczał, odsuwając się od biurka i delikatnie przekładając chłopca na ramię. Nie było potrzeby dalszego rozwlekania się nad tematem — miał ważniejsze sprawy do zrobienia. Ojcostwo było jedną z nich.
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spał jak dziecko, nie obudziwszy się ani razu odkąd znużony zamknął oczy i pod wpływem nieocenionych wspomagaczy odpłynął. Nie śniło mu się nic. Przymknął powieki, a potem je rozchylił. Kiedy się obudził było przed już przed południem, Thomasa nie było obok, ale nie zastanawiał się, czy wciąż tu był, czy zniknął — a może uciekł, jak to miał w zwyczaju. Tępo rozejrzał się dookoła. Zupełnie bezrefleksyjnie. Nawet gdyby chciał, nie skupiłby się na niczym. Przez tą krótką chwilę po prostu egzystował w jakiejś galaktyce, zbudowany z cząstek nie na tyle skomplikowanych, by mógł samodzielnie myśleć. Patrzył przez okno na opadające leniwie z nieba płatki śniegu, nie ruszając się dłuższy moment. Obudził go płacz dziecka. Tak przynajmniej uznał, kiedy po czasie zaczęły do niego docierać te wszystkie bodźce z zewnątrz. A może dzieci. Wydawało mu się, że przebijał się jeden po drugim, albo po prostu nie kończyło płakać, co chwilę uspokajając się i rozpłakując od nowa. Miał ochotę położyć się i leżeć tak, wpatrując w sufit bez końca, ale miał też ochotę się napić, zapalić, zrobić coś skutecznie otępiało zmysły. Nie było przy nim żadnej fiolki z alkoholem. Nic, co mógłby wypić i zasnąć znowu, choć pewnie gdyby było, za nic miałby dawkowanie, wypijając wszystko na raz, licząc, że porządnie go znieczuli na wszystko. Emocji nie dało się wyciszyć samoistnie, albo on tego nie potrafił. Im bardziej się rozbudzał tym szybciej sobie przypominał o tym, co wydarzyło się w ostatnich dniach. Zdawał sobie sprawę, gdzie był, jak się tu znalazł i co zrobił, mniej już, dlaczego. Z perspektywy czasu wydawało mu się to głupie, wyrzuty sumienia znów dobijały się zza zamkniętych drzwi.
Postawił stopy na podłodze, gładząc przez chwilę dłońmi prześcieradło. Było czyste, miękkie. Pachniało ładnie, choć nie wiedział czym. Wszędzie było czysto i przyjemnie, nawet jeśli skromnie. Tak wyglądały domy setek tysięcy rodzin. Jego nie wyglądał tak nigdy. Nigdy nie miał swojego pokoju, swojego kąta. Luksusów zaznał dopiero w Hogwarcie, ale nigdy nie wpłynęły na niego tak, by zaczął odczuwać jakiekolwiek braki w życiu poza szkołą. Samotność go przytłaczała, ale nie dzisiaj. Gdyby się nad tym zastanowił, doceniłby chwilę dla siebie. Ciszy i spokoju. Nikt mu nie truł, nikt nie ględził, nie mówił, co powinien robić, jak się zachowywać. Czuł, że to nie musiało się zmieniać. Jakby mógł utknąć tu i teraz, w swoim własnym świecie na jakiś czas. Coś się zmieniło. Jeszcze nie rozumiał co, ale coś pękło. Na brzegu łóżka leżały jego ubrania. Czyste, naprawione, świeże. Przebrał się, z trudem radząc z guzikami i suwakiem w spodniach. Palce prawej dłoni były jakieś nie jego. Wciąż bolały przy zginaniu, chwytaniu czegokolwiek. Bolały go mięśnie, głowa z tyłu, obite nerki. Przez myśl jednak nie przemknęła mu obawa, że już nigdy nie będzie mógł grać na skrzypcach.
Opuścił pokój wciąż słysząc płacz dzieci na korytarzu. Rozejrzał się i ruszył przed siebie, eksplorując dom na własną rękę, w ledwie nałożonych, rozwiązanych butach, z koszulą niewłożoną w spodnie — niechlujnie, bo było mu wszystko jedno. Otworzył pierwsze lepsze drzwi, a kiedy zdał sobie sprawę gdzie się znalazł, nie zawahał się z wejściem do środka. Pokój pełen osobistych rzeczy. Od razu skierował się w stronę biurka. Usiadł w wygodnym krześle, obrzucając spojrzeniem mebel przed nim. Nigdy nie siedział w takim miejscu. Łączyło się z nim jakieś dziwne, obce poczucie pozornej władzy i wyższości. Obrzucił spojrzeniem obrazy w pomieszczeniu, nie przejmując się tym, że mu się przyglądały podejrzliwie, a jedna z postaci nagle zniknęła ze swojej ramy. Otworzył szufladę, wsunął do niej dłoń, potem ją zamknął i otworzył następną. Niczego nie wyciągał, niczego też nie schował, choć zdawało się, że szukał czegoś konkretnego. W końcu wstał. Miał już odejść od biurka, ale zatrzymał się z boku, kiedy ujrzał listy. Pisząc ostatni list, skłamałem. Nie potrafię i nie chcę się od Ciebie uwolnić. List datowany był na grudzień. Schludne, staranne pismo zdradzało już z tej odległości pełne emocji słowa. Coś go tknęło, serce zabiło mu szybciej. Chwycił pergamin i uniósł, przystając po drugiej stronie biurka, czytając cały, z każdym kolejnym wersem marszcząc brwi coraz bardziej. List był poruszający, nawet dla niego teraz. A może w szczególności teraz, kiedy czuł się tak bardzo zagubiony. Przypomniał sobie listy, które zostawiał Eve, kiedy było coś, czego nie potrafił jej przekazać, a chciał lub musiał. Pamiętał listy, które pisał we własnej głowie do matki, kiedy mijały miesiące, a ona nie przybywała do nich, zgodnie z tym, co obiecała. Przełknął ślinę, pochłaniając wers za wersem, nie mając odwagi, by odczytać dwukrotnie pełną miłości i oddania słowa spisane cudzą ręką. Nie pisał do Sheili. Nasi synowie są Twoim najwspanialszym darem dla mnie. A gdy spytają mnie o Ciebie, powiem, że ich matka była Ziemią. Zaschło mu w gardle. Dłonie zadrżały. Zgiął pergamin i sięgnął po kolejny list. Tak wielu mówi mi, że ból zmaleje wraz z czasem. Ale gdzie się nie obejrzę, widzę Ciebie. W Hogwarcie, w domu. Jak mogę nie widzieć Cię wśród książek, które zostawiłaś...Zerknął na datę, która wskazywała styczeń. Stracił na chwilę świadomość, który dzień tygodnia mieli. Dopiero jak zaczął czytać, zrozumiał, że Vane musiał go pisać wczoraj. Widzę w oczach innych, że stałem się czymś, czego nienawidzę. Jak mam być ojcem? Autorytetem? Jak mam kogokolwiek prowadzić? Czy nie widzą jakim wrakiem jestem bez Ciebie? Próbowałem ruszyć do przodu, ale grzęznę zawsze tam, gdzie mnie podnosiłaś. Oddałbym wszystko, aby spędzić z Tobą jeszcze chociaż jeden dzień. Godzinę. Minutę. Nawet sekundę. Byle tylko Cię zobaczyć. Bez Ciebie się rozpadam... Te listy były intymne, pełne emocji. Był w stanie ją dostrzec bez trudu, zupełnie jakby biła z nich wielką siłą. Nie czuł nawet, że jego oczy zrobiły się bardziej błyszczące, dopiero kiedy zapiekło go pod powiekami siąknął nosem i zamrugał.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
James & Jayden
7 stycznia 1958
« Cokolwiek zaczyna się od gniewu, kończy się wstydem »
Noc spędził w pokoju chłopców, siedząc w miękkim fotelu i wpatrując się w ciemność rozgrywającą się za oknem, co jakiś czas biorąc jednego czy drugiego, gdy zaczynali się wiercić. Jednak przez większą część czasu trzymał w dłoniach liczydło, które poprzednim wieczorem tak zaaferowało Melanie. Pokazywała mu wtedy obliczenia, jakich się nauczyła. I chociaż zmęczona długim dniem, była dumna, mogąc zaprezentować swoje zdolności w dodawaniu oraz odejmowaniu — szczególnie że wszystko się jej udawało. W pewnym momencie wspomniała nagle o tym, co słyszała z salonu. O obecności kogoś obcego i podniesionych głosach. Wyglądała na mocno zdezorientowaną, jednak wiedziała, że Jayden nie trzymałby przed nią tajemnic. Nie okłamał. Dlatego gdy zaczęła mówić, nie przerywał, tylko słuchał, wiedząc doskonale, że córka Roselyn była wyjątkowo inteligentna i umiała wyciągać własne wnioski. Tak wyjątkowo podobna fizycznie do ojca, umysł odziedziczyła po matce, a Vane znał tę drugą przecież dwadzieścia lat. Umiał więc rozpoznać jej część w małej czarownicy. Nie powodowało to nigdy braku zaskoczenia związanego z wypowiadanymi przez nią słowami, spostrzeżeniami. Uwagami. Czasami tak boleśnie prawdziwymi, że żaden dorosły nie byłby w stanie o tym pomyśleć. Mówiła więc, a astronom nie był w stanie wyjść ze zdziwienia. W końcu... Dlaczego by miał, słysząc to od sześciolatki? Mama mówiła, że im pomożesz. Mnie też pomożesz, gdy będę cię potrzebować? Odpowiedział jej wtedy, że oczywiście. Że bez względu na to, co będzie się działo, nie zostawi jej nigdy. Przecież nie musiała o to pytać. Nie musiała... A jednak spytała. Gdy już spała i ułożył ją do snu, Jayden zastanawiał się jeszcze, czy naprawdę pomógł braciom. Czy to, co robił, naprawdę było dobre? Przypominając sobie rozeźlonego, wyklinającego Jamesa... Jak mógł powiedzieć, że to było dobre? Być może nie tego potrzebowali? Gdzie kończyła się tak naprawdę granica pomocy a przesady?Koło piątej zszedł na dół, poddając się całkowicie — wiedział w końcu, że nie miał już zasnąć. Zajął się więc przygotowaniem dla domowników śniadania. Roselyn miała jak zawsze pracę w lecznicy, Maeve wychodziła o różnych godzinach, a Shelta... Shelta w sumie nie ruszała się ze swojego pokoju. Bez względu na to, co kto robił, gdy tylko mógł, Jayden dbał o to, by każda z nich coś zjadła. To, co aktualnie robił, nie różniło się to w żaden sposób od każdego poprzedniego dnia, a jednak profesor nie czuł się tak, jak wcześniej. Nie cieszyło go, a pustka, jaką czuł, jedynie ciągnęła w dół. Zmęczony, z niewiadomymi emocjami, nieuporządkowanymi myślami robił wszystko mechanicznie. Chleb, pomidor, cebula, ser, herbata, cukier, pasztet, trochę suszonego indyka i jagnięciny. Rozstawił wszystko na stole, wiedząc, że każdy, kto schodził na dół, miał zauważyć przygotowane śniadanie. Roselyn, Melanie, Maeve. Teraz także Thomas i James. Wiedział, że wciąż byli w domu. Eliksir słodkiego snu miał dać im porządny sen i noc wyzbytą z koszmarów poprzednich dni, a wychodząc i tak nie mogli przegapić otwartej kuchni. Duszone z cynamonem pokrojone jabłka niemalże na papkę dla chłopców przygotował trochę wcześniej, by odparowały i ostygły. W temperaturze, jaka panowała na zewnątrz, wystarczyło wystawić garnuszek na parapet na niecałe dwie minuty, by uzyskać zamierzany efekt. Podgrzał mleko z mąką, a następnie z daniem dla dzieci oraz ciepłym napojem ruszył do ich pokoiku. Sam nie był głodny. Chyba stracił apetyt. Nie czekał długo na pobudkę synów, bo już chwilę po szóstej jeden zaczął się kręcić, potem drugi, aż w końcu cała trójka domagała się uwagi. Porannej pielęgnacji, śniadania i zanim Jayden mógł się zorientować, było grubo po siódmej. Mężczyzna nie wyszedł jednak z dziecięcego pokoju jeszcze dłuższy czas, chcąc nadrobić w jakiś sposób ostatnie, stracone dni. Początek roku nigdy nie był prosty, a ten aktualny wydawał się wyjątkowo przeładowany problemami. Nie mogło się to jednak odbić na jego bliskich — chciał być na miejscu, gdy jego synowie mieli śmiać się, smucić się, być nadąsani. Chciał być przy nich. Dlatego gdy płacz Samuela rozległ się jako pierwszy, nie był zły. Podniósł niewielkie ciałko, o wiele mniejsze od tego, jakie normalnie miałoby półroczne dziecko i przytulił do siebie. - Wszystko będzie dobrze, synku. Wszystko będzie dobrze - szeptał cicho, trzymając w ramionach małe istnienie, samemu przysuwając policzek do delikatnej główki. Często myślał nad tym, że to on sam potrzebował chłopców bardziej niż oni jego. Ich zapach, ich obecność tak wiele razy zatrzymywali napad zwątpienia, czy nawet łez, które wydobywały się z czarodzieja. Zagubiony, często niepotrafiący odnaleźć właściwej drogi. A tylko ich obecność, ich istnienie pozwalało mu się pozbierać. Wstać i znaleźć rozwiązanie. Siłę, by działać dalej. Nawet nie zauważył mijających minut, godzin. Po prostu był tam ze swoimi dziećmi, wiedząc, że mieli tylko siebie. Nie wiedział, ile to trwało, nim na powrót usnęli. Cała trójka spokojnie ułożona pod kocykiem w swoim łóżeczku. Dopiero pojawienie się w jednej z ram obrazów sylwetki niepasującej do pozostałych, zwróciło uwagę mężczyzny.
