Skrzaci schowek
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Skrzaci schowek
Malutkie, ciasne pomieszczenie, pokoiczek wypchany skrzynkami, przykurzonymi płaszczami i skrzacim legowiskiem. Do ścian przymocowane są półeczki wypełnione damskimi pantoflami, gdzieś w rogu piętrzy się wieża ze starych gazet, a ponad głowami dynda malutka lampeczka. Jedna z deseczek jest dość podejrzana, pod nią chowa się tajemnica, zakątek pilnie strzeżonych odmętów przeszłości. Od sufitu spływają pajęczyny, a w kącie wygina się dumnie stara miotła. Zwykły schowek.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Chociaż miał szorstkie oblicze, przybrudzone i niezgrabne, w oczach odnajdywała łagodność. Taką łagodność, której przenigdy by w nim nie poszukiwała. Wyłowiła ją jednak dość niespodziewanie, razem z obfitym speszeniem, razem z rosnącą troską – nieprzysługującą przecież jej, jemu tak kompletniej obcej, jednej z wielu przelewających się przez port ryb. Wetknięcie w dziwną szczelinę czasu, zatrzaśnięci w dwóch spojrzeniach i czterech dłoniach w sobie poszukiwali siebie, odnajdując przy okazji coś odległego od snów, ale bliskiego udręczonej duszy. Zdziwienie prowadziło palce, kiedy oczy czuły iluzję, nie domyślając się prawdy i w tej prawdzie upatrując jakąś imaginację – bo tylko tak dało się to przecież przetłumaczyć. Czuła się odsłonięta, odczytana i zwabiona w prześwietlające istnienie. Działo się to naturalnie, jakby od zawsze właśnie na to czekała. Na niego i na rozmowę ewoluująca w milczenie, na ten ratunek od sinych łap mężczyzny po sine serce kobiety. Gdy stąpała po znanych na pamięć rysach w podłodze, zdawało jej się, że ta droga jest jej nieznana, a każdy krok był mierzeniem się z samą sobą. Szedł jednak przy niej, szedł z nią. Jak dzieci wędrujące razem przez plac, w ściśniętych dłoniach i oczarowanych światem spojrzeniach. Ale żadne z nich nie było oczarowane. Nie ta Moss, która nawet w poskładanych, zdawałoby się stabilnie, dniach i nocach przyłapała się na katastrofach. Będąc w kuchni, pozostawić mieli za sobą tamto porozumienie i niezdarność słów. Milczenie jednak zdawało się ślizgać zaraz za nimi. Śledziło dwie wciąż złączone dłonie, śledziło dwa zdziwione umysły. Dała sobie trzy kroki wędrówki, czyniąc z nich przestrzeń pośpiesznej analizy. Tylko że wcale nie umiała przywołać rozsądnych wniosków. Był nieodczytywalny i jednocześnie tak niezakamuflowany. Przecież widziała jego emocje, tak jej się zdawało. Przecież go znała – to też jej się zdawało. Chwilę temu kierowała nim, a teraz to przecież on poprowadził ją. Nawet gdy to Philippa, szła pierwsza, ucząc go tym samym szlaków i pomieszczeń. Zmiana otoczenia mogła rozbić gęstość odczuwania. Naprawdę?
Po drodze porządkowana nieuporządkowane. Wiedziała, że się obnaża, że pozwala dowiadywać się czegoś, o czym sama nie miała pojęcia. Skąd to się brało? Nie znała odpowiedzi na to pytanie. Trafił zbyt bezbłędnie, a ona bez przygotowania stawała się bezbronna, zgubiona w sytuacji, która uplastyczniła się do zupełnie nieobliczalnego kształtu. W swoim bezwstydzie odnalazła ten łaskoczący promień speszenia, wyjęty z niemożliwej bezradności, malowany dotykiem i spojrzeniem. Pracował nad niej, a przecież od progu to Moss wciągnęła go do siebie i zaatakowała. Może to okazało się zbyt bliskie. Myśli gwałtownie podgrzewały się, podejmując choćby najmniejsza próbę odkrycia, w którym momencie, w jakiej iskrze, pod którym wejrzeniem znajdowała się tamta pułapka. Kiedy oddała mu stery? I dlaczego przyszło jej to tak łatwo? Nie brzmiała jak Philippa i, choć rozdrażnił ją ten stan, jeszcze nie spróbowała buntu. Jeszcze nie puszczała dłoni. Zaintrygowanie dyktowało jej napastliwym szeptem, by sprawdziła, co jest po drugiej stronie. Po drugiej stronie siebie czy po drugiej stronie jego? By rozluźniła napięte ciało, by spróbowała komuś na chwilę oddać ciężkość niewypowiedzianej myśli. Poznanie nie stawało się wywiadem, pytaniem i odpowiedzią. Działo się w ciszy nagle tak zbyt wygodnej, że żadne z nich nie próbowało jej przerywać. Słowa mogły wzniecić lęk. Lęk o to, że utracą garść tej niezwykłości, prawie od razu, prawie w tej chwili, gdy rozklejane powoli palce musiały nauczyć się być bez siebie. Bez nich poczuła się zbyt niekompletna. Wsparta o niepotrzebne im otoczenie trochę chyba chciała się skryć. Jak wiele jeszcze widział? Jak wiele odsłaniał? Nie mogła go wypuścić, nim tego nie odkryje.
Ostatni raz w tak głębokiej ciszy topiła się jako Annie. Wciśnięta w mokry kąt uliczny, głodna i wybrudzona niesprawiedliwością. Sierota mająca całe wschody i zachody dla własnego smutku i niedopasowania, sierota patykiem na piasku wyrysowująca nikłą linię marzenia. Wyrywająca obcym z rąk pokarm przetrwania, składająca z minionych dni albumy, obrazy zachłannych akcji i chłodnych snów pod twardymi poduszkami. Czarownica i nędzarka. Tak obca dzisiaj i jednocześnie wciąż jej najbliższa. To ich łączyło, to że nikt nie miał prawa przedostać się bardziej, wejść w nią głębiej, przekroczyć granicy i otoczyć nową formułą bliskości. Nikt nie miał prawa, nikomu nie było dane, bo te strzeżone mocno uczucia były kolczaste i skryte. Poranionymi palcami łamał ich niedostępność, torując sobie niesamowitą drogę. W odważnej myśli pojawiła się nadzieja, naprawdę bezczelna, bo chciała, by to zrobił, chociaż dobrze wiedziała, że przestanie być wtedy [i[sama[/i]. A przecież nikt nie lubił się dzielić, nikt nie lubił okazywać strachu. Nikt, szczególnie Philippa Moss. Ta, która przygarniała ich wszystkich, węsząc dobrze wytresowanym nosem obce troski i kłamstwa. Ona, jak ta nieoparta o nikogo i nic podpora zbudowana ze zbyt butnego wcielenia. Nagle zachwiana. Wbrew pozorom potrzebująca opieki, szczególnie teraz, w tym pustym i niepokojącym momencie, w dniach gojących się ran i poczucia opuszczenia, choć wokół niej znajdowało się wiele serdecznych głów i wciągających się w siebie ramion. Tych, którzy ją dobrze znali i rozumieli zadziorne błyski w oczach i drwiące kąciki ust. Czy i oni widzieli to, co zdawały się odnajdywać oczy. Obce oczy nieobcego Małego Jima? Wstrzymała oddech, a nacisk zaciśniętych na brzegu blatu palców podprowadził szyję nieco odważniej, zmuszając, aby kolejny raz zwróciła się w jego stronę. Czymkolwiek był, jakkolwiek mogła rozumieć tę sytuację, chciała iść dalej, ale nawet nie po to, by wreszcie pojąć niepojęte. Ofiarowywał jej spokój, taki spokój, że przestawało ją uwierać to, że tym razem to nie ona czuwała, ale to on. Nad nią. Nieprzerwanie, pozwalając jej iść do tej kuchni i robić herbatę. Był taki niespieszny, delikatny. Inny niż wszystko to, do czego przywykła, różny od tego, jak sobie go wyobrażała, nie tak chaotyczny jak nora, z której pochodził i o wiele bardziej przejmujący. Migał między jej myślami jak ostatnia świetlista latarnia na morzu tonącego śmietniska. Chciałaby zrozumieć, ale jeszcze przez chwilę nie musiała.
Nie mogła przeczuwać, że potrzebował wyłowić jej smutki, że tak bardzo je poczuł, kiedy ona sama nie do końca potrafiła zaakceptować ich obecność, dać się im zasmucić i zniewolić, przyciągnąć do łóżka i skryć w cieniach sennego niemyślenia. Nauczyła się, by samemu dźwigać własne historie, chociaż chętnie pomagała iść innym. Opiekowała się przyjaciółmi, z nieprzysługującej sierocie bliskości stworzyła rodzinę. Taką portową, swoją, choć rozbitą i przesączoną trudnymi opowieściami. Tymczasem teraz jej własna trwała prawie nietknięta. Znana niektórym, ale poszanowana i niewywleczona. Bo chyba nikt nie domyślał się, że da się ją wypuścić aż tak. Że ona będzie chciała i potrafiła. A teraz czuła, że nie ma wyjścia, że to wypełza samoistnie. Prawie, bo Mały Jim zdawał się pociągać za niewidzialną, delikatną nić. Głaskał ją nawet teraz, gdy już nie dotykał. Wciąż go czuła. Nieco nieobecnie oderwała się od tych szafek, nie spoglądając nawet na dwa promieniujące ciepłem kubki. Nie pozwalał jej ani na chwilę poczuć samotności, chociaż nie było mowy o faktycznym osaczeniu. Powiodła spojrzeniem za tym krzesłem, które szykował dla niej, by poprosić o opowieść. Nie poddawał się. Poczuła nagły rozpęd w klatce piersiowej. Nie powinien. Wszystko działo się nie tak, choć podświadomie czuła, że właśnie na miejscu. Bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Rozpoczął proces i nie uciekł, nim ten rozwinął się tak naprawdę. Znów się mu poddała. Usiadła, kiedy ugościł ją we własnej kuchni. Nieco ze zgrozą przyjęła tę nazbyt wyraźną myśl.
Dlaczego chcesz słuchać? Dlaczego nie chcesz mnie z postawić? Dlaczego to ja mam mówić, kiedy to ty przygnałeś do mnie ze swoją historią? Kiedy to ja węszyłam za twoją? Obydwie dłonie zacisnęła mocno na udach i za nimi też poprowadziła własne spojrzenie. Jak o tym opowiedzieć? Wreszcie: czy chciała o tym opowiedzieć? Cokolwiek mi robisz, Jim, nie przestawaj. Nie pozwól mi uciekać. – Wydawało ci się kiedyś, że potrzebujesz czegoś, co jest nie na miejscu, nie dla ciebie, na co nigdy nie będziesz zasługiwał? A potem, gdy próbujesz i wszystko układa się zgodnie z obawą, czujesz tylko, że miałeś rację. Bo możesz zmienić twarzy, przybrać inne imię, wyrzec się przeszłości, ale nie zmienisz siebie. Nie tak głęboko. Wszystkie maski są tylko na powierzchni. Dzielę siebie na to, kim muszę być i kim nie mogę się stać. Znów – wydusiła, raniąc ich porządnie wypracowaną ciszę. – Jakoś się chyba udawało – dodała bardziej ponuro i ścisnęła mocniej usta. Po co w ogóle mu to mówiła? Przecież to nie miało żadnego sensu. Przecież Philippa Moss nie zrobiłaby czegoś tak irracjonalnego. Smutek zakiełkował wiele lat temu i rósł, wciąż rósł, a ona podcinała go jak chwast, zadeptywała tanecznym obcasem, pięknie wyobrażając sobie, że nad wszystkim zapanuje. Że oszuka życie, że odmieni przeznaczenie. Że będzie kimś innym. Była? Powiedz mi, Jim. Można? Ty potrafisz? Nie umiała rozmawiać o własnych lękach i smutkach. Nie o tych najbardziej intymnych, nie o tych skrupulatnie wyplenianych. Uniosła nieco podbródek i popatrzyła na swojego rozmówcę bardziej przenikliwie. – A ty wiesz, kim jesteś, Mały Jim? – pewniejszy nieco głos spróbował go zaczepić. Odciągnąć uwagę od siebie, ale chyba bardziej po prostu potrzebował tej odpowiedzi. Jakby miała ona pomóc jej odnaleźć klucz do tej rozmowy i tego przemilczenia. Do samej siebie, ale i do niego, po prostu. Bo przecież już wcześniej próbowała go poznać. Mogła? Pozwoli jej?
Po drodze porządkowana nieuporządkowane. Wiedziała, że się obnaża, że pozwala dowiadywać się czegoś, o czym sama nie miała pojęcia. Skąd to się brało? Nie znała odpowiedzi na to pytanie. Trafił zbyt bezbłędnie, a ona bez przygotowania stawała się bezbronna, zgubiona w sytuacji, która uplastyczniła się do zupełnie nieobliczalnego kształtu. W swoim bezwstydzie odnalazła ten łaskoczący promień speszenia, wyjęty z niemożliwej bezradności, malowany dotykiem i spojrzeniem. Pracował nad niej, a przecież od progu to Moss wciągnęła go do siebie i zaatakowała. Może to okazało się zbyt bliskie. Myśli gwałtownie podgrzewały się, podejmując choćby najmniejsza próbę odkrycia, w którym momencie, w jakiej iskrze, pod którym wejrzeniem znajdowała się tamta pułapka. Kiedy oddała mu stery? I dlaczego przyszło jej to tak łatwo? Nie brzmiała jak Philippa i, choć rozdrażnił ją ten stan, jeszcze nie spróbowała buntu. Jeszcze nie puszczała dłoni. Zaintrygowanie dyktowało jej napastliwym szeptem, by sprawdziła, co jest po drugiej stronie. Po drugiej stronie siebie czy po drugiej stronie jego? By rozluźniła napięte ciało, by spróbowała komuś na chwilę oddać ciężkość niewypowiedzianej myśli. Poznanie nie stawało się wywiadem, pytaniem i odpowiedzią. Działo się w ciszy nagle tak zbyt wygodnej, że żadne z nich nie próbowało jej przerywać. Słowa mogły wzniecić lęk. Lęk o to, że utracą garść tej niezwykłości, prawie od razu, prawie w tej chwili, gdy rozklejane powoli palce musiały nauczyć się być bez siebie. Bez nich poczuła się zbyt niekompletna. Wsparta o niepotrzebne im otoczenie trochę chyba chciała się skryć. Jak wiele jeszcze widział? Jak wiele odsłaniał? Nie mogła go wypuścić, nim tego nie odkryje.
Ostatni raz w tak głębokiej ciszy topiła się jako Annie. Wciśnięta w mokry kąt uliczny, głodna i wybrudzona niesprawiedliwością. Sierota mająca całe wschody i zachody dla własnego smutku i niedopasowania, sierota patykiem na piasku wyrysowująca nikłą linię marzenia. Wyrywająca obcym z rąk pokarm przetrwania, składająca z minionych dni albumy, obrazy zachłannych akcji i chłodnych snów pod twardymi poduszkami. Czarownica i nędzarka. Tak obca dzisiaj i jednocześnie wciąż jej najbliższa. To ich łączyło, to że nikt nie miał prawa przedostać się bardziej, wejść w nią głębiej, przekroczyć granicy i otoczyć nową formułą bliskości. Nikt nie miał prawa, nikomu nie było dane, bo te strzeżone mocno uczucia były kolczaste i skryte. Poranionymi palcami łamał ich niedostępność, torując sobie niesamowitą drogę. W odważnej myśli pojawiła się nadzieja, naprawdę bezczelna, bo chciała, by to zrobił, chociaż dobrze wiedziała, że przestanie być wtedy [i[sama[/i]. A przecież nikt nie lubił się dzielić, nikt nie lubił okazywać strachu. Nikt, szczególnie Philippa Moss. Ta, która przygarniała ich wszystkich, węsząc dobrze wytresowanym nosem obce troski i kłamstwa. Ona, jak ta nieoparta o nikogo i nic podpora zbudowana ze zbyt butnego wcielenia. Nagle zachwiana. Wbrew pozorom potrzebująca opieki, szczególnie teraz, w tym pustym i niepokojącym momencie, w dniach gojących się ran i poczucia opuszczenia, choć wokół niej znajdowało się wiele serdecznych głów i wciągających się w siebie ramion. Tych, którzy ją dobrze znali i rozumieli zadziorne błyski w oczach i drwiące kąciki ust. Czy i oni widzieli to, co zdawały się odnajdywać oczy. Obce oczy nieobcego Małego Jima? Wstrzymała oddech, a nacisk zaciśniętych na brzegu blatu palców podprowadził szyję nieco odważniej, zmuszając, aby kolejny raz zwróciła się w jego stronę. Czymkolwiek był, jakkolwiek mogła rozumieć tę sytuację, chciała iść dalej, ale nawet nie po to, by wreszcie pojąć niepojęte. Ofiarowywał jej spokój, taki spokój, że przestawało ją uwierać to, że tym razem to nie ona czuwała, ale to on. Nad nią. Nieprzerwanie, pozwalając jej iść do tej kuchni i robić herbatę. Był taki niespieszny, delikatny. Inny niż wszystko to, do czego przywykła, różny od tego, jak sobie go wyobrażała, nie tak chaotyczny jak nora, z której pochodził i o wiele bardziej przejmujący. Migał między jej myślami jak ostatnia świetlista latarnia na morzu tonącego śmietniska. Chciałaby zrozumieć, ale jeszcze przez chwilę nie musiała.
Nie mogła przeczuwać, że potrzebował wyłowić jej smutki, że tak bardzo je poczuł, kiedy ona sama nie do końca potrafiła zaakceptować ich obecność, dać się im zasmucić i zniewolić, przyciągnąć do łóżka i skryć w cieniach sennego niemyślenia. Nauczyła się, by samemu dźwigać własne historie, chociaż chętnie pomagała iść innym. Opiekowała się przyjaciółmi, z nieprzysługującej sierocie bliskości stworzyła rodzinę. Taką portową, swoją, choć rozbitą i przesączoną trudnymi opowieściami. Tymczasem teraz jej własna trwała prawie nietknięta. Znana niektórym, ale poszanowana i niewywleczona. Bo chyba nikt nie domyślał się, że da się ją wypuścić aż tak. Że ona będzie chciała i potrafiła. A teraz czuła, że nie ma wyjścia, że to wypełza samoistnie. Prawie, bo Mały Jim zdawał się pociągać za niewidzialną, delikatną nić. Głaskał ją nawet teraz, gdy już nie dotykał. Wciąż go czuła. Nieco nieobecnie oderwała się od tych szafek, nie spoglądając nawet na dwa promieniujące ciepłem kubki. Nie pozwalał jej ani na chwilę poczuć samotności, chociaż nie było mowy o faktycznym osaczeniu. Powiodła spojrzeniem za tym krzesłem, które szykował dla niej, by poprosić o opowieść. Nie poddawał się. Poczuła nagły rozpęd w klatce piersiowej. Nie powinien. Wszystko działo się nie tak, choć podświadomie czuła, że właśnie na miejscu. Bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Rozpoczął proces i nie uciekł, nim ten rozwinął się tak naprawdę. Znów się mu poddała. Usiadła, kiedy ugościł ją we własnej kuchni. Nieco ze zgrozą przyjęła tę nazbyt wyraźną myśl.
Dlaczego chcesz słuchać? Dlaczego nie chcesz mnie z postawić? Dlaczego to ja mam mówić, kiedy to ty przygnałeś do mnie ze swoją historią? Kiedy to ja węszyłam za twoją? Obydwie dłonie zacisnęła mocno na udach i za nimi też poprowadziła własne spojrzenie. Jak o tym opowiedzieć? Wreszcie: czy chciała o tym opowiedzieć? Cokolwiek mi robisz, Jim, nie przestawaj. Nie pozwól mi uciekać. – Wydawało ci się kiedyś, że potrzebujesz czegoś, co jest nie na miejscu, nie dla ciebie, na co nigdy nie będziesz zasługiwał? A potem, gdy próbujesz i wszystko układa się zgodnie z obawą, czujesz tylko, że miałeś rację. Bo możesz zmienić twarzy, przybrać inne imię, wyrzec się przeszłości, ale nie zmienisz siebie. Nie tak głęboko. Wszystkie maski są tylko na powierzchni. Dzielę siebie na to, kim muszę być i kim nie mogę się stać. Znów – wydusiła, raniąc ich porządnie wypracowaną ciszę. – Jakoś się chyba udawało – dodała bardziej ponuro i ścisnęła mocniej usta. Po co w ogóle mu to mówiła? Przecież to nie miało żadnego sensu. Przecież Philippa Moss nie zrobiłaby czegoś tak irracjonalnego. Smutek zakiełkował wiele lat temu i rósł, wciąż rósł, a ona podcinała go jak chwast, zadeptywała tanecznym obcasem, pięknie wyobrażając sobie, że nad wszystkim zapanuje. Że oszuka życie, że odmieni przeznaczenie. Że będzie kimś innym. Była? Powiedz mi, Jim. Można? Ty potrafisz? Nie umiała rozmawiać o własnych lękach i smutkach. Nie o tych najbardziej intymnych, nie o tych skrupulatnie wyplenianych. Uniosła nieco podbródek i popatrzyła na swojego rozmówcę bardziej przenikliwie. – A ty wiesz, kim jesteś, Mały Jim? – pewniejszy nieco głos spróbował go zaczepić. Odciągnąć uwagę od siebie, ale chyba bardziej po prostu potrzebował tej odpowiedzi. Jakby miała ona pomóc jej odnaleźć klucz do tej rozmowy i tego przemilczenia. Do samej siebie, ale i do niego, po prostu. Bo przecież już wcześniej próbowała go poznać. Mogła? Pozwoli jej?
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Po raz pierwszy dotknęła go niespieszność myśli, nie zmuszał się do pędzenia w przód i próby dogonienia tego, co nieuchwytne, bo wszystko stało tuż na wyciągnięcie ręki. Ta sama dłoń wycofała się, pozostawiając go ponownie samego, błądzącego, choć usilnie starającego się naprawić. W jego analizie nie było pytań bezpośrednich, wolał zwyczajnie czuwać, gotów przyjąć od niej co tylko mogła mu wyjawić. Starał się zebrać resztki i złożyć z nich coś składnego, zapewnić, że będzie działać i kroczyć ku kolejnemu dniu, robił dokładnie to, czego sam w istocie tak bardzo potrzebował, wspierał, choć dłoni nigdy nie miał dość delikatnych. Ograniczał się do obserwacji, bał się, że każdy ruch wywoła w niej poczucie nadmiaru, na który nie chciał sobie pozwolić. Nie akceptując, dobrze wiedział, że tonęła. Wydawał się wyczuwać jej emocje, których nadmiar chciał odebrać na swoje barki. Świadom, że jest to niemożliwe, próbował wesprzeć ją w każdym możliwym aspekcie, jaki tylko mu pokazała, bo taki już był. Cierpienie było największym wrogiem, do którego pokonania potrafił faktycznie stanąć na wysokości zadania z podniesioną głową. Nie czuł się jak ta codzienna miernota, która nie zasługuje na życie, w tych małych chwilach, kiedy był w stanie pomóc, odnajdywał siebie, a teraz zdawało się, że również i ją. Odnalazł ją czy ona jego?
Niczym wzburzona woda – falami próbował podejmować się prób zrozumienia, co właściwie się stało. Co było zaklęte w zgłoskach słów nieznanych? W ciszy prawdziwszej niż słów wartości wielkich, co odnaleźli, czerpiąc ze wzroków nieprędkich. Szukali ślepo siebie wzajemnie, każde patrzące z własnym zagłębiem duszy i ciała, choć byli jednością – wtedy gdy samotność była jedyną mądrością. Opuszki palców przecięło powietrze, zamykając zimno w poranionej ściśniętej ręce. Szukali siebie, czy samym sobie? Zaklęci w moście oczu i dłoni już dalekich wzajemnie. Odpowiedzi kłębiły się za zawstydzenia zagłębiem. Chcąc wyjść i trwać trwali obok siebie zbyt straszni by powiedzieć coś o niebie. Czy je znaleźli? Czy tak to miało się stać? Czy byli tu w nieodpowiedni czas?
Zagubiony i zmartwiony – taki wszedł do obskurnego, choć zadbanego mieszkania, które nie odpychało niczym. Znając historie własnego połamanego życia i czterech ścian w dokach przestrzenne lokum wydawało się pasujące do postaci barmanki, tak samo, jak ja przy jej boku. Myśl zawstydziła go co niemiara, choć na szczęście był w stanie od jakiegoś czasu powstrzymywać rumieniec. Musiał skupić się na niej i w rzeczywistości robił to w pełni, zrzucając wszystko z czym przyszedł na drugi bok, choć ręka wciąż trzymała jego otwarte serce i czystość wszelkich intencji. Nie pożądał łapać jej gwałtownie w taki sposób, jak robił to w przebłyskach z nocy, przyciągać do siebie machinalnie, bez wyrazu i z pewną agresją, dominować i spełniać tylko dla pobudzonych zachcianek ciała. Potrzebowała go innego, on potrzebował siebie innego. Nie poznawał się, poznając na nowo, nieświadom tego, jak wiele potrafił przemóc z własnej złości na siebie dla kogoś w potrzebie. Schodził na drugi plan z pewną ulgą i irytacją, bo przecież nie zasługiwał na to, żeby tu stać i trwać z nią w ciszy. W tym milczeniu opiekował się każdym nieznanym skrawkiem duszy, nieświadomie idąc za instynktem, który wcale nie był spieszny czy gwałtowny. Starał się obchodzić jak z dzikim zwierzęciem, choć skądś wiedział, że nie była go w stanie skrzywdzić, te oczy nie potrafiły kłamać, nie tutaj, nie teraz, nie przed nim, pytanie, czy jego również? Czy będzie obecny?
Przyjęła jego zaproszenie, choć był to krok ciężki, którego ciężar spoczywał na jego barkach. Musiał sprawić, żeby było jej lżej, za wszelką cenę dążył do przepędzenia jej smutku, świadom, że w rzeczywistości nie chodzi o odpędzanie się od bólu, a zaakceptowanie go i ukształtowanie nowego odłamu muru, przez który nikt nie będzie w stanie się prześlizgnąć. W niewytłumaczalny sposób ona była. Wyczuwał most, który nieprzerwanie łączył nie w bólu, a trwaniu i bytowaniu – po prostu.