- Jeden z młodzieńców wszedł do pańskiego gabinetu, profesorze - zauważył Johannes Kepler z wyraźnie niemieckim akcentem, przyglądając się niewinnym twarzyczkom śpiących niemowląt. Jayden odpowiedział mu jedynie skinieniem głowy. Tylko przez chwilę jeszcze postał przy kołysce, nim złożył pocałunek na każdej z ciemnowłosych główek dzieci i wyszedł. Poprawił czarną kamizelkę od garnituru na śnieżnobiałej koszuli, a ciemnobordowy krawat wpasowywał się w zgraną kolorystykę męskiej sylwetki. Chociaż raz, pierwszy raz od śmierci Pomony, nie przebijała się jedynie czerń. Nie skończył żałoby, ale nie mógł odmówić Melanie, która lubiła przeglądać dodatki garderoby, a w szczególności krawaty. Gdy wybrała ten jeden konkretny, nie mógł jej odmówić, zdając sobie równocześnie sprawę z faktu, iż kiedyś uwielbiał go nosić. Pogrążony we własnych myślach, na moment zapomniał o tym, dlaczego szedł w kierunku gabinetu. Szybko jednak sobie przypomniał, widząc odwróconą do niego plecami sylwetkę. - Na moje listy też zamierzasz odpisywać? - rzucił neutralnie w stronę Jamesa, stojąc w drzwiach pomieszczenia i informując go tym samym o swojej obecności. Dopiero gdy chłopak zauważył, iż nie był sam, profesor wszedł w głąb pokoju, zmierzając w stronę biurka. Nie wiedział jeszcze, co wpadło w dłonie młodego czarodzieja, ale cokolwiek to było... Jayden zastanawiał się, czy właśnie mieli mieć szansę na dowiedzenie się, co poszło między nimi nie tak? I dlaczego? Nie był gotowy na tę rozmowę, ale tak naprawdę — nigdy nie miał być.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pergamin w jego dłoniach był szorstki, twardy. Nie nabrał jeszcze wilgoci z powietrza, sztywno trzymając się w palcach. Czytał nakreślone na nim słowa z pewną ostrożnością, powoli, przez pierwsze chwile czując jakby był gdzie indziej, a adresat tego listu był zupełnie inną osobą. Może nawet kimś, kogo znał. Nie wiedział, dlaczego coś ścisnęło jego gardło, jakby uderzyło jego klatkę piersiową, żołądek wypełniły ciężkie kamienie, powodujące zarówno mdłości, jak i ciężkość, zmuszają go do zatrzymania się w jednym miejscu. Nie miał pojęcia kim była kobieta z tych listów. Nie wiedział nawet, że profesor Vane miał dzieci. Słyszał je dziś, ich płacz — to musiały być one. Przypomniał sobie słowa kobiety z wczoraj, kiedy doszło w reszcie do starcia. Pani z listów musiała być jego żoną. A ta na dole? Była jego nową kobietą? Rodziną? Niańką? Był nieszczęśliwy. Vane nosił w sobie ból, tęsknotę. Wciąż nieotrząśnięty z żałoby po stracie lub odejściu kobiety, którą bezwzględnie kochał. Docierało to do niego powoli, z każdym kolejnym nakreślonym zdaniem. Kim więc była dla niego Sheila? Co zamierzał z nią robić, jak traktować? W obliczu tych listów, tej tajemnicy, z której bezwstydnie obdzierał profesora, jak najprawdziwszy złodziej, jego zaproszenie, słowa były jeszcze bardziej absurdalne. Była zapomnieniem? Miała być namiastką tej, której już nie miał? Czego właściwie chciał? Zdanie po zdaniu, zamiast rozjaśniać mu wszystko wywoływały jeszcze większy mętlik w głowie, ale zamiast czcić to pojąć, chcieć stawić temu czoła, zapragnął uciec przed tym wszystkim — znów zmęczony, osłabiony, pomimo wielu godzin pozbawionej snów i utrudnień regeneracji. Zmęczony psychicznie w sposób, który nie pozwalał mu odpocząć, jakby ból w głowie znów powoli się rozwijał i mimo uprzedzenia go zaskoczyć jeszcze bardziej uciążliwa migreną.
Drgnął, momentalnie się odwracając, kiedy usłyszał za sobą męski głos, a list wycofał za siebie, nim dotarł do niego sens słów profesora, który nie coraz pierwszy przyłapał go na gorącym uczynku. Puścił pergamin, trzymając go za plecami, by opadł na biurko, a ciemne spojrzenie zwykle głębokich i intensywnie błyszczących tęczówek było matowe i z tą swoją nijakością osunęło się na ziemię.
— Ja... — zaczął powoli, niemrawo, ale nie wyglądał na zestresowanego a tym bardziej winnego. — Szukałem papierosów— odparł niemrawo, unosząc lewą brew, spojrzenie pozostawiając wbite głęboko w podłogę. Nie miał pojęcia, dlaczego łudził się, że Vane będzie miał je w swoich rzeczach. Może uderzył do złego pokoju, powinien poszukać go w rzeczach tej uzdrowicielki, która z jakiegoś powodu wyglądała na konkretną kobietę. Kiedy ruszył w jego kierunku intuicyjnie się odsunął od niego, wpierw od samego profesora, a później jeszcze biurka, przy którym stanął, unosząc na mężczyznę ciemne tęczówki. Nie musiał zerkać na listy, które pozostawił, rzucone w nieładzie, byle tylko znalazły się na biurku. Nie odpowiedział mu, patrząc tylko prosto w oczy tak, jakby chciał mu odpowiedzieć bez słów. Kontakt nie trwał zbyt długo, nie miał w sobie na tyle odwagi, ale też zapału. Nie miał w sobie ani buty ani gniewu. Była tylko bezsilność, obojętność. Zignorował kpiące słowa, nie chciało mu się wdawać w dyskusje. Nie sprowokowało go to do odzywki ani podjęcia rękawicy. Odwrócił się i powoli, lekko kołyszącym się krokiem ruszył w stronę drzwi.
Nim do nich dotarł jednak, nim przekroczył próg zatrzymał się, wzrokiem przemykając po obrazie, z którego wcześniej zniknęła postać. Utkwił w mężczyźnie uwiecznionym na portrecie wzrok, przechylił lekko głowę.
— Zostawiła cię? — spytał beznamiętnym tonem. Swojego pytania nie kierował jednak do mężczyzny przed nim, wiszącego na ścianie, nieprawdziwego, a do profesora, którego miał za sobą. Powoli odwrócił się w jego kierunku, by na niego spojrzeć. Nie spodziewał się po nim ckliwej historii, obszernych wyjaśnień ani zwierzeń. Chciał spytać, chciał wiedzieć. Kim była tajemnicza żona profesora Vane'a?
Drgnął, momentalnie się odwracając, kiedy usłyszał za sobą męski głos, a list wycofał za siebie, nim dotarł do niego sens słów profesora, który nie coraz pierwszy przyłapał go na gorącym uczynku. Puścił pergamin, trzymając go za plecami, by opadł na biurko, a ciemne spojrzenie zwykle głębokich i intensywnie błyszczących tęczówek było matowe i z tą swoją nijakością osunęło się na ziemię.
— Ja... — zaczął powoli, niemrawo, ale nie wyglądał na zestresowanego a tym bardziej winnego. — Szukałem papierosów— odparł niemrawo, unosząc lewą brew, spojrzenie pozostawiając wbite głęboko w podłogę. Nie miał pojęcia, dlaczego łudził się, że Vane będzie miał je w swoich rzeczach. Może uderzył do złego pokoju, powinien poszukać go w rzeczach tej uzdrowicielki, która z jakiegoś powodu wyglądała na konkretną kobietę. Kiedy ruszył w jego kierunku intuicyjnie się odsunął od niego, wpierw od samego profesora, a później jeszcze biurka, przy którym stanął, unosząc na mężczyznę ciemne tęczówki. Nie musiał zerkać na listy, które pozostawił, rzucone w nieładzie, byle tylko znalazły się na biurku. Nie odpowiedział mu, patrząc tylko prosto w oczy tak, jakby chciał mu odpowiedzieć bez słów. Kontakt nie trwał zbyt długo, nie miał w sobie na tyle odwagi, ale też zapału. Nie miał w sobie ani buty ani gniewu. Była tylko bezsilność, obojętność. Zignorował kpiące słowa, nie chciało mu się wdawać w dyskusje. Nie sprowokowało go to do odzywki ani podjęcia rękawicy. Odwrócił się i powoli, lekko kołyszącym się krokiem ruszył w stronę drzwi.
Nim do nich dotarł jednak, nim przekroczył próg zatrzymał się, wzrokiem przemykając po obrazie, z którego wcześniej zniknęła postać. Utkwił w mężczyźnie uwiecznionym na portrecie wzrok, przechylił lekko głowę.
— Zostawiła cię? — spytał beznamiętnym tonem. Swojego pytania nie kierował jednak do mężczyzny przed nim, wiszącego na ścianie, nieprawdziwego, a do profesora, którego miał za sobą. Powoli odwrócił się w jego kierunku, by na niego spojrzeć. Nie spodziewał się po nim ckliwej historii, obszernych wyjaśnień ani zwierzeń. Chciał spytać, chciał wiedzieć. Kim była tajemnicza żona profesora Vane'a?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
« Cokolwiek zaczyna się od gniewu, kończy się wstydem »
Nie miał oczekiwań w stosunku do pobytu obu braci Doe w swoim domu. Nie miał oczekiwań w stosunku do poprawy ich zachowania czy próby zawalczenia o spokój. Nie miał już żadnych oczekiwań po poprzednim dniu i szczerze — nie miał oczekiwań nawet co do tego, że rano jeszcze będą w pokoju, który został im na tę noc przeznaczony. Znał ich sposób bycia, zachowania, poczucie przestrzeni, jakie towarzyszyły im od czasów Hogwartu i najprawdopodobniej wcale się nie zmieniły. Jakżeby mogły? W końcu nie mieli z siebie wydrzeć pochodzenia i kultury, w jakich przyszło im się wychowywać. Zapomnieć o kierowaniu własnym losem, o znajdywaniu okazji do naginania systemu, do sprawdzania granic własnych oraz cudzych możliwości. Do pchania się tam, gdzie niemożliwe. Do wpadania w kłopoty, z których jedynie szczęście mogło ich ocalić. Czasami się to sprawdzało, czasami nawet najlepiej sprzedane kłamstwo nie pomagało. Dostrzegał to już na samym początku, gdy bracia Doe sprawiali problemy wychowawcze znacznej części grona pedagogicznego, podczas gdy jemu wcale nie przeszkadzało to, co robili. Nawykł do swobody związanej z romską kulturą — wszak matka Shelty również była cyganką, a przebywanie z kuzynostwem zawsze go fascynowało. Zresztą... Dzieci zawsze były bardziej chaotyczne niż dorośli. Nie można było od nich oczekiwać długiego skupienia czy ciekawości tematem, który ich w ogóle nie pasjonował. Zabieranie Jamesa na wyprawy w głąb Zakazanego Lasu było więc dla chłopca nie tylko ekscytujące, ale również wyraźnie naturalne. Chadzanie tam, gdzie nie powinien. Gdzie inni nie byli w stanie dotrzeć, a równocześnie przebywanie wśród przyrody. Pomimo oczywistego lęku przed tym, co kryło się w ciemności, Jayden widział, że drugi z braci Doe, wyczekiwał tych wypraw. Wyczekiwał tego, co mogły one przynieść. Thomas tego nie potrzebował. Sheila również. Każde miało zupełnie inne powiązanie z profesorem, tak jak każde z nich było inne. Thomas nie mógł usiedzieć na miejscu, dlatego ciągle się wydurniał; James buntował się przeciwko zasadom, których nie potrafił pojąć, a Sheila... Sheila była niczym zagubione jagnię w przytłaczającym ją nowym świecie. Różnili się diametralnie, ale każde z nich dopełniało pozostałą dwójkę. Vane nie wyobrażał sobie, aby któregoś miało zabraknąć. Byli niczym organy połączone w jeden organizm — odpowiadające za inne funkcje życiowe, lecz wspólnie utrzymujące egzystencję gospodarza. Gdy więc dotarły do niego przerażające wieści, wiedział, że nic nie miało być już takie samo. Ani Sheila pozostawiona bez opieki braci. Ani zagubiony gdzieś Thomas i osamotniony James. A teraz na nowo znaleźli się w jego życiu. Wpadli w nie gwałtownie tak samo, jak zniknęli. Nie wiadomo kiedy i nie wiadomo skąd. Tłumaczący się szukaniem papierosów. Gdy podszedł do biurka, spojrzał na porzucone, leżące ku niemu do góry nogami listy. Nie musiał ich odwracać, by wiedzieć, czym były. Do kogo. O czym. Czy kiedykolwiek miały być przeczytane przez kogokolwiek? Czy kiedykolwiek sam miał po nie sięgnąć chociaż raz od ich napisania? Nie. To dlaczego czuł smutek, a nie złość z powodu wtargnięcia Jamesa w jego prywatność, w jego intymność? Dlaczego nie było gniewu, a jedynie rezygnacja? Nie odprowadził chłopca spojrzeniem, gdy ten skierował się ku wyjściu. Tkwił jedynie w jednym miejscu, wpatrując się w porzucone na blacie biurka listy. Sparaliżowany. Stęskniony. Czułym ruchem poprawiający starannie zapisany pergamin — teraz brutalnie rozrzucony — zupełnie jakby w nim znajdowała się kwintesencja żony. Lub jej jedyne wspomnienie.
Zostawiła cię?
Czy zostawiła go? Odeszła w końcu. Wtedy do niego nie docierało nic logicznego. Bo to nie miało sensu, podobnie jak fakt, iż zdarzyło się to w najszczęśliwszym dniu, jaki mogli sobie kiedykolwiek wymarzyć. Dlaczego więc mógł stać się również najgorszym? Wtedy go zostawiła, teraz jednak nie żyła, bo wierzyła, że jedynie swoim odejściem ocali to, co było dla niej najcenniejsze. Czy więc zostawiła go? Nie. Wiedział, że nie. Zginęła za nich. Oddała życie, wieczne życie za to, by oni mogli kontynuować swoje. - Umarła - odpowiedział po dłuższej chwili równie prosto, jak zadano pytanie. Dla tych, którzy go nie znali, zbyt prosto. Musiał jednak zachować dystans. Musiał oddzielić się od własnych emocji, bo gdyby się im poddał, przepadłby. Dlatego musiał nauczyć się oddzielać słowa od uczuć, jeśli chodziło o wszystko, co wiązało się z Pomoną. Nie mógł sobie pozwolić na depresyjną słabość. Dla dobra wszystkich, którzy znajdowali się pod jego opieką. Po raz ostatni opuszki palców profesora musnęły listy, układając je z pewnym nabożeństwem na boku stołu, zanim odwrócił się, by badać spojrzeniem zwrócone ku niemu plecy dawnego podopiecznego. Oparł tyłem o blat biurka, wkładając dłonie do kieszeni spodni i po prostu przyglądając się młodemu czarodziejowi. W ciszy pozwalał, by chłopak zapoznawał się z jego gabinetem, a konkretnie z pustą ramą, do której po jakimś czasie wrócił jej mieszkaniec. - Johannes Kepler. Jedna z czołowych postaci rewolucji naukowej w siedemnastym wieku. Twórca trzech praw astronomicznych opisujących ruch planet wokół Słońca. Zmarł w wyniku złych warunków podróży - wyjaśnił pokrótce, nie przejmując się nawet faktem, że nie padło pytanie o tożsamość namalowanego czarodzieja.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Patrząc na niego przez dłuższą chwilę zastanawiał się, czy powinien mu wszystko wygarnąć — wszystko, co do dotyczyło jego siostry i tego felernego wyjazdu do Genewy. Nie wiedział, czy Thomas już to zrobił, ale czuł, że powinien. Ale ta myśli była krótka i ulotna, szybko opuściła jego głowę. Vane nie był skory rozmowy na ten temat, dobrze wiedział więc o co mu chodziło i z pewnością przyjął do wiadomości tamtą uwagę. Widział w jego oczach, że zdał sobie z tego sprawę, a raczej tak dziś pamiętał tamten moment. Nie zbliży się już do jego siostry, ona nigdy się z nim nie spotka, przecież zakazał jej tego parę dni temu — ile? Zupełnie już stracił rachubę. Cztery? Pięć? Trochę gubił się w czasoprzestrzeni. Gdzie się właściwie znajdowali? W Dolinie Godryka? Ile dni minęło odkąd wyszli z Tower? Odkąd ich wyciągnął? Kiedy się pokłócili, miała go już nie odwiedzać. Nie chciał tego. Dla jej dobra. Dla jej reputacji. Nie pozwoli jej zbrukać. Jayden mógł mieszkać sobie w domu pełnym kobiet z rodzicami, cyganami, garścią zwierząt, gromadką dzieci. Miał to gdzieś. Jego miał gdzieś po tych dwóch latach, jakby nie było już nic. jakby tamto poszło w niepamięć. Szybko zapominał. Szybko uciekł od miłych, bezpiecznych wspomnień, wiedząc, że był zdany na siebie. Musiał radzić sobie sam Być mężczyzną, znaleźć bliskich, którzy — jeśli żyli — pewnie rozpierzchli się po Anglii. To, co łączyło go z profesorem zostało zdeptane przez niego samego. Zbuntowanego, ofensywnego. Może było gdzieś tam głęboko, uśpione albo ukryte, czekające na lepszą porę, właściwą okazję — dzień, w którym nie będzie odrzucał całego świata i wszystkich, którzy próbowali mu pomóc.
Zależało mu wcześniej tylko, by trzymał się z dala od jego siostry, a teraz...? Nie zależało mu już na niczym. Patrzył przez chwilę na profesora tępym, nieco nieobecnym wzrokiem, wyczekując odpowiedzi na zadane przez niego pytanie. Nie zdziwiłby się, gdyby go zostawiła. Podrywał dziewczyny znacznie młodsze od siebie, powinna była go rzucić już dawno temu. Pokazać mu, gdzie raki zimują, dać popalić. A może nie pasował jej ten chory układ? Może z tymi wszystkimi mieszkankami tego domu żyła w dziwnej komitywie? Jak? Nie żyli jak cyganie. Nie mieli wspólnot, nie mieli taboru, więzi łączącej ludzi różnych rodzin, którzy tworzyli jedną, małą społeczność? Starannym ruchem poprawił pergaminy. Przez jedną chwilę miał wrażenie, że Vane znalazł się zupełnie gdzie indziej. Może obaj byli. Obaj pogubili drogę, przypadkiem natrafiając na siebie w niewłaściwej, równoległej rzeczywistości? Może ich prawdziwe ja było gdzieś indziej i nie potrafiło wrócić na swoje miejsce? Patrzył, jak z namaszczeniem i delikatnością dokładał listy, zdając sobie sprawę, że musiał zbezcześcić coś ważnego. Wejść z butami w sferę, w ktorej Vane sobie tego wyraźnie nie życzył, tak jak i nie życzył sobie on — ale przecież, było wszystko jedno. Lekko wzruszył ramieniem, w odpowiedzi na przeciągającą się cieszę, zerknął w bok, na jeden z obrazów, kiedy padła odpowiedź. Umarła. Tego się nie spodziewał. Na chwilę go wmurowało w ziemię, woda chlusnęła jakby przed nim mocząc mu twarz. Wrócił wzrokiem do profesora, ogniskując na nim nieco trzeźwiejsze spojrzenie.
— Przykro mi — wychrypiał ciężko i po dłuższej chwili, słabo reflektując się po wpadce, jaką właśnie zaliczył. Ale i żal nie trwał długo. Spuścił oczy pokornie na ziemię, ale zaraz je podniósł jakby lekko zmieszany, zakłopotany, szybko próbując znaleźć oparcie w pustej ramie portretu. Zmarszczył lekko brwi. Słowa Jaydena przecięły ciężką i gęstą atmosferze panującą w gabinecie. Cienie nie wyrastały już z jego pleców, ale czuł, że gdzieś były. Mówiły do niego czasem, a on się odwracał, uświadamiając sobie, że to tylko szumiący ból głowy. Już przez to przechodził w listopadzie. Przywołane nazwisko postaci z obrazu sprawiło, że mężczyzna wypiął dumnie pierś do przodu, brodę zadarł do góry. James patrzył na niego z mieszanką niechęci i zażenowania, ale obie te emocje szybko z niego spłynęły, pozostawiając twarz zupełnie obojętną.
Ostatnie słowa profesora wybrzmiały już dawno temu, a on nie ruszył się i nie powiedział ani słowa. Patrzył tylko w bezruchu na tej obraz, jakby miał mu powiedzieć więcej, ale Johannes Kepler, ty draniu parszywy, za nic nie chciał się odezwać. Spojrzał w końcu na Jaydena, dłonie włożył do spodni.
— Więc nie masz papierosów?— spytał, zerkając na Jaydena. Chciał mu się palić, ale niczego nie znalazł w tego w biurku.