Kiedy usadawiała się na krześle, przestąpił kilka kroków do kubków, przypominając sobie co rusz, że przyjazny zapach nie był tylko dodatkiem dla ich ciał, a leczniczym balsamem, który mógł naprawić coś w środku, tam, gdzie sięgali tylko wzrokiem i milczeniem. Nie mógł pozwalać sobie na chwile odrętwienia, liczyła na niego – nie, on liczył, że zdoła się nią zająć, najlepiej jak potrafił, trzymając kubek w obtłuczonej ręce, mimowolnie oblał się przy podnoszeniu naparów. Nie widziała tego, nie mogła, nie chciał, żeby miała podstawy do próby wyrzucenia go z miejsca, gdzie stres przychodził tylko ze słowami. Lekka plama i mokre uszko kubka. To nic, ona dostanie ten czysty, ten lepszy, jedyny, na którym się skupił w doniesieniu go na miejsce w idealności swojej niedoskonałości. Odkładając naczynia na stole, przy nich zauważył z pewną ulgą, że przyjmowała jego pewne, niecodzienne gesty. Dla niej musiał być silny, dla niej musiał być zdecydowany, dla niej, bo cierpienie mogło przejść tylko po akceptacji, której on nigdy nie zdołał sobie zapewnić. Niechciał, żeby żyła z tak wielkim żalem względem siebie, jak on.
Odsunął krzesło, siadając do niej po ukosie, dokładnie tak, by móc patrzeć w twarz, która nie była już w stanie ginąć pomiędzy jego myślami. Nie teraz i tutaj, kiedy był przesiąknięty jej pompatyczną osobą, która była tak milczała. Słuchał próbujących opanować się oddechów, aż zaczęła mówić.
Miodowe tęczówki, przez które przebijały się zielone plamki, szukały jej opuszczonych, piwnych oczu. Rozumiał chęć dystansu, w pełni świadomie nawet dawał możliwość zdystansowania się, jak daleko potrzebowała, jednak te słowa rzuciły mu na twarz historią. Jej historią. Jego historią. Ich historiami, których nikt nigdy nie powiedział, a tak dokładnie każde z nich czuło. Brwi ściągnęły się w nagłym zamyśleniu, umysł rozpędził w jeszcze mocniejszy galop, a przerażenie zduszone zostało w prostym ruchu zaciśnięcia obydwóch rąk na kubku. Potrzebował wstać, potrzebował stąd wyjść, potrzebował świeżego powietrza, lekkiego podmuchu wiatru na twarzy, rześkiej myśli, która nie powtarzałaby, że ona wie. Skąd? Gdzie? Jak? Dlaczego? Myśl, że mówi o sobie, uspokoiła go na tyle, by knykcie nie połamały się pod silnym naciskiem palców na mokrawe naczynie. Zbladł, świadom, że mówiła o sobie, wycofywał wszystkie myśli, cały czas skupiając się na trosce, którą miał ją objąć, niedalekim podobieństwie, które zaczęło paląco razić w oczy. Daj mi się spalić i zabrać z tego cierpienia. Zamiast Ciebie, zamiast niej, zamiast niego. Daj mi się poświęcić, tak jak chcę, a nie mogę. Nie z tą twarzą, nie w tym wcieleniu, nie w tym świecie.
Nieświadomie wstrzymał oddech, chłonąc wszystko w sposób niewyobrażalnie dosłowny, zauważając istotę problemów drobnej postaci, która przecież była tylko człowiekiem. Nigdy nie starał się wciągać w problemy portowych dusz, a ona nawet nie musiała prosić, żeby wysłuchał, zgłębił się i przejął. Wszystkie maski są tylko na powierzchni powtórzył w myślach, rękoma nieświadomie zakrywając twarz w nagłym przebłysku bólu. Krzywdził ją nawet teraz, siedząc i podając się za kogoś, kim nie był, nie z zachowania, z twarzy, tej jednej z losowych marynarskich moczymord, które nie zasługiwały obserwować jej w tym stanie. On też nie był, bo w końcu byli dla siebie przelotni. Jednym pytaniem przełamała wszelkie bariery.
Zdrętwiał przyłapany jakby na kłamstwie. Nie patrząc na nią, wiedział, że go obserwuje, a on chował się jak dziecko niepewien, w jaki sposób odpowiedzieć, gdzie zrobić unik, ucieczka wydawała się jedynym wyjściem. Wciąż siedział przytwierdzony do przepracowanego krzesła z rękoma opartymi na stole i zmartwioną, pomarszczoną twarzą skrytą pod wyprostowanymi dłońmi. Nawet posiniaczona ręka nie przyciągała wzroku tak jak mocno zaciśnięta szczęka, której dziwaczny ból odczuwał nawet w skroni. Wchodzę do jej domu, żądam i krzywdzę. Znowu. Dlaczego. Niezrozumienie rozumienia sytuacji, w której się znalazł, przytłaczała go zbyt mocno, by mógł na nią spojrzeć bezpośrednio, zetrzeć się z prawdą, której poszukiwały jej głęboko cierpiące oczęta. Powolnym ruchem odpuścił, z początku ręce, potem silny ścisk szczęki niepewien, w jaki sposób cokolwiek powiedzieć. Tradycyjnie wręcz w głowie ułożyła się już myśl wypowiedzenia mantry, z którą przyszedł do jej mieszkania. Przepraszam. Usta ułożyły się już w odpowiedź, a wzrok wyłapał tą przenikliwość piwnych tęczówek. – Nie – zawyrokował, nieświadom tego, co mówi. Dopiero po chwili rozumiejąc, jak wiele zdradził, tym jednym, niezaprzeczalnie mocnym słowem, które nigdy nie miało paść z jego ust w tym kontekście. Oczy rozszerzyły się, jakby sam dopiero odkrył prawdę powtarzaną jedynie przed lustrem, tam, gdzie nikt nie mógł go skrytykować bardziej niż on sam. – Nie wiem. – dopowiedział wciąż w tym samym odrętwieniu, jakby mówienie sprawiało mu prawdziwy ból i w rzeczywistości tak było. Niewypowiedziane dotychczas zmartwienia wylały się bez zapowiedzi, porywając z niej uwagę, aż po jego własne problemy, w które przecież starał się nie wplątywać nieznajomych. Czy wciąż była mu nieznana? Przymknął na chwilę oczy, pozwalając wszelakiemu utrapieniu pojawić się na zmęczonej już wielorakim życiem twarzy. Zmarszczki pogłębiły się, brwi ściągnęły, zęby zacisnęły, a żuchwa wyostrzyła pod brodą, której ruch tylko świadczył o potężnej zagwozdce w jego umyśle. Potrzebował chwili, potrzebował miliona lat, żeby nie wstać i wyjść, żeby jej nie zostawić, żeby przegryźć własny strach i faktycznie być tam dla niej, innej cierpiącej duszy.
Wydawało się, że minęły godziny, a jednak oczy otworzyły się, wbijając zmartwione spojrzenie w twarz brunetki.
- Przepraszam Philippa. – że pomyślałem o sobie, że nie mam własnej twarzy, że nie wiem kim jestem, że wciąż zawracam Ci głowę, że jestem jak każdy inny. Niewypowiedziane słowa raniły go, zmuszając do zgarbienia się pod naporem wszystkich tych złości, które sam sobie dokładał. Pozwalał, by ta chwila trwała, żeby zauważyła to milczenie, które ściskało jego klatkę, gardło, umysł, jak bardzo się kara za to, co jej robi tu i teraz. Tak bardzo nie chciał żyć w tym niedopowiedzeniu, nawet wręcz nieświadomie pomyślał, kim chciałby zostać i wtedy też dość impulsywnie padło z jego ust – Kim chciałabyś być? – zaskoczenie na jego twarzy nie próbowało zmaleć, a tym bardziej ponownie uciec od jej wzroku. Chciał wiedzieć, chciał ją poznać, niezależnie od tego, jak niecodzienne było to spotkanie dwóch znajomych nieznajomych dusz; a wszystko to za sprawą kilku kropli trunku i bardzo sprawnego pióra. Herbata stygła.
Niczym wzburzona woda – falami próbował podejmować się prób zrozumienia, co właściwie się stało. Co było zaklęte w zgłoskach słów nieznanych? W ciszy prawdziwszej niż słów wartości wielkich, co odnaleźli, czerpiąc ze wzroków nieprędkich. Szukali ślepo siebie wzajemnie, każde patrzące z własnym zagłębiem duszy i ciała, choć byli jednością – wtedy gdy samotność była jedyną mądrością. Opuszki palców przecięło powietrze, zamykając zimno w poranionej ściśniętej ręce. Szukali siebie, czy samym sobie? Zaklęci w moście oczu i dłoni już dalekich wzajemnie. Odpowiedzi kłębiły się za zawstydzenia zagłębiem. Chcąc wyjść i trwać trwali obok siebie zbyt straszni by powiedzieć coś o niebie. Czy je znaleźli? Czy tak to miało się stać? Czy byli tu w nieodpowiedni czas?
Zagubiony i zmartwiony – taki wszedł do obskurnego, choć zadbanego mieszkania, które nie odpychało niczym. Znając historie własnego połamanego życia i czterech ścian w dokach przestrzenne lokum wydawało się pasujące do postaci barmanki, tak samo, jak ja przy jej boku. Myśl zawstydziła go co niemiara, choć na szczęście był w stanie od jakiegoś czasu powstrzymywać rumieniec. Musiał skupić się na niej i w rzeczywistości robił to w pełni, zrzucając wszystko z czym przyszedł na drugi bok, choć ręka wciąż trzymała jego otwarte serce i czystość wszelkich intencji. Nie pożądał łapać jej gwałtownie w taki sposób, jak robił to w przebłyskach z nocy, przyciągać do siebie machinalnie, bez wyrazu i z pewną agresją, dominować i spełniać tylko dla pobudzonych zachcianek ciała. Potrzebowała go innego, on potrzebował siebie innego. Nie poznawał się, poznając na nowo, nieświadom tego, jak wiele potrafił przemóc z własnej złości na siebie dla kogoś w potrzebie. Schodził na drugi plan z pewną ulgą i irytacją, bo przecież nie zasługiwał na to, żeby tu stać i trwać z nią w ciszy. W tym milczeniu opiekował się każdym nieznanym skrawkiem duszy, nieświadomie idąc za instynktem, który wcale nie był spieszny czy gwałtowny. Starał się obchodzić jak z dzikim zwierzęciem, choć skądś wiedział, że nie była go w stanie skrzywdzić, te oczy nie potrafiły kłamać, nie tutaj, nie teraz, nie przed nim, pytanie, czy jego również? Czy będzie obecny?
Przyjęła jego zaproszenie, choć był to krok ciężki, którego ciężar spoczywał na jego barkach. Musiał sprawić, żeby było jej lżej, za wszelką cenę dążył do przepędzenia jej smutku, świadom, że w rzeczywistości nie chodzi o odpędzanie się od bólu, a zaakceptowanie go i ukształtowanie nowego odłamu muru, przez który nikt nie będzie w stanie się prześlizgnąć. W niewytłumaczalny sposób ona była. Wyczuwał most, który nieprzerwanie łączył nie w bólu, a trwaniu i bytowaniu – po prostu.
Kiedy usadawiała się na krześle, przestąpił kilka kroków do kubków, przypominając sobie co rusz, że przyjazny zapach nie był tylko dodatkiem dla ich ciał, a leczniczym balsamem, który mógł naprawić coś w środku, tam, gdzie sięgali tylko wzrokiem i milczeniem. Nie mógł pozwalać sobie na chwile odrętwienia, liczyła na niego – nie, on liczył, że zdoła się nią zająć, najlepiej jak potrafił, trzymając kubek w obtłuczonej ręce, mimowolnie oblał się przy podnoszeniu naparów. Nie widziała tego, nie mogła, nie chciał, żeby miała podstawy do próby wyrzucenia go z miejsca, gdzie stres przychodził tylko ze słowami. Lekka plama i mokre uszko kubka. To nic, ona dostanie ten czysty, ten lepszy, jedyny, na którym się skupił w doniesieniu go na miejsce w idealności swojej niedoskonałości. Odkładając naczynia na stole, przy nich zauważył z pewną ulgą, że przyjmowała jego pewne, niecodzienne gesty. Dla niej musiał być silny, dla niej musiał być zdecydowany, dla niej, bo cierpienie mogło przejść tylko po akceptacji, której on nigdy nie zdołał sobie zapewnić. Niechciał, żeby żyła z tak wielkim żalem względem siebie, jak on.
Odsunął krzesło, siadając do niej po ukosie, dokładnie tak, by móc patrzeć w twarz, która nie była już w stanie ginąć pomiędzy jego myślami. Nie teraz i tutaj, kiedy był przesiąknięty jej pompatyczną osobą, która była tak milczała. Słuchał próbujących opanować się oddechów, aż zaczęła mówić.
Miodowe tęczówki, przez które przebijały się zielone plamki, szukały jej opuszczonych, piwnych oczu. Rozumiał chęć dystansu, w pełni świadomie nawet dawał możliwość zdystansowania się, jak daleko potrzebowała, jednak te słowa rzuciły mu na twarz historią. Jej historią. Jego historią. Ich historiami, których nikt nigdy nie powiedział, a tak dokładnie każde z nich czuło. Brwi ściągnęły się w nagłym zamyśleniu, umysł rozpędził w jeszcze mocniejszy galop, a przerażenie zduszone zostało w prostym ruchu zaciśnięcia obydwóch rąk na kubku. Potrzebował wstać, potrzebował stąd wyjść, potrzebował świeżego powietrza, lekkiego podmuchu wiatru na twarzy, rześkiej myśli, która nie powtarzałaby, że ona wie. Skąd? Gdzie? Jak? Dlaczego? Myśl, że mówi o sobie, uspokoiła go na tyle, by knykcie nie połamały się pod silnym naciskiem palców na mokrawe naczynie. Zbladł, świadom, że mówiła o sobie, wycofywał wszystkie myśli, cały czas skupiając się na trosce, którą miał ją objąć, niedalekim podobieństwie, które zaczęło paląco razić w oczy. Daj mi się spalić i zabrać z tego cierpienia. Zamiast Ciebie, zamiast niej, zamiast niego. Daj mi się poświęcić, tak jak chcę, a nie mogę. Nie z tą twarzą, nie w tym wcieleniu, nie w tym świecie.
Nieświadomie wstrzymał oddech, chłonąc wszystko w sposób niewyobrażalnie dosłowny, zauważając istotę problemów drobnej postaci, która przecież była tylko człowiekiem. Nigdy nie starał się wciągać w problemy portowych dusz, a ona nawet nie musiała prosić, żeby wysłuchał, zgłębił się i przejął. Wszystkie maski są tylko na powierzchni powtórzył w myślach, rękoma nieświadomie zakrywając twarz w nagłym przebłysku bólu. Krzywdził ją nawet teraz, siedząc i podając się za kogoś, kim nie był, nie z zachowania, z twarzy, tej jednej z losowych marynarskich moczymord, które nie zasługiwały obserwować jej w tym stanie. On też nie był, bo w końcu byli dla siebie przelotni. Jednym pytaniem przełamała wszelkie bariery.
Zdrętwiał przyłapany jakby na kłamstwie. Nie patrząc na nią, wiedział, że go obserwuje, a on chował się jak dziecko niepewien, w jaki sposób odpowiedzieć, gdzie zrobić unik, ucieczka wydawała się jedynym wyjściem. Wciąż siedział przytwierdzony do przepracowanego krzesła z rękoma opartymi na stole i zmartwioną, pomarszczoną twarzą skrytą pod wyprostowanymi dłońmi. Nawet posiniaczona ręka nie przyciągała wzroku tak jak mocno zaciśnięta szczęka, której dziwaczny ból odczuwał nawet w skroni. Wchodzę do jej domu, żądam i krzywdzę. Znowu. Dlaczego. Niezrozumienie rozumienia sytuacji, w której się znalazł, przytłaczała go zbyt mocno, by mógł na nią spojrzeć bezpośrednio, zetrzeć się z prawdą, której poszukiwały jej głęboko cierpiące oczęta. Powolnym ruchem odpuścił, z początku ręce, potem silny ścisk szczęki niepewien, w jaki sposób cokolwiek powiedzieć. Tradycyjnie wręcz w głowie ułożyła się już myśl wypowiedzenia mantry, z którą przyszedł do jej mieszkania. Przepraszam. Usta ułożyły się już w odpowiedź, a wzrok wyłapał tą przenikliwość piwnych tęczówek. – Nie – zawyrokował, nieświadom tego, co mówi. Dopiero po chwili rozumiejąc, jak wiele zdradził, tym jednym, niezaprzeczalnie mocnym słowem, które nigdy nie miało paść z jego ust w tym kontekście. Oczy rozszerzyły się, jakby sam dopiero odkrył prawdę powtarzaną jedynie przed lustrem, tam, gdzie nikt nie mógł go skrytykować bardziej niż on sam. – Nie wiem. – dopowiedział wciąż w tym samym odrętwieniu, jakby mówienie sprawiało mu prawdziwy ból i w rzeczywistości tak było. Niewypowiedziane dotychczas zmartwienia wylały się bez zapowiedzi, porywając z niej uwagę, aż po jego własne problemy, w które przecież starał się nie wplątywać nieznajomych. Czy wciąż była mu nieznana? Przymknął na chwilę oczy, pozwalając wszelakiemu utrapieniu pojawić się na zmęczonej już wielorakim życiem twarzy. Zmarszczki pogłębiły się, brwi ściągnęły, zęby zacisnęły, a żuchwa wyostrzyła pod brodą, której ruch tylko świadczył o potężnej zagwozdce w jego umyśle. Potrzebował chwili, potrzebował miliona lat, żeby nie wstać i wyjść, żeby jej nie zostawić, żeby przegryźć własny strach i faktycznie być tam dla niej, innej cierpiącej duszy.
Wydawało się, że minęły godziny, a jednak oczy otworzyły się, wbijając zmartwione spojrzenie w twarz brunetki.
- Przepraszam Philippa. – że pomyślałem o sobie, że nie mam własnej twarzy, że nie wiem kim jestem, że wciąż zawracam Ci głowę, że jestem jak każdy inny. Niewypowiedziane słowa raniły go, zmuszając do zgarbienia się pod naporem wszystkich tych złości, które sam sobie dokładał. Pozwalał, by ta chwila trwała, żeby zauważyła to milczenie, które ściskało jego klatkę, gardło, umysł, jak bardzo się kara za to, co jej robi tu i teraz. Tak bardzo nie chciał żyć w tym niedopowiedzeniu, nawet wręcz nieświadomie pomyślał, kim chciałby zostać i wtedy też dość impulsywnie padło z jego ust – Kim chciałabyś być? – zaskoczenie na jego twarzy nie próbowało zmaleć, a tym bardziej ponownie uciec od jej wzroku. Chciał wiedzieć, chciał ją poznać, niezależnie od tego, jak niecodzienne było to spotkanie dwóch znajomych nieznajomych dusz; a wszystko to za sprawą kilku kropli trunku i bardzo sprawnego pióra. Herbata stygła.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Bose stopy przesunęły się, próbując wcisnąć palce w szczelinę miedzy wysłużonymi deskami. Zajęta upartym zaglądaniem między nowe oczy tego samego mężczyzny, przestała kontrolować wędrówki własnych kończyn. Niedaleko jej porzuconej na stole dłoni spoczął kubek. Ciepło buchnęło gęstą falą, zaczepiając o nagą skórę przedramienia. Drobne włoski uniosły się gwałtownie, w tańcu dreszczy. Tego też nie zauważyła. Szerokie oczy, prawie bez mrugnięcia, mocne i wyczekujące, stały na straży, rozpatrując wszystkie podania. Z przeszłości i przeszłości. Do nosa wciskała się świeża woń ziół, może ostatni taki łyk przed zimą. Może długo jeszcze nie będzie jej stać na kupno herbaty, na przebicie się w płaszczach plebsu, z tym przydomkiem portowej dziewki, do towarów nienależnych takim człowieczym ochłapom. Żar napoju w dwóch smugach rozpraszał się po dość chłodnej kuchni. Siedzieli naprzeciw siebie, tak blisko. Wyliczać mogła drgnięcia i wszystkie drobniejsze ruchy jego ciała. Prostujące się dłonie, wysuszające usta, a przecież po to ta cała herbata – by łatwiej było mówić, by rozluźnić zbyt napięte ciała. By uciec od pułapek i wrócić do samego początku, kiedy nic nie zapowiadało tego. Wciąż nie potrafili. Nagięte słowami usta Philippy zdawały się lekko szczypać. Gromadziło się na nich to niedobre ciepło, rozmazywał się ból i okrutne niepojęcie. Bo to była krzywda, głośne odtwarzanie skrupulatnie niszczonych taśm, samosądy i duszone od miesięcy wnioski, które próbowała przecież pogrzebać. Które pogrzebała. A on przyszedł, wziął łopatę, miedzy spojrzeniami i czułymi palcami przedostał się zbyt głęboko i zbyt trafnie. Rozplątywała się mimowolnie, wciągał ją bliżej, nitka po nitce, aż w końcu zaplątywał się w jej smutkach. Odkrywał ją. Coraz bardziej nagą i przejrzaną, a przecież nigdy się nie rozebrała. Nikt nie miał wiedzieć, a już na pewno nie on. Ktokolwiek, chłopak znikąd, dusza z ulicy, nieobeznany z historiami wywleczonymi spod barowych skrytek. Widywał jej jedno tylko oblicze. Nie znał zbyt wielu radosnych spojrzeń, nie miał okazji, by pojmać jej słabość i zepchnąć w te sidła, które sama zastawiała. Leczy czy próbował? Czy nawet teraz próbował? Obmywał jej udręki tak, jak ona po sinych palcach rozsmarowywała ukojenie. Myślała, że to ten, którego należało ratować, kiedy przybył rozdygotany, kiedy tu wtargnął, strzepując z ramion, już w progu, wszystkie lęki. Myślała, że odejdzie, gdy tylko serce przestanie nerwowo wygrywać melodię katastrofy. Myślała, że może długo go jeszcze nie zobaczy. Teraz udawali, że piją herbatę, byleby połapać jeszcze więcej czasu, wymówkami codzienności kupić dodatkowe momenty. By jeszcze przez chwilę być tu razem.
Czuła, jak odkręca ten kurek, jak zagląda do wnętrza, nie poznawszy nigdy sierocych łez i zrzucanych imion. Jej imion. Nadmiar emocji przelewał się, mocząc jego koszule. Ulga wstępowała w jej zrozpaczone oczy. Zaczynała oddychać, czymś świeżym, tak dobrym i niespodziewanym. Nie. Zawieszone między nimi słowo zdawało się zapuszczać korzenie. Łapała wszystkie jego głosy, każde niewybrzmiałe westchnienie i poszuranie jej burą rzeczywistością. Wszystkie silne spojrzenie, które objąć ją próbowały jakimś nowym uczuciem. Nie wiem. Wcale nie poczuła rozczarowania. Nie musiał wybierać identycznych szlaków, nie musiał urodzić się z równie ciężkim przeznaczeniem, z bezkształtem, z którego próbowało się wyrzeźbić coś, cokolwiek. Nie musiał mieć wielu twarzy i sprytnych historii, którymi żonglować można było w takt niespodzianek losu. Nie musiał za dnia być Phlippą Moss, a w pierzynach nocy mierzyć się z koszmarami zupełnie innej postaci. Nie musiał wiedzieć, kim jest. Śmiało jednak odpowiadała jego niewiedzy, bo wcale nie potrzebowała ujrzeć w nim bliźniaczych wątków. Od kilku minut, może godziny, a może dwóch – po prostu wiedziała, że rozumiał. To prowadziło ją dalej, gdy zdanie po zdaniu, próbowała wyraźniej oznaczyć każde jego podejrzenie. Przyjęła przymknięte powieki i zawieszoną myśl. Chciała, by tu został. Napił się wreszcie herbaty. By mogli potem poudawać normalność. By mogli tą normalnością wreszcie się stać. Znów w tej ciszy rozkładała wnioski na myśli, a potem myśli we wnioski. Plątała się w tym, czując jakiś bezsens prawdy, o której ośmieliła się opowiedzieć głośno. Pragnienia, które nie było jej przecież należne. Skąd on się wziął, ten chłopak z Parszywego? Skąd? Mógł zostać? Nim otworzył znów oczy, popatrzyła asekuracyjnie w bok, dusząc w sobie stek tych bzdur i nieracjonalnego wołania. Philippa nie była ani milcząca, ani rozbita, Philippa nie chowała głowy w dłoniach i nie szukała od nikogo ratunku. Nie zatrzymywała się. Więc kto to był? Dlaczego tak łatwo pozwoliła mu zawiesić chwilę? Odsłoniętych szram nie dało się już skazać na niewidzenie. Oparcie krzesła drgnęło, kiedy wykonała ruch, jakby chciała wstać, wypchnąć nogi, porzucić to siedzenie i przestać. Wygonić go stąd i nigdy więcej nie dopuszczać do ciszy, która mordowała setki silnych spojrzeń, wytrenowane postawy. Która pozwalała jej przez chwilę pobyć nią, starą sprawą i zatrzaśniętą dawno temu opowieścią. Nie wstała. Zamiast tego powoli przesunęła dłońmi po własnych ramionach, jakby próbowała skryć się w samej sobie, wyłuskać resztki ciepła. To już jesień. Wszystkie letnie owoce wymarły. Z nimi nadzieja, która przez chwilę pozwoliła jej wznieść się w powietrze. Teraz trwała wojna. Tonęli w niej wszyscy razem. On też.