Zależało mu wcześniej tylko, by trzymał się z dala od jego siostry, a teraz...? Nie zależało mu już na niczym. Patrzył przez chwilę na profesora tępym, nieco nieobecnym wzrokiem, wyczekując odpowiedzi na zadane przez niego pytanie. Nie zdziwiłby się, gdyby go zostawiła. Podrywał dziewczyny znacznie młodsze od siebie, powinna była go rzucić już dawno temu. Pokazać mu, gdzie raki zimują, dać popalić. A może nie pasował jej ten chory układ? Może z tymi wszystkimi mieszkankami tego domu żyła w dziwnej komitywie? Jak? Nie żyli jak cyganie. Nie mieli wspólnot, nie mieli taboru, więzi łączącej ludzi różnych rodzin, którzy tworzyli jedną, małą społeczność? Starannym ruchem poprawił pergaminy. Przez jedną chwilę miał wrażenie, że Vane znalazł się zupełnie gdzie indziej. Może obaj byli. Obaj pogubili drogę, przypadkiem natrafiając na siebie w niewłaściwej, równoległej rzeczywistości? Może ich prawdziwe ja było gdzieś indziej i nie potrafiło wrócić na swoje miejsce? Patrzył, jak z namaszczeniem i delikatnością dokładał listy, zdając sobie sprawę, że musiał zbezcześcić coś ważnego. Wejść z butami w sferę, w ktorej Vane sobie tego wyraźnie nie życzył, tak jak i nie życzył sobie on — ale przecież, było wszystko jedno. Lekko wzruszył ramieniem, w odpowiedzi na przeciągającą się cieszę, zerknął w bok, na jeden z obrazów, kiedy padła odpowiedź. Umarła. Tego się nie spodziewał. Na chwilę go wmurowało w ziemię, woda chlusnęła jakby przed nim mocząc mu twarz. Wrócił wzrokiem do profesora, ogniskując na nim nieco trzeźwiejsze spojrzenie.
— Przykro mi — wychrypiał ciężko i po dłuższej chwili, słabo reflektując się po wpadce, jaką właśnie zaliczył. Ale i żal nie trwał długo. Spuścił oczy pokornie na ziemię, ale zaraz je podniósł jakby lekko zmieszany, zakłopotany, szybko próbując znaleźć oparcie w pustej ramie portretu. Zmarszczył lekko brwi. Słowa Jaydena przecięły ciężką i gęstą atmosferze panującą w gabinecie. Cienie nie wyrastały już z jego pleców, ale czuł, że gdzieś były. Mówiły do niego czasem, a on się odwracał, uświadamiając sobie, że to tylko szumiący ból głowy. Już przez to przechodził w listopadzie. Przywołane nazwisko postaci z obrazu sprawiło, że mężczyzna wypiął dumnie pierś do przodu, brodę zadarł do góry. James patrzył na niego z mieszanką niechęci i zażenowania, ale obie te emocje szybko z niego spłynęły, pozostawiając twarz zupełnie obojętną.
Ostatnie słowa profesora wybrzmiały już dawno temu, a on nie ruszył się i nie powiedział ani słowa. Patrzył tylko w bezruchu na tej obraz, jakby miał mu powiedzieć więcej, ale Johannes Kepler, ty draniu parszywy, za nic nie chciał się odezwać. Spojrzał w końcu na Jaydena, dłonie włożył do spodni.
— Więc nie masz papierosów?— spytał, zerkając na Jaydena. Chciał mu się palić, ale niczego nie znalazł w tego w biurku.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
« Cokolwiek zaczyna się od gniewu, kończy się wstydem »
Wystarczyło wyjrzeć za okno, by dostrzec pustkę. Niekończące się połacie nizin rozciągających się w pagórki, za którymi również czaiło się wielkie jezioro. Z okien domu można było podziwiać Macgillycuddy’s Reeks i z łatwością dostrzec na paśmie górskim Carrantuohill — najwyższy szczyt całej Irlandii. Cała przyroda wybijała się na pierwszy plan, lecz nigdzie w zasięgu wzroku nie było innych gospodarstw domowych. Budynek nie należał nawet do miasta Killarney. Stał z daleka od wszystkiego i wszystkich, dając pokoleniom Vane'ów spokój, ciszę oraz właściwą intymność. Intymność, jaka aktualnie była na wagę złota. Jaka sprowadziła Jaydena i Pomonę. W końcu w Hgosmeade za wiele par oczu śledziło ich ruchy, ich relację. Sąsiedzi wpatrujący się w okna, dziwnie zerkający na klatce, mieszkańcy szemrający przy porannych zakupach. Jeśli chodziłoby jedynie o niego samego, astronom nie robił sobie wiele z pogłosek, jednak nie zamierzał obarczać tym stresem i odpowiedzialnością ciężarną już wówczas zielarkę. Wiedział, jak bardzo delikatną osobą była i jak wiele kosztowało ją uśmiechanie się wówczas, gdy nie czuła się komfortowo. Dlatego też zdecydowali się poszukać czegoś własnego. Czegoś, gdzie Sprout mogła w spokoju donosić ciążę, urodzić oraz gdzie ich dzieci mogły dorastać bez społecznego piętna wyznaczonego im przez kulturową socjetę, w której żyli. Irlandia nie była ich pierwszym wyborem, lecz gdy tylko Jayden przypomniał sobie o aktualnie niezamieszkałej przez krewnych posiadłości, zdecydował się naprowadzić małżonkę właśnie na tereny, z których pochodzili jego przodkowie. Z których wywodził się on sam. Theach Fáel już wówczas stało puste niczym zapomniane rodzinne dziedzictwo. Dom wymagał remontu, jednak był wszystkim, czego potrzebowali. Wszystkim, co nie oceniało ich przez pryzmat decyzji, a spokój, jaki poczuł profesor po przeprowadzce, był nie do opisania. Mogli zarządzać dużą przestrzenią, jak tylko chcieli, nie oglądając się na nikogo i na nic. Ogród, obserwatorium, spora kuchnia, miejsca na spacery, prywatność — wszystko to mieli właśnie tutaj. W miejscu, gdzie wszystko się zaczęło i gdzie wszystko miało się skończyć. A wilki Vane'ów jedynie obserwowały każde zdarzenie w ciszy, dostrzegając radość, smutek, złość i cierpienie z cokołów. Milczące i na zawsze obecne. Przykro mi.
- Wcale nie. - Ta żałośnie krótka i szybka wymiana była doskonałym odzwierciedleniem tego, co działo się między przebywającymi w gabinecie Jaydena dwoma czarodziejami. Profesor nie wierzył w to, że Jamesowi było mu przykro. Nie było mu przykro, bo współczuł dawnemu nauczycielowi. Najwyżej mogło być mu głupio z powodu wypowiedzianych słów i tylko z tego powodu policzki zaszły mu różem. Nienawiść jednak, którą widział na Pokątnej oraz dnia poprzedniego nie sprawiłaby, że Doe nagle poczuł się zatroskany stanem człowieka, któremu życzył tak źle. Jayden wcale nie odczuwał też rozpadu emocjonalnego od młodego czarodzieja ani sam nie odczuł własnego zatrząśnięcia się w posadach. Mówienie o Pomonie było trudne i nigdy nie miało być łatwe, ale to tylko od niego samego zależało, jak silnie smutek i wzruszenie miały go atakować w momencie rzuconego komentarza.
Więc nie masz papierosów?
- Powiesz mi w końcu, o co chodzi? - Krótkie pytanie. Krótki zabieg. Brak poruszenia. Jedynie słowa w ciężkiej atmosferze. Szybkie pytanie w odpowiedzi na to zawieszone wcześniej. Co tam naprawdę działo się z Jamesem Doe? Co się działo? Nie tylko z wczorajszym wybuchem złości, krzykiem związanym z Sheilą. Jayden chciał wiedzieć, co się działo z Tower of London. Co się działo ze spotkaniem na Pokątnej. Co się działo z listami. Co się działo przez ostatnie dwa lata, gdy zastanawiał się, gdzie był ten mały cygan z Gryffindoru. Jak sobie zasłużył na to wszystko? - Dlaczego mnie nienawidzisz? - Ich ostatnie spotkanie w Londynie zakończyło się inaczej. Vane miał wrażenie, że James jedynie udawał, iż był wściekły. A naprawdę posiadał w sobie tak wiele złości, krzywdy. Teraz... Teraz już nie było udawania. Teraz była już tylko czysta nienawiść i gniew. A Jayden chciał wiedzieć dlaczego.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Szybka odpowiedź błyskawicznie ściągnęła jego ciemne, zmęczone spojrzenie. Piwne tęczówki spoczęły na profesorze; na próżno było jednak w nich szukać czegokolwiek. Zupełnie jakby były oczami woskowej rzeźby, którą ktoś z rozmysłem postawił przed Vanem. Podobizna kogoś, kogo niegdyś znał, komu pomógł, kogo był gotów przygarnąć pod swoje własne skrzydła, kiedy wypracowana znajomość zaczęła powoli rozkwitać. Zabrakło naturalnego dla niego przewrócenia oczami, prychnięcia — każdy zawsze wiedział lepiej. Każdy zdał go lepiej. Każdy z taką łatwością wyciągał wnioski i wysuwał osądy o nim samym, jego myślach, zachowaniu, pobudkach. Nie udawał niewzruszonego; nie czuł się dotknięty. Nie tym jednym razem, gdy wyprany ze wszystkiego po zdarzeniach z ubiegłego dnia nie miał sił na żadną dalszą walkę. Żadną. Patrzył na niego w milczeniu, powoli przymykając powieki zakończone ciemnymi rzęsami w pojedynczych, leniwych mrugnięciach. Przed oczami wciąż miał te pergaminy, listy spisane profesorską dłonią. Listy intymne, osobiste, pełne prawdy i uczuć, których Vane na co dzień nie okazywał. Dopiero teraz, po tylu latach; dopiero po spotkaniu na Pokątnej zaczął się zastanawiać czy był wyrachowanym skurwielem, który nie czuł zupełnie niczego — i teraz, jakim sposobem z taką łatwością potrafił to wszystko ukryć. Zobojętnić, spowszednić. Jakoś, szybko przywiodło mu na myśl sumienie, które szybko wypchnęło ze świadomości przelotne rozważania, całą jego uwagę koncentrując usilnie na tym, co się wydarzyło. Na tym, jak wielkim pechem był naznaczonym i na tym, jak cierpieli ludzie z jego otoczenia. Znów zaczynał myśleć o tym, że to nie Thomas ściągnął na ich rodzinę cały tamten dramat. Z jego szczęściem udałoby mu się z tego wywinąć. To on przyciągał problemy. Czy tego chciał, czy nie. I ściągał ból, łzy i śmierć na tych, którzy towarzyszyli mu w tej drodze. I to właśnie dlatego babka, przeklęta tarocistka, nigdy nie odważyła się zdradzić mu jego przyszłości. Nie mogła jej znieść.
— Właściwie... — zaczął niskim, nieco ochrypłym głosem, powoli, bez pośpiechu odrywając od niego spojrzenie. — To tak. Naprawdę— przyznał smętnie, podążając spojrzeniem do obrazu, który tak bezcelowo mu opisał. Do postaci, którą niepotrzebnie mu przytaczał, wiedząc, że ta informacja była dla niego zupełnie bez znaczenia i zdążyła już ulecieć drugim uchem. Nie kłamał. Może teraz, w tej chwili nie do końca było to prawdą, ale jeszcze minuty wcześniej, gdy odkładał cudzy list do żony, by z przyspieszającym biciem serca pochłonąć kolejny — było mu przykro. I było mu go żal przez chwilę. Może nawet wykrzesałby z siebie coś na kształt zrozumienia, gdyby to coś w jego głowie pozwoliło mu myśleć o czymkolwiek innym, prócz fatum. — Kochałeś ją — stwierdził oczywistość równie smętnym i równie monotonnym tonem. Przeszedł już wcześniej na tą formę. Bezpośredni zwrot do niego, bez całej tej grzecznościowej formuły, którą zawsze stosował. Niepotrzebnie. Nie był już jego uczniem. Od dawna. Powoli przymknął powieki i nabrał powietrza w płuca, wsuwając dłonie w kieszenie spodni. Kiedy je otworzył postać na obrazie wciąż znajdowała się w ramie. I wciąż na niego patrzyła. — Jak umarła?— Nie był pewien, czy naprawdę go to interesowało. Czy interesowało go teraz cokolwiek. Nie pytał o Eve, nie pytał o Sheilę, wiedząc, że gdziekolwiek były, na pewno były bezpieczne — z dala od niego. Pierwsze pytanie zignorował w pierwszej chwili — dopiero kolejne zmusiło go do reakcji. Ale nie spojrzał na niego. Nie umiał z siebie wykrzesać nawet odrobiny złości. Spuścił wzrok na ziemię, na swoje buty, nabierając powietrza w płuca i odwlekając jeszcze ten moment, ta chwilę. Próbował się zastanowić — nie dlaczego, a czy. Czy w ogóle go nienawidził? W tej chwili nie czuł względem niego zupełnie nic. A wczoraj? Tydzień temu? Miesiąc? Czy odczuwał względem niego kiedykolwiek coś podobnego? Nie chciał kłamać, nie mógł mu odpowiedzieć, samemu nie wiedząc. — Sheila zasługuje na więcej — odpowiedział cicho, powoli ponosząc znów wzrok, tym razem jednak nie zawieszając go na żadnym konkretnym miejscu. — Więcej niż bycie twoją utrzymanką. — Kochanką, nałożnicą, kurwą. Nie chciał, by się z nim widywała. Nie chciał, by robiła to już w ogóle. Wiedział, że nie zrobi.