– Nie przepraszaj – potrząsnęła lekko głową, a kiedy ruch ustał, odszukała jego oczy. Wydał się nagle smutniejszy, jeszcze bardziej zamyślony. – Hej… - wypowiedziała cieplej, wychylając się w jego stronę. Czujnie i blisko. Tak, by w razie co wyłowić go z tego wszystkiego… w czym mógł w tamtej chwili zatonąć. A jej palce delikatnie posunęły w jego stronę kubek. Ten dla niego. Chciała, by się napił, rozluźnił. W wypity i niewypity napój wkładała zaskakujące zaklęcie. Zupełnie jakby herbata potrafiła zdjąć z nich klątwy. Stać się antidotum. Ono jednak kryło się gdzieś zupełnie indziej. Podejrzliwe spojrzenie spróbowało pochwycić uciekające oczy. Jestem tu. Skulona w jednej chwili postać przebudziła w niej troskę. Nie rób tego, nie, proszę, nie rób tego, nie martw się. A gdy wreszcie go przyłapała, wiedziała, że to było nieuniknione. Martwił się. Głęboki oddech odprowadził pierwsze słowa do ostatniej głoski, do tego pytania, na które nie mogła mu odpowiedzieć. Dwie dłonie wyłożone na stole czuwały w pobliżu, gotowe, by wrócić do siebie. Tymczasem jej oczy zabłądziły gdzieś dalej. Może na jego pogniecione ubranie, może na kuchenne tło. Czekał długo, a ona w tym czasie przeglądała swoje myśli, próbując dociec tej największej prawdy. Ale ta wydawała się ranić, za każdym razem, gdy zbliżała się do niej za bardzo. Oddechy odmierzały im czas, kubki przestawały parować. Pędy serca przeradzały się w powolne spacery. Nagle poczuła się w ich małej rzeczywistości tak bardzo na miejscu. U celu.
A jednak… przepraszam, Mały Jim. Wciąż nie umiem o tym opowiedzieć. Ta prawda silnie ścisnęła jej powieki, bo chociaż wiedziała, że nagle stał się jedyny na świecie, jedyny taki, który potrafiłby o tym posłuchać, który zrozumiałby chaos niedopasowanych myśli, to jednak nie mogła. – To teraz nie ma znaczenia – wydusiła bez smutku, dziwnie pogodnie. W grze przełamywania bólu. Bo mamy wojnę, bo mamy głód, bo moi przyjaciele cierpią, bo umierają na ulicach, a ja nie mogę nic z tym zrobić. Bo nie mamy nic, bo nie umiemy się bronić. Bo nasze marzenia powinny gnić. Bo walczymy, prawda? Każdego dnia. Palcem lekko skubnęła kawałek materiału na jego przedramieniu, tam też pokierowała oczy. Chyba uczyli się właśnie mówić i odkrywali, że wcale nie są w tym dobrzy. Czy teraz nie była sobą? Czy dopiero teraz była? Wcale nie zachowywała się jak zawsze, wcale nie czuła się jak zawsze. – Jak twoja dłoń? Jak się czujesz? Powinieneś, wiesz, zabezpieczyć ten balkon. Bym się więcej razy już nie zakradła – zasugerowała lżej, nawiązując do tego wszystkiego, co było na początku. – Jeszcze poznam twoje sekrety, Mały Jim. Chcesz? – kontynuowała odrobinę zadziornie, a na przesączoną ledwie chwile temu smutkiem twarz zakradło się kilka ciepłych iskier. Może były nawet w oczach. Wracała ta znana wszystkim Philippa. Przywoływała ją, ale bardzo dobrze pamiętała o tym wszystkim, co dla niej zrobił. A co ona mogłaby zrobić dla niego? Zdaje się, że dopiero zaczęli.
Czuła, jak odkręca ten kurek, jak zagląda do wnętrza, nie poznawszy nigdy sierocych łez i zrzucanych imion. Jej imion. Nadmiar emocji przelewał się, mocząc jego koszule. Ulga wstępowała w jej zrozpaczone oczy. Zaczynała oddychać, czymś świeżym, tak dobrym i niespodziewanym. Nie. Zawieszone między nimi słowo zdawało się zapuszczać korzenie. Łapała wszystkie jego głosy, każde niewybrzmiałe westchnienie i poszuranie jej burą rzeczywistością. Wszystkie silne spojrzenie, które objąć ją próbowały jakimś nowym uczuciem. Nie wiem. Wcale nie poczuła rozczarowania. Nie musiał wybierać identycznych szlaków, nie musiał urodzić się z równie ciężkim przeznaczeniem, z bezkształtem, z którego próbowało się wyrzeźbić coś, cokolwiek. Nie musiał mieć wielu twarzy i sprytnych historii, którymi żonglować można było w takt niespodzianek losu. Nie musiał za dnia być Phlippą Moss, a w pierzynach nocy mierzyć się z koszmarami zupełnie innej postaci. Nie musiał wiedzieć, kim jest. Śmiało jednak odpowiadała jego niewiedzy, bo wcale nie potrzebowała ujrzeć w nim bliźniaczych wątków. Od kilku minut, może godziny, a może dwóch – po prostu wiedziała, że rozumiał. To prowadziło ją dalej, gdy zdanie po zdaniu, próbowała wyraźniej oznaczyć każde jego podejrzenie. Przyjęła przymknięte powieki i zawieszoną myśl. Chciała, by tu został. Napił się wreszcie herbaty. By mogli potem poudawać normalność. By mogli tą normalnością wreszcie się stać. Znów w tej ciszy rozkładała wnioski na myśli, a potem myśli we wnioski. Plątała się w tym, czując jakiś bezsens prawdy, o której ośmieliła się opowiedzieć głośno. Pragnienia, które nie było jej przecież należne. Skąd on się wziął, ten chłopak z Parszywego? Skąd? Mógł zostać? Nim otworzył znów oczy, popatrzyła asekuracyjnie w bok, dusząc w sobie stek tych bzdur i nieracjonalnego wołania. Philippa nie była ani milcząca, ani rozbita, Philippa nie chowała głowy w dłoniach i nie szukała od nikogo ratunku. Nie zatrzymywała się. Więc kto to był? Dlaczego tak łatwo pozwoliła mu zawiesić chwilę? Odsłoniętych szram nie dało się już skazać na niewidzenie. Oparcie krzesła drgnęło, kiedy wykonała ruch, jakby chciała wstać, wypchnąć nogi, porzucić to siedzenie i przestać. Wygonić go stąd i nigdy więcej nie dopuszczać do ciszy, która mordowała setki silnych spojrzeń, wytrenowane postawy. Która pozwalała jej przez chwilę pobyć nią, starą sprawą i zatrzaśniętą dawno temu opowieścią. Nie wstała. Zamiast tego powoli przesunęła dłońmi po własnych ramionach, jakby próbowała skryć się w samej sobie, wyłuskać resztki ciepła. To już jesień. Wszystkie letnie owoce wymarły. Z nimi nadzieja, która przez chwilę pozwoliła jej wznieść się w powietrze. Teraz trwała wojna. Tonęli w niej wszyscy razem. On też.
– Nie przepraszaj – potrząsnęła lekko głową, a kiedy ruch ustał, odszukała jego oczy. Wydał się nagle smutniejszy, jeszcze bardziej zamyślony. – Hej… - wypowiedziała cieplej, wychylając się w jego stronę. Czujnie i blisko. Tak, by w razie co wyłowić go z tego wszystkiego… w czym mógł w tamtej chwili zatonąć. A jej palce delikatnie posunęły w jego stronę kubek. Ten dla niego. Chciała, by się napił, rozluźnił. W wypity i niewypity napój wkładała zaskakujące zaklęcie. Zupełnie jakby herbata potrafiła zdjąć z nich klątwy. Stać się antidotum. Ono jednak kryło się gdzieś zupełnie indziej. Podejrzliwe spojrzenie spróbowało pochwycić uciekające oczy. Jestem tu. Skulona w jednej chwili postać przebudziła w niej troskę. Nie rób tego, nie, proszę, nie rób tego, nie martw się. A gdy wreszcie go przyłapała, wiedziała, że to było nieuniknione. Martwił się. Głęboki oddech odprowadził pierwsze słowa do ostatniej głoski, do tego pytania, na które nie mogła mu odpowiedzieć. Dwie dłonie wyłożone na stole czuwały w pobliżu, gotowe, by wrócić do siebie. Tymczasem jej oczy zabłądziły gdzieś dalej. Może na jego pogniecione ubranie, może na kuchenne tło. Czekał długo, a ona w tym czasie przeglądała swoje myśli, próbując dociec tej największej prawdy. Ale ta wydawała się ranić, za każdym razem, gdy zbliżała się do niej za bardzo. Oddechy odmierzały im czas, kubki przestawały parować. Pędy serca przeradzały się w powolne spacery. Nagle poczuła się w ich małej rzeczywistości tak bardzo na miejscu. U celu.
A jednak… przepraszam, Mały Jim. Wciąż nie umiem o tym opowiedzieć. Ta prawda silnie ścisnęła jej powieki, bo chociaż wiedziała, że nagle stał się jedyny na świecie, jedyny taki, który potrafiłby o tym posłuchać, który zrozumiałby chaos niedopasowanych myśli, to jednak nie mogła. – To teraz nie ma znaczenia – wydusiła bez smutku, dziwnie pogodnie. W grze przełamywania bólu. Bo mamy wojnę, bo mamy głód, bo moi przyjaciele cierpią, bo umierają na ulicach, a ja nie mogę nic z tym zrobić. Bo nie mamy nic, bo nie umiemy się bronić. Bo nasze marzenia powinny gnić. Bo walczymy, prawda? Każdego dnia. Palcem lekko skubnęła kawałek materiału na jego przedramieniu, tam też pokierowała oczy. Chyba uczyli się właśnie mówić i odkrywali, że wcale nie są w tym dobrzy. Czy teraz nie była sobą? Czy dopiero teraz była? Wcale nie zachowywała się jak zawsze, wcale nie czuła się jak zawsze. – Jak twoja dłoń? Jak się czujesz? Powinieneś, wiesz, zabezpieczyć ten balkon. Bym się więcej razy już nie zakradła – zasugerowała lżej, nawiązując do tego wszystkiego, co było na początku. – Jeszcze poznam twoje sekrety, Mały Jim. Chcesz? – kontynuowała odrobinę zadziornie, a na przesączoną ledwie chwile temu smutkiem twarz zakradło się kilka ciepłych iskier. Może były nawet w oczach. Wracała ta znana wszystkim Philippa. Przywoływała ją, ale bardzo dobrze pamiętała o tym wszystkim, co dla niej zrobił. A co ona mogłaby zrobić dla niego? Zdaje się, że dopiero zaczęli.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Nie pożądał wiedzy, zwykle szczędził sobie na tym, czego ktoś nie był w stanie mu powiedzieć, choć były fach wymuszał, by docierał do przetartych szlaków. Ten nie był zbyt często odwiedzany i widział to w każdym jej geście. Niemądrze pozwalał sobie na zaangażowanie, dokładnie to samo, z którym walczył od początku powrotu do Londynu, gdzie nie było już miejsca na ludzką wrażliwość. Wydawał się oduczyć patrzenia, a raczej widzenia głębi drugiego człowieka, powierzchownie obojętniejąc na nieuchronny los. Z nią tutaj było inaczej. Pozwoliła mu zatopić się w tych oczach, wrotach do cierpiącej duszy, tam, gdzie nie powinien dotrzeć nikt; przedostawał się bez barier i pośpiechu. W mozolnej ciszy, której intensywność poddawała go potężnej próbie woli, kiedy chciał zatopić się w morzu niewypowiedzianej nikomu prawdy, wszystko przeżywał razem z nią, wspólnie.
Jako opiekun powinien dostrzec gęsią skórkę na jej dłoni, ruch objęcia własnych ramion i tę trwogę w oczach, zamiast tego zatopił się w smutku, oddając jej ster. Naturalna płynność, z jaką pozwalał komuś zaopiekować się sobą, nie była codziennością, chłonął to całym sobą, jednocześnie przeklinając za tę nieznajomą słabość. Na przemian przekuwał zmartwienie i strach w niewytłumaczalną pewność zmieszaną z siłą, jakby co rusz starał się zapewnić, że może na nim polegać, wtedy kiedy potrzebowała go bardziej niż on jej. Wciąż nie rozumiał czym i kim była od tego momentu przełamania, kiedy złapała za łokieć, kiedy przyjęła jego troskę; kiedy pokazała, że gdzieś tam było miejsce dla strażnika; kiedy zapieczętowała most dłoni; kiedy objął ją delikatnością szczerego milczenia, które stało się jedyną prawdą, na jaką mógł sobie pozwolić. W piwnych oczach widział, że tu i teraz liczyło się coś więcej, bardziej i głębiej. Niewytłumaczalna potrzeba.
Nie rozumiała rozumiejąc, powinien być przerażony, jednak granica między powinnością a byciem już dawno straciła tu swoją trwałość. Wolał jej uwierzyć. Już dawno odnalazł czuły wzrok, teraz dawała mu się zatopić w troskliwym zapewnieniu, że nie musi, choć tak bardzo chciał. Słowa ugrzęzły w gardle, a poczucie nieskończonego zrozumienia zaczęło odbierać pełnię rozsądku. Gdybyś wiedziała jak bardzo; gdybyś wiedziała; gdybyś…
Kątem oka zauważył ruch kubka, a małe pasmo dymu przecięło powietrze, przysłaniając jej zamyślenie, choć miał świadomość, że odpłynęła. Zapach ziołowej herbaty uderzył w nozdrza, rozpychając wszystkie niedogodności własnych myśli. Pozwalał sobie być obecnym, kiedy ona odpuszczała, on stawał na straży, a milczenie stawało się jednym z nielicznych mostów zrozumienia. Wszystko co oferowała, łaknął jak spragniony wyrzutek, którego pragnienia dotychczas znały tylko wodę z solą. Tutaj, przy niej każda z ran była obmywana i wciąż nie był w stanie zrozumieć dlaczego. Nawet nie próbował się domyślić, przecież potrzebowała go na posterunku, tam, gdzie zdoła złapać za niewidzialną nić i przyciągnąć do siebie z powrotem w bezkres ciszy.
Zastygł w bezruchu, obejmując dłońmi kubek, który zdołał już wcześniej wylać nieco parzącego gorąca. Nie zwracał uwagi na ból. Nie teraz, nie tutaj. Lekko zaczerwieniona ręka odpuści, on natomiast musiał być w pogotowiu na nią i dla niej, choć nie wiedział, że ma siłę. Herbata stygła, a zapach wciąż otulał go w zapewnieniu, że jest w odpowiedniej przestrzeni. Nie został odtrącony, przynajmniej nie do pierwszego z jej słów. Zobaczył to jeszcze zanim wypowiedziała słowa, to starcie z samą sobą, gdzie nie był w stanie pomóc, serce dotkliwie zatłukło mu w piersi nierównym rytmem, a jej oczy mocno zacisnęły się. Nie wycofuj się, nie dawaj za wygraną, nie uciekaj, nie dla siebie, nie… dla mnie? Niewytłumaczalna prośba zetknęła się z rzeczywistością, pokruszyła wszystkie mury, pozostawiając go z prawdą taką, jaka była – wciąż był dla niej nikim, choć w przeciągu tego czasu stała się dla niego wszystkim. Fala gorzkiej rzeczywistości dotknęła go tam, gdzie pozwolił jej się przesmyknąć, na oczy cisnęły się łzy z obezwładniającej bezsilności. Nie było nikogo i niczego, tylko zapach ziołowej herbaty, który mógł równie dobrze być już tylko wspominkiem czegoś wspaniałego. Pogodność jej głosu zderzyła się z jego głębokim smutkiem, na który nie był w stanie odpowiedzieć tym samym. Był zbyt szczery, zbyt prosty, zbyt dotknięty, żeby móc zatańczyć w lekkim takcie, jego kroki były powolne choć stanowcze, nijak pasował do tego świata. Nie tutaj, nie teraz.
Wzrokiem uciekł od jej twarzy, nie chcąc pokazywać, jak bardzo przeżył te słowa. Zabolało go bardziej, niż to pokazywał, choć ściągnięte brwi i utrapiony wzrok były jedynym, na co mógł sobie pozwolić. Ciało już dawna napięło się od całej intensywności, która została zmieciona prostymi słowami. Utracone milczenie zdawało się błogostanem i harmonią, w której świetle szalały niewyjaśnione emocje, a jednak wolał tam wrócić. Przez chwilę poczuć, że faktycznie to nie ma znaczenia. Wojna zbyt dotkliwie przecinała ich most.
Smutek ulokował w letniej herbacie, próbując, by to ona wskrzesiła tamte chwile. Nie chciał, żeby odeszła nie dając się poznać, nie tak szybko, nie nigdy. W ledwo wyczuwalnym zapachu odnalazł siłę. Cień minionych chwil wyczyścił gardło, choć dotkliwe pieczenie wciąż trawiło całe ciało. – To nic. – Przeżyliśmy to, dałaś mi wejść daleko, to moja wina, bo ja to zamknąłem. Moja wina, zawsze moja wina, moja najdotkliwsza wina. Przepraszam. Kątem oka zauważył jej drobną dłoń przy materiale swojego przedramienia. Długi rękaw przysłonił reakcję ciała, przez które przeszedł dreszcz. Naprawdę nie czuł bólu jedynie przejmującą chęć zdjęcia wszystkiego i przylgnięcia do tych małych, spracowanych palców, które nigdy się nie poddawały, on też nie chciał. Nagłość tych myśli uderzyła w świadomy umysł, siejąc zniszczenie, co ona mu robiła? – To nic. – powtórzył jakby w modlitwie, sunąc wzrokiem od palca, aż dosięgnął jej oczu. Dłoń, balkon, zabezpieczenia, sekrety. Wszystko odchodziło gdzieś na bok, kiedy tak z przerażeniem wyjawiała się jakaś mieszanka niepożądanych emocji, które zbyt dotkliwie przypominały o zamazanym wieczorze z poprzedniego dnia. Sparaliżowany obserwował, dopiero po chwili orientując się, że przerażające odrętwienie odebrało mu zdolność mowy. Smutna, delikatna twarz pojaśniała, a on zaczerpnął ostatniego oddechu przed zatonięciem. Ręka mimowolnie odczepiła się od kubka, próbując ponownie poczuć to, co wtedy, tą przynależność do odpowiedniego miejsca, którego nigdy nie czuł w taki sposób. Stała się dla niego… roztrzęsienie własnym stanem uderzyło go tak niezaprzeczalnie mocno, że chropowata dłoń trąciła kubek, rozlewając zawartość na stół. Uprzytomniając sobie o powodzi, wstał z miejsca, praktycznie zgrywając ten ruch z ruchem ręki. Może wcale nie zamierzał jej przyciągnąć? Może potrzebował dystansu? Może powinien już dawno stąd wyjść, zanim zdąży znaleźć wszystkie porozrzucane kości i odczytać z nich wyrok?
Psidwak zaszczekał wesoło, kręcąc się pod wyprostowanymi już nogami portowego oblicza mężczyzny. Na spacer? Nie, pozmywać. Zatrzeć cały ślad, który stał się równie niespodziewany, co ta powoli budująca się świadomość. Rozbieganym wzrokiem szukał ręcznika, nie dość silny podparł się o kuchenny blat. Patrzenie, myślenie i rozumienie zaczęło boleć, przerażać wręcz. Nie był w stanie fundować jej swoich problemów, nie po to przyszedł upewnić się, że jest w porządku. Nie mógł na nią patrzeć, nie był w stanie przemóc się w zrozumieniu tego, co zdarzyło się od wejścia do nieznanego sobie domostwa. Potrzebował odetchnąć. Koło dłoni pojawiła się szmata, którą złapał bez zawahania. Sztywnym krokiem podszedł do stołu, unikając jej wzroku. Skupił się na skrupulatnym wycieraniu, co z tego, że był czarodziejem, skoro pędzony własnymi lękami przyszedł do niej nagi.
- Możesz – szepnął w odpowiedzi, wysilając się nawet na lekki uśmiech półgębkiem. Odzyskał rezon, dystans zapewnił wystarczająco siły, aby móc odpowiedzieć. Kryło się w tym pragnienie kolejnego spotkania, choć słowa wydawały się dość niewygodne. Wciąż patrzył w rozlany płyn, zbyt zawstydzony, by skupić na niej wzrok. Po kilku ruchach wrócił do blatu, wykręcając szmatę nad umywalką. Dopiero wtedy zorientował się, że nie powiedział tego, co należało, znowu. Wrócił do niej opanowanym i nieco zmartwionym wzrokiem. – Przepraszam za to… – odnalazł dość siły, by nadać swojemu głosu nutek nieswoich dźwięków z krtani. – chyba jestem trochę niezdarny. – delikatny uśmiech przeciął zawstydzoną twarz, poznajmy się, chcesz?
Jako opiekun powinien dostrzec gęsią skórkę na jej dłoni, ruch objęcia własnych ramion i tę trwogę w oczach, zamiast tego zatopił się w smutku, oddając jej ster. Naturalna płynność, z jaką pozwalał komuś zaopiekować się sobą, nie była codziennością, chłonął to całym sobą, jednocześnie przeklinając za tę nieznajomą słabość. Na przemian przekuwał zmartwienie i strach w niewytłumaczalną pewność zmieszaną z siłą, jakby co rusz starał się zapewnić, że może na nim polegać, wtedy kiedy potrzebowała go bardziej niż on jej. Wciąż nie rozumiał czym i kim była od tego momentu przełamania, kiedy złapała za łokieć, kiedy przyjęła jego troskę; kiedy pokazała, że gdzieś tam było miejsce dla strażnika; kiedy zapieczętowała most dłoni; kiedy objął ją delikatnością szczerego milczenia, które stało się jedyną prawdą, na jaką mógł sobie pozwolić. W piwnych oczach widział, że tu i teraz liczyło się coś więcej, bardziej i głębiej. Niewytłumaczalna potrzeba.
Nie rozumiała rozumiejąc, powinien być przerażony, jednak granica między powinnością a byciem już dawno straciła tu swoją trwałość. Wolał jej uwierzyć. Już dawno odnalazł czuły wzrok, teraz dawała mu się zatopić w troskliwym zapewnieniu, że nie musi, choć tak bardzo chciał. Słowa ugrzęzły w gardle, a poczucie nieskończonego zrozumienia zaczęło odbierać pełnię rozsądku. Gdybyś wiedziała jak bardzo; gdybyś wiedziała; gdybyś…
Kątem oka zauważył ruch kubka, a małe pasmo dymu przecięło powietrze, przysłaniając jej zamyślenie, choć miał świadomość, że odpłynęła. Zapach ziołowej herbaty uderzył w nozdrza, rozpychając wszystkie niedogodności własnych myśli. Pozwalał sobie być obecnym, kiedy ona odpuszczała, on stawał na straży, a milczenie stawało się jednym z nielicznych mostów zrozumienia. Wszystko co oferowała, łaknął jak spragniony wyrzutek, którego pragnienia dotychczas znały tylko wodę z solą. Tutaj, przy niej każda z ran była obmywana i wciąż nie był w stanie zrozumieć dlaczego. Nawet nie próbował się domyślić, przecież potrzebowała go na posterunku, tam, gdzie zdoła złapać za niewidzialną nić i przyciągnąć do siebie z powrotem w bezkres ciszy.
Zastygł w bezruchu, obejmując dłońmi kubek, który zdołał już wcześniej wylać nieco parzącego gorąca. Nie zwracał uwagi na ból. Nie teraz, nie tutaj. Lekko zaczerwieniona ręka odpuści, on natomiast musiał być w pogotowiu na nią i dla niej, choć nie wiedział, że ma siłę. Herbata stygła, a zapach wciąż otulał go w zapewnieniu, że jest w odpowiedniej przestrzeni. Nie został odtrącony, przynajmniej nie do pierwszego z jej słów. Zobaczył to jeszcze zanim wypowiedziała słowa, to starcie z samą sobą, gdzie nie był w stanie pomóc, serce dotkliwie zatłukło mu w piersi nierównym rytmem, a jej oczy mocno zacisnęły się. Nie wycofuj się, nie dawaj za wygraną, nie uciekaj, nie dla siebie, nie… dla mnie? Niewytłumaczalna prośba zetknęła się z rzeczywistością, pokruszyła wszystkie mury, pozostawiając go z prawdą taką, jaka była – wciąż był dla niej nikim, choć w przeciągu tego czasu stała się dla niego wszystkim. Fala gorzkiej rzeczywistości dotknęła go tam, gdzie pozwolił jej się przesmyknąć, na oczy cisnęły się łzy z obezwładniającej bezsilności. Nie było nikogo i niczego, tylko zapach ziołowej herbaty, który mógł równie dobrze być już tylko wspominkiem czegoś wspaniałego. Pogodność jej głosu zderzyła się z jego głębokim smutkiem, na który nie był w stanie odpowiedzieć tym samym. Był zbyt szczery, zbyt prosty, zbyt dotknięty, żeby móc zatańczyć w lekkim takcie, jego kroki były powolne choć stanowcze, nijak pasował do tego świata. Nie tutaj, nie teraz.
Wzrokiem uciekł od jej twarzy, nie chcąc pokazywać, jak bardzo przeżył te słowa. Zabolało go bardziej, niż to pokazywał, choć ściągnięte brwi i utrapiony wzrok były jedynym, na co mógł sobie pozwolić. Ciało już dawna napięło się od całej intensywności, która została zmieciona prostymi słowami. Utracone milczenie zdawało się błogostanem i harmonią, w której świetle szalały niewyjaśnione emocje, a jednak wolał tam wrócić. Przez chwilę poczuć, że faktycznie to nie ma znaczenia. Wojna zbyt dotkliwie przecinała ich most.