— Właściwie... — zaczął niskim, nieco ochrypłym głosem, powoli, bez pośpiechu odrywając od niego spojrzenie. — To tak. Naprawdę— przyznał smętnie, podążając spojrzeniem do obrazu, który tak bezcelowo mu opisał. Do postaci, którą niepotrzebnie mu przytaczał, wiedząc, że ta informacja była dla niego zupełnie bez znaczenia i zdążyła już ulecieć drugim uchem. Nie kłamał. Może teraz, w tej chwili nie do końca było to prawdą, ale jeszcze minuty wcześniej, gdy odkładał cudzy list do żony, by z przyspieszającym biciem serca pochłonąć kolejny — było mu przykro. I było mu go żal przez chwilę. Może nawet wykrzesałby z siebie coś na kształt zrozumienia, gdyby to coś w jego głowie pozwoliło mu myśleć o czymkolwiek innym, prócz fatum. — Kochałeś ją — stwierdził oczywistość równie smętnym i równie monotonnym tonem. Przeszedł już wcześniej na tą formę. Bezpośredni zwrot do niego, bez całej tej grzecznościowej formuły, którą zawsze stosował. Niepotrzebnie. Nie był już jego uczniem. Od dawna. Powoli przymknął powieki i nabrał powietrza w płuca, wsuwając dłonie w kieszenie spodni. Kiedy je otworzył postać na obrazie wciąż znajdowała się w ramie. I wciąż na niego patrzyła. — Jak umarła?— Nie był pewien, czy naprawdę go to interesowało. Czy interesowało go teraz cokolwiek. Nie pytał o Eve, nie pytał o Sheilę, wiedząc, że gdziekolwiek były, na pewno były bezpieczne — z dala od niego. Pierwsze pytanie zignorował w pierwszej chwili — dopiero kolejne zmusiło go do reakcji. Ale nie spojrzał na niego. Nie umiał z siebie wykrzesać nawet odrobiny złości. Spuścił wzrok na ziemię, na swoje buty, nabierając powietrza w płuca i odwlekając jeszcze ten moment, ta chwilę. Próbował się zastanowić — nie dlaczego, a czy. Czy w ogóle go nienawidził? W tej chwili nie czuł względem niego zupełnie nic. A wczoraj? Tydzień temu? Miesiąc? Czy odczuwał względem niego kiedykolwiek coś podobnego? Nie chciał kłamać, nie mógł mu odpowiedzieć, samemu nie wiedząc. — Sheila zasługuje na więcej — odpowiedział cicho, powoli ponosząc znów wzrok, tym razem jednak nie zawieszając go na żadnym konkretnym miejscu. — Więcej niż bycie twoją utrzymanką. — Kochanką, nałożnicą, kurwą. Nie chciał, by się z nim widywała. Nie chciał, by robiła to już w ogóle. Wiedział, że nie zrobi.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
« Cokolwiek zaczyna się od gniewu, kończy się wstydem »
Ignorował jego słowa. Słuchał go, lecz nie odpowiadał. Dlaczego sądził, że zasłużył na tę wiedzę? Na wiedzę, która w ogóle go nie obchodziła. Vane nie był tak zdesperowany, aby uczepiać się każdego fragmentu atencji, jaką okazywał mu James. Przy tym nieszczerą i znudzoną. Zblazowaną za tym sztucznie zarozumiałym wyrazem twarzy. Pozwolił mu więc na to wszystko. Nie reagując w przesadnych emocjach, obserwując, słuchając. Czekając. To jednak nie nadeszło, dlatego to astronom pierwszy raz postawił mentalny krok w stronę tej części rozmowy, gdzie nie było udawania. Gdzie nie było masek i dystansu. James wydawał się niczym Vivienne — zawoalowany we własną wizję świata, ale również i przerażenie. Przerażenie przed konfrontacją, pozwolenia na zsunięcie się sztuczności i ukazaniem samego siebie. Takim, jakim był naprawdę. Posiadł jednak profesorką uwagę dość łatwo, gdy odezwał się, odpowiadając na zadane przez starszego mężczyznę pytanie. - Coś ty powiedział? - Była wyraźna zmiana w postawie profesora. Jego twarz nie była już całkowicie łagodna i niemalże obojętna — zmarszczone brwi, sztywna żuchwa. Wszystko nabrało wyostrzeń, wyzbywając Vane'a z kolebki spokoju oraz obserwacji. Nie spodziewał się czegoś podobnego, ale nikt nie byłby gotowy na podobne oskarżenia. Szczególnie że były bzdurne i tak bardzo rozmijające się z prawdą. Ale wszystko miało sens. Wybuch, słowa nienawiści. Jego spojrzenia. Ukryte w kieszeniach garniturowych spodni dłonie zacisnęły się na materiale. A więc tak go widział. Lub tak chciał go widzieć. Jako człowieka, który zamierzał wykorzystać jego siostrę. Dziewczynkę, którą uczył czytać. Którą próbował zrozumieć, gdy wplatała w swoje wypowiedzi nieznane mu, romskie słowa. O którą martwił się przez tyle lat, chcąc, aby wraz z braćmi była w stanie samej stanąć na nogi w świecie tak bardzo im wrogim. Dziewczynkę, której nigdy... Dłonie na pewno zbielały mu od zaciśnięcia w pięści, lecz trwało to jedynie krótki moment. Spięcie w męskich ramionach odeszło, podobnie jak zapalający się gniew. Złagodniał na powrót, oddychając równomiernie i spokojnie. Na chwilę uciekł spojrzeniem od Jamesa, by zaraz do niego wrócić i podejść kilka kroków w jego stronę, lecz zatrzymując się pośrodku. I Vane po prostu patrzył. Przez dłuższą chwilę wzrokiem pełnym smutku. Skierowanym jednak nie na swoje oskarżenia, ale właśnie tam — na chłopca, który tkwił przed nim. I przez moment milczał, by w końcu się odezwać bez gniewu, ostrości i chłodu. Tonem kogoś, kto nie chciał wojny, a chciał po prostu pomóc. - Zastanawiałem się nad tym, co mówiłeś. Na Pokątnej. I wczoraj. Jak się zachowywałeś i co mogło spowodować to wszystko. Myślałem o tym całą noc, nie potrafiąc znaleźć odpowiedzi i nie mogąc spać. Pojąłem to dopiero teraz. Patrząc na ciebie, słuchając słów padających z twojej strony. Przestałem się nad tym zastanawiać, bo wiesz, co zrozumiałem? Jesteś dzieckiem. Dzieciakiem, który nie ma pojęcia i nie rozumie, o czym mówi. Nie byłeś nigdy poza Anglią, prawda? Ale opowiesz mi historie z innych krain. Legendy związane z twoimi korzeniami. Ale nie opiszesz mi smaku i zapachu hiszpańskich pomarańczy. Nie powiesz mi, jak to jest czuć lodowate igły boleśnie wbijającego się w skórę Morza Balearskiego. Nigdy nie stałeś na jego brzegu, nigdy nie śpiewałeś z tamtymi Cyganami. Gdybym cię spytał o kobiety, na pewno masz wiele do powiedzenia. Może nawet z kilkoma spałeś. Ale nie opowiesz mi, jak to jest budzić się obok kobiety i czuć się naprawdę szczęśliwym. Mogę cię spytać o wojnę. Powiesz mi o systemie, który mamy. Może nawet opowiesz mi o wpływie polityków na społeczeństwo. Stwierdzisz, że wojna toczy się na ulicach. Że bierzesz w niej udział, buntując się przeciwko reżimom, ale nigdy nie musiałeś uciekać z małym dzieckiem w ramionach, chcąc je ocalić. Zapytany o miłość, zaczniesz wygrywać na skrzypcach pieśni, śpiewając o utraconej kobiecie. Ale nigdy, patrząc na kobietę, nie czułeś się kompletnie bezbronny, ale równocześnie nieskończenie szczęśliwy. Bo cały świat nie istnieje, gdy jesteś z nią. I nie tylko, gdy się z nią kochasz. Kochasz ją zawsze, w każdej chwili. Nie wiesz, jak to jest obudzić się następnego dnia po porodzie waszych dzieci i zdać sobie sprawę, że odeszła, by nie narażać was na zło. Nie wiesz, jak to jest spędzić dwa miesiące w niewiedzy, widząc jedynie plakaty na każdym rogu, ogłaszające, że twoja żona to poszukiwana zbrodniarka. Nie wiesz, jak to jest patrzeć na jej martwe, wychodzone ciało. Tak inne od tego, które zapamiętałeś z ostatniego razu. Nie wiesz, jak to jest kopać jej grób i mieć świadomość, że nie spotkacie się po śmierci, bo ostatnim czego doświadczyła na tym świecie to pocałunku dementora. I świadomości, że ciebie przy niej nie było. - Przerwał na chwilę, lecz nie z emocji. Przerwał, bo zdawało się, że mówił bez końca. Lecz był spokojny, opanowany. Nie zamierzał być zły, bo nie był zły. Ani wściekły. - W ogóle nie znasz swojej siostry, podważając jej inteligencję. Jesteś chłopcem, który umie się tylko wściekać. Nic nie wiesz o miłości. Nic nie wiesz o prawdziwej stracie, bo to się zdarza tylko, jeśli kochasz kogoś bardziej niż samego siebie. Wątpię, że pozwoliłeś sobie kogoś tak kochać. Patrzę na ciebie i nie widzę gotowego do samodzielnego życia mężczyzny. Nie widzę kogoś, kto jest gotowy zająć się samym sobą, a co dopiero innymi. Widzę zarozumiałego, przerażonego chłopca. Nie ukrywam, że jesteś inteligentny. Nie wątpię, że bardziej inteligentny niż większość dorosłych. Jednak czytasz moje listy i twierdzisz, że mnie znasz? Myślisz, że ja od razu wiem, co w sobie kryjesz i jakim człowiekiem jesteś, bo przeczytałem Wyspę Skarbów? Nie dajesz mi nic więcej niż to, co mógłbym przeczytać w pieprzonej książce, bo tak właśnie się zachowujesz. A może chociaż raz po prostu staniesz i przyznasz się do tego, że przeraża cię bycie ogołoconym z maski, jaką nosisz. Ale ty tego nie chcesz. Przeraża cię to, co mógłbyś powiedzieć. O sobie samym. Ona działa tak samo. Legilimencja. Ograbia cię z prywatności, momentów, gdy czujesz się najbardziej bezbronny. Boisz się własnych myśli, a skoro boisz się samego siebie, nigdy nie będziesz tym, kim możesz być. I tym, kogo potrzebują inni. Bez względu na to, co o mnie myślisz — chcę wiedzieć, kim jesteś.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie było w nim gotowości na szczerość. Nie zamierzał stawiać wszystkiego na jedną kartę — był lekkomyślny, młody i nierozważny. Na ostrzeżenia o ryzyku zwykłe odpowiadał uśmiechem i wzruszeniem ramion. Przygoda goniła przygodę póki któraś nie zmieniła się w dramat, rozpoczynający nową, kolejną pętle w jego życiu. Pech zatoczył nad nim koło, po siedmiu latach urodzaju nadeszło siedem lat posuchy. Nie budował dziś muru, który miał odgrodzić ich od siebie, nie hołubił sztuczności, która miała zapewnić mu postawę silnego, doświadczonego i dzielnego. Tower zburzyło wszystko, uwalniając to, co najgorsze, wyzwalając lęki i obnażając słabości. Przed strażnikami, przyjacielem, własnym bratem, a potem i przed nim. Niewiele zostało na nim pozorów — ten proces będzie musiał ruszyć od nowa, za jakiś czas, kiedy znajdzie w sobie siły do dalszej walki. Był pogubiony. Był złamany. Nie wiedział, na czym mu zależało, do czego powinien dążyć i co zrobić, by zostawić to wszystko za sobą. Nie potrafił udawać, że nic się nie stało; niczego nie zrobił. Nie potrafił wmówić sobie, że to nie była jego wina, ruszyć dalej, twardo stając na nogi. Nie wiedział, dlaczego wciąż nie wyszedł. Dlaczego wciąż tu stał i patrzył w podobizny uwiecznione na obrazach, jakby spodziewał się znaleźć w nich odpowiedzi — źle patrzył. Jakaś cząstka jego musiała mieć nadzieję, że to właśnie profesor stanie na wysokości zadania i pokaże mu drogę, ofiaruje mapę, która pomoże mu wyjść z tego bagna. Nie spodziewał się, że spotka go zawód, bo przecież świadomie na nic zupełnie nie liczył.