Smutek ulokował w letniej herbacie, próbując, by to ona wskrzesiła tamte chwile. Nie chciał, żeby odeszła nie dając się poznać, nie tak szybko, nie nigdy. W ledwo wyczuwalnym zapachu odnalazł siłę. Cień minionych chwil wyczyścił gardło, choć dotkliwe pieczenie wciąż trawiło całe ciało. – To nic. – Przeżyliśmy to, dałaś mi wejść daleko, to moja wina, bo ja to zamknąłem. Moja wina, zawsze moja wina, moja najdotkliwsza wina. Przepraszam. Kątem oka zauważył jej drobną dłoń przy materiale swojego przedramienia. Długi rękaw przysłonił reakcję ciała, przez które przeszedł dreszcz. Naprawdę nie czuł bólu jedynie przejmującą chęć zdjęcia wszystkiego i przylgnięcia do tych małych, spracowanych palców, które nigdy się nie poddawały, on też nie chciał. Nagłość tych myśli uderzyła w świadomy umysł, siejąc zniszczenie, co ona mu robiła? – To nic. – powtórzył jakby w modlitwie, sunąc wzrokiem od palca, aż dosięgnął jej oczu. Dłoń, balkon, zabezpieczenia, sekrety. Wszystko odchodziło gdzieś na bok, kiedy tak z przerażeniem wyjawiała się jakaś mieszanka niepożądanych emocji, które zbyt dotkliwie przypominały o zamazanym wieczorze z poprzedniego dnia. Sparaliżowany obserwował, dopiero po chwili orientując się, że przerażające odrętwienie odebrało mu zdolność mowy. Smutna, delikatna twarz pojaśniała, a on zaczerpnął ostatniego oddechu przed zatonięciem. Ręka mimowolnie odczepiła się od kubka, próbując ponownie poczuć to, co wtedy, tą przynależność do odpowiedniego miejsca, którego nigdy nie czuł w taki sposób. Stała się dla niego… roztrzęsienie własnym stanem uderzyło go tak niezaprzeczalnie mocno, że chropowata dłoń trąciła kubek, rozlewając zawartość na stół. Uprzytomniając sobie o powodzi, wstał z miejsca, praktycznie zgrywając ten ruch z ruchem ręki. Może wcale nie zamierzał jej przyciągnąć? Może potrzebował dystansu? Może powinien już dawno stąd wyjść, zanim zdąży znaleźć wszystkie porozrzucane kości i odczytać z nich wyrok?
Psidwak zaszczekał wesoło, kręcąc się pod wyprostowanymi już nogami portowego oblicza mężczyzny. Na spacer? Nie, pozmywać. Zatrzeć cały ślad, który stał się równie niespodziewany, co ta powoli budująca się świadomość. Rozbieganym wzrokiem szukał ręcznika, nie dość silny podparł się o kuchenny blat. Patrzenie, myślenie i rozumienie zaczęło boleć, przerażać wręcz. Nie był w stanie fundować jej swoich problemów, nie po to przyszedł upewnić się, że jest w porządku. Nie mógł na nią patrzeć, nie był w stanie przemóc się w zrozumieniu tego, co zdarzyło się od wejścia do nieznanego sobie domostwa. Potrzebował odetchnąć. Koło dłoni pojawiła się szmata, którą złapał bez zawahania. Sztywnym krokiem podszedł do stołu, unikając jej wzroku. Skupił się na skrupulatnym wycieraniu, co z tego, że był czarodziejem, skoro pędzony własnymi lękami przyszedł do niej nagi.
- Możesz – szepnął w odpowiedzi, wysilając się nawet na lekki uśmiech półgębkiem. Odzyskał rezon, dystans zapewnił wystarczająco siły, aby móc odpowiedzieć. Kryło się w tym pragnienie kolejnego spotkania, choć słowa wydawały się dość niewygodne. Wciąż patrzył w rozlany płyn, zbyt zawstydzony, by skupić na niej wzrok. Po kilku ruchach wrócił do blatu, wykręcając szmatę nad umywalką. Dopiero wtedy zorientował się, że nie powiedział tego, co należało, znowu. Wrócił do niej opanowanym i nieco zmartwionym wzrokiem. – Przepraszam za to… – odnalazł dość siły, by nadać swojemu głosu nutek nieswoich dźwięków z krtani. – chyba jestem trochę niezdarny. – delikatny uśmiech przeciął zawstydzoną twarz, poznajmy się, chcesz?
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Nigdy nie błądziła tak daleko. Nie tak świadomie, nie w przeciągającej się ciszy. Wątek za wątkiem, myśl za myślą. Wydobywała je z głębin, a on trzymał wędkę. Zatopione na dnie Tamizy wyobrażenia nagle stały się bardziej prawdziwe, trochę przygniłe, zmoczone wieloma latami przerzucania kup portowego gnoju – mozolnie, uparcie, z siłą, która brała się nie wiadomo skąd. Lubiła tu być, lubiła to, kim się stała. Dzięki zyskanej mocy, dzięki wyrabianym co wieczór autorytecie pośrodku dokowej patologii z nikogo mogła wreszcie być kimś. Nie była bezimienna, nie była anonimowa – jej nieobecność zauważano, jej brak godził w pojedyncze robotnicze pyski. Tutaj, w swoich smrodliwych uliczkach stała się swoja, nazwana, przynależna temu miejscu i jego sprawom. Dla nich żyła i im się oddawała. Nie ośmieliła się sięgnąć po więcej. Do perfekcji opanowała sztukę uwodzenia męskich dusz, sztukę rozpijania piratów i podsłuchania tego, co nigdy nie miało wyjść między dwie pary uszu. Załatwiała to, czego pozornie nie dało się załatwić, żonglowała kontaktami, wiła gniazdo, zbierała na pierwszą w życiu norę. Pierwszy i jedyny dom. Inny jej się nie należał. Jego pustka przez ten rok bladła, na wysokim piętrze za głośnymi drzwiami znalazło się wiele łap i ciekawskich oczu, które nie pozwalały jej dławić się ciszą, nie pozwalały zabłądzić właśnie tam, gdzie… gdzie zbiegła w tej ulatującej chwili. Powoli drążyła powody i przyczyny, powoli zadawała właściwe pytania. W tej sprawie nie istniał pośpiech i głos, a jedynie spojrzenia pojmujące o wiele więcej, niż potrafiłaby kiedykolwiek ogarnąć w samotności, w samej sobie. Chodziło bowiem nie o to, że czuła niepokój, pustkę, smutek i upierdliwie powracające uczucie niedopasowania (co wydawało jej się najgorsze, bo przecież nigdzie indziej nie chciała być, nigdzie, tylko tu), ale o to, że to zauważył, że to podłapał, że zmusił ją, by została z tym na dłużej. Nie jednak sama, ale z nim, wsparta przez ramiona, które wcale jej nie tknęły i przez bezgłośne słowa wygrywane wyłącznie mrugnięciem oka i drżeniem w klatce piersiowej. Jej się nie przytrafiało, nie takie coś – nie wiadomo co. Zdarzenie wydało się wyjęte ze snów, przemielone przez koszmary, ułagodzone w dreszczach poranków. Nieprzystałe i nierealne. Kto by się spodziewał? Kto by w niej tego szukał? Kto by nie odpuścił? Mały Jim. Jakże ją teraz męczył, jakże jej pomagał. Potrafiła to dostrzec, nawet jeśli zagubienie przekraczało dawno temu czubek jej głowy. On był wyższy, może potrafił znieść więcej, może w sobie krył ból o wiele gorszy od jej własnego. Może znał rozwiązanie.
W każdym poruszeniu jego oczu szukała tropów, drgnięciu powieki zadawała pytania. Wystawieni naprzeciw siebie nie odnajdywali drogi ucieczki. Tylko że nie poczuła się osaczona, chyba nie. Gdy zrobił ten krok w tył, wyciągała dłoń. Drażniło ja to, że nie może nad tym zapanować, że nie może go stąd wyrzucić. Ze swojej głowy, spomiędzy wygrzanych jego czuwaniem emocji. Odnajdywała niepojęty spokój, choć od kilku tygodni śniła pod warstwami strachu i pustki, okryta chłodem więdnącego bólu. Mimo tego nie wolno jej było przestać i zejść w dół, zdjąć ze świata tych mocnych rąk, coraz bardziej obolałych przez ciężary skopanej przez smutki rzeczywistości. A on obcymi palcami wyłuskiwał z nich promienie cierpienia. Wzmacniał je, milcząco wygłaskując nieprzyznane, niewypowiedziane, niewygaszone przykrości sprzed kiedyś. W Philippie Moss jedno życie przykrywało drugie. Rozdziały zamykały się i kończyły, a ona uznawała, że żadna z tamtych myśli nigdy nie przemknie się do tego, co było dzisiaj. O tę rzeczywistość walczyła. Podnosiła zawsze kolana, wygrażała ostrym językiem, burzyła bombardami. Bo obietnicy groźby i niepokoju nikt nie tknie. Ale to nieprawda. Nigdy nie była nietykalna, nigdy nie była poukładana, choć pozowała dzielnie, nabierając świat. Nabierając samą siebie. Przy nim przez chwilę przestała. W pielęgnowanej sile, w układaniu, w budowaniu domów i przyjaźni gdzieś zabłądziła. Coś zgubiła, czymś wzgardziła. Nauczyła się jednak, że jakiekolwiek próby wyciągania dłoni po cokolwiek więcej, niż szatańskie życie pruderyjnej barmanki nie mogły mieć miejsca. A teraz wspomnienia dawnych gestów i niedotykanych wcześniej obrębów myśli, nawet ten drobny powrót do kilku minut wstecz, podarowywały jej ukojenie. A przecież był blisko, nie zniknął, przecież mogła poprosić, by jeszcze chwilę w tym zostali, by powstrzymał stopy i nigdzie nie odchodził.
Gdyby wiedział, gdyby naprawdę mogła o tym powiedzieć. Gdyby znał sposób.
Powinna w tamtej chwili opuścić głowę, skryć się w ramionach chwiejącego krzesła, drewnianej szorstkości. Chować przed spojrzeniem, które niewidzialnie domagało się, by spróbowała opowiedzieć, by choćby na chwilę uniosła głowę. Tę zawsze wysoko zadartą głowę. Cholera. Jak to się stało, że prawie nie umykała, nie szukała drogi ucieczki, nie przeskakiwała płotów tego ciasnego pola, na którym znaleźli się sam na sam? Powinna rozgromić w paru słowach chaos, zdusić ciszę, zabawić gościa, albo spławić w chwili, gdy robiło się zbyt niebezpiecznie. To było jej bliskie, tak działała, czarowała świat i wodziła go za nos. Pozyskiwała sekrety i nimi handlowała, upijała i rozgadywała mdłe oczy, mdłą ciszę. A teraz co? Kpina załaskotała ją w nos. Między jednym a drugim to nic przegnała włosy przysłaniające oczy i fruwające blisko policzka. Palcem przemknęła po własnej skórze, próbując zrobić z dłońmi coś, znaleźć dla nich jakieś nowe miejsce w rzeczywistości. Jednocześnie nie opuściła go ani na mrugnięcie. Nie takiej chciał odpowiedzi, widziała to. Nie o to poprosił i nie tak miała zareagować. W paśmie irracjonalnych rozważań pojęła, że nie chce go rozczarowywać, nie chce utracić dziwnej formy komunikacji, przed którą za kilka chwil sama pewnie ucieknie. Poruszająca się lekko przy jego ręce dłoń nie zrezygnowała po pierwszym wzniesionym palcu. Potem był drugi i kolejny raz. Jakby próbowała tam sięgnąć, ale nie wiedziała, czy powinna. Mogłaby? Mogłaby znów? Odwróciła spojrzenie od dryfujących na stole rąk. Spięte nieco ciało powróciło na miejsce, potulnie, choć wciąż z niezaspokojonym pragnieniem. To już koniec?
Lawiny napastliwych słów wybrzmiały, jakby co najmniej parzyły, pozostając za opuszczonymi wargami. Jakby musiała zrobić coś, cokolwiek, co wybawi ich z tej sieci przejęcia i zbyt głębokiego czucia, z ciemnego dołu, wciąż zbyt trudnego do opuszczenia. Nawet z jego pomocą. Ożyła na moment, ożyła tak jak zawsze, kiedy w intymnym kącie powstawały szepty, przed którymi tak ciężko uciec. Rozlana herbata spłynęła po stole, topiąc korniki, roniąc kilka polnych łez nad ich wciąż nieopowiedzianym losem. Ich wspólnym? Kobieta, mężczyzna, pies wędrujący wokół nóg i mokre ślady łap na kuchennej podłodze. Przez chwilę nic nie robiła, a ciepły sznur gorąco spływał prosto na jej osłonięte lekko sukienką uda. Nie czuła, by parzył. Czuła za to, że on, ten chłopak z portu, zadrżał poruszając gwałtownie całym otoczeniem. Również nią. To, co zawsze tak dobrze działało, teraz wprowadzało jad. To te słowa? Zaczekaj, zostaw to, niech spływa. Zaczekaj. Poruszone lekko ciało pragnęło go zatrzymać, zanim zburzy się ten ich dziwny świat. Dlatego właśnie wstała. Pochylona nad zlewem sylwetka porządkowała skutki wypadku. Kilka kropel spłynęło w dół, od kolan po dziewczęce kostki. Zerwała się w jego stronę, chciała, by wrócił. Mogła. Pozwalał jej. – To przyjdę – obiecała nagle, pewnym i ciepłym głosem. Obiecała, że nie będzie żadnego końca, kiedy on zdecyduje się poszukać drzwi i zostawić ją w samotnej ciszy. Nie chciała przerywać tak absurdalnego porozumienia. Chciała je odkryć.
Gdy się obrócił, stała za blisko. Prawie wsunięta między ramiona. Z wysoko uniesioną głową poszukiwała potwierdzenia. Czuła, że rozlana herbata to alarm, ale nie umiała jeszcze odszyfrować, co tak naprawdę oznaczał. Podglądała te wciąż zmartwione oczy. Dłoń powoli przemknęła w okolicy plam, naciskając lekko na ciało, dając o sobie znać. Wiedział, że też nie jest sam. Wiedział to, prawda? Nie potrafiła chyba tego przekazać, a przecież robiła to dziesiątki razy. Obiecywała im wszystkim, Keatowi, Frances, Rain, Bojczukowi, Hagridowi. Wszystkie te twarze na moment stanęły jej przed oczami. - Mogę – powtórzyła, znów wracając. Lekko poruszyła palcami po mokrym materiale. Był ciepły. Mały Jim. – To zacznij się przyzwyczajać – podrzuciła, kiedy tylko nieporadny uśmiech wstąpił na jego twarz. Jej oczy błysnęły obietnicą. Wewnątrz rozpalała się na milion drżeń, bo przecież wystarczyło tylko lekko przyłożyć głowę. I być. – Zostaw – wymówiła spokojnie. – Wyschnie – dodała, by go nieco uspokoić. I siebie przy okazji też, bo przyciągał ją zbyt wyraźnie, bo tak bardzo pragnęła go nie utracić. Jeszcze nie teraz. Utknęła przy nim, ucząc się powolnego tempa, które pozwalało im obojgu nie przeoczyć niczego. Zatrzymywała się przy spojrzeniu, przy nowych kolorach i nowych obliczach. Wciąż nie dał jej żadnej z tajemnic, choć zdawało jej się, że ofiarował coś o wiele większego. Wolna dłoń wygłaskała kudłaty pysk. Dwie łapy wystrzeliły w powietrze, by oprzeć się o dwa zlepione ciała. A przecież w herbacie wcale nie było cukru. Przyjemne uczucie rozlewało się po sennym od kilku tygodni ciele.
W każdym poruszeniu jego oczu szukała tropów, drgnięciu powieki zadawała pytania. Wystawieni naprzeciw siebie nie odnajdywali drogi ucieczki. Tylko że nie poczuła się osaczona, chyba nie. Gdy zrobił ten krok w tył, wyciągała dłoń. Drażniło ja to, że nie może nad tym zapanować, że nie może go stąd wyrzucić. Ze swojej głowy, spomiędzy wygrzanych jego czuwaniem emocji. Odnajdywała niepojęty spokój, choć od kilku tygodni śniła pod warstwami strachu i pustki, okryta chłodem więdnącego bólu. Mimo tego nie wolno jej było przestać i zejść w dół, zdjąć ze świata tych mocnych rąk, coraz bardziej obolałych przez ciężary skopanej przez smutki rzeczywistości. A on obcymi palcami wyłuskiwał z nich promienie cierpienia. Wzmacniał je, milcząco wygłaskując nieprzyznane, niewypowiedziane, niewygaszone przykrości sprzed kiedyś. W Philippie Moss jedno życie przykrywało drugie. Rozdziały zamykały się i kończyły, a ona uznawała, że żadna z tamtych myśli nigdy nie przemknie się do tego, co było dzisiaj. O tę rzeczywistość walczyła. Podnosiła zawsze kolana, wygrażała ostrym językiem, burzyła bombardami. Bo obietnicy groźby i niepokoju nikt nie tknie. Ale to nieprawda. Nigdy nie była nietykalna, nigdy nie była poukładana, choć pozowała dzielnie, nabierając świat. Nabierając samą siebie. Przy nim przez chwilę przestała. W pielęgnowanej sile, w układaniu, w budowaniu domów i przyjaźni gdzieś zabłądziła. Coś zgubiła, czymś wzgardziła. Nauczyła się jednak, że jakiekolwiek próby wyciągania dłoni po cokolwiek więcej, niż szatańskie życie pruderyjnej barmanki nie mogły mieć miejsca. A teraz wspomnienia dawnych gestów i niedotykanych wcześniej obrębów myśli, nawet ten drobny powrót do kilku minut wstecz, podarowywały jej ukojenie. A przecież był blisko, nie zniknął, przecież mogła poprosić, by jeszcze chwilę w tym zostali, by powstrzymał stopy i nigdzie nie odchodził.
Gdyby wiedział, gdyby naprawdę mogła o tym powiedzieć. Gdyby znał sposób.
Powinna w tamtej chwili opuścić głowę, skryć się w ramionach chwiejącego krzesła, drewnianej szorstkości. Chować przed spojrzeniem, które niewidzialnie domagało się, by spróbowała opowiedzieć, by choćby na chwilę uniosła głowę. Tę zawsze wysoko zadartą głowę. Cholera. Jak to się stało, że prawie nie umykała, nie szukała drogi ucieczki, nie przeskakiwała płotów tego ciasnego pola, na którym znaleźli się sam na sam? Powinna rozgromić w paru słowach chaos, zdusić ciszę, zabawić gościa, albo spławić w chwili, gdy robiło się zbyt niebezpiecznie. To było jej bliskie, tak działała, czarowała świat i wodziła go za nos. Pozyskiwała sekrety i nimi handlowała, upijała i rozgadywała mdłe oczy, mdłą ciszę. A teraz co? Kpina załaskotała ją w nos. Między jednym a drugim to nic przegnała włosy przysłaniające oczy i fruwające blisko policzka. Palcem przemknęła po własnej skórze, próbując zrobić z dłońmi coś, znaleźć dla nich jakieś nowe miejsce w rzeczywistości. Jednocześnie nie opuściła go ani na mrugnięcie. Nie takiej chciał odpowiedzi, widziała to. Nie o to poprosił i nie tak miała zareagować. W paśmie irracjonalnych rozważań pojęła, że nie chce go rozczarowywać, nie chce utracić dziwnej formy komunikacji, przed którą za kilka chwil sama pewnie ucieknie. Poruszająca się lekko przy jego ręce dłoń nie zrezygnowała po pierwszym wzniesionym palcu. Potem był drugi i kolejny raz. Jakby próbowała tam sięgnąć, ale nie wiedziała, czy powinna. Mogłaby? Mogłaby znów? Odwróciła spojrzenie od dryfujących na stole rąk. Spięte nieco ciało powróciło na miejsce, potulnie, choć wciąż z niezaspokojonym pragnieniem. To już koniec?
Lawiny napastliwych słów wybrzmiały, jakby co najmniej parzyły, pozostając za opuszczonymi wargami. Jakby musiała zrobić coś, cokolwiek, co wybawi ich z tej sieci przejęcia i zbyt głębokiego czucia, z ciemnego dołu, wciąż zbyt trudnego do opuszczenia. Nawet z jego pomocą. Ożyła na moment, ożyła tak jak zawsze, kiedy w intymnym kącie powstawały szepty, przed którymi tak ciężko uciec. Rozlana herbata spłynęła po stole, topiąc korniki, roniąc kilka polnych łez nad ich wciąż nieopowiedzianym losem. Ich wspólnym? Kobieta, mężczyzna, pies wędrujący wokół nóg i mokre ślady łap na kuchennej podłodze. Przez chwilę nic nie robiła, a ciepły sznur gorąco spływał prosto na jej osłonięte lekko sukienką uda. Nie czuła, by parzył. Czuła za to, że on, ten chłopak z portu, zadrżał poruszając gwałtownie całym otoczeniem. Również nią. To, co zawsze tak dobrze działało, teraz wprowadzało jad. To te słowa? Zaczekaj, zostaw to, niech spływa. Zaczekaj. Poruszone lekko ciało pragnęło go zatrzymać, zanim zburzy się ten ich dziwny świat. Dlatego właśnie wstała. Pochylona nad zlewem sylwetka porządkowała skutki wypadku. Kilka kropel spłynęło w dół, od kolan po dziewczęce kostki. Zerwała się w jego stronę, chciała, by wrócił. Mogła. Pozwalał jej. – To przyjdę – obiecała nagle, pewnym i ciepłym głosem. Obiecała, że nie będzie żadnego końca, kiedy on zdecyduje się poszukać drzwi i zostawić ją w samotnej ciszy. Nie chciała przerywać tak absurdalnego porozumienia. Chciała je odkryć.
Gdy się obrócił, stała za blisko. Prawie wsunięta między ramiona. Z wysoko uniesioną głową poszukiwała potwierdzenia. Czuła, że rozlana herbata to alarm, ale nie umiała jeszcze odszyfrować, co tak naprawdę oznaczał. Podglądała te wciąż zmartwione oczy. Dłoń powoli przemknęła w okolicy plam, naciskając lekko na ciało, dając o sobie znać. Wiedział, że też nie jest sam. Wiedział to, prawda? Nie potrafiła chyba tego przekazać, a przecież robiła to dziesiątki razy. Obiecywała im wszystkim, Keatowi, Frances, Rain, Bojczukowi, Hagridowi. Wszystkie te twarze na moment stanęły jej przed oczami. - Mogę – powtórzyła, znów wracając. Lekko poruszyła palcami po mokrym materiale. Był ciepły. Mały Jim. – To zacznij się przyzwyczajać – podrzuciła, kiedy tylko nieporadny uśmiech wstąpił na jego twarz. Jej oczy błysnęły obietnicą. Wewnątrz rozpalała się na milion drżeń, bo przecież wystarczyło tylko lekko przyłożyć głowę. I być. – Zostaw – wymówiła spokojnie. – Wyschnie – dodała, by go nieco uspokoić. I siebie przy okazji też, bo przyciągał ją zbyt wyraźnie, bo tak bardzo pragnęła go nie utracić. Jeszcze nie teraz. Utknęła przy nim, ucząc się powolnego tempa, które pozwalało im obojgu nie przeoczyć niczego. Zatrzymywała się przy spojrzeniu, przy nowych kolorach i nowych obliczach. Wciąż nie dał jej żadnej z tajemnic, choć zdawało jej się, że ofiarował coś o wiele większego. Wolna dłoń wygłaskała kudłaty pysk. Dwie łapy wystrzeliły w powietrze, by oprzeć się o dwa zlepione ciała. A przecież w herbacie wcale nie było cukru. Przyjemne uczucie rozlewało się po sennym od kilku tygodni ciele.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Nie szukał zbawienia, a tym bardziej rozwiązania. Próbując sklecić koniec z końcem, przestał zastanawiać się nad tym czego prawdziwie potrzeba. W tym momencie, w tej chwili pożądał tylko tego, co między nimi, nic więcej. Zrozumienie, którego nie był w stanie dać mu nawet najbliższy przyjaciel, rodzina, to co liczyło się w codzienności poza tym mieszkaniem, odnajdywał to w zwyczajnym dojrzeniu drugiej duszy. Widział ją, ona widziała jego i nie było pośpiechu w każdej ze zmian. Ganiali się wzajemnie w nienakreślonej zabawie odpływów i przypływów, gdzie jedno łapało drugie, kiedy chciało odejść. Tym razem pozwolił jej się oddalić. Nigdy nie starał się ciągnąć za to, czego ktoś nie był w stanie mu powiedzieć, mieli przecież wolną wolę, choć patrząc w piwne tęczówki, nie był do końca pewien w rzeczywistość tego stwierdzenia. Chciał, by z nim została, choć nieśmiałość myśli powstrzymywała od tego głośnego pragnienia. Nie mógł się narzucać, ponownie dawał wolną rękę, na której było wszystko. Wolał milczeć, niepewien tego, co wyszłoby ze spierzchniętych ust zmęczonych wypowiadanymi półprawdami. Między nimi starał się to skrócić i wciąż sam nie wiedział dlaczego. Wytłumaczenia zdawały się zbyt błahe, by mógł faktycznie rozważyć je jako rzeczywistość, bo przecież się nie znali, może trochę nawet unikali, choć widział ją od dawna jak ona jego. Wyłonili się z tłumu wielu twarzy, Ci, którzy sami posiadali odcienie i koloryty tak różne, utrwalone w tym, co silne, pozwalające przeżyć następny dzień, stawić czoła przeciwności losu.
Nieświadomie wiedział, w jaki sposób dotykać bez ruchu i otwierać to, czego nikt wcześniej nie zdołał jednak nieśmiałość myśli i ciała powstrzymywała go przed krokami. Nie spieszył się, bo po co? Nic się nie działo poza wszystkim. Przewracała każdą z przeszkód, każdy z argumentów, każdy z racjonalnych powodów, dla których starał się zdystansować. Rozbrajała go, wpuszczając tam, gdzie nikt wcześniej nie był w stanie zaproponować, a on nie oponował. Starał się tylko pomóc, taki był, prosty i nieznany, choć znajomym się stać chciał. Nieświadomie dążył do pogłębiania tego smutku, do drenowania tam, gdzie bolało najbardziej, nie dla siebie, dla niej. Wiedział, że największym problemem była akceptacja, nie chciał, żeby przeżywała to samo co on. Ślady własnego samozniszczenia przechodziły już z duszy na ciało, trawiły w katuszach, powoli i dobitnie, nawet na trzeźwo. Nigdy wcześniej nie robił sobie krzywdy w ten sposób, nie świadomie. Wspomnienie sprzed nocy wcześniej uderzyło w niego zbyt mocno, zbyt szybko i niespodziewanie. Faktycznie szarpał się z nią. Skrawki słów przebijające się przez zamgloną świadomość podpowiadały, że mógł jej zrobić krzywdę jako Jeremy. Wyparła się tego, jego wersja nie była prawdziwa, co więc było? Gdzie skrył się ten potwór, który tak łapczywie przyciągnął blond włosy bliżej, głębiej, prosto we własną paszczę porażek? Czym były te jasne włosy i dlaczego właśnie wczoraj?