Gwałtowna zmiana w jego tonie nie sprowokowała go do obrotu głowy i spojrzenia na profesora, chociaż wcale do niego nie pasował. Zdradzał coś, jakąś emocję, której nigdy by mu nie przypisał. Złość? Frustrację? Zniecierpliwienie? Uśmiechnął się pod nosem kwaśno, jakby to miała być prowokacja — skuteczna. Ale nie była przecież. Wcale nie chciał toczyć z nim dziś wojen. Pięść go nie świerzbiła, palce wciąż były obolałe, skostniałe. Trzymał dłonie w kieszeniach spodni gotów na wszystko — nawet na to, że zaraz znajdzie się tuż przy nim, by sprzedać mu otrzeźwiający cios. Nie myślał tak o nim wtedy, w szkole. Nie doszukiwał się w jego działaniach podstępu, chociaż był z natury najbardziej nieufny z całej trójki, pozornie sprawiał inne wrażenie. Wtedy, gdy zawiązała się między nimi nić porozumienia był mu wdzięczny za to, co dla niej robił, jaki dla niej był. Dla niego. Uwierzył w jego intencje, ale dzisiaj tej wiary zabrakło. Jak wielu rzeczy, które umknęły bezpowrotnie po tragedii sprzed dwóch lat. Nie ruszył dalej od tamtej pory tak naprawdę, pomimo tego, że przemierzył wiele mil w poszukiwaniu swoich bliskich. Nie przepracował, nie porzucił. To wciąż gdzieś było głęboko. Czasem wciąż prześladował go zapach palonego drewna, rżenie spanikowanych koni. Smród palonych ciał, rozrzuconych po miejscu, które przez lata było oazą bezpieczeństwa. Które nazywał domem. Czasem wdział ich twarze, chociaż nie chciał ich takimi pamiętać.
Czuł, że na niego patrzył, ale jedyne co dla niego miał to swój profil. Oczy zawisły gdzieś z przodu, a gdy zaczął mówić znieruchomiał całkiem. Bez sprzeciwu słuchał całej tyrady o tym, jak mało wiedział o życiu; jak mało miejsc zwiedził podróżując po Anglii za taborem i widząc więcej niż większość nie wyściubiających nosa ze swojego podwórka gówniarzy; jak drwił z historii i legend, piosenek i kłamstw. Jak kpił z jego doświadczenia i niedoświadczenia, jak prowokował go do obrony. Nie chciał tego wcale. Słuchać tych gorzkich słów. Chciał odejść, ale na to było już za późno — jeśli pozostawi to tak, słowa profesora będą go prześladować miesiącami.
— Może nie znam smaku hiszpańskich pomarańczy, ale wiem jak smakują polne myszy, obierki z wodą i mlekiem dla świń, spleśniały chleb. — A jak smakowała pieczeń w Hogwarcie? Nie pamiętał już. — Może nie wiem, jak zimne jest Morze Balearskie, ale wiem, że jedna mroźna noc może sprawić, że przestaniesz reagować na światło, zsiniejesz, nie będziesz umiał oddychać, zaczniesz usypiać i budzić się raz po raz. — Jakże przyjemnie było spać w czystej pościeli, w ciepłym, bezpiecznym łóżku. — Może nie kopałem grobu żonie. Może nie kopałem grobów wcale, a powinienem. Patrzyłem jak giną. Jak płoną. Moi bliscy. Moja rodzina. Jak płonie wszystko, co mam. — A ty, Vane, ile widziałeś? Zezłościła go wzmianka o tej żonie. O tym, jak jej widok był potworny i jak za nią tęsknił. — Wolałbym ich grzebać i myśleć, że nie było mnie przy nich wtedy.— Niż tam być, przeżyć to przypadkiem. Wolałby życie pełne domysłów. Wolałby trwać z wiedzą i świadomością Thomasa, Eve, Sheili — że zostawili to za sobą, całą tą makabrę. Wolałby przejść żałobę i zapomnieć, zamiast każdego dnia myśleć o tym, że brał w tym udział; że cudem uniknął śmierci, zadając sobie inne pytania niż Vane. Ile morderstw widział na ulicach Londynu, odkąd zjawił się w stolicy nie był w stanie zliczyć. Ilu bezdomnych umarło na jego oczach z powodu głodu i chorób, odkąd wojna wylała się ze stolicy. Ile ludzi zabrały ze sobą mordercze klątwy zwolenników rządu, ile ludzi ścieli na placu dla rozrywki tłumu? Był przy tym wszystkim. A ty, vane? gdzie ty byłeś, kiedy ulicami płynęła krew? — Nie mów mi o wojnie — mruknął zdezelowany. Co on mógł o niej wiedzieć, tkwiąc w murach Hogwartu; twierdzy zabezpieczonej zaklęciami niemożliwymi do złamania. Wśród dzieci, których brzuchy były zawsze pełne, a ubrania codziennie czyste, których największym problemem jest dziesięć punktów odjęte dla domu przez gadanie podczas zajęć. — Jesteś tchórzem. Ty. Nie ja. To ty chowasz te wszystkie emocje przed światem. Samym sobą. Myślisz, że tyle wiesz o życiu. Co ty o nim wiesz? Wycieczki do Hiszpanii nie nauczą cię życia. Zimna woda nie wypracuje w tobie instynktu przetrwania. Jesteś tylko stary i samotny. Zbyt przerażony, by ruszyć dalej po jej śmierci. Więc nie mów mi, ze mam stanąć i przyznać, że jestem przerażony życiem, pieprzony hipokryto— odpowiedział drżącym głosem, patrząc mu prosto w oczy. — Jestem. Zadowolony? — Emocje w nim zaczynały wrzeć. Rozpacz, gniew, frustracja. — Nie wątpię w jej inteligencję — wycedził, spoglądając znów na portret. — Tylko w ciebie— dodał gorzko. Narażał jej imię na szwank proponując jej to wszystko, dając jej to wszystko. Naprawdę był tak ślepy? Skupiony na sobie?
Przełknął ślinę, zaciskając dłonie w pięści. Nie miał dzieci. Nie umiał sobie wyobrazić, jakby to było, jakby je miał. Nie potrafił się wczuć w jego sytuację, ale nie wysilał się przy tym nawet za bardzo. Z tym Jayden miał rację. A może nie tylko z tym. Może ze wszystkim? Całe jego życie było farsą? Może tylko wydawało mu się, że tak po prostu powinno być?
— Nigdy nie zdradziłem swojej żony— miał ku temu wiele okazji. Wiele było dziewczyn, które wpadały mu w oku, potrafiły go zauroczyć, ale nigdy nie złamał danego Eveline słowa. Odkąd widział ją wtedy po raz ostatni, tuż przed tym, jak w taborze zjawili się ci czarodzieje, nie przestawał tracić nadziei w to, że żyje. Czym był dwa miesiące rozłąki Vane'a w porównaniu z dwoma latami niepewności? Nie zdążył poukładać własnego świata, a los już postanowił zburzyć wszystko, co znał i co kochał szczerze i prawdziwie. Gubił się w tej serii porównań. Ich dwojga. Czuł, że dzieliła ich przepaść. Cały pieprzony kanion. Czuł się mały, bezbronny. Przerażony i zły. Obnażony. Nagi. Nieporadny. Zacisnął zęby, spuszczając wzrok.— Ale jestem tylko chłopcem, który nic nie wie o miłości. O życiu. Świecie. Nie wiem nic.— Może nie wiedział. Może Vane miał rację. Nie wiedział jak dziecko może kochać matkę, jak syn kochać ojca; brat brata, siostrę, mąż żonę. Wpajano mu od małego, że miłość miała różne oblicza. Można było kochać muzykę, kochać sztukę, naturę, życie. Można było kochać ludzi, ale Vane temu przeczył. On i ten jego monopol na wszystko. Monopol na profesorskie definicje. Nie miał z nim szans. Nie kłócił się z niczym. Był starszy, mądrzejszy. Nie przegadałby go w żadnej dyskusji na argumenty. Nie próbował nawet. Czuł się źle. Vane niczego nie rozumiał, nawet nie próbował tego pojąć. Stworzył mu bogaty profil, wiedział wszystko najlepiej. Jak wszyscy. Kiedyś myślał, że był inny, ale on był dokładnie taki, jak oni wszyscy.
— Zakładam, że oblałem — zakpił, nie patrząc już na niego. Oblał test życia. Trudno. Nic już z tym nie zrobi. Gdy tylko wspomniał o legilimencji podniósł a niego niespokojny, niepewny wzrok. Skąd on o tym wiedział? Kto mu powiedział, co się wydarzyło? Strażnik w Tower? Thomas? Mówił przez sen i nie pamiętał? Serce zabiło mu szybciej. Przypomniał to sobie. Przypomniał sobie, co wtedy czuł, jak się czuł. Jak upadlające to było — i czuł się tak też teraz. Słowa profesora, prawdziwe czy nie, zabolały tak samo. Ćmiący ból głowy się nasilił, irytując go swoim istnieniem jeszcze bardziej. — Wygląda na to, że wiesz kim jestem bardzo dobrze. Tylko dzieciakiem — odparł z goryczą, cięto. Płatek nosa mu drgnął, mięsień poruszył górną wargą w złym wyrazie wilka szczerzącego kły w ostrzeżeniu.
Gwałtowna zmiana w jego tonie nie sprowokowała go do obrotu głowy i spojrzenia na profesora, chociaż wcale do niego nie pasował. Zdradzał coś, jakąś emocję, której nigdy by mu nie przypisał. Złość? Frustrację? Zniecierpliwienie? Uśmiechnął się pod nosem kwaśno, jakby to miała być prowokacja — skuteczna. Ale nie była przecież. Wcale nie chciał toczyć z nim dziś wojen. Pięść go nie świerzbiła, palce wciąż były obolałe, skostniałe. Trzymał dłonie w kieszeniach spodni gotów na wszystko — nawet na to, że zaraz znajdzie się tuż przy nim, by sprzedać mu otrzeźwiający cios. Nie myślał tak o nim wtedy, w szkole. Nie doszukiwał się w jego działaniach podstępu, chociaż był z natury najbardziej nieufny z całej trójki, pozornie sprawiał inne wrażenie. Wtedy, gdy zawiązała się między nimi nić porozumienia był mu wdzięczny za to, co dla niej robił, jaki dla niej był. Dla niego. Uwierzył w jego intencje, ale dzisiaj tej wiary zabrakło. Jak wielu rzeczy, które umknęły bezpowrotnie po tragedii sprzed dwóch lat. Nie ruszył dalej od tamtej pory tak naprawdę, pomimo tego, że przemierzył wiele mil w poszukiwaniu swoich bliskich. Nie przepracował, nie porzucił. To wciąż gdzieś było głęboko. Czasem wciąż prześladował go zapach palonego drewna, rżenie spanikowanych koni. Smród palonych ciał, rozrzuconych po miejscu, które przez lata było oazą bezpieczeństwa. Które nazywał domem. Czasem wdział ich twarze, chociaż nie chciał ich takimi pamiętać.