Usłyszał obietnicę. To przyjdę. Ostatkami sił powstrzymał się przed spojrzeniem, zerknięciem chociaż raz, upewnieniem się, że jest prawdziwa. Może wcale go tu nie było? Czy to mógł być sen? Milczący, intensywny i zdecydowanie zbyt rozbrajający najtrwalsze z postawionych barier. Nigdy sobie na to nie pozwalał. Nie chciał pozwolić. Czyniła to w taki sposób, że nawet nie odczuł straty, złości, a tym bardziej bólu. Koiła go, dzieląc się sobą, pozwalając stanąć na straży, w pewnych momentach przyciągając z powrotem, kiedy on zaczynał się gubić w nieodkrytej dotychczas ścieżce, a może właśnie tej przepracowanej zbyt często? Tak bardzo chciał jej wierzyć. Przyszłaby i… ponownie zniknęliby w głośnych spojrzeniach i milczących ustach. Każda cząstka jego duszy pragnęła zapewnić, że znajdzie się dla niej miejsce, choć dobrze wiedział, jak niepoprawne było wszystko, co działo się w tym mieszkaniu. Następnym razem przemówi im do rozsądku, następnym razem… będzie następny raz. Zdolny skupić się tylko na tym przelotnym szczęściu przyszłości pozostawiał wnioski i złości na później. Trwał w chwili, która wymagała pełni jego skupienia. Potrzebowała go, a on nieświadomie potrzebował jej. Nie była to potrzeba ciała tylko obecności, zapewnienia i stałości, o którą każde z nich było w stanie się oprzeć. Tym chciał dla niej być, zapowiedzią na lepsze jutro, dokładnie tak jak starał się być dla innych, tylko ona była inna od innych.
Odwracając się i odnajdując jej wzrok, nie był świadom bliskości ich ciał. Topił się w spojrzeniu, które dzieliło tak niewiele, zarazem będąc mu tak dalekim. Chciał bliżej, choć nie wiedział jak. Panikował, będąc spokojnym w spojrzeniu dwóch różnych oczu i historii. Ciało spięło się wewnętrznie, choć wszystkie mięśnie były rozluźnione, działała kojąco, nawet teraz, kiedy szukała tego niezrozumiałego czegoś. Oddałby jej wszystko, żeby tylko poczuła się lepiej, głupotą było stwierdzenie, że niczego z tego nie miał, a jednak to nie on był tu najważniejszy. Lekko rozszerzył powieki w zdumieniu, czego potrzebowała? Czy był w stanie jej to dać? Nie wiedział, nic już nie wiedział, a zasady i moralność stawała się drugim torem, który odpływał w nieładzie rozpędzonych już od dawna myśli. Herbata już dawno rozlała się dalej, głębiej i dotkliwiej niż ktokolwiek by przypuszczał, prosto w stół, podłogę, ich ubrania… poczuł ucisk w okolicy ubrudzonej koszulki na piersi i z pewnością nie było to spowodowane tą drobną dłonią, która kreśliła ulgę. Dawno już spierzchnięte usta rozciągnięte w lekkim uśmiechu zastygły. Wydawało się, że czas znieruchomiał, co mu robiła? Suchość objęła całą jego postać, a w gardle zdławiło się tak wiele słów, które miał ochotę wypowiedzieć. Była tuż obok. Nie potrafił odciągnąć wzroku, choć bywał już tak blisko z niejedną osobą, nie wiedział co zrobić. Próba stworzenia dystansu, nauczenia się rozmowy pękła jak ta bańka nauki poznania, a może to właśnie był ich sposób? Wpędzanie się z kąta smutku prosto w paszczę niezrozumiałego zawstydzenia, które przychodziło dopiero z czasem. Nie był sam. Czułość tego spojrzenia, wrażliwego nie tylko wzroku, ale również dotyku sprawiała, że odpływał w to nieokreślone gdzieś. Mogę powiedziała, Możesz pomyślał bezmyślnie. Otwierał wszystko, tam gdzie potrzebowała, tam gdzie potrzebował, tam gdzie potrzebowali teraz i tutaj. Poczuł ruch na klatce, a kolejny dreszcz przeszedł całe ciało jakoś inaczej choć dokładnie w ten sam sposób co wcześniej. Nie był w stanie myśleć. Suchość w ustach nie pozwalała powiedzieć niczego składnego. Nawet jedno słowo wydawało się wyzwaniem, choć ukształtował odpowiedź, jedno proste – Tak – wyszeptane gdzieś pomiędzy ciszą spojrzeń, które przecinały słowa. Potrzebował jej bliżej, tak jak tamtych blond włosów, a jednak czuł niewypowiedzianą bliskość. To zacznij się przyzwyczajać. Nie był przekonany czy zdoła, choć teraz nie było to tak istotne, byli tutaj, razem, nic więcej chyba się nie liczyło. Kiedy zdołała przebić się przez wszystko bez barier, przeszkód i jawnych protestów? Ucieczka od dotyku powinna odnaleźć miejsce, a jednak pozwalał temu trwać, budować niewytłumaczalność między dwoma bliskimi sobie ciałami. Zostaw Ciebie? Wyschnie Nigdy. Nic co miało tu miejsce, nie miało prawa zostać im odebrane, nie chciał tego, choć każda cząstka mówiła o zbrukaniu, które nigdy nie powinno mieć miejsca. Panika ustała dokładnie wtedy, kiedy poczuł jej dłoń na swojej piersi przez koszulkę. Dotykała w tak inny sposób, troskliwie, zapewniająco, chciał oddać jej to samo z nawiązką. Nie był w stanie się przyzwyczaić, nigdy, choć chciał częściej, więcej, bardziej. Nie musiał szukać jej zgody, reagowała sama, na niego, choć był nikim. Wystarczyło się schylić, zgarbić, przyciągnąć w tak czuły sposób, żeby wiedziała, stał sparaliżowany nagłą bliskością, na którą nie był gotowy. Łapy psidwaka oparły się o jego nogę, a mimo to nie oderwał wzroku. Intensywność i gęstość atmosfery ponownie uderzyła ze zdwojoną siłą, czy tak miało wyglądać ich poznawanie?
Szmata w dłoni już dawno upadła obok zwierzaka, niezdolna do ściskania czegokolwiek. Patrzył i zdawał się topić w głębi wszystkich tych uczuć, które mieszały się z zamglonymi wspomnieniami przyjemności z wcześniejszej nocy. Teraz było inaczej, wolniej, intensywniej, odpowiednio. Próbował dojrzeć jej zgody, choć widział wszystko pomimo niepełnego rozumienia, pozwalała mu, czy on sobie też?
Powoli odetchnął naelektryzowanym powietrzem, którego nie był w stanie nawet przeciąć żaden z szalejących w jego umyśle piorunów. Tak wielka nieodpowiedzialność będąca na odpowiednim miejscu. Wyczuwał ziołową herbatę, choć łapa Nochala oparła się o jego nogę. Tym razem nie zdołał odciągnąć jego uwagi od tak bliskiej głębi, do której wystarczyło tak niewiele. Nie patrząc na jej dłonie, wiedział, że pogłaskała zwierzaka, taka była, oddawała trochę siebie każdemu, kto potrzebował uwagi, brzmiało znajomo?
Mokra dłoń powędrowała do tej drobniejszej wędrującej punktowo po plamach. Przykrył ją, znowu, tym razem przyciskając do własnej piersi. Chciał, by wyczuła, jak serce pędzi w arytmicznym takcie, dokładnie tak jak jego zdolności do mówienia, tańca, większego ruchu. Nie musiała nigdzie odchodzić, tutaj było idealnie pomimo odległości. Pochylił się, opierając nieswoje czoło o jej - mniejsze, gładsze, lepsze. Bał się robić kolejne kroki, kim była? Dlaczego mu to robiła? Co z nim robiła? – Postaram się – obiecał szeptem, pozwalając jej oddechowi smagać go po brodzie, sięgając, aż po kark, od którego rozpoczęły się dreszcze. Ziołowa herbata już dawno wyschła w plamach na ubraniu, choć zapach pozostawał pomiędzy ich dwójką. Uczył się być blisko, choć poliki zapiekły od potężnego rumieńca, kiedy zorientował się o pełnej bliskości ich ciał. Nigdy nikt nie dotknął go tak…– Muszę już iść – bardziej poprosił, niż zdecydował - bezdźwięcznie, jakby jego wyjście było zależne od jej akceptacji. Niechciał jednak wydawało się to jedynym wyjściem z tego potężnego niewypowiedzenia, które zakwitło jak podrzucony pąk wytrwałej, rezolutnej i zdecydowanie zbyt mocnej znajomości. Rozdarty pomiędzy być, a musieć, kierował się rozsądkiem, szczególnie kiedy w rytualnym już ruchu powolnym ruchem kciuka głaskał jej przykrytą dłoń do piersi. Ciepło wkradało się wszędzie, rozpalając i paląc. W tej niewielkości było zbyt wiele, by mógł przejść bez reakcji na ciele, a ta objawiała się w zaczerwienionych polikach i uszach. Ufnie patrzył w tę bliskość, kiedy ich oddechy łączyły się tuż nieopodal, a nosy stykały w bezruchu. Wolna dłoń gdzieś w międzyczasie złapała za blat, upewniając go, że nie upadnie od emocjonalnego ładunku, który mu fundowała zwyczajnym byciem. Skąd? Po co? Dlaczego? Jak? Gdzie ta cholerna herbata?
Nieświadomie wiedział, w jaki sposób dotykać bez ruchu i otwierać to, czego nikt wcześniej nie zdołał jednak nieśmiałość myśli i ciała powstrzymywała go przed krokami. Nie spieszył się, bo po co? Nic się nie działo poza wszystkim. Przewracała każdą z przeszkód, każdy z argumentów, każdy z racjonalnych powodów, dla których starał się zdystansować. Rozbrajała go, wpuszczając tam, gdzie nikt wcześniej nie był w stanie zaproponować, a on nie oponował. Starał się tylko pomóc, taki był, prosty i nieznany, choć znajomym się stać chciał. Nieświadomie dążył do pogłębiania tego smutku, do drenowania tam, gdzie bolało najbardziej, nie dla siebie, dla niej. Wiedział, że największym problemem była akceptacja, nie chciał, żeby przeżywała to samo co on. Ślady własnego samozniszczenia przechodziły już z duszy na ciało, trawiły w katuszach, powoli i dobitnie, nawet na trzeźwo. Nigdy wcześniej nie robił sobie krzywdy w ten sposób, nie świadomie. Wspomnienie sprzed nocy wcześniej uderzyło w niego zbyt mocno, zbyt szybko i niespodziewanie. Faktycznie szarpał się z nią. Skrawki słów przebijające się przez zamgloną świadomość podpowiadały, że mógł jej zrobić krzywdę jako Jeremy. Wyparła się tego, jego wersja nie była prawdziwa, co więc było? Gdzie skrył się ten potwór, który tak łapczywie przyciągnął blond włosy bliżej, głębiej, prosto we własną paszczę porażek? Czym były te jasne włosy i dlaczego właśnie wczoraj?
Usłyszał obietnicę. To przyjdę. Ostatkami sił powstrzymał się przed spojrzeniem, zerknięciem chociaż raz, upewnieniem się, że jest prawdziwa. Może wcale go tu nie było? Czy to mógł być sen? Milczący, intensywny i zdecydowanie zbyt rozbrajający najtrwalsze z postawionych barier. Nigdy sobie na to nie pozwalał. Nie chciał pozwolić. Czyniła to w taki sposób, że nawet nie odczuł straty, złości, a tym bardziej bólu. Koiła go, dzieląc się sobą, pozwalając stanąć na straży, w pewnych momentach przyciągając z powrotem, kiedy on zaczynał się gubić w nieodkrytej dotychczas ścieżce, a może właśnie tej przepracowanej zbyt często? Tak bardzo chciał jej wierzyć. Przyszłaby i… ponownie zniknęliby w głośnych spojrzeniach i milczących ustach. Każda cząstka jego duszy pragnęła zapewnić, że znajdzie się dla niej miejsce, choć dobrze wiedział, jak niepoprawne było wszystko, co działo się w tym mieszkaniu. Następnym razem przemówi im do rozsądku, następnym razem… będzie następny raz. Zdolny skupić się tylko na tym przelotnym szczęściu przyszłości pozostawiał wnioski i złości na później. Trwał w chwili, która wymagała pełni jego skupienia. Potrzebowała go, a on nieświadomie potrzebował jej. Nie była to potrzeba ciała tylko obecności, zapewnienia i stałości, o którą każde z nich było w stanie się oprzeć. Tym chciał dla niej być, zapowiedzią na lepsze jutro, dokładnie tak jak starał się być dla innych, tylko ona była inna od innych.
Odwracając się i odnajdując jej wzrok, nie był świadom bliskości ich ciał. Topił się w spojrzeniu, które dzieliło tak niewiele, zarazem będąc mu tak dalekim. Chciał bliżej, choć nie wiedział jak. Panikował, będąc spokojnym w spojrzeniu dwóch różnych oczu i historii. Ciało spięło się wewnętrznie, choć wszystkie mięśnie były rozluźnione, działała kojąco, nawet teraz, kiedy szukała tego niezrozumiałego czegoś. Oddałby jej wszystko, żeby tylko poczuła się lepiej, głupotą było stwierdzenie, że niczego z tego nie miał, a jednak to nie on był tu najważniejszy. Lekko rozszerzył powieki w zdumieniu, czego potrzebowała? Czy był w stanie jej to dać? Nie wiedział, nic już nie wiedział, a zasady i moralność stawała się drugim torem, który odpływał w nieładzie rozpędzonych już od dawna myśli. Herbata już dawno rozlała się dalej, głębiej i dotkliwiej niż ktokolwiek by przypuszczał, prosto w stół, podłogę, ich ubrania… poczuł ucisk w okolicy ubrudzonej koszulki na piersi i z pewnością nie było to spowodowane tą drobną dłonią, która kreśliła ulgę. Dawno już spierzchnięte usta rozciągnięte w lekkim uśmiechu zastygły. Wydawało się, że czas znieruchomiał, co mu robiła? Suchość objęła całą jego postać, a w gardle zdławiło się tak wiele słów, które miał ochotę wypowiedzieć. Była tuż obok. Nie potrafił odciągnąć wzroku, choć bywał już tak blisko z niejedną osobą, nie wiedział co zrobić. Próba stworzenia dystansu, nauczenia się rozmowy pękła jak ta bańka nauki poznania, a może to właśnie był ich sposób? Wpędzanie się z kąta smutku prosto w paszczę niezrozumiałego zawstydzenia, które przychodziło dopiero z czasem. Nie był sam. Czułość tego spojrzenia, wrażliwego nie tylko wzroku, ale również dotyku sprawiała, że odpływał w to nieokreślone gdzieś. Mogę powiedziała, Możesz pomyślał bezmyślnie. Otwierał wszystko, tam gdzie potrzebowała, tam gdzie potrzebował, tam gdzie potrzebowali teraz i tutaj. Poczuł ruch na klatce, a kolejny dreszcz przeszedł całe ciało jakoś inaczej choć dokładnie w ten sam sposób co wcześniej. Nie był w stanie myśleć. Suchość w ustach nie pozwalała powiedzieć niczego składnego. Nawet jedno słowo wydawało się wyzwaniem, choć ukształtował odpowiedź, jedno proste – Tak – wyszeptane gdzieś pomiędzy ciszą spojrzeń, które przecinały słowa. Potrzebował jej bliżej, tak jak tamtych blond włosów, a jednak czuł niewypowiedzianą bliskość. To zacznij się przyzwyczajać. Nie był przekonany czy zdoła, choć teraz nie było to tak istotne, byli tutaj, razem, nic więcej chyba się nie liczyło. Kiedy zdołała przebić się przez wszystko bez barier, przeszkód i jawnych protestów? Ucieczka od dotyku powinna odnaleźć miejsce, a jednak pozwalał temu trwać, budować niewytłumaczalność między dwoma bliskimi sobie ciałami. Zostaw Ciebie? Wyschnie Nigdy. Nic co miało tu miejsce, nie miało prawa zostać im odebrane, nie chciał tego, choć każda cząstka mówiła o zbrukaniu, które nigdy nie powinno mieć miejsca. Panika ustała dokładnie wtedy, kiedy poczuł jej dłoń na swojej piersi przez koszulkę. Dotykała w tak inny sposób, troskliwie, zapewniająco, chciał oddać jej to samo z nawiązką. Nie był w stanie się przyzwyczaić, nigdy, choć chciał częściej, więcej, bardziej. Nie musiał szukać jej zgody, reagowała sama, na niego, choć był nikim. Wystarczyło się schylić, zgarbić, przyciągnąć w tak czuły sposób, żeby wiedziała, stał sparaliżowany nagłą bliskością, na którą nie był gotowy. Łapy psidwaka oparły się o jego nogę, a mimo to nie oderwał wzroku. Intensywność i gęstość atmosfery ponownie uderzyła ze zdwojoną siłą, czy tak miało wyglądać ich poznawanie?
Szmata w dłoni już dawno upadła obok zwierzaka, niezdolna do ściskania czegokolwiek. Patrzył i zdawał się topić w głębi wszystkich tych uczuć, które mieszały się z zamglonymi wspomnieniami przyjemności z wcześniejszej nocy. Teraz było inaczej, wolniej, intensywniej, odpowiednio. Próbował dojrzeć jej zgody, choć widział wszystko pomimo niepełnego rozumienia, pozwalała mu, czy on sobie też?
Powoli odetchnął naelektryzowanym powietrzem, którego nie był w stanie nawet przeciąć żaden z szalejących w jego umyśle piorunów. Tak wielka nieodpowiedzialność będąca na odpowiednim miejscu. Wyczuwał ziołową herbatę, choć łapa Nochala oparła się o jego nogę. Tym razem nie zdołał odciągnąć jego uwagi od tak bliskiej głębi, do której wystarczyło tak niewiele. Nie patrząc na jej dłonie, wiedział, że pogłaskała zwierzaka, taka była, oddawała trochę siebie każdemu, kto potrzebował uwagi, brzmiało znajomo?
Mokra dłoń powędrowała do tej drobniejszej wędrującej punktowo po plamach. Przykrył ją, znowu, tym razem przyciskając do własnej piersi. Chciał, by wyczuła, jak serce pędzi w arytmicznym takcie, dokładnie tak jak jego zdolności do mówienia, tańca, większego ruchu. Nie musiała nigdzie odchodzić, tutaj było idealnie pomimo odległości. Pochylił się, opierając nieswoje czoło o jej - mniejsze, gładsze, lepsze. Bał się robić kolejne kroki, kim była? Dlaczego mu to robiła? Co z nim robiła? – Postaram się – obiecał szeptem, pozwalając jej oddechowi smagać go po brodzie, sięgając, aż po kark, od którego rozpoczęły się dreszcze. Ziołowa herbata już dawno wyschła w plamach na ubraniu, choć zapach pozostawał pomiędzy ich dwójką. Uczył się być blisko, choć poliki zapiekły od potężnego rumieńca, kiedy zorientował się o pełnej bliskości ich ciał. Nigdy nikt nie dotknął go tak…– Muszę już iść – bardziej poprosił, niż zdecydował - bezdźwięcznie, jakby jego wyjście było zależne od jej akceptacji. Niechciał jednak wydawało się to jedynym wyjściem z tego potężnego niewypowiedzenia, które zakwitło jak podrzucony pąk wytrwałej, rezolutnej i zdecydowanie zbyt mocnej znajomości. Rozdarty pomiędzy być, a musieć, kierował się rozsądkiem, szczególnie kiedy w rytualnym już ruchu powolnym ruchem kciuka głaskał jej przykrytą dłoń do piersi. Ciepło wkradało się wszędzie, rozpalając i paląc. W tej niewielkości było zbyt wiele, by mógł przejść bez reakcji na ciele, a ta objawiała się w zaczerwienionych polikach i uszach. Ufnie patrzył w tę bliskość, kiedy ich oddechy łączyły się tuż nieopodal, a nosy stykały w bezruchu. Wolna dłoń gdzieś w międzyczasie złapała za blat, upewniając go, że nie upadnie od emocjonalnego ładunku, który mu fundowała zwyczajnym byciem. Skąd? Po co? Dlaczego? Jak? Gdzie ta cholerna herbata?
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Brała, co tylko chciała. Podążała wszędzie tam, gdzie poprowadził ja instynkt, rozkwitająca nagle myśl, że istniała drogą, którą powinna podążyć. Właśnie wtedy i właśnie teraz. Należne jej było coś i należne jej było nic, bo przecież urodziła się czegoś pozbawiona, gdzieś już zaszufladkowana. Jej odważne dłonie zawsze mogły zdobyć to, czego potrzebowały. Ile razy jednak przypalały się, postępując zbyt bezczelnie i zachłannie? Ile razy wedrzeć próbowały się do niedostępnego świata? Dzieci takie jak Annie Scott nie posiadały niczego, jakoś tylko próbowały przetrwać, jakoś tylko błagały w bidulowej ciemności, by ten koszmar minął szybko. Nie znały ani ciepłych ramion ani czyjegoś czuwania. Musiały od początku być same i w tej samotności nauczyć się zbierać coś dla siebie. Budować osobę ze strzępków zdarzeń i szarych kamyków, które w tych smutnych oczach mogły zakolorować się na niebiesko. Hartowała duszę bez litości, potykała się, wychodziła przed zagrożenia, wystawiała się na srogie spojrzenia i bunt o wiele silniejszych ramion. Wciąż i wciąż. By się nauczyć, by zyskać moc, by wypędzić słabość, by ją zamordować. Pierwsze wspomnienia były zbyt kruche, by mogła je tak wytrwale w sobie pielęgnować. Dlatego je zatrzasnęła. Bo tak łatwiej było iść dalej, bo tak tylko mogła odgrodzić życie od życia. W nowym wcieleniu poczuła się dobrze i wygodnie. Tamto tylko czasem zakradało się, pod łóżko, pod poduszkę, pod serce. Tylko czasem przypominało jej, że wciąż gdzieś tam jest.
Jak teraz. Mały Jim dawał mu podejść bliżej, głaskał je powoli, niespiesznie, mówił, że przyjmuje je obie. W całości. Dlaczego tak bardzo jej się to spodobało? Dlaczego tak śmiało wchodziła w tak durną interpretację ich przydarzenia? Gdy wewnątrz drżała, skóra przy dłoniach i na nosie robiła się zimna i zimniejsza. Mieszały się dwa stany, dwie struktury. Ciepło i zimno. Miały szansę się zjednoczyć? Czuła, że lgnie, do niego, w niego, że daje mu się pociągać, że zaczyna wierzyć w istnienie nierealnego porozumienia. On po prostu tutaj był, taki nijaki, taki swojski, taki znikąd i zewsząd. Powoli chciała się go nauczyć, bez pędu, bez iskier drażniących Philippę Moss. Uskrzydlających ją, karmiących wszystkie zajadłości i każde pewne spojrzenie. Teraz nie miała tego w sobie wcale. Tej pewności, tej mocy. Trwała rozebrana. Niewidzialnie, bezdotykowo, w mocy ledwie spojrzeń zsuwał z jej ramion ciężary. Nie to było jednak najbardziej szokujące. Zdziwiła się, że w ogóle je zauważył, że podał lekarstwo, choć wcale o takie nie poprosiła. Nie działał tak, jak się tego nauczyła. Nie wyciągała przed nim wszystkich skutecznych metod, choć przeczuwała, że mogłyby zadziałać, gdyby chodziło o to, co próbowała zrobić za każdym razem. Teraz jednak nie, teraz chciała inaczej. Była już zmęczona odtwarzaniem tych samych rozpędzonych rytuałów. Przy nich nie musiał myśleć, przy nich przestawała już czuć ciepło. A on, ta twarz, to czyste bycie, które rodziło się z przypadków – ono było zbyt niesamowite, by potrafiła tak po prostu pozwolić mu rozpłynąć się w portowym smogu. Prowadziły ją przeczucia, prowadziły ją gesty i bardzo oszczędne słowa, które nijak nie pasowały do tego wszystkiego, co istniało zawsze.
Milcząco zmuszał ją, by wchodziła w siebie głębiej, by dotykała zakurzonego. To jednak nie nakaz. To cicha melodia, tworzące się między okiem a dotykiem symbole – możliwe do pojęcia wyłącznie przez nich. Zakręciło jej się w głowie, zakołysało w i tak już rozpijaczonych myślach. Co robił, że to tak działało? Przecież nie umiała być ani cicha ani cierpliwa, przecież nie właziła nigdy tam, gdzie sama nie chciała. Rozmiękczona jednak przez ból ostatnich wydarzeń dawała się łamać, pozwalała mu kłaść dłonie na ranach. Pozwalała mu poczuć, że one tam są, a ona każdego dnia chodzi, wstaje, rozprawia się ze światem – mimo nich. I wciąż jak gdyby nigdy nic. O swoim życiu myślała, że jest solidne, że jest oparte o porządne fundamenty, że skonstruowała przez te lata stałość, którą dać mogła teraz innym. By mieli ją, by mogli się tam schować. Gdy jednak Mały Jim na nią spoglądał, kiedy słuchała jego oddechów i rozpatrywała najdrobniejsze mrugnięcie powieki, dochodziła do wniosków, że wcale nie ma nic, że idzie za szybko, po trupach, zbyt obłudnie, ulotnie. Że chociaż nigdzie się nie rusza, to jednak przebiegła już za dużo. Umiała podciągnąć do pionu wielkiego Hagrida, umiała zatrzymać zbyt pośpieszną Celine. Nie umiała zapanować nad sobą samą. Mały Jim ofiarował jej uwagę, trwanie, minuty, godziny niewypowiedzenia i niewytłumaczenia. O pewnych sprawach nie mówiło się wcale, bo były nie nawet trudne, ale po prostu krzywdzące. Wypowiedziane stawały się tylko ostrzejsze, już całkiem realne, a nie tak ulotne jak w rozkołysanym polu myśli.
Nie dała mu wcale instrukcji, ale ją zdobył. Jakimś cudem, w której chwili? Przecież to tylko jedna z głów przy parszywym stoliku, nikt. Ktoś. Wszystko. Zachłysnęła się tym uczuciem. Obecnością nieproszonego, który nagle, znikąd, teraz stał się najbardziej pożądany. Choć wiedziała, że nastanie pora odejścia, próbowała pochwycić dla nich tej wyjątkowości jak najwięcej. Stąd jej słowa. Rozdzielone ciszą, dawkowane jemu. Smakujące obietnicą. Bała się, że sama się tym udławi. Bo kiedy ośmielała się uwierzyć, świat sypał się jak domek z kart. I nawet pani Boyle nie umiała zmienić przyszłości. Mówiła więc spokojnie, ostrożnie, czasem z ognikami w oczach, choć niezbyt wyraźnymi. Jakby nie ufała swoim ulubionym metodom, jakby wiedziała, że one są niedobre dla tego, co wypracowali sobie sami. Czy to nie jedna z nich spłoszyła go? Znów. Nie działało, nie działało przy nim to, co dobrze wytrenowała. Ależ ją to zirytowało, ależ zapiekło w policzki i zakuło gdzieś w klatce. Jak miała to zrobić? Jak go zatrzymać? Jego sylwetka wydała jej się duża, ruchoma w swej nieruchomości, pulsująca jakąś tajemniczą mocą. Fale spokoju, fale zrozumienia, fale bliskości. Jakby budowali razem gniazdo. On budował, ona mogła tam podejść. Chciała mu to odwzajemnić, odkryć, czego potrzebował, za czym wychylało się jego serce. Niedługo zajęło jej przywrócenie kilku wcześniejszych dialogów. Za każdym razem, gdy próbowała go pochwycić, wymykał się, ofiarowując w zamian gęstość czułego spojrzenia, muskając jej duszę. Zupełnie jakby nie mógł pozwolić, by i ona uczyniła to samo dla niego. Tak to miało wyglądać? Rozprawiał się z bestią zagryzającą myśli, podczas gdy sam… no właśnie co? No co? Co za oczy? Co za ból? Co za historie spiętrzone pod nieporządkiem tego drugiego mieszkania na Pont Street?
Mieli tę bliskość. Nową i starą. Bezpieczną i bardzo zdradliwą. Niby nic, niby kolejne męskie ciało przytknięte do niej. Mierzyła się z ciepłem, rozsmakowywała się w niezidentyfikowanym zapachu. Zastygała i zarazem próbowała wzniecić jakiś ruch. Skradała się jednak do niego, jednocześnie będąc w nim. Była delikatne, nieśpieszna, była bardzo czujna. Przez cały ten czas wyliczała gesty i oddechy. Skupiła się na nim, a wtedy mimowolnie traciła panowanie nad własnym ciałem. Przeżywającym, szturmowanym świeżą troską. Postawiona w stan najwyższej gotowości miała teraz czekać, miała powoli zatrzymać chaos i stres, który osiadł mu na rzęsach, który łomotał w piersi. Złamali granicę. Bo kiedy jedno próbowało uciec, drugie szło za nim. Wciąż i wciąż. Bała się go takiego utracić. Odczuła jego drżenie. Zdawało jej się, że wie i je rozumie. Czy nie tak się sama czuła? Ten moment ograbiony był z dzikości. Wciąż byli na tej łagodnej fali, szczerzy i porozbierani. A mimo to czuła prawdziwe szaleństwo w piersi, w marznących nagle wszystkich kończynach. Bo chociaż od zaparowanych myśli mieszało się jej w głowie, tak nagle musiała stworzyć iluzję chłody, znaleźć coś, co usprawiedliwi przedłużające się spotkanie dwóch ciał. Nie byli napastliwi, ani trochę namiętni, ani trochę rozcałowani. To nie to. Wiec co? Wstrzymała oddechy, bo jego zapach nagle stał się najbardziej pożądanym powietrzem. Tylko lekko wciąż prowadziła dłoń. Przemierzała nią kawałki przysłoniętej piersi. Nie potrafiła jej stamtąd zabrać, choć wydawało jej się, że to jest najwłaściwsze. Wygładzała materiał, wygładzała smutki. Bo też jakieś miał, prawda? Bo też chciała mu coś od siebie dać. Nie wiedziała, jak to zrobić. Jak odpowiedzieć na całe dobro i uwagę, jaką jej podarował. Spodziewała, że nie wrócą już nigdy do tego, co było przed. Po chłodnym ramieniu zjechał przypalony dreszcz. Dokładnie w tej samej chwili, kiedy przykrył jej dłoń, kiedy dał jej czuć. Oczy poszukały oczu. – Mały Jim, mogę… - Tyle tylko zdołała, nim przytknął czoło do czoła, nim ścisnął ją we własnym cieple. Obiecał, ale co? Nie pamiętała wygłoszonych myśli, choć było ich tak niewiele. Ona też, ona też mogła się postarać. Byleby nie odbierali sobie tego, co się przydarzyło, byleby mogli jakoś przez to przejść, rozpracować, odkryć. Pod ich twarzami druga dłoń okręciła się w jego pasie, by poszukać oparcia. I by jemu to oparcie ofiarować. Pod palcami tej pierwszej wciąż rozrywało się łomotanie jego serca. Czy mógł czuć aż tyle? Czym były dwie przytknięte dusze? – Nie – wydusiła bez pomyślunku, nagle. Nie odchodź. Jej ciało mimowolnie przyległo bardziej, by go tylko zatrzymać. – Nie musisz – wyszeptała, łaskocząc oddechem jego usta. Tak zaborczo, tak dla samej siebie próbowała go przytrzymać. A może i dla nich? Powoli oswajała się z myślą, że to jest już, to ta chwila, kiedy należało rozłączyć dwie drogi. Gdy głaskał jej dłoń, zamknęła oczy, próbując się uspokoić. – Wiesz, że nie musisz? – wymówiła z trudem, ale czuła, że przesadza, że zaczyna odbierać mu samego siebie. Do tego nie miała przecież żadnego prawa. Weź się w garść. – Dobrze – zgodziła się w końcu. Między nimi robiło się duszno, emocje mnożyły się, kolana robiły się wiotkie, a twarz maźnięta ogniem czerwieniała. Wysunęła dłoń spod jego dłoni i skierowała ją wyżej, aż do jego policzka. Wciąż nie otworzyła oczu, ale mimo tego dotarła do rozpalonej skóry. Palce były czułe, gdy rysowały niewypowiedziane obietnice. To zdarzenie wydawało się tak proste i przewidywalne. Potwierdzało ich przyciąganie, potwierdzało porozumienie. A jednak nic nie działo się tak. Bo to nie było tak jak zawsze. Bo to było pierwszy raz. Zagubiony kciuk musnął kawałek jego ust. Jak mogła tak po prostu pozwolić mu odejść? Musiała. – Spróbuję, powoli – a ty możesz mi nie pozwolić, możesz zaprotestować. Nie będę z tym walczyć. Zaczęła zabierać dłonie, odklejać ciała, zaczęła unosić stopę, by łatwiej było zrobić ten krok w tył. A potem będzie mogła odprowadzić go do wyjścia. I dopić swoją zimną herbatę.
Jak teraz. Mały Jim dawał mu podejść bliżej, głaskał je powoli, niespiesznie, mówił, że przyjmuje je obie. W całości. Dlaczego tak bardzo jej się to spodobało? Dlaczego tak śmiało wchodziła w tak durną interpretację ich przydarzenia? Gdy wewnątrz drżała, skóra przy dłoniach i na nosie robiła się zimna i zimniejsza. Mieszały się dwa stany, dwie struktury. Ciepło i zimno. Miały szansę się zjednoczyć? Czuła, że lgnie, do niego, w niego, że daje mu się pociągać, że zaczyna wierzyć w istnienie nierealnego porozumienia. On po prostu tutaj był, taki nijaki, taki swojski, taki znikąd i zewsząd. Powoli chciała się go nauczyć, bez pędu, bez iskier drażniących Philippę Moss. Uskrzydlających ją, karmiących wszystkie zajadłości i każde pewne spojrzenie. Teraz nie miała tego w sobie wcale. Tej pewności, tej mocy. Trwała rozebrana. Niewidzialnie, bezdotykowo, w mocy ledwie spojrzeń zsuwał z jej ramion ciężary. Nie to było jednak najbardziej szokujące. Zdziwiła się, że w ogóle je zauważył, że podał lekarstwo, choć wcale o takie nie poprosiła. Nie działał tak, jak się tego nauczyła. Nie wyciągała przed nim wszystkich skutecznych metod, choć przeczuwała, że mogłyby zadziałać, gdyby chodziło o to, co próbowała zrobić za każdym razem. Teraz jednak nie, teraz chciała inaczej. Była już zmęczona odtwarzaniem tych samych rozpędzonych rytuałów. Przy nich nie musiał myśleć, przy nich przestawała już czuć ciepło. A on, ta twarz, to czyste bycie, które rodziło się z przypadków – ono było zbyt niesamowite, by potrafiła tak po prostu pozwolić mu rozpłynąć się w portowym smogu. Prowadziły ją przeczucia, prowadziły ją gesty i bardzo oszczędne słowa, które nijak nie pasowały do tego wszystkiego, co istniało zawsze.
Milcząco zmuszał ją, by wchodziła w siebie głębiej, by dotykała zakurzonego. To jednak nie nakaz. To cicha melodia, tworzące się między okiem a dotykiem symbole – możliwe do pojęcia wyłącznie przez nich. Zakręciło jej się w głowie, zakołysało w i tak już rozpijaczonych myślach. Co robił, że to tak działało? Przecież nie umiała być ani cicha ani cierpliwa, przecież nie właziła nigdy tam, gdzie sama nie chciała. Rozmiękczona jednak przez ból ostatnich wydarzeń dawała się łamać, pozwalała mu kłaść dłonie na ranach. Pozwalała mu poczuć, że one tam są, a ona każdego dnia chodzi, wstaje, rozprawia się ze światem – mimo nich. I wciąż jak gdyby nigdy nic. O swoim życiu myślała, że jest solidne, że jest oparte o porządne fundamenty, że skonstruowała przez te lata stałość, którą dać mogła teraz innym. By mieli ją, by mogli się tam schować. Gdy jednak Mały Jim na nią spoglądał, kiedy słuchała jego oddechów i rozpatrywała najdrobniejsze mrugnięcie powieki, dochodziła do wniosków, że wcale nie ma nic, że idzie za szybko, po trupach, zbyt obłudnie, ulotnie. Że chociaż nigdzie się nie rusza, to jednak przebiegła już za dużo. Umiała podciągnąć do pionu wielkiego Hagrida, umiała zatrzymać zbyt pośpieszną Celine. Nie umiała zapanować nad sobą samą. Mały Jim ofiarował jej uwagę, trwanie, minuty, godziny niewypowiedzenia i niewytłumaczenia. O pewnych sprawach nie mówiło się wcale, bo były nie nawet trudne, ale po prostu krzywdzące. Wypowiedziane stawały się tylko ostrzejsze, już całkiem realne, a nie tak ulotne jak w rozkołysanym polu myśli.
Nie dała mu wcale instrukcji, ale ją zdobył. Jakimś cudem, w której chwili? Przecież to tylko jedna z głów przy parszywym stoliku, nikt. Ktoś. Wszystko. Zachłysnęła się tym uczuciem. Obecnością nieproszonego, który nagle, znikąd, teraz stał się najbardziej pożądany. Choć wiedziała, że nastanie pora odejścia, próbowała pochwycić dla nich tej wyjątkowości jak najwięcej. Stąd jej słowa. Rozdzielone ciszą, dawkowane jemu. Smakujące obietnicą. Bała się, że sama się tym udławi. Bo kiedy ośmielała się uwierzyć, świat sypał się jak domek z kart. I nawet pani Boyle nie umiała zmienić przyszłości. Mówiła więc spokojnie, ostrożnie, czasem z ognikami w oczach, choć niezbyt wyraźnymi. Jakby nie ufała swoim ulubionym metodom, jakby wiedziała, że one są niedobre dla tego, co wypracowali sobie sami. Czy to nie jedna z nich spłoszyła go? Znów. Nie działało, nie działało przy nim to, co dobrze wytrenowała. Ależ ją to zirytowało, ależ zapiekło w policzki i zakuło gdzieś w klatce. Jak miała to zrobić? Jak go zatrzymać? Jego sylwetka wydała jej się duża, ruchoma w swej nieruchomości, pulsująca jakąś tajemniczą mocą. Fale spokoju, fale zrozumienia, fale bliskości. Jakby budowali razem gniazdo. On budował, ona mogła tam podejść. Chciała mu to odwzajemnić, odkryć, czego potrzebował, za czym wychylało się jego serce. Niedługo zajęło jej przywrócenie kilku wcześniejszych dialogów. Za każdym razem, gdy próbowała go pochwycić, wymykał się, ofiarowując w zamian gęstość czułego spojrzenia, muskając jej duszę. Zupełnie jakby nie mógł pozwolić, by i ona uczyniła to samo dla niego. Tak to miało wyglądać? Rozprawiał się z bestią zagryzającą myśli, podczas gdy sam… no właśnie co? No co? Co za oczy? Co za ból? Co za historie spiętrzone pod nieporządkiem tego drugiego mieszkania na Pont Street?
Mieli tę bliskość. Nową i starą. Bezpieczną i bardzo zdradliwą. Niby nic, niby kolejne męskie ciało przytknięte do niej. Mierzyła się z ciepłem, rozsmakowywała się w niezidentyfikowanym zapachu. Zastygała i zarazem próbowała wzniecić jakiś ruch. Skradała się jednak do niego, jednocześnie będąc w nim. Była delikatne, nieśpieszna, była bardzo czujna. Przez cały ten czas wyliczała gesty i oddechy. Skupiła się na nim, a wtedy mimowolnie traciła panowanie nad własnym ciałem. Przeżywającym, szturmowanym świeżą troską. Postawiona w stan najwyższej gotowości miała teraz czekać, miała powoli zatrzymać chaos i stres, który osiadł mu na rzęsach, który łomotał w piersi. Złamali granicę. Bo kiedy jedno próbowało uciec, drugie szło za nim. Wciąż i wciąż. Bała się go takiego utracić. Odczuła jego drżenie. Zdawało jej się, że wie i je rozumie. Czy nie tak się sama czuła? Ten moment ograbiony był z dzikości. Wciąż byli na tej łagodnej fali, szczerzy i porozbierani. A mimo to czuła prawdziwe szaleństwo w piersi, w marznących nagle wszystkich kończynach. Bo chociaż od zaparowanych myśli mieszało się jej w głowie, tak nagle musiała stworzyć iluzję chłody, znaleźć coś, co usprawiedliwi przedłużające się spotkanie dwóch ciał. Nie byli napastliwi, ani trochę namiętni, ani trochę rozcałowani. To nie to. Wiec co? Wstrzymała oddechy, bo jego zapach nagle stał się najbardziej pożądanym powietrzem. Tylko lekko wciąż prowadziła dłoń. Przemierzała nią kawałki przysłoniętej piersi. Nie potrafiła jej stamtąd zabrać, choć wydawało jej się, że to jest najwłaściwsze. Wygładzała materiał, wygładzała smutki. Bo też jakieś miał, prawda? Bo też chciała mu coś od siebie dać. Nie wiedziała, jak to zrobić. Jak odpowiedzieć na całe dobro i uwagę, jaką jej podarował. Spodziewała, że nie wrócą już nigdy do tego, co było przed. Po chłodnym ramieniu zjechał przypalony dreszcz. Dokładnie w tej samej chwili, kiedy przykrył jej dłoń, kiedy dał jej czuć. Oczy poszukały oczu. – Mały Jim, mogę… - Tyle tylko zdołała, nim przytknął czoło do czoła, nim ścisnął ją we własnym cieple. Obiecał, ale co? Nie pamiętała wygłoszonych myśli, choć było ich tak niewiele. Ona też, ona też mogła się postarać. Byleby nie odbierali sobie tego, co się przydarzyło, byleby mogli jakoś przez to przejść, rozpracować, odkryć. Pod ich twarzami druga dłoń okręciła się w jego pasie, by poszukać oparcia. I by jemu to oparcie ofiarować. Pod palcami tej pierwszej wciąż rozrywało się łomotanie jego serca. Czy mógł czuć aż tyle? Czym były dwie przytknięte dusze? – Nie – wydusiła bez pomyślunku, nagle. Nie odchodź. Jej ciało mimowolnie przyległo bardziej, by go tylko zatrzymać. – Nie musisz – wyszeptała, łaskocząc oddechem jego usta. Tak zaborczo, tak dla samej siebie próbowała go przytrzymać. A może i dla nich? Powoli oswajała się z myślą, że to jest już, to ta chwila, kiedy należało rozłączyć dwie drogi. Gdy głaskał jej dłoń, zamknęła oczy, próbując się uspokoić. – Wiesz, że nie musisz? – wymówiła z trudem, ale czuła, że przesadza, że zaczyna odbierać mu samego siebie. Do tego nie miała przecież żadnego prawa. Weź się w garść. – Dobrze – zgodziła się w końcu. Między nimi robiło się duszno, emocje mnożyły się, kolana robiły się wiotkie, a twarz maźnięta ogniem czerwieniała. Wysunęła dłoń spod jego dłoni i skierowała ją wyżej, aż do jego policzka. Wciąż nie otworzyła oczu, ale mimo tego dotarła do rozpalonej skóry. Palce były czułe, gdy rysowały niewypowiedziane obietnice. To zdarzenie wydawało się tak proste i przewidywalne. Potwierdzało ich przyciąganie, potwierdzało porozumienie. A jednak nic nie działo się tak. Bo to nie było tak jak zawsze. Bo to było pierwszy raz. Zagubiony kciuk musnął kawałek jego ust. Jak mogła tak po prostu pozwolić mu odejść? Musiała. – Spróbuję, powoli – a ty możesz mi nie pozwolić, możesz zaprotestować. Nie będę z tym walczyć. Zaczęła zabierać dłonie, odklejać ciała, zaczęła unosić stopę, by łatwiej było zrobić ten krok w tył. A potem będzie mogła odprowadzić go do wyjścia. I dopić swoją zimną herbatę.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Przyszedł tam dla niej. Starał się doprowadzić wszystko do normalności, która już dawno straciła wszelaki sens znajomej normalności przed wyjazdem do Oslo. Nie miał pojęcia, kiedy zatracił się w bezkresie jej spojrzenia i zwyczajnego istnienia, które miało znaczenie, każdy się liczył. Przychodził do niej jako człowiek, stając się w międzyczasie duszą, która nie chciała przemienić się w mężczyznę i jego proste pragnienia. Wyjście było ostatnim, czego pożądał, choć wiedział, że było to jedyne poprawne uniknięcie sytuacji, kiedy ponownie oszuka samego siebie i ją, a przecież tak bardzo nie chciał robić więcej krzywd. Oszczędzić tego dla innych, przejąć na swoje barki, przecież dotychczas się udawało obojętnieć; momentami nawet nie patrzeć, czasem próbować wytłumaczyć, że tak było lepiej, jednak teraz, kiedy otwierała się w pełni, pozwalając spojrzeć na bezmiar cierpienia, nie był w stanie się odwrócić. Zatopiony nie w kobiecie, w człowieku i jego losie, który zdawał się być spisany już wieki temu, chciał to odczynić. Nie musiała się męczyć, nie tutaj, nie z nim przy boku. Chciał być tą samą maścią, którą nadawała ulgę złej dłoni. Cały był niepoprawny, niedopasowany, problematyczny wyrzutek, nie chciał sprawiać jej kłopotu i trudności, wciąż stał w kuchni. Pewne zdolności były ponad jego siłą, szczególnie kiedy poczuł tak potężną bliskość. Zapełniała każdą pustkę, przynosiła ulgę tam, gdzie myślał, że wcale jej nie było trzeba, tak po prostu, powoli, choć bez namysłu. Nie wiedział, kiedy ją wpuścił, kiedy sama przeszła przez te wszystkie krzewy goryczy, której wcale nie było, tak, jak ich, prawda?
Każda jego twarz, każda jego cząstka nie była pospieszna. Chciał trwać dłużej i jeszcze trochę. Nieskończoność wydawała się być doskonała, szczególnie kiedy czuł jej zimne ciepło, gdy wycofywała się, a on łapał ją w najmniej oczekiwanym momencie lub sam próbował się oddalić, zdystansować, przemyśleć, ona konfrontowała się tym zawstydzeniem pragnienia kogoś obecności. Byli tutaj, tuż obok siebie, może nawet w spójnej, niewypowiedzianej całości. Obietnice nie były błahostką, choć ich treść była skromn, znaczenie przebijało się przez wszystko, co dotychczas znane. Nie miał pojęcia, w co właśnie wkraczał, ale nie zamierzał się poddawać, nie mógł tak po prostu zostawić jej samej. Chęć pomocy, może nawet poczucia tego czegoś tuż obok, przed sobą, nawet w sobie, pchała go to dalej, głębiej, tam, gdzie dotychczas nic nie tknęło w ten sposób. Twarze uzdrowicielek ciała nigdy nie dotarły do tak pierwotnej formy jak ona, tam, gdzie był nagi i bezbronny. Z początku złapany na kłamstwie próbował uciec z niepowodzeniem, później nawet udawał, że to nic, ale kiedy zdołał oszukać kogoś tak bliskiego? Czy stała się tak niedaleka? Przecież jej nie znam. Znajoma mantra przebiła się przez pędzące myśli i uczucia. Pewność posiadał tylko w tym spojrzeniu piwnych oczu, które zauważyły coś, to, które sam spychał gdzieś w bok, przekładał za obowiązki, powinności, przetrwanie. W ich bliskości nie myślał o trwaniu gdzieś potem, było teraz, ten prosty, nadzwyczajny moment, gdzie nawet na chwilę zapomniał o własnych niedoskonałościach. Zaskoczyła go, przyciągnęła i nie pozwalała odejść, nie tak łatwo, była zdolna powiedzieć to, czego pragnął gdzieś w głębi. Pośrednia bezpośredniość uczuć przeplatała się z tym obezwładniającym porozumieniem pojedynczych słów, dusz i oddechów.
Działał instynktownie, uważnie, troskliwie. Każda inna możliwość nie była naturalna, nie w tym zawstydzeniu obejmującym skruchę zwykłego człowieka szukającego przebaczenia. Gubił się w słowach, prostych literach sklejanych naprędce, żeby tylko pokwitować, dać znać, że jest prawdziwy, tutaj. Możesz, tak… proszę?. Wstydził się potrzebowania, jej? Tych piwnych oczu, kojącej drobnej dłoni, oszukiwał ją, oszukiwał siebie, oszukiwał to, nad czym tak ciężko pracowali, granica? Przekroczyłby ją więcej niż milion razy, choć nie był tak odważny, nigdy nie próbował wziąć dla siebie, stawiając każdego przed sobą, jej zauważalne istnienie również. Przez głowę powinny przebiec obrazy ostatniego starcia, kiedy zimne, wygazowane już piwo rozlewało się po kaszkiecie, mocząc głowę, ubrania i kark, wtedy było inaczej, z innymi. Teraz byli zamknięci w milczeniu zrozumienia, dominującej potrzebie dotyku, choć nie wiedział, że potrzebuje tego jak on, cholera, nie wiedział, że sam desperacko dąży do zauważenia. Zrobiła to, po prostu złapała, spojrzała i dojrzała. Kim była i dlaczego dopiero teraz? W tej bliskości nie miało to znaczenia, nie jeśli chciała zachować wszystko dla siebie, nigdy nie prosił o więcej, niż ktoś był w stanie mu dać. Mimo to starał się poznać każdą z doskonałych niedoskonałości, które kształtowały tę twardą skorupę barmanki. Powinna być zwyczajna jak te mijane twarze w barze, każda inna, każda z nieopowiedzianą historią, każda dystansowana przez rozum. Tak było lepiej. Z jej bliskością było lepiej, najlepiej. Świadomość mocno odsuwała tę mącącą myśl, próbując skupić się na tym, czego potrzebowała, bo przecież to się liczyło, ona i cały ten niewypowiedziany smutek. Powtarzał się. Jednak jedynie te powtórki trzymały go w ryzach przed pełnym rozrzuceniem własnych niedoskonałości, smutku, strachu przed samym sobą, był tylko człowiekiem. W Parszywym wydawał się odnajdywać małą więź, delikatne oderwanie od szarości codzienności. Przyjmowali go z entuzjazmem. Mnie, czy jego? Mały Jim, Jeremy i każda kolejna twarz, czy byli jednością składającą się na niego? Czy to te dłonie tak łapczywie przyciągały, łamiąc każdą z subtelności, obdzierając je z tego, co piękne i niewinne? Czy to właśnie on zapragnął tak bardzo, że oddech wydawał się nieosiągalnym wyzwaniem? Czy w tych zamglonych wizjach zmusił kogoś do tego nieuchronnego rozbicia jednej z cnót czystości? Czy faktycznie powinien się nienawidzić bardziej, niż robił to dotychczas? Dlaczego przykładała do tego dłoń? Dlaczego nie odrzucała, przeklinała, uderzała? Zasługiwał na każdą z krzywd cielesnych i słownych, ta duchowa już dawno została przetrącona, wyrwana z piersi, wyciśnięta i powykręcana w sposób, o jakim nikt wcześniej nie śnił w najgorszych koszmarach. Swoim bólem i własną inicjatywą, z którą wyszła niespodziewanie, jakby chciała zrozumieć. Piwne oczy mówiły mu zbyt dużo, parzyły, jednocześnie topiąc w intensywności, która potrzebowała i dawała. Nigdy nie był zbyt wprawny w tańcu, nie próbował nawet pojąć tych kroków, a teraz oddawał się każdemu z delikatnych ruchów. Może to były fale, a może faktycznie wcale ich tu nie było? Dotyk zapewniał realność, przemawiał do każdej cząstki spragnionego bliskości ciała, nie w ten naglący sposób, powoli choć łapczywie. Napawał się każdą chwilą, choć czy powinien? Odrzucany samym sobą przyciągał w trosce, zapominając o sobie, tak po prostu, znowu.