Czuł, że na niego patrzył, ale jedyne co dla niego miał to swój profil. Oczy zawisły gdzieś z przodu, a gdy zaczął mówić znieruchomiał całkiem. Bez sprzeciwu słuchał całej tyrady o tym, jak mało wiedział o życiu; jak mało miejsc zwiedził podróżując po Anglii za taborem i widząc więcej niż większość nie wyściubiających nosa ze swojego podwórka gówniarzy; jak drwił z historii i legend, piosenek i kłamstw. Jak kpił z jego doświadczenia i niedoświadczenia, jak prowokował go do obrony. Nie chciał tego wcale. Słuchać tych gorzkich słów. Chciał odejść, ale na to było już za późno — jeśli pozostawi to tak, słowa profesora będą go prześladować miesiącami.
— Może nie znam smaku hiszpańskich pomarańczy, ale wiem jak smakują polne myszy, obierki z wodą i mlekiem dla świń, spleśniały chleb. — A jak smakowała pieczeń w Hogwarcie? Nie pamiętał już. — Może nie wiem, jak zimne jest Morze Balearskie, ale wiem, że jedna mroźna noc może sprawić, że przestaniesz reagować na światło, zsiniejesz, nie będziesz umiał oddychać, zaczniesz usypiać i budzić się raz po raz. — Jakże przyjemnie było spać w czystej pościeli, w ciepłym, bezpiecznym łóżku. — Może nie kopałem grobu żonie. Może nie kopałem grobów wcale, a powinienem. Patrzyłem jak giną. Jak płoną. Moi bliscy. Moja rodzina. Jak płonie wszystko, co mam. — A ty, Vane, ile widziałeś? Zezłościła go wzmianka o tej żonie. O tym, jak jej widok był potworny i jak za nią tęsknił. — Wolałbym ich grzebać i myśleć, że nie było mnie przy nich wtedy.— Niż tam być, przeżyć to przypadkiem. Wolałby życie pełne domysłów. Wolałby trwać z wiedzą i świadomością Thomasa, Eve, Sheili — że zostawili to za sobą, całą tą makabrę. Wolałby przejść żałobę i zapomnieć, zamiast każdego dnia myśleć o tym, że brał w tym udział; że cudem uniknął śmierci, zadając sobie inne pytania niż Vane. Ile morderstw widział na ulicach Londynu, odkąd zjawił się w stolicy nie był w stanie zliczyć. Ilu bezdomnych umarło na jego oczach z powodu głodu i chorób, odkąd wojna wylała się ze stolicy. Ile ludzi zabrały ze sobą mordercze klątwy zwolenników rządu, ile ludzi ścieli na placu dla rozrywki tłumu? Był przy tym wszystkim. A ty, vane? gdzie ty byłeś, kiedy ulicami płynęła krew? — Nie mów mi o wojnie — mruknął zdezelowany. Co on mógł o niej wiedzieć, tkwiąc w murach Hogwartu; twierdzy zabezpieczonej zaklęciami niemożliwymi do złamania. Wśród dzieci, których brzuchy były zawsze pełne, a ubrania codziennie czyste, których największym problemem jest dziesięć punktów odjęte dla domu przez gadanie podczas zajęć. — Jesteś tchórzem. Ty. Nie ja. To ty chowasz te wszystkie emocje przed światem. Samym sobą. Myślisz, że tyle wiesz o życiu. Co ty o nim wiesz? Wycieczki do Hiszpanii nie nauczą cię życia. Zimna woda nie wypracuje w tobie instynktu przetrwania. Jesteś tylko stary i samotny. Zbyt przerażony, by ruszyć dalej po jej śmierci. Więc nie mów mi, ze mam stanąć i przyznać, że jestem przerażony życiem, pieprzony hipokryto— odpowiedział drżącym głosem, patrząc mu prosto w oczy. — Jestem. Zadowolony? — Emocje w nim zaczynały wrzeć. Rozpacz, gniew, frustracja. — Nie wątpię w jej inteligencję — wycedził, spoglądając znów na portret. — Tylko w ciebie— dodał gorzko. Narażał jej imię na szwank proponując jej to wszystko, dając jej to wszystko. Naprawdę był tak ślepy? Skupiony na sobie?
Przełknął ślinę, zaciskając dłonie w pięści. Nie miał dzieci. Nie umiał sobie wyobrazić, jakby to było, jakby je miał. Nie potrafił się wczuć w jego sytuację, ale nie wysilał się przy tym nawet za bardzo. Z tym Jayden miał rację. A może nie tylko z tym. Może ze wszystkim? Całe jego życie było farsą? Może tylko wydawało mu się, że tak po prostu powinno być?
— Nigdy nie zdradziłem swojej żony— miał ku temu wiele okazji. Wiele było dziewczyn, które wpadały mu w oku, potrafiły go zauroczyć, ale nigdy nie złamał danego Eveline słowa. Odkąd widział ją wtedy po raz ostatni, tuż przed tym, jak w taborze zjawili się ci czarodzieje, nie przestawał tracić nadziei w to, że żyje. Czym był dwa miesiące rozłąki Vane'a w porównaniu z dwoma latami niepewności? Nie zdążył poukładać własnego świata, a los już postanowił zburzyć wszystko, co znał i co kochał szczerze i prawdziwie. Gubił się w tej serii porównań. Ich dwojga. Czuł, że dzieliła ich przepaść. Cały pieprzony kanion. Czuł się mały, bezbronny. Przerażony i zły. Obnażony. Nagi. Nieporadny. Zacisnął zęby, spuszczając wzrok.— Ale jestem tylko chłopcem, który nic nie wie o miłości. O życiu. Świecie. Nie wiem nic.— Może nie wiedział. Może Vane miał rację. Nie wiedział jak dziecko może kochać matkę, jak syn kochać ojca; brat brata, siostrę, mąż żonę. Wpajano mu od małego, że miłość miała różne oblicza. Można było kochać muzykę, kochać sztukę, naturę, życie. Można było kochać ludzi, ale Vane temu przeczył. On i ten jego monopol na wszystko. Monopol na profesorskie definicje. Nie miał z nim szans. Nie kłócił się z niczym. Był starszy, mądrzejszy. Nie przegadałby go w żadnej dyskusji na argumenty. Nie próbował nawet. Czuł się źle. Vane niczego nie rozumiał, nawet nie próbował tego pojąć. Stworzył mu bogaty profil, wiedział wszystko najlepiej. Jak wszyscy. Kiedyś myślał, że był inny, ale on był dokładnie taki, jak oni wszyscy.
— Zakładam, że oblałem — zakpił, nie patrząc już na niego. Oblał test życia. Trudno. Nic już z tym nie zrobi. Gdy tylko wspomniał o legilimencji podniósł a niego niespokojny, niepewny wzrok. Skąd on o tym wiedział? Kto mu powiedział, co się wydarzyło? Strażnik w Tower? Thomas? Mówił przez sen i nie pamiętał? Serce zabiło mu szybciej. Przypomniał to sobie. Przypomniał sobie, co wtedy czuł, jak się czuł. Jak upadlające to było — i czuł się tak też teraz. Słowa profesora, prawdziwe czy nie, zabolały tak samo. Ćmiący ból głowy się nasilił, irytując go swoim istnieniem jeszcze bardziej. — Wygląda na to, że wiesz kim jestem bardzo dobrze. Tylko dzieciakiem — odparł z goryczą, cięto. Płatek nosa mu drgnął, mięsień poruszył górną wargą w złym wyrazie wilka szczerzącego kły w ostrzeżeniu.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
« Cokolwiek zaczyna się od gniewu, kończy się wstydem »
W momencie gdy usłyszał pierwszą odpowiedź, wiedział, że musiał się wycofać. Nie dlatego, że uważał tę sprawę za przegraną, lecz dlatego, że zależało mu bardziej niż Jamesowi. Nie mógł bez końca wyciągać ręki w stronę młodego czarodzieja, licząc na poprawę. Znajdowali się w krytycznym punkcie, w którym Jayden nie mógł tego dalej robić. Nie przynosiło to wszak żadnych efektów, a jedynie pogarszało sprawę. Musiała zostać wyznaczona granica — zarówno dla profesora, jak i dla chłopca stojącego po drugiej stronie pokoju. Nie tylko jemu musiało zależeć na ozdrowieniu relacji, aby można było mówić o jakimkolwiek postępie — James także musiał wykazać się chęcią oraz jakimkolwiek przywiązaniem do więzi. Jeśli uważał, że nie była warta zachodu, Vane nie zamierzał go do niczego zmuszać. Nie miał nawet takiej siły, a nawet jeżeliby ją posiadał, zapewne nie chciałby z niej skorzystać. Jeżeli zależało mu bardziej — lub zależało tylko jemu — już przegrał. Po co miał więc walczyć z wiatrakami, skoro aktualnie nie miał na to czasu? Nie mógł sobie też pozwolić na marnotrawstwo. Nie miał już do czynienia z małym dzieckiem, by stanąć w zaparte i chronić niemowlę przed światem. Nie. Jeśli w ogóle miało im się udać to wspólnie. Wysłuchał więc wszystkiego, czując jedynie, jak z każdą chwilą smutniał jeszcze bardziej. Że to wszystko obrało podobny obrót. I nie chodziło o wypowiadane przez chłopaka słowa, lecz fakt, że tak bardzo butny się stawał. Tak bardzo ślepy na słowa, wybierając sobie jedynie to, co chciał usłyszeć i jak chciał to słyszeć. Chociaż właściwie skłamałby, gdyby nie spodziewał się podobnej reakcji. Reakcji młodego umysłu, zbyt podatnego na gniew i bezmyślność. Nie twierdził, że Doe właśnie taki był, ale stojący przed nim chłopak nie chciał nawet zadawać sobie trudu analizy. Czasu myślenia. Przemyślenia. Dlaczego? Od czego to się zaczęło? Szło im w końcu tak dobrze... Wtedy. W Hogwarcie. Co poszło później nie tak? Dlaczego jego listy pozostawały bez odpowiedzi, mimo że docierały do adresata?Słuchał. Słuchał wszystkiego, lecz nie unosił się. Pozwalał, by słowa padały. W końcu były to tylko słowa. Zlepki zgłosek, liter. Tylko on panował nad tym, czy miały w niego uderzyć. Teraz jednak nie docierały do niego tak, jakby chciał tego James. Nie, jeśli Jayden widział przed sobą jedynie skrzywdzone dziecko. Skrzywdzone dziecko, które nic nie rozumiało. Czy dlatego nie podnosił głosu? Nie dawał się sprowokować? Co miało to zresztą przynieść? Wiedział, jaki był sam i nie bał się tego, że czuł się w ten sposób. Wiedział, że tęsknił. Że bez Pomony nie był dawnym sobą i być może nigdy nie miał być, ale nie stał w miejscu. Nie potrzebował do tego nastolatka, by mu o tym przypominał. Gdy zapadła cisza, trwała jedynie krótką chwilę, zanim głos na nowo zabrał profesor tym samym tonem, co wcześniej. - Skończ to pieprzenie i odgrywanie ofiary. Potrafisz tylko skomleć, jak zagubiony, zbity szczeniak i gryźć każdego, kto chce ci pomóc. Krzywdzisz tych, którzy są najbliżej ciebie, bo wiesz, że nie mają wyboru, tylko z tobą zostać. Mówisz, że się o nich martwisz, a tak naprawdę umiesz jedynie narzekać, jak ci było ciężko. Gdzie byłeś przez dwa lata, gdy siostra potrzebowała cię najbardziej? Gdzie wtedy byłeś, gdy chodziła sama po porcie? Myślisz, że bycie na międzynarodowym świeczniku to idealny moment i czas na zabranie kochanki? Masz tupet, to trzeba przyznać, ale odgrażasz się słowami, które wypowiedziałem, nie potrafiąc dodać nic od siebie. Nie słuchasz, woląc samemu dawać sobie własne interpretacje, nie zastanawiając się nad ich sensem. Nikt z tobą nie walczy. Ty walczysz ze wszystkimi. - Urwał na dłuższą chwilę, przypatrując się chłopięcemu profilowi, gdy ten uciekł przed nim wzrokiem. W tej chwili silniej niż wcześniej uwidaczniała się między nimi różnica wzrostu. Zupełnie jakby były to całe mile. Astronom westchnął jedynie, samemu przenosząc spojrzenie w boku, ku oknu. Zupełnie jakby szukał tam czegoś. Czego? Może wspomnienia? Dawnego uczucia? Emocji? To zawieszenie w rozmowie mogło trwać pół uderzenia serca, a mogło trwać całą wieczność. Bez znaczenia. W końcu usta profesora drgnęły w lekki uśmiechu, a słowa nabrały czułego tonu. - Kiedyś zastanawiałem się, czy byłoby wam łatwiej z moim nazwiskiem - powiedział cicho, po czym wrócił uwagą ku Jamesowi. Znów chwila ciszy. Milczącej kontemplacji. - A teraz nawet nie potrafisz patrzeć mi w twarz - odparł, uśmiechając się już smutno, pozwalając, by i słowa przeszły tą samą emocją. Nie obchodziło go, czy miało to rozwścieczyć młodego czarodzieja, czy zrobić z nim cokolwiek innego. Rozmowa się skończyła. Musiał dojrzeć, zrozumieć albo nigdy nie wracać. Bo w tym momencie nie umiał ciągnąć dyskusji. Przerażony, przestraszony. Chciał wygrać walkę, która nie istniała.
Vane skierował się do biurka i usiadł na fotelu, pochylając się nad blatem. Zaklęciem przywołał pióro oraz pergamin. W międzyczasie jego spojrzenie już ani razu nie spoczęło na bracie Thomasa i Sheili. - Przy wyjściu na stoliku znajduje się świstoklik do Somerset — stary i żałosny but. Na pewno wiesz, jak go użyć. - Zajął się swoimi sprawami, nie zamierzając poświęcać Jamesowi więcej czasu. Cennego czasu, który właśnie marnował. Bo Jayden nie zamierzał na siłę komuś pomagać, na siłę kogoś zmieniać. Na siłę kogoś ratować, jeśli ten ktoś tego nie chciał. Gra się skończyła, paniczu Doe. Mam nadzieję, że będzie panicz zadowolony.
zt Jayden
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zgrywanie ofiary miał nieźle opanowane. Kiedy był młodszy właśnie w ten sposób odwracał uwagę tych, których planował okraść; szczególnie kobiet, które z natury wydawały się bardziej empatyczne i bliższe uwierzeniu małemu chłopcu, dzieciakowi z ulicy, który powoływał się na wszelakie rodzaje życiowych tragedii — swoich i cudzych — opowiadając bajki wymyślone na poczekaniu. Chore rodzeństwo, tragicznie zmarła mama, nieuleczalna choroba, kataklizm, skrajna nędza, ofiara złych ludzi. Nie robił nigdy szczególnych analiz rozmówców, szedł na żywioł, próbując wyczuć ich nastroje i to, co mogło mu najbardziej pomóc. Nie zawsze się udawało. Nie zawsze dawali się nabrać. Nie zawsze potrafili wykrzesać z siebie odpowiednią ilość współczucia, czasem po prostu się gubił, plątał, a czasem po prostu bał. Ale nie przejmował się, wzruszał ramionami i próbował dalej, robiąc to wszystko uparcie po to, by udowodnić bratu, że jest wart nazwiska; że naprawdę byli braćmi. Ale nie dzisiaj. Nie miał siły na gierki. Nie udawał. Odparował z odpowiedzią od razu, dając się podejść, sprowokować — jak zawsze, tak mało było trzeba, by zmusić go do działania; pozwalając by znów coś drgnęło, ruszyło się i lawiną wytoczyło z jego ust. A przecież nie powiedział nawet połowy tego, co zamierzał. Nie opowiedział nawet połowy historii, która go spotkała. Vane mówił, że chciał wiedzieć kim był naprawdę — właśnie tym. Myślał, że w tych kilku słowach, chociaż niepoprawnych, wyplutych ze złością i bólem, zagubieniem, powiedział mu po krótce kim był. Co się stało. Co go spotkało i co z nim zrobiło. Nie poradził sobie z tymi zdarzeniami, zaliczał porażkę za porażką obierając niewłaściwa drogę, chwytając niewłaściwe środki. Ale nie spodobała mu się ta odpowiedź. Skontrował ją po chwili zastanowienia ze spokojem, chociaż jego słowa przeczyły temu, by w głębi siebie Vane był równie obojętny. Zacisnął pięści w kieszeniach, zacisnął też szczękę, której rysy wyostrzyły się wyraźnie, uwidaczniając kości policzkowe i skronie chowające się pod opadającymi, kręcącymi się kosmykami. Słowa były tak samo bolesne, jak czyny. Kiedyś profesorowi zaufał, bo potrafił go wyprowadzić z bagna, w którym babrał się całe życie. Uwierzyć w niego, dać mu szansę. Nie zrażały go jego wybryki ani narzekania grona pedagogicznego. James sprawiał kłopoty, zawsze i wszędzie, gdziekolwiek się nie pojawił. Nie zmienił się od tamtej pory za wiele — nie licząc ograniczającego się ciągle zaufania, przesadnej ostrożności przed dopuszczeniem kogokolwiek do siebie i jednocześnie podejmowaniu coraz większego ryzyka, jakby pluł losowi w twarz. Ale wcale tego nie chciał. Nie wiedział, co robić. Jak się zachować, jak powiedzieć to wszystko. Potrafił tylko skomleć. Mógł się ugryźć w język. Te słowa przypomniały mu o tym, dlaczego nie chciał mówić. Nigdy o niczym i z nikim. Nie chciał tylko skomleć. Nie chciał być ofiarą. Nie chciał być słabeuszem użalającym się nad sobą. Popełnił błąd, już to wiedział. Vane tylko mu przypomniał, że miał rację. I przypomniał mu, że go zawiódł.
Nie odpowiedział już na nic. Na pytanie, gdzie był, kiedy Sheila była sama, opuścił wzrok i przełknął ślinę, czując jak coś w nim znów pęka. Nie miał ochoty mu zareagować, ale Jayden pewnie i tak nie pytał po to, by się dowiedzieć. Oczy zabłyszczały od powoli gromadzącej się między powiekami wilgoci, ale nie pozwolił jej napływać w nieskończoność i spłynąć po twarzy. Nic o nim nie wiedział. Nie znał go wcale.
Nie patrzył mu już w twarz, bo wiedział, że nie znajdzie w niej już niczego, czego mógłby chcieć szukać. Może w jego słowach była jakaś racja, ale nie był zdolny do przeanalizowania tego i wyciągnięcia jakichkolwiek wniosków. Niesprawiedliwie osądzony pogodził się z opinią profesora. Najstraszliwsze były jednak wahanie i niepewność — może naprawdę nie był żadnym wsparciem dla najbliższych. Ciężarem, problemem. Jedyne co robił, to kusił los i ściągał na nich niebezpieczeństwo.
Spojrzał w jego kierunku kiedy zasugerował mu opuszczenie domu, ale zajęty był już pisaniem czegoś przy tym swoim wielkim i pięknym biurku. Siąknął nosem i po chwili wahania spełnił jego życzenie, opuszczając gabinet i kierując się prosto przez korytarz na schody na dół. Przy drzwiach dostrzegł buta, o którym mówił, ale nim postanowił cokolwiek z tym zrobić podszedł do wieszaków i sięgnął po swoją kurtkę. Z wahaniem ją jednak odwiesił zabierając w zamian płaszcz Jaydena. Wyglądał na ciepły, wygodny. Nie szkodzi, że był za duży. Ważne, że był ciepły i długi. Owinął się szalikiem, który znalazł w rękawie i podszedł do buta, o którym wspomniał. Do Doliny Godryka, świetnie. Dotknął go śmiało, chociaż serce w jakimś przestrachu zaczęło bić szybciej — nie lubił tego rodzaju podróży. Nic się jednak nie stało, świstoklik nie działał. Dotknął go raz jeszcze i jeszcze, ale wciąż znajdował się w tym domu. Tego też nie potrafił. Nie wiedział, nie miał pojęcia, jak uruchomić świstoklik. Zerknął w stronę kuchni, jak słup soli zamierając na moment, a potem wyszedł z domu, stawiając kołnierz płaszcza wysoko. Było za późno na wahanie, za późno na reakcje i powroty. Thomas się zajmie Sheilą, Sheila zajmie się Eve. Dwa lata radzili sobie sami, nie musiało się zmienić nic. Był gdzieś na pustkowiu, ale nie zawahał się. Ruszył przed siebie, zamierzając dotrzeć do najbliższej miejscowości — a z niej, co dalej? Miało się dopiero okazać.
| zt
Nie odpowiedział już na nic. Na pytanie, gdzie był, kiedy Sheila była sama, opuścił wzrok i przełknął ślinę, czując jak coś w nim znów pęka. Nie miał ochoty mu zareagować, ale Jayden pewnie i tak nie pytał po to, by się dowiedzieć. Oczy zabłyszczały od powoli gromadzącej się między powiekami wilgoci, ale nie pozwolił jej napływać w nieskończoność i spłynąć po twarzy. Nic o nim nie wiedział. Nie znał go wcale.
Nie patrzył mu już w twarz, bo wiedział, że nie znajdzie w niej już niczego, czego mógłby chcieć szukać. Może w jego słowach była jakaś racja, ale nie był zdolny do przeanalizowania tego i wyciągnięcia jakichkolwiek wniosków. Niesprawiedliwie osądzony pogodził się z opinią profesora. Najstraszliwsze były jednak wahanie i niepewność — może naprawdę nie był żadnym wsparciem dla najbliższych. Ciężarem, problemem. Jedyne co robił, to kusił los i ściągał na nich niebezpieczeństwo.
Spojrzał w jego kierunku kiedy zasugerował mu opuszczenie domu, ale zajęty był już pisaniem czegoś przy tym swoim wielkim i pięknym biurku. Siąknął nosem i po chwili wahania spełnił jego życzenie, opuszczając gabinet i kierując się prosto przez korytarz na schody na dół. Przy drzwiach dostrzegł buta, o którym mówił, ale nim postanowił cokolwiek z tym zrobić podszedł do wieszaków i sięgnął po swoją kurtkę. Z wahaniem ją jednak odwiesił zabierając w zamian płaszcz Jaydena. Wyglądał na ciepły, wygodny. Nie szkodzi, że był za duży. Ważne, że był ciepły i długi. Owinął się szalikiem, który znalazł w rękawie i podszedł do buta, o którym wspomniał. Do Doliny Godryka, świetnie. Dotknął go śmiało, chociaż serce w jakimś przestrachu zaczęło bić szybciej — nie lubił tego rodzaju podróży. Nic się jednak nie stało, świstoklik nie działał. Dotknął go raz jeszcze i jeszcze, ale wciąż znajdował się w tym domu. Tego też nie potrafił. Nie wiedział, nie miał pojęcia, jak uruchomić świstoklik. Zerknął w stronę kuchni, jak słup soli zamierając na moment, a potem wyszedł z domu, stawiając kołnierz płaszcza wysoko. Było za późno na wahanie, za późno na reakcje i powroty. Thomas się zajmie Sheilą, Sheila zajmie się Eve. Dwa lata radzili sobie sami, nie musiało się zmienić nic. Był gdzieś na pustkowiu, ale nie zawahał się. Ruszył przed siebie, zamierzając dotrzeć do najbliższej miejscowości — a z niej, co dalej? Miało się dopiero okazać.
| zt
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 1 z 2 • 1, 2
Gabinet
Szybka odpowiedź