Mały Jim – on, a może nie on? Zgubiony, choć prowadzony, przyłapał się na palącym poczuciu wstydu. Powtarzał błąd za błędem, rozpoczynając jako ktoś inny, tylko dlaczego nie? Inna twarz oznaczała obcego? Przecież był tam, obserwował, dotykał nawet bez ruchów. Chciał zedrzeć tę twarz, maskę pozostawiającą tak wiele niedopowiedzeń i trudności, które budowały się niespiesznie jak ich gimnastyczna, wręcz nierzeczywista granica. Kim był ten pieprzony brodacz i dlaczego mu to zabierał, choć czy faktycznie odbijał cokolwiek? Przecież był tym samym nim, tylko trzeźwiejszym, pośpiesznym i zbyt mało rozweselonym jak na portową, znajomą jej twarz. Nigdy przecież nie rozmawiał w ten sposób, będąc kimś innym, udając kogoś innego, nawet jeśli samego siebie to z pewnością bardziej… głębokiego? Przecież Mały Jim nie miał głębi, tylko piekielne szczęście do kości, Jeremy odpowiednią aparycję i markotność straszaka, a każda z kolejnych twarzy charakteryzowała się własnym niedopowiedzeniem, które tworzył w całości rudowłosy gość, zwyczajny, kochany, a jednak wciąż tak daleki od tego, co znał najbardziej. Gubił się nie pomiędzy sobą, jedynie pomiędzy pragnieniami, bo dlaczego nie był w stanie zrzucić tego na jedną z tych twarzy? W tym jednym momencie tak odpowiednie byłoby przeniesienie odpowiedzialności, przeniesienie niespójności i krzywości na kogoś o innym licu. Dalej to był on sam jeden, człowiek o wielu obliczach, człowiek oszust, któremu nie wychodziło okłamywanie nawet samego siebie. Miał dość, chcąc więcej, nie jako mężczyzna, jako człowiek, ten niezauważalny i spychany gdzieś na bok. Robił to sam sobie, nigdy intencjonalnie, taki już był – prosty i bezpośredni. Milczenie obejmowało wszelkie niewypowiedziane kłamstwa, które próbował pokazać jakoś tak nieporadnie… jak to on – Urien Reginald Weasley, chyba jeszcze się nie poznaliśmy, chcesz?
Ta dłoń, ten wzrok złapany od razu bez zawahania, próbował nie tonąć, nie zatracać się w chwili, bo przecież nigdy tego nie robił. Nigdy nabierało innego znaczenia, kształtowało się w zawsze jako odpowiedzi na niedokończoną myśl, wypływającą z mniejszego ciała. Dotyk nie parzył, pozwalał uciec, przypomnieć sobie, że gdzieś tam faktycznie mógł spróbować czegoś dla siebie, trwale, po raz pierwszy, tego nieznajomego, nieokreślonego czegoś. Zmartwienie o śmiałość chęci osiągnięcia niezrozumiałej pełni komfortu uspokoiło ciepło jej piwnego wzroku i dłoni, nawet jeśli były zimne, wyczuwał jedynie troskę, dokładnie to, czym sam chciał ją szczelnie otulić. Koiła nienawistny ogień, spajała i godziła twarze, bo co z tego, jak do niego mówiła, skoro byli tak blisko, widziała go i to nie w tak zwyczajny sposób, chciał jej pokazać więcej. Ból w klatce piersiowej nie był już tylko bijącym w dziwnym rytmie sercem, splatał się z nim smutek całego milczenia o to, kim był, kim stać się chciał, a naprawdę żądał niewiele. Szczerość mogła ich obmyć, pozwolić, żeby faktycznie skupił się tylko na przyciąganiu, nie tych nieudolnych prób ucieczki. Chciałbym być Małym Jimem, tu i teraz. Dla Ciebie, dla siebie, dla n… Nieśmiałość uderzającej myśli poraził go po raz kolejny, choć nie było już odwrotu, nieświadom tego, co się działo, jak się działo i dlaczego się działo, bezmyślnie podążał. Druga mała dłoń, którą chciał zbadać bardziej niż dotychczas, przeniosła się z psidwaczego łba plątając się gdzieś w jego pasie. Dopiero po chwili zrozumiał, że ten ruch nijak łączył się z jej zaprzeczeniem. Przestraszony spiął się nieco, uspokajając dopiero, kiedy wyczuł przysuwające się ciało, drugą istotę, która chciała tylko być bliżej, nic więcej, bo takie więcej było już groźne, nieznajome i zdecydowanie zbyt przypominające mgliste wspomnienia jasnych włosów synonimicznych już do cielesnej przyjemności. Dawała ukojenie w inny sposób, ten bardziej dogłębny, jakby dokładnie wiedziała, że chce ją schować przed światem, ten cały ból, otoczyć troską, jakiej nigdy nikt nie pozwolił mu okazać, bo przecież każdy starał się być silny. Potrafiła sprostać niezmierzonej ilości problemów bez niczyjej pomocy, wiedział to, ale gdzie chowała się, schodząc z tych gór? Czy doliny łaskawe były w strumyki, trawę, kwiaty, moc pierwotnej natury, która zawołała go w tym spojrzeniu z niewypowiedzianym cierpieniem? Przecież wiedział, że coś było nie tak i nie drążył, starał się jedynie wyjść naprzeciw z wyciągniętą dłonią. Teraz ona zapewniała go, że nie musi. Zwyczajnie nie musi. Całe jego ciało zdawało się zastygnąć w tych dwóch słowach odpowiedzi, której przecież nie oczekiwał. Oplótł go bolesny komfort, na który przecież nie zasługiwał. Rozczulała jednocześnie, przejmując tą prostotą zrodzoną z niczego, bo przecież tylko tam stał bez oczekiwań, prawda? Przymknęła oczy, walcząc ze słowami, które wychodziły równie trudno co jemu, chyba zaczynał rozumieć, że ona… uderzenie szoku świadomości i dłoni, która uciekła spod jego dłoni na klatce piersiowej, przyprawiły go o niemały zawrót głowy. Nie wiedział, kiedy brązowa broda przemieniła się w ledwie kilkudniowy, rudy zarost. Ciało zdawało się wiedzieć lepiej, nie chcieć dawać jej tekstury tego, czym nie był, skóra wygładziła się, zmarszczki i wszelkie nierówności zniknęły, pozwalając drobnej dłoni zbadać, poznać i przejść do spierzchniętych, pełniejszych ust, które otworzyły się lekko przy tym zderzeniu z własną nieodpowiedzialnością. Ratowały go jedynie oczy, te same piwne tęczówki, które przykrywały powieki, myśląc pewnie o kimś innym, lepszym, mniej niezdarnym i bardziej zaradnym. Chciał, by spojrzała mu w twarz, tą prawdziwą i przyjęła jej niedoskonałości. Smutek połączył się z pożądaniem, ale nie tym cielesnym, chciał tylko bliskości wzroku, tej duszy zaklętej w odkrytym cierpieniu piwnych tęczówek. Dopiero szept, a może dźwięk – sam już nie wiedział, czy może dłużej polegać na innych zmysłach niż dotyk i wzrok, wybudził go z tej nieodpowiedzialności. Wyczuł powolną próbę odepchnięcia tej intensywności wszechświata, który stanął w niewinnym zbliżeniu. Bez zastanowienia kłamstwo wyrosło w brodzie, zmarszczkach, każdej bruździe, której nigdy w rzeczywistości nie zdołała poznać, usta zwęziły się pozostawione ciepłu po dotyku drobnej dłoni, choć to nie one chłonęły całą przyjemność z zimnego dotyku. Mały Jim wrócił, ona też powinna.
Wypowiedziana obietnica ponownie poruszyła tym, co winno jawić się jako skała. Zaczęła się odsuwać, a on zwyczajnie nie mógł pozwolić temu zniknąć, nie tak szybko, nie teraz, nie tutaj, ręka utrzymywana na blacie złapała za jej opuszczony nadgarstek. Lekko choć pewnie, jakby faktycznie świat zamknął się w tym małym dotyku, gotów był odpuścić, przecież nie chodziło o dominację i krzywdę. Otworzył usta, chcąc wydobyć jakieś słowa, jednak poszukiwania trwały zbyt długo, do czasu kiedy zatopił się w piwnych tęczówkach, znowu. – Odprowadzisz mnie? – proszę. Starał się, by wzrok nie był błagalny, jednak coś przełamywało się przez całą tę żałość, bo przecież myślała o kimś innym, choć obiecywała jemu, cóż za niefortunność. Nie widział innego wytłumaczenia, choć w tej chwili mogło to być zwyczajne nieporozumienie – godził się na wszystko, powoli, może go pozna i przełoży ponad tego kogoś, kim nie był, a kogo widziała oczyma wyobraźni, badając jego twarz, tylko po co to wszystko? Przecież od początku był skazany na porażkę. Obezwładniający smutek odbierał mu zdolność do utrzymywania się na nogach, choć ciepło z uścisku nadgarstka dodawało sił. Był w stanie wyjść, dla niej, dla siebie i tego kogoś, kim nie był. – Do drzwi. – dokończył bardziej opanowany, bo przecież nie chodziło o niego, od początku nie był tym, którego potrzebowała, powinien wiedzieć, że będzie jak zwykle tak… niewystarczająco. Nie spełniał wymagań. Chyba nigdy nie powinien się oszukiwać, choć przez te chwile intensywności… Nogi nabrały większej stabilności, a ręka, którą wcześniej trzymał na piersi, pomogła odepchnąć się od blatu. Był gotów wyjść i zapomnieć, przynajmniej spróbować, zasklepić kolejną bruzdę, przecież był w tym całkiem niezły, z czasem zyskiwał coraz więcej doświadczenia, przynajmniej w tym. Wszystko zaczynało nabierać bolesnego sensu. Ulokował pewny, smutny wzrok na jej twarzy, chodźmy, wyprowadź mnie i nigdy więcej nie wpuszczaj… proszę. Niecukrowana herbata już dawno wystygła. To nic i tak chyba była gorzka... chyba.
Każda jego twarz, każda jego cząstka nie była pospieszna. Chciał trwać dłużej i jeszcze trochę. Nieskończoność wydawała się być doskonała, szczególnie kiedy czuł jej zimne ciepło, gdy wycofywała się, a on łapał ją w najmniej oczekiwanym momencie lub sam próbował się oddalić, zdystansować, przemyśleć, ona konfrontowała się tym zawstydzeniem pragnienia kogoś obecności. Byli tutaj, tuż obok siebie, może nawet w spójnej, niewypowiedzianej całości. Obietnice nie były błahostką, choć ich treść była skromn, znaczenie przebijało się przez wszystko, co dotychczas znane. Nie miał pojęcia, w co właśnie wkraczał, ale nie zamierzał się poddawać, nie mógł tak po prostu zostawić jej samej. Chęć pomocy, może nawet poczucia tego czegoś tuż obok, przed sobą, nawet w sobie, pchała go to dalej, głębiej, tam, gdzie dotychczas nic nie tknęło w ten sposób. Twarze uzdrowicielek ciała nigdy nie dotarły do tak pierwotnej formy jak ona, tam, gdzie był nagi i bezbronny. Z początku złapany na kłamstwie próbował uciec z niepowodzeniem, później nawet udawał, że to nic, ale kiedy zdołał oszukać kogoś tak bliskiego? Czy stała się tak niedaleka? Przecież jej nie znam. Znajoma mantra przebiła się przez pędzące myśli i uczucia. Pewność posiadał tylko w tym spojrzeniu piwnych oczu, które zauważyły coś, to, które sam spychał gdzieś w bok, przekładał za obowiązki, powinności, przetrwanie. W ich bliskości nie myślał o trwaniu gdzieś potem, było teraz, ten prosty, nadzwyczajny moment, gdzie nawet na chwilę zapomniał o własnych niedoskonałościach. Zaskoczyła go, przyciągnęła i nie pozwalała odejść, nie tak łatwo, była zdolna powiedzieć to, czego pragnął gdzieś w głębi. Pośrednia bezpośredniość uczuć przeplatała się z tym obezwładniającym porozumieniem pojedynczych słów, dusz i oddechów.
Działał instynktownie, uważnie, troskliwie. Każda inna możliwość nie była naturalna, nie w tym zawstydzeniu obejmującym skruchę zwykłego człowieka szukającego przebaczenia. Gubił się w słowach, prostych literach sklejanych naprędce, żeby tylko pokwitować, dać znać, że jest prawdziwy, tutaj. Możesz, tak… proszę?. Wstydził się potrzebowania, jej? Tych piwnych oczu, kojącej drobnej dłoni, oszukiwał ją, oszukiwał siebie, oszukiwał to, nad czym tak ciężko pracowali, granica? Przekroczyłby ją więcej niż milion razy, choć nie był tak odważny, nigdy nie próbował wziąć dla siebie, stawiając każdego przed sobą, jej zauważalne istnienie również. Przez głowę powinny przebiec obrazy ostatniego starcia, kiedy zimne, wygazowane już piwo rozlewało się po kaszkiecie, mocząc głowę, ubrania i kark, wtedy było inaczej, z innymi. Teraz byli zamknięci w milczeniu zrozumienia, dominującej potrzebie dotyku, choć nie wiedział, że potrzebuje tego jak on, cholera, nie wiedział, że sam desperacko dąży do zauważenia. Zrobiła to, po prostu złapała, spojrzała i dojrzała. Kim była i dlaczego dopiero teraz? W tej bliskości nie miało to znaczenia, nie jeśli chciała zachować wszystko dla siebie, nigdy nie prosił o więcej, niż ktoś był w stanie mu dać. Mimo to starał się poznać każdą z doskonałych niedoskonałości, które kształtowały tę twardą skorupę barmanki. Powinna być zwyczajna jak te mijane twarze w barze, każda inna, każda z nieopowiedzianą historią, każda dystansowana przez rozum. Tak było lepiej. Z jej bliskością było lepiej, najlepiej. Świadomość mocno odsuwała tę mącącą myśl, próbując skupić się na tym, czego potrzebowała, bo przecież to się liczyło, ona i cały ten niewypowiedziany smutek. Powtarzał się. Jednak jedynie te powtórki trzymały go w ryzach przed pełnym rozrzuceniem własnych niedoskonałości, smutku, strachu przed samym sobą, był tylko człowiekiem. W Parszywym wydawał się odnajdywać małą więź, delikatne oderwanie od szarości codzienności. Przyjmowali go z entuzjazmem. Mnie, czy jego? Mały Jim, Jeremy i każda kolejna twarz, czy byli jednością składającą się na niego? Czy to te dłonie tak łapczywie przyciągały, łamiąc każdą z subtelności, obdzierając je z tego, co piękne i niewinne? Czy to właśnie on zapragnął tak bardzo, że oddech wydawał się nieosiągalnym wyzwaniem? Czy w tych zamglonych wizjach zmusił kogoś do tego nieuchronnego rozbicia jednej z cnót czystości? Czy faktycznie powinien się nienawidzić bardziej, niż robił to dotychczas? Dlaczego przykładała do tego dłoń? Dlaczego nie odrzucała, przeklinała, uderzała? Zasługiwał na każdą z krzywd cielesnych i słownych, ta duchowa już dawno została przetrącona, wyrwana z piersi, wyciśnięta i powykręcana w sposób, o jakim nikt wcześniej nie śnił w najgorszych koszmarach. Swoim bólem i własną inicjatywą, z którą wyszła niespodziewanie, jakby chciała zrozumieć. Piwne oczy mówiły mu zbyt dużo, parzyły, jednocześnie topiąc w intensywności, która potrzebowała i dawała. Nigdy nie był zbyt wprawny w tańcu, nie próbował nawet pojąć tych kroków, a teraz oddawał się każdemu z delikatnych ruchów. Może to były fale, a może faktycznie wcale ich tu nie było? Dotyk zapewniał realność, przemawiał do każdej cząstki spragnionego bliskości ciała, nie w ten naglący sposób, powoli choć łapczywie. Napawał się każdą chwilą, choć czy powinien? Odrzucany samym sobą przyciągał w trosce, zapominając o sobie, tak po prostu, znowu.
Mały Jim – on, a może nie on? Zgubiony, choć prowadzony, przyłapał się na palącym poczuciu wstydu. Powtarzał błąd za błędem, rozpoczynając jako ktoś inny, tylko dlaczego nie? Inna twarz oznaczała obcego? Przecież był tam, obserwował, dotykał nawet bez ruchów. Chciał zedrzeć tę twarz, maskę pozostawiającą tak wiele niedopowiedzeń i trudności, które budowały się niespiesznie jak ich gimnastyczna, wręcz nierzeczywista granica. Kim był ten pieprzony brodacz i dlaczego mu to zabierał, choć czy faktycznie odbijał cokolwiek? Przecież był tym samym nim, tylko trzeźwiejszym, pośpiesznym i zbyt mało rozweselonym jak na portową, znajomą jej twarz. Nigdy przecież nie rozmawiał w ten sposób, będąc kimś innym, udając kogoś innego, nawet jeśli samego siebie to z pewnością bardziej… głębokiego? Przecież Mały Jim nie miał głębi, tylko piekielne szczęście do kości, Jeremy odpowiednią aparycję i markotność straszaka, a każda z kolejnych twarzy charakteryzowała się własnym niedopowiedzeniem, które tworzył w całości rudowłosy gość, zwyczajny, kochany, a jednak wciąż tak daleki od tego, co znał najbardziej. Gubił się nie pomiędzy sobą, jedynie pomiędzy pragnieniami, bo dlaczego nie był w stanie zrzucić tego na jedną z tych twarzy? W tym jednym momencie tak odpowiednie byłoby przeniesienie odpowiedzialności, przeniesienie niespójności i krzywości na kogoś o innym licu. Dalej to był on sam jeden, człowiek o wielu obliczach, człowiek oszust, któremu nie wychodziło okłamywanie nawet samego siebie. Miał dość, chcąc więcej, nie jako mężczyzna, jako człowiek, ten niezauważalny i spychany gdzieś na bok. Robił to sam sobie, nigdy intencjonalnie, taki już był – prosty i bezpośredni. Milczenie obejmowało wszelkie niewypowiedziane kłamstwa, które próbował pokazać jakoś tak nieporadnie… jak to on – Urien Reginald Weasley, chyba jeszcze się nie poznaliśmy, chcesz?
Ta dłoń, ten wzrok złapany od razu bez zawahania, próbował nie tonąć, nie zatracać się w chwili, bo przecież nigdy tego nie robił. Nigdy nabierało innego znaczenia, kształtowało się w zawsze jako odpowiedzi na niedokończoną myśl, wypływającą z mniejszego ciała. Dotyk nie parzył, pozwalał uciec, przypomnieć sobie, że gdzieś tam faktycznie mógł spróbować czegoś dla siebie, trwale, po raz pierwszy, tego nieznajomego, nieokreślonego czegoś. Zmartwienie o śmiałość chęci osiągnięcia niezrozumiałej pełni komfortu uspokoiło ciepło jej piwnego wzroku i dłoni, nawet jeśli były zimne, wyczuwał jedynie troskę, dokładnie to, czym sam chciał ją szczelnie otulić. Koiła nienawistny ogień, spajała i godziła twarze, bo co z tego, jak do niego mówiła, skoro byli tak blisko, widziała go i to nie w tak zwyczajny sposób, chciał jej pokazać więcej. Ból w klatce piersiowej nie był już tylko bijącym w dziwnym rytmie sercem, splatał się z nim smutek całego milczenia o to, kim był, kim stać się chciał, a naprawdę żądał niewiele. Szczerość mogła ich obmyć, pozwolić, żeby faktycznie skupił się tylko na przyciąganiu, nie tych nieudolnych prób ucieczki. Chciałbym być Małym Jimem, tu i teraz. Dla Ciebie, dla siebie, dla n… Nieśmiałość uderzającej myśli poraził go po raz kolejny, choć nie było już odwrotu, nieświadom tego, co się działo, jak się działo i dlaczego się działo, bezmyślnie podążał. Druga mała dłoń, którą chciał zbadać bardziej niż dotychczas, przeniosła się z psidwaczego łba plątając się gdzieś w jego pasie. Dopiero po chwili zrozumiał, że ten ruch nijak łączył się z jej zaprzeczeniem. Przestraszony spiął się nieco, uspokajając dopiero, kiedy wyczuł przysuwające się ciało, drugą istotę, która chciała tylko być bliżej, nic więcej, bo takie więcej było już groźne, nieznajome i zdecydowanie zbyt przypominające mgliste wspomnienia jasnych włosów synonimicznych już do cielesnej przyjemności. Dawała ukojenie w inny sposób, ten bardziej dogłębny, jakby dokładnie wiedziała, że chce ją schować przed światem, ten cały ból, otoczyć troską, jakiej nigdy nikt nie pozwolił mu okazać, bo przecież każdy starał się być silny. Potrafiła sprostać niezmierzonej ilości problemów bez niczyjej pomocy, wiedział to, ale gdzie chowała się, schodząc z tych gór? Czy doliny łaskawe były w strumyki, trawę, kwiaty, moc pierwotnej natury, która zawołała go w tym spojrzeniu z niewypowiedzianym cierpieniem? Przecież wiedział, że coś było nie tak i nie drążył, starał się jedynie wyjść naprzeciw z wyciągniętą dłonią. Teraz ona zapewniała go, że nie musi. Zwyczajnie nie musi. Całe jego ciało zdawało się zastygnąć w tych dwóch słowach odpowiedzi, której przecież nie oczekiwał. Oplótł go bolesny komfort, na który przecież nie zasługiwał. Rozczulała jednocześnie, przejmując tą prostotą zrodzoną z niczego, bo przecież tylko tam stał bez oczekiwań, prawda? Przymknęła oczy, walcząc ze słowami, które wychodziły równie trudno co jemu, chyba zaczynał rozumieć, że ona… uderzenie szoku świadomości i dłoni, która uciekła spod jego dłoni na klatce piersiowej, przyprawiły go o niemały zawrót głowy. Nie wiedział, kiedy brązowa broda przemieniła się w ledwie kilkudniowy, rudy zarost. Ciało zdawało się wiedzieć lepiej, nie chcieć dawać jej tekstury tego, czym nie był, skóra wygładziła się, zmarszczki i wszelkie nierówności zniknęły, pozwalając drobnej dłoni zbadać, poznać i przejść do spierzchniętych, pełniejszych ust, które otworzyły się lekko przy tym zderzeniu z własną nieodpowiedzialnością. Ratowały go jedynie oczy, te same piwne tęczówki, które przykrywały powieki, myśląc pewnie o kimś innym, lepszym, mniej niezdarnym i bardziej zaradnym. Chciał, by spojrzała mu w twarz, tą prawdziwą i przyjęła jej niedoskonałości. Smutek połączył się z pożądaniem, ale nie tym cielesnym, chciał tylko bliskości wzroku, tej duszy zaklętej w odkrytym cierpieniu piwnych tęczówek. Dopiero szept, a może dźwięk – sam już nie wiedział, czy może dłużej polegać na innych zmysłach niż dotyk i wzrok, wybudził go z tej nieodpowiedzialności. Wyczuł powolną próbę odepchnięcia tej intensywności wszechświata, który stanął w niewinnym zbliżeniu. Bez zastanowienia kłamstwo wyrosło w brodzie, zmarszczkach, każdej bruździe, której nigdy w rzeczywistości nie zdołała poznać, usta zwęziły się pozostawione ciepłu po dotyku drobnej dłoni, choć to nie one chłonęły całą przyjemność z zimnego dotyku. Mały Jim wrócił, ona też powinna.
Wypowiedziana obietnica ponownie poruszyła tym, co winno jawić się jako skała. Zaczęła się odsuwać, a on zwyczajnie nie mógł pozwolić temu zniknąć, nie tak szybko, nie teraz, nie tutaj, ręka utrzymywana na blacie złapała za jej opuszczony nadgarstek. Lekko choć pewnie, jakby faktycznie świat zamknął się w tym małym dotyku, gotów był odpuścić, przecież nie chodziło o dominację i krzywdę. Otworzył usta, chcąc wydobyć jakieś słowa, jednak poszukiwania trwały zbyt długo, do czasu kiedy zatopił się w piwnych tęczówkach, znowu. – Odprowadzisz mnie? – proszę. Starał się, by wzrok nie był błagalny, jednak coś przełamywało się przez całą tę żałość, bo przecież myślała o kimś innym, choć obiecywała jemu, cóż za niefortunność. Nie widział innego wytłumaczenia, choć w tej chwili mogło to być zwyczajne nieporozumienie – godził się na wszystko, powoli, może go pozna i przełoży ponad tego kogoś, kim nie był, a kogo widziała oczyma wyobraźni, badając jego twarz, tylko po co to wszystko? Przecież od początku był skazany na porażkę. Obezwładniający smutek odbierał mu zdolność do utrzymywania się na nogach, choć ciepło z uścisku nadgarstka dodawało sił. Był w stanie wyjść, dla niej, dla siebie i tego kogoś, kim nie był. – Do drzwi. – dokończył bardziej opanowany, bo przecież nie chodziło o niego, od początku nie był tym, którego potrzebowała, powinien wiedzieć, że będzie jak zwykle tak… niewystarczająco. Nie spełniał wymagań. Chyba nigdy nie powinien się oszukiwać, choć przez te chwile intensywności… Nogi nabrały większej stabilności, a ręka, którą wcześniej trzymał na piersi, pomogła odepchnąć się od blatu. Był gotów wyjść i zapomnieć, przynajmniej spróbować, zasklepić kolejną bruzdę, przecież był w tym całkiem niezły, z czasem zyskiwał coraz więcej doświadczenia, przynajmniej w tym. Wszystko zaczynało nabierać bolesnego sensu. Ulokował pewny, smutny wzrok na jej twarzy, chodźmy, wyprowadź mnie i nigdy więcej nie wpuszczaj… proszę. Niecukrowana herbata już dawno wystygła. To nic i tak chyba była gorzka... chyba.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Słabość, w której tak chętnie się kuliła. Głupota, której tak łatwo dawała się kusić. Potem te pęknięcia, wewnątrz trzaskały myśli, wytwarzały się w nich nowe drogi, jej niepodobne, ją tylko gubiące. Poskładanie pojedynczych słów w całość wydawało się niemożliwe, ale zdawało jej się, że tylko tak zdoła przełożyć sobie zdarzenia palców i wyrazów na pełniejszy obraz. Ale czy naprawdę musiała? Czy już teraz nie wyłapywała wystarczająco wiele? Zaczepne szepty podpowiadały, wyzywały, prowokowały do tego, by przestała na to wszystko pozwalać. Na niespodziewaną czułość i przejmujące zrozumienie. Przenikał ją, trwał w niej. Wszedł tak głęboko, w przyciemnionym wnętrzu wrażeń, między ponurymi emocjami znalazł dla siebie miejsce, niewielki kawałek, choć wystarczający, aby móc je wszystkie wchłonąć, uciszyć. One słuchały. Przy Małym Jimie łagodniała. Powoli spychała rozsądną część siebie, która wcześniej jeszcze zdawała się wykrzykiwać, że dość już tego przedstawienia, że należy zejść na ziemię i wrócić do wygodnej twarzy. Bo po co miała rezygnować z czegoś, co tak dobrze działało? Liczyło się przetrwanie, rozwój, powolne pokonywanie przeszkód. I nawet jeśli za dzień, albo pięć upadnie i potłucze sobie kolana, to przecież i tak to jej nie przełamie. Ale ta stal topniała, te kamienie się rozkruszały. Tym razem czuła się inaczej, tym razem wyciągała dłonie w tę stronę, w jego stronę. Wyobrażała sobie, jakby to było poznać jego głos, na nowo, ze wszystkimi smugami i drżeniami. Jakby to było dotknąć tego dobra, którym ją przez cały ten czas obejmował. Gdy wciągała go wtedy do obskurnego mieszkania, nie podejrzewała, że spędzą razem tak wiele czasu. Od korytarza, przez salon, wspomnienie łazienki i herbatę. A teraz chciał iść. Iść, gdy ona dopiero zaczynała akceptować ten inny rodzaj obecności. Tę opiekuńczą ciszę, to westchnienie, nieobojętność. Wcale nie musiał tego robić, wychylać się ku niej, powstrzymywać odwracających się spojrzeń, kryjących się nagle smutków, które przyłapane natychmiast zaczynały się kurczyć. Niczego nie musiał, a jednak został, pozwalał, by zaczynała się przyzwyczajać. Nałogowym spojrzeniem ślizgała się po całej jego postaci, próbując schwycić tę wyjątkowość. Nikt jednak nie dyktował im, co robić dalej, ani jej ani jemu. Mimo tej niewiedzy czuła, że będzie umiała przyjąć następne dni i wątpliwości. Lecz czy bez niego?
Niegłośno wypowiadał zaklęcia, na palcach zakradał się do duszy, ale między nimi nie istniała tylko ona jedyna. Jedyna potrzebująca. Targało nią napastliwie przeczucie. Chciała przywołać siłę, otoczyć przyjaznymi ramionami, wycisnąć niewidzialną łzę. Z niego. Wzniecona dłoń lekko poruszała się po plecach, ucząc się wszystkich jego kształtów, ale przede wszystkim czesząc zagniecione emocje, niewypowiedziane historie. Choć przy nim wydawała się tak niewielka, próbowała wyraźnie zaznaczyć obecność, może lekko drasnąć paznokciem wgłębienie na środku pleców, może poszukać źródła ciepła, źródła mocy. Mocy – miał moc, jakąś na pewno, ale nie tę magię drzemiącą w ich duszach, nie tę, która unosiła różdżki przeciwko wrogom. Ona nie mogła zadziałać na to, z czym zdawał się przybywać do niej, właśnie teraz. Jego czar objawiał się w tych stopach, które tak naprawdę nie chciały robić żadnego kroku do wyjścia, w oczach, które nie zamierzały odjąć spojrzenia i w szeptach, którymi na pewno załaskotał jej serce. Cały był taki nie do pojęcia, nie do ujarzmienia w pokusie takiej bliskości. Stąd jej urwane słówka, stąd niedokończone myśli. Kiedy nawet łapała się na tym, że należałoby zagłuszyć cichość, rezygnowała pełna lęku o to, że zrobi coś nie tak, że nie umie jeszcze zbyt dobrze poruszać się po ich wzajemności. Po nim całym, bo był jak przyjazna, choć nieco irytująca zagadka. Rozkładała go na dłonie, nogi, brzuch i pierś, na szyję i głowę, a pod skorupą odnajdywała coś wyjątkowego, tę duszę, której nie można było tak po prostu wypuścić z rąk. Odejście nastąpi za dwie minuty, może pięć. On wróci, a ona zostanie porzucona przez tę nową m… magię. Gdy stał i pozwalał jej się opierać o niego, kiedy mogła go dotknąć, poczuć drgnięcie większych palców i posłuchać nierówności oddechów, rozpraszały się stare kataklizmy, a wszystkie zbliżające się w takim szale przestawały ją straszyć.
Nie o nią jedną chodziło. Jego próbowała przyciągnąć, choć bała się, że prowadzi to tylko do tej cielesnej pułapki. Że obudzą się nagle dobrze znane scenariusze, te nijakie spotkania kobiety i mężczyzny, które prowadziły do sypialni, które prowadziły donikąd. Ranki były wtedy takie samotne i nagie, chłód wkradał się między skołtunioną kołdrę, mrowił wystygłe ramiona i zbyt wielkie nagle łóżko, aby dało się samotnie odnaleźć w nim żar. Obserwując jego ostrożność, doświadczając pięknej troski i powolnego rozpracowywania emocji dotykała bliskości pozbawionej tego zagrożenia. Może też to czuł. Chciałaby tego. Odwzajemnienia. Prowadziła go więc przez delikatność sprzeczną ze wszystkimi drogami namiętności, na których przyłapał ją świat. Niespiesznie podglądała struktury skóry na twarzy, rysowała wzory, rysowała pieczęć. Ich własny symbol, cichy i wnikający do ścisłego wnętrza. Tak próbowała wypowiedzieć niewypowiedziane, tak próbowała objawić, że jeszcze nie musieli się utracić. Pod zamkniętymi oczami łaknęła o wiele lepszego poznania. Uśpione patrzenie czyniło zapach Małego Jima wyraźnym. Zapamiętywała wszystkie te nuty, podmuch portu, ciało drugiego człowieka. Stróżujące czoło nie naciskało zbyt mocno, ale w miejscu zetknięcia przepływało ciepło. Dawał jej wszystko, czego mogła pragnąć, o co nie odważyła się wołać, będąc całkowicie pewną, że to pozostaje już dla niej niedostępne, że wykorzystała należne szanse – że niektóre z nich od samego początku nie były dla niej.
A on? Co z nim?
Muśnięty lekko nosem nos przypiekł jej skórę. Pojedynczym gestem, mimowolnym, dyktowała mu myśli, niezdarnie próbowała obiecywać. Niezdarnie, tak niepasująco do niej, do Moss. Tu jednak, tu przy nim, w tych objęciach wszystko działo się instynktownie. Podpowiedzią był wyłącznie on sam. Przy ciemności próbowała zdradzić moc tego przeżycia, wychwycić coś więcej z tak tajemniczej bliskości. Chciała więcej dla niego i przy nim, chciała wiedzieć, jak się czuł i wreszcie, czym były kolory tych oczu. Umykał jej, wciąż tak precyzyjnie unikał. Rozkładał szerzej ramiona, opiekował się i pozwalał na przykrość, a jednocześnie sam też przecież czuł. Oburzone dłonie jeszcze raz lekko poruszyły palcami. W jasności on przeżywał zmiany, zrzucał wszystkie skóry i wyrażał słabość, którą mogłaby poczuć, która mogłaby ujrzeć i przyjąć. Gdyby tylko pozwolił. Map szukała na skórze, przy melodiach ciała i strukturach, ale wcale nie tam powinna ich szukać. Klucze skryto głębiej, niedostrzegalnie. Między ustami zagrzewali sobie bliskość, wiedząc, jaką moc mają dwa splątane oddechy – niedotknięte i jednocześnie wciąż nierozdzielone. Drgnęły jej powieki, kiedy tylko wyczuła poruszenie Jima. To już? Naprawdę zaczynali skracać tę chwilę? Czego jej nie mówił lub, raczej, co próbował przekazać? Kiedy trwała w przekonaniu, że potrafi wyjąć z człowieka każdą najmniejszą tajemnicę, a już na pewno z mężczyzny, potykała się. Jego nie dało się zamknąć w tych schematach, jego nie dało się wytłumaczyć w jednym ledwie spotkaniu, w tak niespiesznej, nieścisłej intymności.
Gdyby pozwolił, gdyby pozwolił jej być, widzieć, przekonać się, kim on jest i jaki jest. Obce twarze nie mówiły głośno o zaufaniu, ale ono wypływało z dawno zmazanej granicy. Przeczulenie bało się wykonać dodatkowy krok, zbadać bardzo miękką powierzchnię bardzo czułą. Gdyby pozwolił, nie wycofywał się tak szybko, dał jej znów czas, sobie samemu. Nie otrzymał ani kropli zniechęcenia. Tylko wyciągające się ku niemu ciało, a zaraz za nim duszę, która próbowała nadążyć za całą orkiestrą emocji, za lawiną przeczuć i za nagłą, wyróżniającą się myślą. Że to on, że to ten. A kiedy otworzyłaby oczy, mogłaby ujrzeć bolesną prawdę. Przekonać się, że dała się omotać złym snom. Takiego zdarzenia nie dało się zafałszować. Takiego człowieka nie można było tak po prostu puścić. A jednak zrobiła to.
Boleśnie odmierzyła dystans jednego kroku w tył. Znów spoglądała na Małego Jima, błagając, by to powstrzymał. Kiedy stała się tak przejęta? Kiedy emocje definiowały każdą myśl i każde wzruszenie ciała? Z jakimś dziwnym lękiem podejmowała próbę oddychania. Gdy traciła doświadczenie jego zapachu, pośpiesznie wręcz sprawdzała, czy aby na pewno zdążyła go zapamiętać. Pochwycona nagle dłoń dała jej wyraźny znak. Nie chciał tak samo, jak nie chciała ona. Nie chciał się rozstawać. Splatała mimowolnie ich palce, przyzwoliła na ucisk, wyraźny. Wiedziała, że trudno mu ruszyć się z miejsca, że staje się to wędrówką o wiele cięższą od górskich wspinaczek. Że krok od kuchni do korytarza wydaje się trasą niemożliwą do pokonania. Nie wolno jej było trzymać go dłużej dla siebie. Ta myśl skłoniła ją do powolnego pociągania go w tym złym kierunku, do drzwi, które ich zjednoczyły, do drzwi, które miały przypieczętować rozstanie. Nie była gotowa, nie dowiedziała się jeszcze wszystkiego i nie zdążyła przyjrzeć się mu tak blisko, jak on przyjrzał się jej. Musieli to nadrobić, powinni. Nie wyobrażała sobie powrotu do burych doków i ponurych twarzy. Nie wyobrażała sobie nie pamiętać o nim, o ich wspólnym przeżyciu. w jego spojrzeniu odbijało się cierpienie, niechęć do tułaczki, do rozłąki. Pojmowała to. Dlatego czułość ślizgała się po jego palcach, kiedy mijali próg kuchni. Miała ochotę zapytać, czy wszystko ma, czy niczego nie zgubił, czy o czymś nie zapomniał – ale wtedy musiałaby wyrazić ten głośny sprzeciw. Zabierz mnie. Przecież byli sobie potrzebni, przecież widziała mgły niedokończonych spraw i niewygłoszone smutki, widziała je w nim. Powinni od tego zacząć. Następnym razem. Od oczu i od niego, zostawić ją gdzieś na boku. Powinni też nauczyć się rozmawiania, bo w pewnej chwili utracili wszystkie słowa. – Przyjdę – wymówiła cicho, ten ostatni raz dłonią podsłuchując, jak biło jego serce. – Obiecałam – przypomniała mu, nie potrafiąc wypuścić go bez tej pewności. Pewności o tym, jakie to dla niej ważne i że to nie jest nic, że mógł się jej spodziewać. Dobrze znała adres, ale dopiero teraz chyba poznawała właściwego człowieka. Po prostu musiał to wiedzieć, musiał. Nie smuć się, proszę. Nie znikamy na zawsze.
Tak trudno było zamknąć za nim drzwi.
zt i drugie zt
Niegłośno wypowiadał zaklęcia, na palcach zakradał się do duszy, ale między nimi nie istniała tylko ona jedyna. Jedyna potrzebująca. Targało nią napastliwie przeczucie. Chciała przywołać siłę, otoczyć przyjaznymi ramionami, wycisnąć niewidzialną łzę. Z niego. Wzniecona dłoń lekko poruszała się po plecach, ucząc się wszystkich jego kształtów, ale przede wszystkim czesząc zagniecione emocje, niewypowiedziane historie. Choć przy nim wydawała się tak niewielka, próbowała wyraźnie zaznaczyć obecność, może lekko drasnąć paznokciem wgłębienie na środku pleców, może poszukać źródła ciepła, źródła mocy. Mocy – miał moc, jakąś na pewno, ale nie tę magię drzemiącą w ich duszach, nie tę, która unosiła różdżki przeciwko wrogom. Ona nie mogła zadziałać na to, z czym zdawał się przybywać do niej, właśnie teraz. Jego czar objawiał się w tych stopach, które tak naprawdę nie chciały robić żadnego kroku do wyjścia, w oczach, które nie zamierzały odjąć spojrzenia i w szeptach, którymi na pewno załaskotał jej serce. Cały był taki nie do pojęcia, nie do ujarzmienia w pokusie takiej bliskości. Stąd jej urwane słówka, stąd niedokończone myśli. Kiedy nawet łapała się na tym, że należałoby zagłuszyć cichość, rezygnowała pełna lęku o to, że zrobi coś nie tak, że nie umie jeszcze zbyt dobrze poruszać się po ich wzajemności. Po nim całym, bo był jak przyjazna, choć nieco irytująca zagadka. Rozkładała go na dłonie, nogi, brzuch i pierś, na szyję i głowę, a pod skorupą odnajdywała coś wyjątkowego, tę duszę, której nie można było tak po prostu wypuścić z rąk. Odejście nastąpi za dwie minuty, może pięć. On wróci, a ona zostanie porzucona przez tę nową m… magię. Gdy stał i pozwalał jej się opierać o niego, kiedy mogła go dotknąć, poczuć drgnięcie większych palców i posłuchać nierówności oddechów, rozpraszały się stare kataklizmy, a wszystkie zbliżające się w takim szale przestawały ją straszyć.
Nie o nią jedną chodziło. Jego próbowała przyciągnąć, choć bała się, że prowadzi to tylko do tej cielesnej pułapki. Że obudzą się nagle dobrze znane scenariusze, te nijakie spotkania kobiety i mężczyzny, które prowadziły do sypialni, które prowadziły donikąd. Ranki były wtedy takie samotne i nagie, chłód wkradał się między skołtunioną kołdrę, mrowił wystygłe ramiona i zbyt wielkie nagle łóżko, aby dało się samotnie odnaleźć w nim żar. Obserwując jego ostrożność, doświadczając pięknej troski i powolnego rozpracowywania emocji dotykała bliskości pozbawionej tego zagrożenia. Może też to czuł. Chciałaby tego. Odwzajemnienia. Prowadziła go więc przez delikatność sprzeczną ze wszystkimi drogami namiętności, na których przyłapał ją świat. Niespiesznie podglądała struktury skóry na twarzy, rysowała wzory, rysowała pieczęć. Ich własny symbol, cichy i wnikający do ścisłego wnętrza. Tak próbowała wypowiedzieć niewypowiedziane, tak próbowała objawić, że jeszcze nie musieli się utracić. Pod zamkniętymi oczami łaknęła o wiele lepszego poznania. Uśpione patrzenie czyniło zapach Małego Jima wyraźnym. Zapamiętywała wszystkie te nuty, podmuch portu, ciało drugiego człowieka. Stróżujące czoło nie naciskało zbyt mocno, ale w miejscu zetknięcia przepływało ciepło. Dawał jej wszystko, czego mogła pragnąć, o co nie odważyła się wołać, będąc całkowicie pewną, że to pozostaje już dla niej niedostępne, że wykorzystała należne szanse – że niektóre z nich od samego początku nie były dla niej.
A on? Co z nim?
Muśnięty lekko nosem nos przypiekł jej skórę. Pojedynczym gestem, mimowolnym, dyktowała mu myśli, niezdarnie próbowała obiecywać. Niezdarnie, tak niepasująco do niej, do Moss. Tu jednak, tu przy nim, w tych objęciach wszystko działo się instynktownie. Podpowiedzią był wyłącznie on sam. Przy ciemności próbowała zdradzić moc tego przeżycia, wychwycić coś więcej z tak tajemniczej bliskości. Chciała więcej dla niego i przy nim, chciała wiedzieć, jak się czuł i wreszcie, czym były kolory tych oczu. Umykał jej, wciąż tak precyzyjnie unikał. Rozkładał szerzej ramiona, opiekował się i pozwalał na przykrość, a jednocześnie sam też przecież czuł. Oburzone dłonie jeszcze raz lekko poruszyły palcami. W jasności on przeżywał zmiany, zrzucał wszystkie skóry i wyrażał słabość, którą mogłaby poczuć, która mogłaby ujrzeć i przyjąć. Gdyby tylko pozwolił. Map szukała na skórze, przy melodiach ciała i strukturach, ale wcale nie tam powinna ich szukać. Klucze skryto głębiej, niedostrzegalnie. Między ustami zagrzewali sobie bliskość, wiedząc, jaką moc mają dwa splątane oddechy – niedotknięte i jednocześnie wciąż nierozdzielone. Drgnęły jej powieki, kiedy tylko wyczuła poruszenie Jima. To już? Naprawdę zaczynali skracać tę chwilę? Czego jej nie mówił lub, raczej, co próbował przekazać? Kiedy trwała w przekonaniu, że potrafi wyjąć z człowieka każdą najmniejszą tajemnicę, a już na pewno z mężczyzny, potykała się. Jego nie dało się zamknąć w tych schematach, jego nie dało się wytłumaczyć w jednym ledwie spotkaniu, w tak niespiesznej, nieścisłej intymności.
Gdyby pozwolił, gdyby pozwolił jej być, widzieć, przekonać się, kim on jest i jaki jest. Obce twarze nie mówiły głośno o zaufaniu, ale ono wypływało z dawno zmazanej granicy. Przeczulenie bało się wykonać dodatkowy krok, zbadać bardzo miękką powierzchnię bardzo czułą. Gdyby pozwolił, nie wycofywał się tak szybko, dał jej znów czas, sobie samemu. Nie otrzymał ani kropli zniechęcenia. Tylko wyciągające się ku niemu ciało, a zaraz za nim duszę, która próbowała nadążyć za całą orkiestrą emocji, za lawiną przeczuć i za nagłą, wyróżniającą się myślą. Że to on, że to ten. A kiedy otworzyłaby oczy, mogłaby ujrzeć bolesną prawdę. Przekonać się, że dała się omotać złym snom. Takiego zdarzenia nie dało się zafałszować. Takiego człowieka nie można było tak po prostu puścić. A jednak zrobiła to.
Boleśnie odmierzyła dystans jednego kroku w tył. Znów spoglądała na Małego Jima, błagając, by to powstrzymał. Kiedy stała się tak przejęta? Kiedy emocje definiowały każdą myśl i każde wzruszenie ciała? Z jakimś dziwnym lękiem podejmowała próbę oddychania. Gdy traciła doświadczenie jego zapachu, pośpiesznie wręcz sprawdzała, czy aby na pewno zdążyła go zapamiętać. Pochwycona nagle dłoń dała jej wyraźny znak. Nie chciał tak samo, jak nie chciała ona. Nie chciał się rozstawać. Splatała mimowolnie ich palce, przyzwoliła na ucisk, wyraźny. Wiedziała, że trudno mu ruszyć się z miejsca, że staje się to wędrówką o wiele cięższą od górskich wspinaczek. Że krok od kuchni do korytarza wydaje się trasą niemożliwą do pokonania. Nie wolno jej było trzymać go dłużej dla siebie. Ta myśl skłoniła ją do powolnego pociągania go w tym złym kierunku, do drzwi, które ich zjednoczyły, do drzwi, które miały przypieczętować rozstanie. Nie była gotowa, nie dowiedziała się jeszcze wszystkiego i nie zdążyła przyjrzeć się mu tak blisko, jak on przyjrzał się jej. Musieli to nadrobić, powinni. Nie wyobrażała sobie powrotu do burych doków i ponurych twarzy. Nie wyobrażała sobie nie pamiętać o nim, o ich wspólnym przeżyciu. w jego spojrzeniu odbijało się cierpienie, niechęć do tułaczki, do rozłąki. Pojmowała to. Dlatego czułość ślizgała się po jego palcach, kiedy mijali próg kuchni. Miała ochotę zapytać, czy wszystko ma, czy niczego nie zgubił, czy o czymś nie zapomniał – ale wtedy musiałaby wyrazić ten głośny sprzeciw. Zabierz mnie. Przecież byli sobie potrzebni, przecież widziała mgły niedokończonych spraw i niewygłoszone smutki, widziała je w nim. Powinni od tego zacząć. Następnym razem. Od oczu i od niego, zostawić ją gdzieś na boku. Powinni też nauczyć się rozmawiania, bo w pewnej chwili utracili wszystkie słowa. – Przyjdę – wymówiła cicho, ten ostatni raz dłonią podsłuchując, jak biło jego serce. – Obiecałam – przypomniała mu, nie potrafiąc wypuścić go bez tej pewności. Pewności o tym, jakie to dla niej ważne i że to nie jest nic, że mógł się jej spodziewać. Dobrze znała adres, ale dopiero teraz chyba poznawała właściwego człowieka. Po prostu musiał to wiedzieć, musiał. Nie smuć się, proszę. Nie znikamy na zawsze.
Tak trudno było zamknąć za nim drzwi.
zt i drugie zt
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
| 4 grudnia '57 |
Jej wiadomość pozostawiła go w niemałym zaskoczeniu, choć zanim jeszcze odpisała, wiedział, że może sobie pozwolić na użycie kociołka. Nie bardzo był sprawny w całym tym kunszcie dotyczącym eliksirów, jednakże chciał sprawić jej jakąś niespodziankę, co z tego, że zdradził swoje zamiary? Przecież nie wiedziała, cóż takiego szykuje! On sam nie bardzo wiedział.
Znajdując jakiś stary podręcznik do eliksirów, a raczej pomiętą stronę papirusu, na którym była mowa o jakimś iskrzącym roztworze, od razu wziął się do roboty, pół godziny szukając kociołka. Nochal niczym wierny pies, który nie ma zamiaru zbytnio wykazywać chęci do szukania, obserwował go jedynie, jakby wyczuwając kłopoty. Przecież nic nie mogło się stać!
Przygotowawszy w schowku miejsce, zajął się również odnalezieniem składników. Włosie akromantuli wydawało się perfekcyjne, wymagana była do tego jeszcze stokrotka. Chyba skrzat domowy nie będzie miał nic przeciwko podebrania mu jednego kwiatuszka z nieco podsychającego bukieciku na półce? Rudzielec jakoś niespecjalnie myślał nad tym komuż będzie przykro, a komu nie, bo przecież był tak podekscytowany możliwością stworzenia czegoś dla niej, że kompletnie zapomniał o uprzejmościach!
Jakieś rośliny... cytryna! Pamiętał jeszcze obierkę, którą wyrzucała dziś rano. Szybko przywołał pestki i skórkę, które ułożyły się obok podgrzewanego już kociołka. Potrzebne były jeszcze jakieś zwierzęce składniki, a jedynymi lokatorami były niuchacze, psidwak, pająki i szczury. Nochal wydawał się zbyt zniechęcony wszelką współpracą, szczególnie po tym spacerze, kiedy zmuszony był wędrować na krótkiej linie przy nieznajomych, więc wydawał się odpaść z tej wyliczanki. Szczury... fuj? Ostatnie czego potrzebował to zacząć biegać za tym małym padlinożernym czymś, za to pająki... wydawały się prostym celem! Z wysoko uniesionym kapciem wędrował po mieszkaniu, poszukując jakiegoś przedstawiciela, który dałby mu wystarczająco dużo odnóży i był też takim żywym przykładem utopienia w roztworze. Trochę przerażające były te eliksiry, ale czego nie robi się w imię... no właśnie w imię.
Rozkwaszone stworzenie również zostało przywołane zaklęciem i choć trochę dziwnym było oddzielanie tych wszystkich odnóży od ciała pająka, to się udało. Nie minęło długo, jak złapał drugiego tylko żywego. Zaraz nakrył go pustym słoikiem i położył na podłodze, żeby nigdzie nie próbował uciec. Niejasne instrukcje nie mówiły, w jaki sposób wszystko dodawać, więc nie mogło być tak ciężko!
Instrukcja do iskrzącego roztworu głosiła, że sercem było włosie akromantuli, toteż w pierwszej kolejności dosypał włosie akromantuli z listu - oczywiście te krótkie czarne, nie długie, brązowe Philippy. Zaraz po tym dorzucił odnóża zabitego pająka, mieszając z przejęciem, szybko zabrał słoik pętający pająka i za pomocą zaklęcia lewitującego rzuconego z różdżki, pozbył się żywego pająka, topiąc go w kociołku. Nie miał pojęcia, czy może tak mieszać w trakcie dorzucania składników, a tym bardziej, czy może sobie pozwolić na przeinaczenie kolejności ich wrzucania, dlatego trzymając się jakichś sztywnych ram, postanowił dorzucić sierść niuchacza, którą znalazł tuż przy klatce. Trzy razy w lewo, dwa w prawo i jeszcze te pół obrotu kociołka! Nie wiedział ile czekać, a że niecierpliwcem w przeciągu tego czasu się stał, to kolejno dorzucił stokrotkę i pestki od cytryny. Wcześniej przygotowaną, wyciętą skórkę wyrzuconej cytryny nieco ochuchał i dorzucił do kociołka. Zabulgotało... to tak ma być? Powolnym ruchem kręcił łyżką znalezioną przy kociołku. Pewnie wyjdzie z tego świetny roztwór, bo dla niej!
| Próbuję uwarzyć Iskrzący roztwór ST 30
| Włosie akromantuli, odnóża pająka, żywy pająk, sierść niuchacza, stokrotka, skórka cytrusa, pestki cytrusa
[bylobrzydkobedzieladnie]
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Ostatnio zmieniony przez Reggie Weasley dnia 28.06.21 22:02, w całości zmieniany 1 raz (Reason for editing : nie została podkreślona nazwa eliksiru)
The member 'Reggie Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 95
'k100' : 95
Strona 2 z 2 • 1, 2
Skrzaci schowek
Szybka odpowiedź